- W empik go
Jestem kotem - ebook
Jestem kotem - ebook
Narratorem powieści jest kot mieszkający u nauczyciela imieniem Kushami („Apsik”). Autor książki posłużył się nowatorskim na owe czasy chwytem literackim, jakim było ukazanie społeczeństwa ludzi z perspektywy zwierzęcia. Takie ujęcie sprzyjało popularności i w krótkim czasie książka zyskała miano bestsellera. Wnikliwe obserwacje życia społeczno-obyczajowego średniej warstwy społecznej Japonii, podane z dużą dozą humoru, spełniły oczekiwania czytelników, już nieco znudzonych romantycznymi, wydumanymi i odległymi od rzeczywistości powieściami popularnych pisarzy. Przez umiejętne uchwycenie uniwersalnych prawd o naturze ludzkiej, książka jest aktualna i dzisiaj a Natsume Soseki pozostaje jednym z najpopularniejszych pisarzy japońskich na świecie.
Natsuime Sōseki, jeden z najwybitniejszych pisarzy japońskich, urodził się w 1867 roku w Edo — u progu epoki Meiji, a zmarł w 1916 roku — w cztery lata po jej zakończeniu. Był więc świadkiem gwałtownych przemian zachodzących w tym okresie w życiu Japonii wskutek przejmowania zachodniej kultury i przyspieszonego uprzemysłowienia.
Sōseki jest w Japonii uważany za jednego z najwybitniejszych pisarzy XX wieku, rywalizując o to miano jedynie z Tanizakim Jun’ichiró. Soseki — znawca literatury chińskiej i angielskiej, a także rodzimych klasyków — potrafił połączyć w spójną całość, oryginalną i niepowtarzalną, elementy Wschodu i Zachodu. Nasycił także swe dzieła rodzimą tradycją, kontynuując styl mieszczańskiej literatury bujnie rozwijającej się w Japonii Od XVII wieku. Z tego właśnie nurtu wywodzi się racjonalizm i liberalizm Natsumego — człowieka i pisarza.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66807-78-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Jestem kotem” należy do utworów satyrycznych. Jest satyrą na inteligencję okresu wojny japońsko-rosyjskiej, na jej .słabość i dezorientację w węzłowych problemach współczesności. Główną materią tej książki są dyskusje, refleksje, sceny rodzajowe, zabawne anegdoty, przeplatane scenkami ze „świata kociego”. Autor posługuję się w nich parodią, nierzadko groteską; czyni to z dużym wdziękiem, lekkością - jeszcze dziś książka ta uczy, pobudza wyobraźnię i bawi. Sprawy, o których bohaterowie rozmawiają, choć osadzone mocno w realiach japońskich, mają charakter uniwersalny, zrozumiały w pełni także dla czytelnika europejskiego.
Mikołaj MelanowiczROZDZIAŁ PIERWSZY
Jestem kotem. Imienia jeszcze nie mam:
Nawet nie wiem, gdzie się urodziłem. Pamiętam tylko, jak zacząłem miauczeć w jakimś ciemnym i wilgotnym kącie. Tam też po raz pierwszy zobaczyłem człowieka. Później dowiedziałem się, że był to shosei — uczeń na stancji — najbardziej niegodziwa odmiana rodzaju ludzkiego. Mówią, że ci uczniowie czasem nas chwytają, gotują i zjadają. Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, więc się specjalnie go nie przestraszyłem. Poczułem się tylko jakoś niepewnie, kiedy położył mnie na swojej dłoni i uniósł nagle w górę. Ale po chwili trochę uspokoiłem się, spojrzałem na niego i wtedy właśnie po raz pierwszy ujrzałem człowieka. Do dziś pamiętam, że wywarł on na mnie osobliwe wrażenie. Jego twarz, którą powinny zdobić włosy, była całkiem gładka, jak czajnik! Spotykałem wiele kotów, ale ani razu nie natknąłem się na takiego kalekę. Co więcej, środek jego twarzy wznosił się jakoś nienormalnie. Z dziurek tego wzniesienia od czasu do czasu dobywały się smugi dymu. Przykro mi było patrzeć, a przy tym robiło się duszno. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że był to dym z papierosów, które palą ludzie.
Na dłoni chłopca było mi zupełnie dobrze; siedziałem parę chwil spokojnie, lecz nagle zaczęło mną coś obracać z ogromną szybkością. Nie wiedziałem, czy to chłopiec się porusza, czy tylko ja. Dostałem zawrotu głowy. Dławienia w piersi. I gdy pomyślałem, że to już koniec, usłyszałem huk i przed oczyma zamigotały mi gwiazdy.
Do tego momentu wszystko jeszcze pamiętam, lecz mimo wysiłku nie mogę sobie przypomnieć, co się stało potem.
Gdy oprzytomniałem, chłopca już nie było. Nie było też przy mnie żadnego z moich licznych braciszków ani siostrzyczek. Nawet moja droga i troskliwa mama gdzieś zniknęła. Przebudziłem się w zupełnie obcym miejscu, nieprzyjemnym i tak jasno oświetlonym, że tnie mogłem patrzeć. Gdzie ja właściwie jestem? — pomyślałem i spróbowałem zrobić parę kroków, ale każdy ruch sprawiał mi wielki ból. Nic dziwnego, zabrano mnie przecież z miękkiej słomy i wrzucono w twarde bambusowe zarośla.
Z trudem wypełznąłem z kępy bambusu i doszedłem do wielkiego stawu. Usiadłem na brzegu i zastanawiałem się, co robić dalej. Nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. W końcu pomyślałem, że gdy trochę popłaczę, to może przyjdzie po mnie uczeń. „Miau, miau” — zacząłem na próbę, ale nikt się nie zjawił. Wkrótce powiał wietrzyk nad stawem i zaczęło zachodzić słońce. Poczułem głód. Chciało mi się płakać, ale nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Cóż mogłem zrobić w tej sytuacji? Postanowiłem poszukać czegoś do jedzenia; powoli, krok za krokiem zacząłem okrążać staw. Szło mi to z ogromnym trudem. Ale cierpliwie, na przekór wszystkiemu pełznąłem przed siebie, aż w końcu poczułem charakterystyczną woń osiedla. Gdy się tam dostanę, może dam sobie radę Przez dziurę w bambusowym płocie zakradłem się na czyjeś podwórze. Miałem szczęście, że w tym płocie były wyłamane sztachety, bo inaczej zginąłbym gdzieś na poboczu drogi. Teraz widzę, że to prawda, co mówią: „Co ma być, to będzie”. Ta dziura w płocie służy mi do tej pory, kiedy odwiedzam mieszkającego w sąsiedztwie Mikego. Dostałem się więc na podwórze, ale co dalej? Robiło się coraz ciemniej, byłem głodny, wzmagał się chłód i zaczął padać deszcz. W tej sytuacji nie miałem chwili do stracenia. I nie miałem wyboru. Chcąc nie chcąc szedłem ku jasności i — jak mi się zdawało — ku ciepłu. Teraz już wiem, że wtedy znajdowałem się wewnątrz domu. Tam nadarzyła mi się znowu okazja spotkania z człowiekiem, tym razem już nie z uczniem. Spostrzegła mnie służąca Osan. Postąpiła ze mną jeszcze okrutniej niż ten shosei, bo gdy tylko wpadłem jej w oczy, od razu chwyciła mnie za kark i wyrzuciła na dwór. Przekonany, że nie ma dla mnie żadnej nadziei, zamknąłem oczy i powierzyłem się opatrzności. Lecz chłód i głód były nie do wytrzymania. Wypatrzyłem więc chwilę nieuwagi służącej i zakradłem się powtórnie do kuchni. Lecz służąca natychmiast mnie wyrzuciła. Nie dawałem za wygraną, wracałem do domu, skąd znów mnie wyrzucała. Powtórzyło się to ze cztery, pięć razy. Szczerze wtedy służącą znienawidziłem. Dopiero niedawno, gdy ukradłem jej makrelę, pomściłem swą krzywdę i poczułem ulgę. Kiedy miała mnie wyrzucić po raz ostatni, zjawił się gospodarz i zapytał o przyczynę hałasu. Służąca podsunęła mnie w jego stronę i powiedziała: „Ten bezdomny kociak wciąż włazi i włazi. Co go wyrzucę, znów wraca do kuchni. Już mam tego dosyć”. Gospodarz podkręcając czarne wąsy przyjrzał mi się uważnie i rzekł: „To niech zostanie” i odszedł w głąb mieszkania. Urażona służąca z odrazą rzuciła mnie na podłogę. I tak zamieszkałem w tym domu.
Początkowo rzadko spotykałem gospodarza. Jest on nauczycielem. Po powrocie ze szkoły przesiaduje wciąż w swojej bibliotece i rzadko stamtąd wychodzi. Domownicy myślą, że jest bardzo pracowity. On sam zresztą tak się zachowuje, jakby chciał tę opinię utwierdzić. W rzeczywistości nie jest tak pilny, jak innym się zdaje. Zakradam się bowiem czasem do jego gabinetu i widzę, że po prostu przesypia całe popołudnia, W czasie snu ślina cieknie mu z ust i kapie na otwartą książkę. Cierpi podobno na niestrawność i dlatego cera jego jest blado-żółta, skóra zaś zwiotczała. Mimo to jada dużo. Po posiłku zażywa diastazę „Taka”. Następnie otwiera książkę. Po kilku stronicach zasypia. Na książkę zaczyna kapać ślina. Tak właśnie wygląda jego program dnia, powtarzany niezmiennie. Zdarza się, że nawet ja, chociaż jestem kotem, czasami myślę: Jak to dobrze być nauczycielem ! Gdybym urodził się człowiekiem, z pewnością wybrałbym ten zawód. Skoro obowiązki polegają na spaniu, to i kot potrafiłby je wypełniać. A jednak gospodarz uważa, że nie ma trudniejszego i bardziej niewdzięcznego zawodu niż nauczyciel, zawsze się na to uskarża, gdy odwiedzają go przyjaciele.
Na początku mego pobytu w tym domu nie cieszyłem się szczególną sympatią jego mieszkańców, może z wyjątkiem gospodarza. Wciąż mnie odpędzano, nikt nie chciał się ze mną pobawić. Jak nisko mnie ceniono, świadczy chociażby to, że dotąd nie mam imienia. No cóż, musiałem się z tym pogodzić i starałem się przesiadywać jak najwięcej przy gospodarzu, który przygarnął mnie do siebie. Rankiem, kiedy czytał gazetę, wskakiwałem mu na kolana. W czasie poobiedniej drzemki sadowiłem mu się na ramieniu. Robiłem to nie dlatego, że gospodarza tak bardzo sobie upodobałem, ale po prostu nikt inny się o mnie nie troszczył, nie miałem więc wyboru. Później, gdy już nabrałem doświadczenia, rankiem sypiałem na szafliku z gotowanym ryżem, nocą na grzejniku z węglami, a w dni pogodne na werandzie. Największą przyjemność sprawiało mi jednak spanie nocą we wspólnym z dziećmi posłaniu. Dzieci było dwoje, obie córki, jedna pięcioletnia, druga trzyletnia, spały w oddzielnym pokoju pod jednym okryciem. Zawsze znajdowałem trochę miejsca i wciskałem się między ich ciała. Ale biada mi, jeśli jedna z nich się budziła. Co się wtedy działo! Wstrętne są małe dzieci, nawet pośrodku nocy zaczynają płakać i drzeć się: „Koot! Koot wszedł!” I wtedy gospodarz, człowiek o słabych nerwach i słabym żołądku, zawsze się budził i przybiegał z sąsiedniego pokoju. Parę dni temu rozgniewał się i zbił mnie okropnie linijką po grzbiecie.
Im dłużej żyję pośród ludzi i im uważniej im się przyglądam, tym głębiej jestem przekonany, jak bardzo są źli i zepsuci. A o dzieciach lepiej nie mówić. Gdy tylko przyjdzie im coś do głowy, zaraz wieszają mnie do góry nogami, na głowę wkładają worek, rzucają o ziemię lub wpychają do popielnika. Natomiast gdy ja popełnię nawet najdrobniejszą psotę, cały dom jednoczy się w pościgu i wymierza mi karę. Gdy ostatnio odrobinę poostrzyłem sobie pazurki na macie, gospodyni bardzo się rozgniewała i odtąd niechętnie wpuszcza mnie do pokoju. Jest jej zupełnie obojętne, że drżę z zimna na drewnianej podłodze kuchni.
Po przeciwnej stronie zaułka mieszka wielce mi droga koleżanka Shiro — Białka. Kiedy ją spotykam, zawsze mi mówi, że nie ma na świecie istot tak bezlitosnych jak ludzie. Przed kilkoma dniami Białka urodziła cztery kocięta, każde jak klejnot. Lecz trzeciego dnia uczeń mieszkający w tym samym domu na stancji zabrał wszystkie i wrzucił do stawu. Białka opowiedziała całe to zdarzenie zalewając się łzami i mówiła, że musimy rozpocząć walkę i wyniszczyć cały rodzaj ludzki po to, żeby rasa kotów mogła w pełni cieszyć się miłością rodzicielską i szczęśliwym życiem rodzinnym. Tak, miała całkowitą rację. Mój sąsiad, trójbarwny kolega Mikę, jest bardzo oburzony na ludzi, ponieważ nie rozumieją oni istoty prawa własności. U kotów od dawna jest sprawą oczywistą, że ten, kto pierwszy coś znajdzie — czy to głowę suszonej sardynki, czy brzuszek okonia — ma pełne prawo sam zjeść. Jeśli ktoś nie dotrzymuje umowy, można wobec niego zastosować przemoc. Ludzie natomiast zupełnie tego nie rozumieją, zawsze odbierają i przywłaszczają sobie przysmaki, które my znajdujemy. Korzystając z przewagi fizycznej bez wahania rabują rzeczy, które po sprawiedliwości należą do nas. Białka mieszka w domu wojskowego, gospodarzem zaś Mikego jest prawnik. Ponieważ ja mieszkam u nauczyciela, patrzę na te sprawy bardziej optymistycznie niż oni. I myślę, że nie jest tak źle, skoro można jakoś przeżyć z dnia na dzień. Zresztą panowanie ludzi na ziemi nie będzie wieczne. Nie tracąc więc nadziei, cierpliwie czekajmy, aż nadejdzie epoka kotów.
W związku ze sprawą ludzkich kaprysów przypomniałem sobie, jak kiedyś mój gospodarz wyszedł na całkowitego głupca, i muszę o tym opowiedzieć. Na wstępie muszę stwierdzić, że mój gospodarz nie wyróżnia się niczym szczególnym spośród zwykłych ludzi, mimo to często zabiera się do różnych rzeczy. Pisze epigramy haiku¹ i wysyła je do czasopisma „Kukułka”, „to znów wiersze w nowym stylu posyła do „Porannej Gwiazdy”; zaczyna pisać artykuły w języku angielskim, choć roją się od błędów; uczy się recytowania tekstów no lub rzępoli na skrzypcach, czasem znów ogarnia go pasja strzelania z łuku. Niestety, nic mu z tych wszystkich prób nie wychodzi. Mimo to do każdego nowego zajęcia podchodzi z zapałem, tym bardziej niepojętym, że przecież cierpi na niestrawność żołądka. Nawet w ubikacji recytował teksty no. Sąsiedzi przezywali go z tego powodu „profesorem Latryną”, ale to go wcale nie zniechęcało i do dziś jeszcze czasem powtarza: „Jestem Tairą Munemori”. Wtedy wszyscy powiadają: „Słuchajcie, oto Munemori” i wybuchają śmiechem. W cztery tygodnie od mego wprowadzenia się, akurat był dzień wypłaty, gospodarz wrócił do domu podniecony, niosąc pod pachą spory pakunek. Ciekaw byłem, czego on znowu nakupił. Okazało się, że nabył akwarele, pędzle i papier do rysowania o nazwie „Whatman”. Wyglądało więc na to, że tym razem porzuci układanie epigramów haiku, recytowanie tekstów no 1 rozpocznie malowanie obrazów. Stało się tak, jak przypuszczałem. Od następnego dnia dzień w dzień przesiadywał w swym gabinecie i rezygnując nawet z poobiedniej drzemki malował obrazy. Oglądając później jego prace nikt nie mógł zgadnąć, co autor chciał namalować. Wydaje się, że on sam nie cenił zbyt wysoko swych dzieł, bowiem gdy pewnego dnia przyszedł jego przyjaciel, który zajmuje się jakoby estetyką, usłyszałem następującą rozmowę.
— Nie potrafię dobrze malować. Kiedy patrzę na innych, wydaje mi się, że to żadna sztuka, ale kiedy sam biorę pędzel do ręki, wtedy przekonuję się, jakie to trudne — przyznał się gospodarz. Rzeczywiście nie kłamał.
— To zrozumiałe, że nie od razu maluje się dobrze — zauważył przyjaciel patrząc spod okularów o złotych oprawkach. — A poza tym trudno jest malować jedynie z wyobraźni, przesiadując w pokoju. Już włoski mistrz Andrea del Sarto powiedział kiedyś, że jeśli chcesz malować, musisz przedstawiać przyrodę taką, jaka jest. Na niebie są gwiazdy. Na ziemi — krople rosy. Ptaki fruwają. Zwierzęta biegają. W stawie żyją złote rybki. Na obnażonych zimą gałęziach starych drzew siedzą wrony. Jak widzisz, przyroda jest jednym wielkim żywym obrazem. Jeśli więc chcesz namalować prawdziwy obraz, powinieneś spróbować wpierw szkicować z natury...
— Naprawdę Andrea del Sarto coś takiego powiedział? Zupełnie o tym nie wiedziałem. Chyba ma rację. Naprawdę, to jest myśl — powtarzał z przesadnym przejęciem.
Za złotymi oprawkami dostrzegłem prawie kpiący uśmiech.
Następnego dnia, kiedy spałem jak zwykle na werandzie, gospodarz wyszedł z gabinetu, co mu się nigdy przedtem nie zdarzało, i zaczął się czymś pilnie zajmować za moimi plecami. Kiedy się obudziłem i z ciekawości uchyliłem powieki, przez wąskie szparki zobaczyłem, co robi. Nie miałem już wątpliwości, że zachowuje się jak sam Andrea del Sarto. Ledwo powstrzymałem się od śmiechu. Gospodarz połknął haczyk przyjaciela, który z niego zakpił, i rozpoczął szkicować moją kocią sylwetkę. Zdążyłem się już wyspać i teraz okropnie chciało mi się ziewać. Lecz gospodarz pracował z takim zapałem, że nie wypadało ruszać się i sprawiać mu przykrości, dlatego leżałem nadal cierpliwie. Naszkicował już na papierze zarys mej sylwetki i zaczął malować pyszczek. Powiem szczerze, co o tym myślę. To prawda, że nie jestem wśród kotów okazem szczególnie udanym. Nie uważam też, że moja postura, barwa, piękno sierści czy rysy pyszczka wyróżniają mnie spośród innych. Ale mimo to nie mogłem się zgodzić z tym, że ta osobliwa figura, jaką malował gospodarz, jest w czymkolwiek do mnie podobna. Przede wszystkim w rzeczywistości jestem innego koloru. Futerko mam podobne do kotów perskich; na bladoszarym tle o żółtawym odcieniu są lśniące cętki o kolorze czarnej laki. Sądzę, że każdy, kto mnie widział, może to potwierdzić. Na rysunku natomiast nie byłem ani żółty, ani czarny, nie byłem też szary czy brązowy. Można jedynie powiedzieć, że był to jakiś kolor. Najosobliwsze wydało mi się jednak to, że zostałem pozbawiony oczu. To prawda, że rysował mnie podczas snu, ale na rysunku nie było widać nawet miejsca, w którym znajdują się oczy, nie miałem nawet pewności, czy jestem niewidomy, czy po prostu śpię. W skrytości ducha pomyślałem, że nawet powoływanie się na autorytet Andrea del Sarto nie może usprawiedliwić tego, co tu powstało. Nie mogę tylko nie podziwiać entuzjazmu, z jakim pracował gospodarz. I gdyby to ode mnie zależało, leżałbym nadal bez ruchu, ale od dłuższego już czasu wzywała mnie natura. Wszystkie moje mięśnie były napięte. Nie mogłem już wycierpieć ani minuty dłużej: wysunąłem obie łapy przed siebie, przeciągnąłem się z ulgą i ziewnąłem na całe gardło. Teraz nie miało już sensu siedzieć spokojnie. Nie zwracając uwagi na gospodarza wyszedłem leniwie za dom, aby załatwić to, co należało. „Ty durniu!” — rozległ się za mną głos pełen zawodu i gniewu. Gospodarz miał zwyczaj mówić „ty durniu” zawsze, gdy kogoś strofował. Nie mógł zresztą inaczej, ponieważ nie znał innych przekleństw, niemniej tym razem okazał się impertynentem wyzywając mnie bez powodu, bo przecież zachowywałem się bardzo cierpliwie aż do ostatniej chwili. Oczywiście, nie wziąłbym specjalnie do serca tej nagany, gdybym widział choć odrobinę zadowolenia na jego twarzy, gdy siadam mu na ramieniu, ale nazwać mnie durniem tylko dlatego, że wstaję i wychodzę za potrzebą, jest dużym grubiaństwem, tym bardziej że on sam nigdy mi nie wyświadczył żadnej przysługi. Ludzie są zarozumiali, ponieważ zbyt wierzą w swoją siłę fizyczną. Dopóki nie pojawi się istota silniejsza i nie zacznie się nad nim znęcać, nie będzie końca ich przemocy.
Z tego rodzaju kaprysami człowieka mógłbym się jeszcze jakoś pogodzić, ale ostatnio dotarły do mnie wieści o niecnocie ludzi, która znacznie bardziej godna jest ubolewania.
Za naszym domem jest ogródek wielkości około trzydziestu metrów, gdzie rosną krzewy herbaciane. Nie jest to duży ogród, ale z pewnością przyjemny i dobrze nasłoneczniony. Zawsze kiedy dzieci w domu hałasują i nie mogę wygodnie pospać sobie po obiedzie lub kiedy z nudy cierpię na niestrawność, idę tam, żeby odzyskać nadszarpnięte siły. Pewnego pogodnego dnia wczesną jesienią obudziłem się o drugiej po południu i ruszyłem na przechadzkę w stronę krzewów herbacianych. Obwąchując je kolejno doszedłem do cyprysowego płotu po stronie zachodniej ogrodu i wtedy zobaczyłem wielkiego kota pogrążonego we śnie na zwiędłych i ugniecionych chryzantemach. Udawał, że mnie w ogóle nie widzi, choć wiedziałem, że spostrzegł mnie. Zupełnie nie przejmował się moją obecnością, leżał wyciągnięty na całą długość i chrapał. W duchu podziwiałem jego zuchwałość, bo nie wyobrażałem sobie, jak można zakraść się do czyjegoś ogrodu i spać z taką obojętnością. Słońce wczesnego popołudnia kąpało jego skórę jasnymi promieniami i zdawało się, że niewidoczne płomienie unoszą się nad połyskującą sierścią. Był to idealnie czarny kot. Miał tak wspaniałą budowę, że można by go uważać za wielkiego króla kotów. Z pewnością był ode mnie dwa razy większy. Znieruchomiałem przed nim z podziwu i zaciekawienia i zapomniałem o całym świecie. Lekki wietrzyk babiego lata poruszył gałązką sułtańskiego parasola, która zwisała nad cyprysowym parkanem, i kilka liści spadło na zwiędłe chryzantemy. Wielki król nagle otworzył oczy. Dotąd jeszcze pamiętam tę chwilę. Błyszczały piękniej niż bursztyn. Leżał nadal bez ruchu. Skoncentrował na mym czole świdrujące promienie wypływające z głębi oczu i zapytał:
— Kim jesteś, do diabła?
— Jak na króla, wyraża się niezbyt elegancko — pomyślałem, ale ponieważ w jego głosie kryła się siła, która i psa mogłaby zdruzgotać, obleciał mnie strach. Czułem, że mógłbym narazić się na pewne przykrości, gdybym przemilczał jego pytanie. Nie przedstawiłem się jednak, lecz odpowiedziałem chłodno, z udawaną obojętnością i opanowaniem:
— Jestem kotem. Imienia jeszcze nie mam.
Serce w tym momencie biło mi znacznie gwałtowniej niż zazwyczaj.
— Co, kot? Niesłychane, też mi kot! A gdzie, u licha, mieszkasz? — ten zuchwały kocur nie próbował nawet ukryć pogardy wobec mnie.
— W domu nauczyciela.
— Tak też myślałem. Boś taki chudzielec.
Był królem i mógł się zachowywać wyniośle. Lecz po sposobie mówienia mogłem przypuszczać, że nie pochodzi z dobrego domu. Był jednak tłusty i lśniący, więc chyba nie brakowało mu przysmaków. Powodziło mu się z pewnością dobrze.
— A kim ty jesteś? — musiałem go o to zapytać.
— Jestem Kuro, od rikszarza — rzekł wyniośle.
Wszyscy go w tej okolicy znali, chuligan jakich mało.’
Był silny, ale niewychowany, jak jego gospodarz, dlatego nikt z nim nie utrzymywał bliższych stosunków. Wszyscy odnosili się do niego z szacunkiem, ale na odległość. Usłyszawszy jego imię poczułem pewien niepokój, ale i pogardę. Chcąc najpierw potwierdzić jego ignorancję, postanowiłem zapytać o kilka rzeczy:
— Jak myślisz, kto jest lepszy: rikszarz czy nauczyciel?
— Silniejszy z pewnością jest rikszarz. Spójrz na swego gospodarza: sama skóra i kości.
— Sądząc po rikszarzu, ty też pewnie jesteś silny. Muszą cię tam dobrze karmić.
— Muszę ci powiedzieć, że nigdy nie będę przymierał z głodu, niezależnie od tego, gdzie się znajdę. Może poszedłbyś kiedyś ze mną, zamiast pętać się pośród tych krzaków herbaty? W ciągu miesiąca utyłbyś tak, że nie poznaliby ciebie...
— Nie teraz, innym razem poproszę cię o to. Dom nauczyciela jest większy niż rikszarza i żyć w nim wygodniej.
— Ach, ty durniu! Czy najesz się samym domem, nawet bardzo dużym?
Widocznie rozgniewałem go, gdyż zaczął szybko poruszać uszami, podobnymi do ukośnie ściętych końców barobusu, a po chwili odszedł bez słowa. W ten sposób poznałem Kuro.
Spotykamy się teraz często. Przy każdej okazji Kuro rozpoczyna rozmowę od przechwałek. Ale czegóż można się spodziewać po lokatorze rikszarza? Od niego też dowiedziałem się o tym godnym ubolewania zdarzeniu, o którym poprzednio wspomniałem.
Gdy pewnego razu wygrzewaliśmy się pośród krzewów herbaty i rozmawialiśmy o różnych sprawach, Kuro jak zwykle przechwalał się, a robił to tak, jakby opowiadał mi coś nowego. W pewnym momencie zwrócił się do mnie i zapytał:
— Ile myszy dotąd złowiłeś?
Jestem bardziej wykształcony, ale pod względem siły i odwagi nie mógłbym się z nim równać, więc kiedy zadał mi to pytanie, poczułem się zmartwiony. Nie mogłem jednak kłamać i odpowiedziałem:
— Ciągle się zbierałem, ale dotąd nie złapałem ani jednej.
Kuro potrząsnął długimi, prosto sterczącymi wąsami i zaczął się okropnie śmiać. Jak każdemu pyszałkowi, brakowało mu trochę rozumu, więc łatwo doszedłem do tego, jak z nim postępować, wystarczyło po prostu słuchać jego przechwałek i pomrukiwać z aprobatą. Pojąłem tę mądrość od pierwszego dnia znajomości i dlatego uznałem teraz, że byłoby niezbyt mądrze bronić swych słabych punktów, bo przez to tylko pogorszyłbym własne położenie. Postanowiłem raczej dopuścić go do głosu, by mógł opowiedzieć o swych wyczynach i w ten sposób zagrać na zwłokę z niewinną miną. Spytałem więc grzecznie, chcąc zmylić jego czujność:
— Ty na pewno już dużo złowiłeś, jesteś bardzo doświadczony? — Trafiłem dokładnie w jego czułą strunę.
— Nie tak dużo, ale kilkadziesiąt się złapało... — odrzekł jak zwykle tonem wyższości. A potem ciągnął dalej. Podejmuję się złapać sto myszy, a nawet dwieście, ale z łasicą nie mogę sobie poradzić. Raz spotkała mnie nawet duża przykrość, kiedy zaatakowałem łasicę.
— Naprawdę? — wpadłem w jego ton.
Kuro, łypiąc ogromnymi ślepiami, ciągnął:
— Było to ubiegłego roku w czasie wielkich porządków. Gospodarz wlazł z torbą wapna pod podłogę werandy otaczającej dom. Tam właśnie siedziała ta cholerna łasica. Najpierw się przestraszyła, a potem wyskoczyła na podwórze.
— Naprawdę? — udaję duże zainteresowanie.
— Cóż mi tam łasica? — pomyślałem. — To tylko większa mysz. Zakląłem z podniecenia i ruszyłem za nią w pogoń, zapędziłem ją w rów.
— Świetnie to zrobiłeś — nie szczędzę pochwał.
— Już miałem ją schwytać, gdy ta cholera puściła bąka. Co za smród! Od tego czasu, gdy tylko zobaczę łasicę, robi mi się niedobrze. — Podniósł przednie łapy i potarł nimi kilka razy wokół nosa, jak gdyby jeszcze dziś czuł tę woń. Zrobiło mi się go trochę żal. Więc na pocieszenie rzekłem:
— Myszy natomiast padają od samego twego spojrzenia. W tej dziedzinie jesteś mistrzem, a ponieważ żywisz się tylko myszami, pięknie utyłeś i masz śliczny połysk.
Wypowiedź moja, która miała mu poprawić humor, nieoczekiwanie przyniosła odwrotny skutek. Kuro wyraźnie się zmartwił i powiedział z westchnieniem:
— Ech, kiedy o tym pomyślę, ogarnia mnie przygnębienie. Jakkolwiek byś się starał, ile byś nałapał myszy i szczurów, to i tak... A! Nie masz na świecie bardziej podłych istot niż ludzie. Odbierają mi wszystkie szczury, które złapię, i odnoszą na policję. Tam nie wiedzą, kto to zrobił, i dają im za każdą sztukę pięć senów². Mój gospodarz zarobił na tym z półtora jena, mimo to nie dał mi nigdy porządnego obiadu. Wszyscy ludzie to prawdziwi złodzieje!
Nawet nieuk Kuro przejrzał naturę człowieka. Tak się rozzłościł, aż sierść na grzbiecie stanęła mu dęba. Trochę się przestraszyłem i pod jakimś pozorem zostawiłem go i wróciłem do domu. Postanowiłem wtedy nigdy nie łowić myszy. A także nie uczestniczyć w polowaniach Kuro za innym jadłem. Wolałem dobrze się wyspać niż dobrze zjeść. Widocznie kot, który mieszka u nauczyciela, przejmuje jego cechy. Może się nawet rozchorować na niestrawność, jeśli nie będzie uważał.
Skoro już wspomniałem o moim gospodarzu, muszę powiedzieć, że musiał on dojść niedawno do wniosku, iż nie ma nadziei na sukcesy w malarstwie, gdyż pierwszego grudnia zanotował w swoim dzienniku:
„Dziś na zebraniu poznałem pana X. Mówią, że prowadził on dość swobodne życie, i rzeczywiście wygląda na człowieka obytego w świecie. Takich mężczyzn lubią kobiety. Słuszniej jednak byłoby powiedzieć, że on był zmuszony do prowadzenia życia swobodnego i rozpustnego, niż stwierdzić po prostu, że prowadził. Słyszałem, że jego żona jest gejszą. Można mu pozazdrościć. Tak już się składa, że o rozpustnych źle mówią ci, którzy do takiego życia nie mają żadnych predyspozycji. A nawet i wśród tych, którzy wyobrażają sobie, że są rozpustni, wielu nie ma odpowiednich predyspozycji. Oni nie są zmuszani, robią to na siłę, z własnej woli. Z nimi jest tak samo jak z moimi akwarelami — nie ma w ogóle obawy o to, że się powiedzie. Mimo to uważają się za światowców. Skoro więc wystarczy trochę wypić w restauracji i odwiedzać domy schadzek, żeby zostać człowiekiem światowym, to wedle tego rozumowania ja też mogę zostać szanowanym akwarelistą. Z drugiej strony uważam, że lepsze są moje akwarele, których w ogóle nie maluję, a głupkowaci światowcy lepsi od nieokrzesanych prowincjuszy”.
Trudno się zgodzić z taką teorią człowieka światowego. A zazdrościć komuś, że ma żonę gejszę, nie przystoi nauczycielowi. Słuszny jest tu jedynie krytyczny stosunek do własnych akwareli. Trafnie ocenił swoje możliwości, ale mimo to nie udało mu się wyzwolić z uczucia próżności. Bowiem trzy dni później, czwartego grudnia, tak pisał w dzienniku:
„Ubiegłej nocy przyśniło mi się, że namalowałem akwarelę. Sądziłem, że nic nie jest warta, i wyrzuciłem, ale ktoś ją wziął, oprawił we wspaniałe ramy i powiesił na ścianie. Gdy zobaczyłem obraz w ramach, doznałem uczucia, że stałem się prawdziwym artystą. Jakże się ucieszyłem! Przyglądałem się dziełu w przekonaniu, że jest wspaniałe, ale kiedy się obudziłem, wraz z pierwszymi promieniami słońca spostrzegłem, że obraz nadal pozostał mizerny”.
Z tego widać, że gospodarz nawet we śnie nie może zapomnieć o malarstwie. Nie ma więc on żadnych szans, żeby zostać człowiekiem światowym.
Następnego dnia, po dłuższej przerwie, odwiedził gospodarza ów estetyk w okularach o złoconych oprawkach. Usiadł i od razu bez żadnego wstępu zapytał:
— No, jak tam z obrazami?
— Zgodnie z twoją radą — odpowiedział ze spokojem gospodarz — starałem się malować z natury, no i rzeczywiście nauczyłem się dostrzegać kształty, delikatne odcienie barw, których przedtem nie zauważałem. Na Zachodzie od dawna kładziono nacisk na szkicowanie z natury, dlatego też malarstwo tak się tam rozwinęło. Andrea del Sarto miał rację. — O tym, co wpisał do dziennika, nawet nie wspomniał, podkreślał tylko swój podziw dla Andrea del Sarto.
Estetyk podrapał się po głowie i śmiejąc się powiedział:
— Prawdę mówiąc, to był tylko żart.
— Co? — gospodarz jeszcze się nie domyślił, że kpią z niego.
— No z tym Andrea del Sarto, którego tak podziwiasz. To był mój wymysł. Nie przypuszczałem, że mi uwierzysz, że weźmiesz to tak poważnie. Ha, ha, ha! — .śmiał się, nie posiadając się z radości.
Siedząc na werandzie i słysząc tę rozmowę próbowałem sobie wyobrazić, jaki zapis pojawi się dziś w dzienniku. Znawca sztuki był człowiekiem, dla którego jedyną radością było nabieranie ludzi opowiadaniem niestworzonych historii. Teraz też coś mówił, zadowolony z siebie, jakby w ogóle nie obchodziło go, jaki wpływ na uczucia gospodarza wywrze sprawa Andrea del Sarto.
— Wiesz, czasami mówię coś żartem, a ludzie przyjmują to poważnie. To bardzo interesujące przeżywać takie komiczne doznania estetyczne. Niedawno powiedziałem pewnemu studentowi, że Nicholas Nickleby poradził Gibbonowi, by zrezygnował z pisania swego dzieła życia pt. „Historia rewolucji francuskiej” po francusku, i rzeczywiście Gibbon opublikował to arcydzieło po angielsku. Student ten miał niesamowicie dobrą pamięć; to, co mu powiedziałem, powtórzył z największą dokładnością i powagą na konferencji Japońskiego Towarzystwa Literackiego. Bardzo się tym ubawiłem. W posiedzeniu brało udział ponad sto osób i wszyscy słuchali z ogromną uwagą.
Mogę ci opowiedzieć jeszcze jedną zabawną historię. Niedawno byłem na pewnym spotkaniu literatów. Jeden z nich wspominał o powieści historycznej Harrisona pt.: „Theophano”. Skorzystałem z okazji i powiedziałem, że jest to najlepsza powieść historyczna, zwłaszcza scena śmierci bohaterki robi na czytelniku niesamowite wrażenie. Wtedy siedzący na wprost mnie szacowny pan zamiast po prostu przyznać się, że nie zna tej książki, odrzekł, iż jest to rzeczywiście doskonale napisany epizod. Z tego wywnioskowałem, że on nigdy nie czytał tej powieści, podobnie zresztą jak ja.
Mój nerwowy i cierpiący na niestrawność gospodarz wybałuszył oczy i zapytał:
— No, dobrze. Opowiadasz takie bzdury, a co byś zrobił, gdyby on znał tę książkę?
Gospodarz, jak się zdaje, uważa, że można oszukiwać innych, byle tylko samemu nie dać się przyłapać na kłamstwie. Ale -estetyka wcale to nie poruszyło.
— W takim wypadku wystarczy powiedzieć, że pomyliłem z jakąś inną książką lub coś w tym rodzaju — rzekł i zachichotał.
Nosił wprawdzie okulary w złoconej oprawce, ale przypominał z charakteru kota Kuro. Gospodarz milczał, wydmuchując kółka dymu papierosowego, lecz twarz jego zdawała się mówić: „Ja bym nie miał tyle odwagi”. W oczach estetyka natomiast wyczytać można było: „W takim razie malować też nie potrafisz”.
— Lecz żarty żartami — powiedział głośno — malarstwo to naprawdę niełatwa sztuka! Leonardo da Vinci kazał podobno kiedyś swoim uczniom skopiować plamy ze ściany w katedrze. Wcale się temu nie dziwię. Wystarczy wejść do ubikacji i uważnie przyjrzeć się zaciekom na ścianach, żeby się przekonać, jak znakomite wzory stwarza natura. Spróbuj dokładnie je przerysować, a na pewno wyjdzie coś interesującego.
— Znów chcesz mnie nabrać...
— Nie, tym razem to święta prawda! Nie sądzisz, że to oryginalny pomysł? Tylko Leonardo da Vinci mógł coś takiego wymyślić.
— Z pewnością jest to pomysł oryginalny — rzekł gospodarz niezupełnie przekonany. Nie sądzę jednak, żeby miał zamiar zamienić ubikację na atelier.
Kuro od rikszarza wkrótce potem okalał. Jego lśniąca sierść stopniowo traciła połysk i wypadała. Oczy, o których mówiłem, że są piękniejsze od bursztynu, zaczęły ropieć. Najbardziej uderzyło mnie to, że stracił całą energię i schudł. Ostatniego dnia, kiedy się z nim spotkałem w ogrodzie herbacianym, zapytałem, jak się czuje.
— Mam już powyżej nosa smrodu łasicy i kija sprzedawcy ryb.
Liście klonów, tworzące kilka czerwonych warstw w zieleni sosen, sypały się na ziemię jak dawno minione sny, a w pobliżu ozdobnej kadzi spadały na przemian czerwone, to znów białe płatki kwiatów, aż w końcu pozostały tylko nagie gałązki. Zimowe słońce rzucało coraz słabsze promienie na południową stronę domu, a chłodny wiatr zawodził prawie codziennie. Od tego też czasu, jak mi się zdaje, skróciły się moje godziny popołudniowego snu.
Gospodarz chodzi codziennie do szkoły. Po powrocie zaszywa się w gabinecie. Kiedy ktoś do niego przychodzi, wciąż narzeka, że ma już dość pracy w szkole. Maluje również bardzo rzadko. Przestał zażywać diastazę, mówiąc, że mu nie pomaga. Dzieci — jestem dla nich pełen podziwu — chodzą do przedszkola. Po powrocie śpiewają piosenki, bawią się piłką, a od czasu do czasu wieszają mnie za ogon.
Karmią mnie dość nędznie, nie tyję więc, ale jestem zdrowy i jakoś żyję z dnia na dzień. Myszy i szczurów wcale nie łowię. Służącej w dalszym ciągu nie lubię. Imienia jeszcze nie mam, ale ponieważ nie można za wiele żądać od życia, postanowiłem zostać w domu nauczyciela jako kot bezimienny.