Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Joan VIII. 1−12 - ebook

Data wydania:
22 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Joan VIII. 1−12 - ebook

Stróż Gedras napotyka przy drodze ciężarną kobietę i zabiera ją do domu. Podczas porodu kobieta umiera i zostawia mu w opiece dziecko, które ten chce wychować. Nie jest mu jednak łatwo żyć z nim wśród ludzi, ponieważ dziecko jest okryte hańbą.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8136-142-2
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Gedras wyszedł na swój nocny dyżur, wstąpił do rządcy, zabrał klucze od bram i rozpoczął monotonną wędrówkę wśród zabudowań gospodarskich i fabrycznych.

Chłop był młody, atletycznej budowy, ale kaleka, gdyż mu maszyna zmiażdżyła lewą rękę, i wskutek tego skazany był na służbę mało płatną i na pół próżniaczą. Od trzech lat był stróżem nocnym u pana Zaremby, który przy miasteczku posiadał folwark i fabrykę odlewów żelaznych i narzędzi. Gedras przybył nie wiadomo skąd, już kaleka, papiery miał w porządku stanął na służbę, i odtąd spełniał ją sumiennie, żyjąc, jak niektóre zwierzęta, tylko w nocy, znając wszystkich i znany wszystkim, a nie żyjący właściwie z nikim. Tego dnia rządca, słysząc, że zdejmuje klucze z gwoździa u drzwi, rzekł doń nie podnosząc oczu od rachunków:

– Nie odchodź od dworskiej bramy, bo pewnie goście z pociągu przybędą do pałacu. Jutro chrzciny panienki.

Gedras skinął głową, zatrzymał się sekundę, patrząc na ścienny kalendarz, jasno lampą oświetlony.

– To już 26 kwiecień? – rzekł.

– No, jutro. Więc co? – odparł rządca.

Gedras poczerwieniał, coś zamruczał i spiesznie wyszedł.

Klekotka jego odezwała się raz i drugi, coraz dalej, rządca już zapomniał szczególnego pytania.

Duży, ciemny cień stróża posuwał się z wolna od budynku do budynku.

Pałac był oświetlony, jeszcze się bawiono w salonie i służba się snuła, więc Gedras w swej wędrówce go omijał i skierował się ku spoczywającym, czarnym gmachom fabrycznym.

Robotnicy przychodzili co rana z miasteczka, nie było tam żadnych mieszkań, palacze dyżurni nocowali tylko przy kotłach, które rozpalano przed świtem. Reszta fabrykantów przychodziła na sygnał parowy o szóstej rano. W kotłowni było jeszcze ciemno i cicho, ale gdy Gedras mijał ślusarnię, ujrzał w oknie światło i wszedł do środka. Nie było tam nic nadzwyczajnego; dwaj ślusarze, Józef Nowik i Hilary Arcimowski, stali przy warsztatach swych opodal jeden od drugiego i kończyli jakiś zapewne pilny obstalunek. Dwie małe lampki wśród cieni wielkiej sali ledwie oświetlały schylone głowy i ręce pracujących.

Zresztą Gedras znał ich dobrze i rzekł:

– Długo jeszcze zabawicie?

– Jak się uda – odparł Nowik, szpakowaty, krępy majster, zajęty polerowaniem i dopasowywaniem jakiegoś trybu.

Drugi nic nie odparł, piłował coś zawzięcie i gwizdał. Gedras spojrzał nań przelotnie i jakby z niechęcią oczy odwrócił. Nie lubił Hilka.

Nowik ozwał się wesoło:

– Przesiedzę choć do rana, ale zarobię pięć rubli. To do młyna tego dzierżawcy ze Sławek. Dobry człowiek, tak prosił, żeby na jutro wieczór dostał, bo mu młyn stoi.

– A to jutro nie wyśpieszycie?

– Jutro u mnie święto. Chrzciny.

– Oho, razem z panienką? A też dziewczyna?

– Aha. Baśka będzie.

– Dużo ich u was?

– Szóste. Będzie dycht trzy pary.

– Trudno nakarmić pewnie?

– At! Niegłodne tymczasem. Co robić, jak Bóg daje!

Hilek się roześmiał szyderczo.

– Niech no ładne będą, to i potem głodu nie zaznają. Bóg daje dla chłopców na pociechę.

– Jak dla jakich chłopców i na co – mruknął Nowik.

– At, bab dla wszystkich jest do syta.

Nikt mu nie zaprzeczył.

Wiadomo było w fabryce, że Hilek pomiatać mógł dziewczętami, bo szły za nim bandą, choć znany był hulaka, pijak i awanturnik.

– Ty także do tego młyna robisz? – spytał go Gedras.

– Nie, ja za Siwca kończę, bo rękę okaleczył.

– Dziw, że ci się chciało drugiego wyręczyć.

– Siwiec mnie przy okazji zastąpi.

Gedras posłyszał dzwonek u bramy i wyszedł śpiesznie. Myślał, że to od pałacu dzwonią, ale to do furty fabrycznej ktoś kołatał. Wyjrzał tedy i zobaczył wyrostka, syna mechanika.

– Czego? – począł parlamentować.

– Czy Hilek tutaj? – odparł chłopak zdyszany.

– Tutaj. Czego chcesz?

– Mnie trzeba do niego na moment.

Gedras furtkę otworzył i poprowadził chłopca do ślusarni.

– Hilek! Wyjdź no tu, coś ci rzekę! – zawołał chłopak.

Ślusarz głowę podniósł, poznał go. Oczy mu źle zabłysły.

– Czegoś tu? Gadaj! Nie mam czasu twoich sekretów słuchać! – krzyknął.

Chłopak się zawahał, potem podszedł do niego i począł zdyszanym szeptem:

– Józia prosi... żebyś przyszedł do nas. Zachorowała... i matka ją chce wypędzić.

– To niech wypędzi! Mnie co do tego!

– Ona strasznie płacze i prosi, żebyś ją ratował. Matka też powiada, że jak przyjdziesz, to jej nie wygoni.

– Idź do stu diabłów! A mnie co za mus czy interes do was chodzić i godzić baby?

– Mus, nie mus – ozwał się Nowik – ale po sumieniu, to ci wypada tam iść. Zgubiłeś poczciwą dziewczynę.

– Jakem zgubił, to szukać nie myślę ani pilnować takich poczciwych. Jak się wam spodobała, to wy ją sobie znajdźcie.

Chłopak stał patrząc na niego.

– To ty naprawdę nie pójdziesz? – spytał innym tonem, skupiając się jakby w sobie.

Hilek za całą odpowiedź z błyskawiczną szybkością kopnął go nogą. Ale chłopak uskoczył i plunął mu w twarz.

– Hycel! – syknął zajadle.

Ślusarz rzucił się nań, chwycił za włosy, jął pięściami okładać. Ale wtem poczuł na karku jakieś kleszcze, które go uniosły w górę, potrząsnęły, zdławiły i cisnęły z rozmachem w próżnię. Zatoczył się, padł na ziemię i na chwilę stracił przytomność.

– Idź! Masz jego odpowiedź! – rzekł Gedras do chłopca, popychając go do drzwi, potem się odwrócił.

Hilek się zerwał, stał przed nim i pięściami wygrażał.

– A ty, mańkut, psiakrew, jak śmiesz mnie tykać? Won, ty sam! Spuścili cię, psie, z łańcucha, żebyś szczekał na podwórzu, a nie wtrącał się do naszych spraw! Żebyś nie był kaleką, tobyś poznał mnie!

– Ja cię i tak znam. Mnie do twoich spraw nie interes, ale na burdy nie pozwolę. Wychodź albo pracuj, jeśli nie chcesz, bym cię u rządcy meldował!

Hilek popatrzył nań krwią nabiegłymi oczyma, nic nie rzekł, wrócił do swego warsztatu, zebrał narzędzia i wyszedł.

Gedras szedł za nim, gdy go Nowik z cicha zawołał:

– Dogoni chłopca i utłucze.

Stróż ruszył ramionami z obojętnością, jakby mówił: „Poza obrębem fabryki ja nic nie pomogę”, i Nowik został sam.

Po długiej chwili Gedras wrócił.

– Poszedł?

– Zemknął. Furtkę chłopak zostawił otwartą, jużem go nie dogonił.

– Aleś ty siłacz! Jak szczeniaka za kark podniósł. Musiałeś ty mieć moc, jakeś cały był.

Gedras usiadł, zapalił papierosa.

– Słabszym był wtedy – rzekł powoli. – Moc nie w rękach, a pięść ślepa rzecz i niesprawiedliwa być może.

– Na Hilka słuszna była.

– Zdarzyło się. Ale taka moc często słabszego ukrzywdzi, przed silniejszym stchórzy. Niewielka sława. Nie pożałowałem ani chwili, gdy mi ją odjęli.

– Gadasz! Ja bym ta nie chciał na twoim miejscu być. Szczęście, żeś nie familijny, dlatego mędrkujesz.

– Ja się też dolą nie szczycę, tylko moje kalectwo nie ta ręka. Nie cała zgryzota, nie mieć czym robić.

– Albo co?

– Bywa gorzko nie mieć dla kogo robić.

– Ot, bieda, to się ożeń. Ja ci zaraz tuzin naraję. Wszystkim dziw, żeś taki młody i jak mnich żyjesz w kawalerskim stanie.

– Ja nie kawaler. Pięć lat temu, akurat dziś ten dzień, żona mi umarła.

– Aa?! – zdziwił się Nowik. – Myślałem, żeś kawaler. Nigdy nic o sobie nie powiesz.

– Nieciekawe opowiadanie. Nie ma jej – i nie będzie. Wspomniałem, że to dziś rocznica.

– No, pewnie, pięć lat, kawał czasu. Już ci próchnieć nie warto przez to całe życie.

Kawaler, a wdowiec bezdzietny – to jedno. A ile ci lat?

– Trzydzieści.

– Bierz Wiktę Zorkównę! Ja cię wyswatam, ot, jutro u mnie na chrzcinach się spotkacie. Przyjdź, ludziom się po dniu pokaż.

Gedras popatrzył na mówiącego, jakby się wahał, chciał coś powiedzieć, ale słowa nie wymówił i prędko wyszedł. Nowik ramionami wzruszył.

– Temu bednarza do łba trzeba – zamruczał.

Stróż, wyszedłszy z warsztatów, ruszył drogą prosto w najdalszy kąt gumna, obejrzał się parę razy za siebie, czy go kto nie widzi, skrył się za węgieł stodoły i tam padł na ziemię. Leżał nieruchomy, jak martwy, słychać tylko było jego ciężki oddech.

Od miasteczka zbliżał się po szosie turkot, potem dzwonek u pałacowej bramy zadźwięczał.

Gedras się zerwał, biegł na służbę. Byli to goście z kolei na chrzciny panienki.

Zajechało przed pałac kilka dorożek, wszczął się ruch i gwar; dorożki puste odjechały, stróż bramę zamknął i rozpoczął znowu swą monotonną wędrówkę. W miarę postępu nocy gasły wszelkie odgłosy i światła. Już Nowik odszedł, już pociemniał pałac, już ostatni pociąg przeszedł, rozdarłszy powietrze gwizdem, zadudniwszy głucho po moście naprzeciw fabryki, tylko klekotka Gedrasa rozlegała się od czasu do czasu lub w stajniach parsknął koń.

Gedras zmęczył się. Usiadł na ziemi pod murem, objął ramionami kolana, złożył na nich głowę i tak, skulony, zdawał się drzemać. Nagle głowę podniósł; za murem, szosą, ktoś szedł. Kroki były powolne, wlokące się, ustawały, czaiły się może po złodziejsku.

Stróż uszu nastawił, czatował, patrzał na wierzch muru, spodziewając się, że ów spóźniony gość zechce się tamtędy wdrapać.

Nagle kroki ustały, coś, a raczej ktoś upadł i zajęczał, zawył, zaskomlał, jak trafiony strzałem pies włóczęga. Nic ludzkiego nie było w tym okrzyku, ale był tak przejmujący, że Gedras się zerwał i pobiegł do bramy.

– Ktoś ginie! – myślał otwierając furtę i ręce mu się trzęsły ze zgrozy.

Wyjrzał na drogę, pusta była i głucha; opodal, pod murem, w mroku szarzał jakiś przedmiot.

Był to człowiek skulony, skręcony jak szmata, nieruchomy, zapewne martwy.

Gedras się na sekundę zawahał, czy nie obudzić rządcy, ale doleciał go znowu ów jęk, rzucił się tedy naprzód.

Na skraju szosy, w kałuży, leżała kobieta, łachmanami ledwie okryta. Na widok zbliżającego cię człowieka starała się dźwignąć, uciekać zapewne, ale nie zdołała, poderwała się na rękach i opadła z głuchym jękiem:

– O, Jezu!

– Co tobie? – spytał Gedras.

– Ratujcie! Umieram! – wybełkotała wijąc się po ziemi. Potem się wyprężyła i tylko żałosny jęk wyszedł z gardła.

Chwilę się zawahał, czy ją dźwignie swą jedną ręką, czy iść po pomoc, potem się schylił, spróbował i aż się zdziwił, że człowiek może być tak lekki. Pod ramiona ją wziął, okaleczonym ramieniem podtrzymał za nogi i poniósł. Zajmował on przy bramie malutki domek o jednej stancji, tam ją wniósł i na swym tapczanie umieścił. Potem zapalił lampkę i przyjrzał się swej zdobyczy.

Było to prawie dziecko, drobne, wątłe, bose, w szmatach obłoconych i podartych. Z twarzy sino-bladej patrzyły nieprzytomne, zgrozy i osłupienia pełne, wielkie oczy, czarno okrążone. Spod chustki wypływały na twarz potem zlane kosmyki ciemnych włosów. Oczy były rozwarte, ale nic nie widziały z otaczających przedmiotów, patrzył w jakąś straszną, czarną otchłań, widziały już – śmierć. Dreszcze wstrząsały całym ciałem, zęby szczękały, ręce odrzucone wpijały się palcami w próżnię, jakby się konwulsyjnie chciały uchwycić życia. I znowu zawyła przeciągle, żałośnie. Pochylił się nad nią i nagle odskoczył przerażony. Zrozumiał, że to dziecko miało zostać... matką.

Przez chwilę zdrętwiał z wrażenia, twarz mu się skurczyła, zbielały usta, potem postawił lampę na stołku i pobiegł do mieszkania rządcy, i począł stukać w okno.

– Co tam? – rozległ się po chwili zaspany głos.

– Proszę pana! To ja, stróż.

Rządca się zerwał, przyskoczył do okna, otworzył lufcik.

– Co? Pali się?

– Nie, proszę pana, ale u mnie kobieta rodzi...

– Co? Jaka kobieta? Pijanyś, szelmo!

– Proszę pana, znalazłem za bramą! Co robić?

– Idź mi do stu diabłów! Budzi mnie dla takich bredni. Kto ci kazał zbierać po drodze baby rodzące? I do mnie z tym przychodzi! Jakeś sobie to zwlekł, to sam pilnuj! A to mnie huncwot wystraszył!

Lufcik zamknął z pasją i snadź uspokoił żonę, bo po chwili rozmowy zaśmiali się oboje i rządca legł, światło zgasło. Gedras pozostał bezradny pod oknem. Połajanka rządcy, a potem śmiech oprzytomniły go. Prawda, sam sobie biedy napytał, teraz nie wiedział, co robić. Budzić pałacowej gospodyni nie śmiał, więcej kobiet nie było we dworze, on sam pojęcia nie miał, jak ratować położnicę. Poszedł do swego domku, ale mu było straszno wejść. Pomyślał, żeby do miasteczka po kobietę skoczyć, ale nie wolno mu było wydalać się w nocy poza obręb obejścia, więc stał na drodze wahający się, przerażony, rozglądając się wokoło. Wtem posłyszał około kotłowni ruch. To palacze rozpoczynali pracę.

Zaspani, zmęczeni raczej niż wypoczęci parogodzinnym snem na ziemi, krzątali się leniwie, ziewając i mrucząc pacierze. Jeden wrzucał polana w czeluść, drugi łupał podpałki. Nawet się nie obejrzeli, gdy stróż stanął we drzwiach.

– Wiecie, co mi się przytrafiło? Poratujcie, ludzie! – zawołał. – Słyszę, na szosie ktoś jęczy, wyszedłem, patrzę, kobieta leży. Podniosłem jak drewno, przyniosłem do izby, a ona rodzi.

Palacze na razie zdumieli.

– Któż ona? Jaka?

– Nie wiem, nie znam!

– Eee!... pewnie mechanikowa Józia... – Jeden się zaśmiał, a drugi obojętnie dorzucił:

– Rodzi... no to będą chrzciny.

Ale ich ten wypadek rozbudził, zajął.

– Po drogach szelmy zlegają, jak suki! – splunął młodszy.

– Nieznana, mówisz, toć mechanikową znasz? Któraż to być może? – rzekł starszy.

– Żadna z fabryki ni czeladzi. Mała, czarna, ot tyle, dziecko! Jęczy, że aż mi straszno wejść. I co ja poradzę? Ja tu ciebie, Wiktor, zastąpię, skocz, po jaką babę, ty wiesz, gdzie która mieszka, mnie nie wolno odejść.

– Udurzał ty? Ani myślę! – oburzył się młodszy palacz. – Mam po akuszerki biegać! A toć mnie cała fabryka na pośmiewisko poda, a moja żona, co? To już wtedy do domu nie zachodź!

– No, to co mam robić?

– Idź do rządcy i melduj!

– Byłem! Wyłajał i przepędził.

– Boś durny – zdecydował starszy palacz. – Po coś ją brał z drogi? Musi być łajdaczka ostatnia!

– Ja brałby i psa, żeby tak skomlił! Co wiedziałem? A choćbym i wiedział, tobym też sprzątnął, żeby koń nie potratował na drodze. Jakże zostawić? Pijaka na brzeg się ściąga, żeby pod kołami nie był.

– Pijak, co innego. Przytrafi się upić najporządniejszemu, a taka...

– Idźcie wy po babę, Antoni – błagalnie rzekł Gedras. – Dam wam rubla, i babie, ile zechce, ale tak nie można bez ratunku człowieka zostawić.

– Jaki to człowiek? Tfu! – splunął stary palacz, a młodszy się zaśmiał.

– Gedras, coś ty bardzo hojny. Może ciebie sumienie gryzie, a ta wiedziała, gdzie, do kogo idzie.

Stróż się zatrząsł.

– Nie kpij, Wiktor! Nie godzi się! Proszę was z duszy, poratujcie!

– Nu, daj rubla, to i tytoniu kupię przy tej okazji, i moją starą sprowadzę. Dasz jej rubla, ona znająca kobieta.

– Dam! Ot macie! – odparł Gedras wydobywając woreczek z pieniędzmi.

Odliczył srebrem dwa ruble, palacz je starannie odrachował, schował, nie kwapiąc się zbierał do odejścia, szukając czapki, podpasując kożuch, dając Wiktorowi rozporządzenia co do kranów i wentyli.

– Idźcie już! – nalegał Gedras.

– Ot, nic pilnego! Widać, że ty raz pierwszy w takiej okazji. Będzie jeszcze moja siedzieć nad nią cały dzień, obiadu mi nie zwarzy. A gdzie moja fajka?

Marudził jeszcze długą chwilę, a wreszcie poszedł.

Gedras go przez furtę przeprowadził i wrócił pomagać Wiktorowi. Czas mu się wydawał bardzo długim, a wreszcie i rzeczywiście minęła godzina jedna i druga, kotły były rozpalone, para zebrana, na niebie czynił się ranek, palacz nie wracał. Gedras wyszedł do bramy, otworzył ją. Robotnicy już szli drogą, sygnał parowy grał, zaczynał się pracowity dzień.

Nareszcie na końcu roboczej czeredy, nie kwapiąc się, ukazał się palacz z żoną, opowiedzieli już wypadek; kto tylko mijał stróża, rzucał mu gruby żart lub pytanie, rozlegały się drwiące śmiechy i przezwiska. Ten, jakby nie słyszał, poprowadził kobietę do swej budy.

Weszli, lampka dogasała kopcąc, ale już izba pełna była wiosennej zorzy słonecznej i w tym blasku złotoróżowym, jak czarna plama, jak brudna szmata, leżała na ziemi kobieta z głową odrzuconą sztywnie, z wyprężonymi w kurczu rękoma, wpółnaga, bez jęku już i skargi.

– Co jej? – zagadnął Gedras stając w progu.

– A toć już trup! – krzyknęła baba i przypadła do ziemi.

Gedras oparł się o futrynę drzwi i zdrętwiał.

– Jezus, Maria! – wołała baba przerażona. – A dziecko jeszcze żyje. Może i ją by docucić jeszcze można. Leć po doktora, po gospodynię od pańskich dzieci!

Gedras rzucił się na oślep do pałacu. Już się niczego i nikogo nie bał ani się nie wahał. Już nie nędzarz chory potrzebował ratunku, już w jego chacie była wielmożność śmierci. Na alarm trupa poruszyli się wszyscy: rządca, gospodyni, lokaje, nawet brat pani, przybyły na chrzciny, a doktor z zawodu. Po chwili tłum otoczył domek stróża i wewnątrz pełno było ludzi i gwaru.

Doktor odstąpił pierwszy, nie miał co robić. Popatrzał na zmarłą, złożoną na tapczanie, sztywną, białą, bez kropli krwi, obnażoną na pastwę oczu motłochu i wzgardy ludzkiej, otarł ręce, dobył portmonetkę, wyjął rubla.

– Na pogrzeb! – rzekł, rozglądając się, komu by ofiarę doręczyć.

Usunęli się wszyscy.

Wtedy Gedras z tłumu wystąpił, ściągnął ze siebie kożuch i okrył nim trupa, potem klęknął i przeżegnawszy się, począł cicho pacierze.

W izbie nagle ucichł gwar, tłum się cały przeżegnał, jedna z kobiet zdjęła ze ściany gromnicę, zapaliła. Żółty płomyk chybotał się i kopcił, a słońce, coraz wielmożniejsze, zalewało izbę – i była chwila jasnej ciszy.

Brzęk szabel wezwanej policji przerwał skupienie. Dozorcy fabryczni i folwarczni zapędzili gapiów do roboty; doktor, położywszy na stole rubla, wyszedł. Zostało kilka kumoszek, rządca, Gedras i policja.

Zaczęto badać stróża.

Opowiedział po raz setny wypadek. Zmarła była wszystkim nie znana, nikt jej w nocy nie spotkał.

Przeszukano odzież, nie znaleziono ani pieniędzy, ani papierów, tylko z prawej dłoni, kurczowo zaciśniętej, wydobyto jakąś szmatkę na zerwanym sznureczku. Był to szkaplerz Serca Jezusowego i medalik ostrobramski. Zerwała je snadź z szyi w agonii.

Policja spisała protokół i odeszli. Zajęcia domowe odwołały część kobiet, już tylko został rządca, Gedras i gospodyni dworska, stara Jankowska.

– A cóż z dzieckiem będzie? – rzekła, zaglądając w garść szmat, leżących na ławce pod piecem. – Jeszcze żyje. Trzeba by prędko ochrzcić, nim zastygnie. Dziewczynka.

Gedras rozwinął szmaty, rozległ się cichy pisk, ujrzał drobinę nagą, siną, otwarte, a nic jeszcze nie widzące oczy; przypadł u ławy na kolana i nie wiedząc, co robić, by to życie utrzymać, jął je rozgrzewać oddechem.

– Toć żyje! Jadłoby! – wyjąkał.

– Ale, posyłajże po mamkę! – urągała Jankowska. – Ot, ochrzcij prędzej z wody, bo zemrze lada moment.

– Coś ty narobił, ośle! – wybuchnął rządca. – Teraz koszt pogrzebu, ciąganina ambaras. Pani się zestraszyła podobno; w sam dzień chrzcin taki paskudny wypadek. Pewnie cię każą ze służby za to wygonić. Z dziesięć rubli to kosztować będzie, licho wie za co i po co wydatek.

– Ja sam zapłacę, ja sam! – rzekł Gedras. – To dla mnie Bóg zesłał. Ja tę pochowam, a tę wyhoduję, niech żyje. Od Boga mi to, od Boga.

Był bardzo blady, wargi mu się trzęsły, urywane padały słowa.

– Sfiksował – ruszyła ramionami Jankowska.

Lokaj z pałacu wpadł wzywając Rządcy. Stara też się ruszyła i wyszła mówiąc:

– Po chrześcijańsku ci radzę, ochrzcij, a to grzech będziesz miał, jak tak zamrze.

– Przyślijcie mi kapkę mleka – zawołał za nią błagalnie Gedras. Pozostał sam i zrozumiał, że oprócz ciekawości próżnej nic od ludzie mieć nie będzie. Położył tedy dziecko na powrót przy ciepłym piecu, pobiegł do pachtu po mleko. Dano mu butelkę ciepłego jeszcze.

Trudno mu było dać sobie radę jedną ręką, ale wreszcie, udarłszy kawałek koszuli, zrobił smoczek, wziął dziecko na kolana i spróbował napoić.

– Pij, niebożę, pij! Nie zmieraj mi – szeptał. – Toć Bóg cię mi tu zesłał, jakże masz zemrzeć. Ja tyle pokutował, żyj, Maniuś.

Po twarzy puściły mu się gorące łzy, padały na twarzyczkę dziecka, były jego pierwszą w życiu kąpielą. Rozległo się mlaskanie, maleństwo chciało żyć – piło. Przez łzy Gedras począł się uśmiechać.

– Stróż, duchem do rządcy – ktoś mu, przebiegając, przez okno krzyknął.

Groza utraty służby, wydalenia, włóczęgi, oprzytomniła człowieka. Rozejrzał się po izbie, zatrzymał oczy dłużej na zmarłej, poczuł, że mu zimno bez kożucha, poczuł głód, jakiś strach przyszłości, gdzie pójdzie, co zrobi z dzieckiem, gdy go wygonią. Skurczył się, głowę zwiesił.

A potem przygarnął dziecko do siebie, pocałował, zawinął w szmaty, ułożył przy piecu, na siebie naciągnął starą kurtę i z głębokim westchnieniem wyszedł już na wszystko zrezygnowany.

Rządcę spotkał na podwórzu. Zły był i od razu począł krzyczeć:

– Ty sobie pamiętaj, żeby mi tego trupa do wieczora tu nie było! Jakeś sobie sprowadził, to na własny koszt sprzątaj. A cicho, żeby w pałacu i słychać nie było. Ja o niczym wiedzieć nie chcę, ani ambarasu z władzami. Marsz!

O wydaleniu nie było mowy. Gedras odetchnął i odszedł śpiesznie.

Wrócił do stancji, przebrał się odświętnie, wziął z kuferka pieniądze, drzwi za sobą zamknął na klucz i poszedł do miasteczka. Kupił trumnę, zamówił u znajomego kolonisty konia i furę, wydobył z policji potrzebne świadectwo i około południa zziajany, w śmiertelnej trwodze o dziecko, stawił się na plebanii. Proboszcz właśnie po sumie śniadanie pił, gdy Gedras stanął w progu z papierami w garści.

– A co tam? Czego wam potrzeba?

– Przyszedłem o pogrzeb prosić.

– Kto taki?

– Ja nie wiem, proszę dobrodzieja. Dziś w nocy nieznana kobieta u mnie w izbie zmarła przy porodzie. Świadectwo od policji już mam. Pan kazał do wieczora trupa ze dworu uprzątnąć. Zapłacę, ile dobrodziej każe.

– To mniejsza, ale jakże to? Kto? Zupełnie nieznana?

– Powiadają, że może z pociągu wysiadła w nocy. Nikt nie zna. Z drogi podniosłem i u mnie zmarła.

– A wy kto? Nie znam.

– Ja stróż nocny z fabryki pana Zaremby, Gedras.

– Katolik?

– Tak.

– Jakże, że cię nie znam. Nie pamiętam ciebie ani z kościoła, ani ze spowiedzi. Niedawno tu jesteś?

– Już trzy lata.

– U spowiedzi bywasz?

Gedras milczał z oczyma wbitymi w ziemię.

– Nie bywasz? Czemu? – łagodnie ksiądz spytał.

– Po co? – wyrwało się głucho z piersi człowieka. – Nie godzi mi się do Boga chodzić. On wie, jaki ja.

Ksiądz uważnie na niego popatrzał.

– Dawnoś już u spowiedzi nie był?

– Pięć lat.

– A przedtem bywałeś?

– Bywałem.

– A lepiej ci tak nie umytemu tyle lat?

– Jak się kto w krwi ubroczy, to go nic nie obmyje.

Zapanowało milczenie.

– Pokaż papiery – rzekł ksiądz.

– I opowiedz, jakeś tę kobietę znalazł. A dziecko? Nieżywe?

– Jeszcze żyło, jakem rano wychodził, ale tyle godzin. Już chyba nie zastanę.

Było coś łamiącego się w głosie, ksiądz dosłyszał.

– No, a jak jeszcze zastaniesz żywe? Toć ochrzcić trzeba. Cóż z nim zrobisz? Masz żonę?

– Nie. Sam jestem. Jeśli żywe zostanie, to będzie moje. Uchowam.

– Dobrą masz duszę. Zostawi ci je Bóg. Zobaczysz.

Gedras oczy podniósł. Patrzał na księdza, ciężko mu pracowały piersi, ale milczał.

– Teraz ci pilno do domu. Idź! Przed wieczorem przywieź zmarłą na cmentarz. Ja tam będę, każę mogiłę wykopać, pogrzebiemy. Jutro rano mszę za nią odprawię. Dziecko, jeśli będzie żywe, do chrztu przynieś. Nie lękaj się! Boży dom dla grzesznych, dla chorych, dla słabych, dla smutnych, a ja w nim sługa i lekarz.

– Ile dobrodziej każe zapłacić?

– Porachujemy się później, po chrzcie. Nie lękaj się, nie obedrę cię, wezmę, ile mi się należy.

Uśmiechnął się do niego życzliwie, pochylonego do kolan za głowę objął odprawił słowem:

– Idź do dziecka! Żywe znajdziesz.

– Niech będzie pochwalony – wyjąkał, cofając się, Gedras.

– Na wieki.

Teraz już biegł z powrotem, targany niepokojem, czy nie znajdzie w domu dwóch trupów.

Ale dziecko żyło i piszczało z głodu. Nakarmił je i zajął się zmarłą. Izbę uprzątnął, zwłoki ubrał w jakieś szmaty, które na dnie kufra chował po żonie, ułożył na tapczanie, świecę zapaloną i krzyżyk na stoliku postawił. Nie śmiał warzyć jadła, więc się chlebem posilił i stróżując tym zwłokom, przesiedział parę godzin obok dziecka na ławie, wyczekując trumny i furmanki.

Na widok trumny nadbiegła garstka gapiów. Gadali, przypatrywali się, krytykowali, dziwili, ale nikt pomóc się nie kwapił. Gedras sam kobietę na pościeli z wiór umieścił, obrazek święty w ręce włożył, zagwoździli wieko.

– Na cmentarz ksiądz nie przyjmie, zobaczycie – zadecydowali gapie.

– Jest za murem spory plac cholerników.

– Jużci kędyś zakopią – odparł kolonista, ładując z Gedrasem trumnę na wóz, i zaciął konia.

Wóz się potoczył szybko. Gedras uczepił się drabiny, zdając znowu dziecko na Opatrzność.

Chmurno było, deszcz mżył, wiatr napędzał słotę.

Kolonista zapalił fajkę i rozpoczął rozmowę.

– Myślicie dziecko chować?

– A cóż? Nie wyrzucę.

– Oddacie na mamki chyba.

– A kto to weźmie? A skąd zapłacę?

– Toć i mlekiem nie uchowasz. Zamrze. Dziecko nie cielę. Od byle czego zgaśnie. Ho, ho! Rodzona matka nie uchowa często, takie to delikatne.

– A bywa tak, że wszystko przetrzyma.

– Bywa, takie, co to nikomu nie miłe, to na złość żyć będzie. A wiecie, Józia, mechanika, syna miała. Sądny dzień tam u nich. Gałgaństwo teraz między dziewczętami, o jakim dawniej i słychać nie było. Ot, memu chłopcu żenić się pora. Strach pomyśleć, na jaką trafi.

– A toć gadali, że Wiktę Prozorowską brać będzie.

– Chciał, ale i ta nie lepsza. Latała za nim, latała, aż i wylatała. Kto by ją teraz brał?

Podobno do Białegostoku do fabryki wyjeżdża. Wiadomo już, co to taka fabryka znaczy. Ot, ta, co wieziem, pewnie też do takiej się wlokła.

Kolonista splunął z niechęcią.

Gedras milczał.

Jechali przez całe miasto, deszcz już padał gęsty i zmrok nadchodził, gdy stanęli u wrót cmentarza.

– Czyżby ksiądz zakrystiana przysłał? – zdziwił się mieszczanin, poznając bryczkę i konie proboszczowskie w ogrodzeniu.

I zdumiał do cna, gdy z domku grabarza sam ksiądz wyszedł i grabarz z krzyżem, i poprowadzili trumnę w daleki kąt, do wykopanej już mogiły.

Odśpiewano zmarłej ostatnie ziemskie pożegnanie, zasypano mogiłę. Żółty piasek i deszcz na nią płakał i zmrok ją pokrył wreszcie, i został kopczyk niewielki, z którego rychło i śladu nie będzie.

A przecie przeżyła też życie. Była komuś droga i miła, matczyną może uciechą, człowieczym pożądaniem, mówiono jej „córuś” i „kochanie”, śmiała się, bawiła, cieszyła życiem, śpiewała, roiła o dobrej doli. I tak przeminęła, i tyle po niej zostało, co po zdeptanym na drodze motylu.

Milcząc ludzie odeszli. Ksiądz odjechał, spytawszy Gedrasa o dziecko, przykazawszy, by je jutro do chrztu przyniósł. Grabarz i kolonista domawiali się o poczęstunek, więc stróż sprowadził wódki i w domku grabarza pić poczęto, przeczekując deszcz. Gedras zabawił chwilę, potem wysunął się milczkiem i pobiegł do domu.

Czekała go nocna służba. Jak zwykle o przepisanej godzinie wszedł do rządcy po klucze.

– Aha, jesteś! Posyłałem po ciebie sto razy. Gdzie się włóczysz? – krzyknął nań rządca.

– Chowałem tę kobietę.

– A to nie wiesz, że dziś w nocy magazyn okradli?

Gedras skamieniał.

– Nie wiesz! Naturalnie! Ty po szosie włóczęgów zbierasz, a spod nosa ci mosiądz wynoszą. Wiesz, ile wynieśli? Dwa pudy. Ktoś ma dorobiony klucz i gospodaruje jak u siebie, a ty niby wartujesz. Masz pięć rubli sztrafu, a jeśli nie odkryjesz, kto ukradł, to precz pójdziesz! Daję ci tydzień czasu!

Gedras stał i kombinował. Potem zabłysły mu zajadle oczy.

– To chyba Hilek, proszę pana. Dziś w nocy pracował w ślusarni do późna. On tego nigdy nie robił. Gadał, że za Siwca odrabia. Mnie się to wydawało podejrzane. Ja dojdę.

– Warto. Bo inaczej możesz się wynosić.

Gedras poszedł wprost do magazynu fabrycznego i począł oglądać, jak wyżeł, drzwi, zamki, okna, drogę wokoło. Przeświadczenie miał, że to Hilek był sprawcą, bo już parę razy się zdarzyło, że z warsztatów to i owo ginęło, i w fabryce szeptano, że Hilek na pijatykę do Lejzora nosi różne fanty, miewa zawsze kredyt u Żyda.

Przypomniał sobie Gedras, że po rozprawie z chłopcem od mechanika Hilka już u bramy nie widział, został tedy prawdopodobnie w obrębie fabryki i potem przez mur się przedostał. Począł tedy tropić dalej i obszedłszy mur wokoło, w kącie, za oborami, znalazł drabinę porzuconą, jakby ją ktoś nogą strącił, a pełzając po ziemi, znalazł i rzemyk od paska z przerwaną sprzączką. Schował to skrzętnie, odkładając dalszy pościg do dnia.

Noc zeszła bez wypadków. Co czas jakiś stróż wstępował do swej izby, zapalał światło i zaglądał do poduszki na piecu. Gdy dziecko piszczało, poił je ciepłym mlekiem, gdy znajdywał śpiące, słuchał tylko oddechu, otulał i odchodził.

Tak mu zeszło do rana. Odnosząc rządcy klucze, pokazał pasek i poprosił o uwolnienie na cały dzień. Zwykle bowiem miał obowiązek otwierania bramy pałacowej dla gości.

– Dziś cię nie uwolnię. Przecie chrzciny. Kto u bramy będzie? – burknął rządca.

– Poproszę kogo, co mnie zastąpi.

– Zaczynasz się włóczyć i opuszczać – fuknął rządca, ale że formalnie nie zabronił, Gedras najął ogrodnikową na swoje miejsce, rubla jej zapłacił i począł się zbierać do odejścia.

Ubrał się odświętnie, znowu do kuferka po pieniądze sięgnął i niezdarnie począł dziecko do chrztu ubierać.

Ogrodnikowa weszła w tej chwili i poczęła się śmiać.

– Komedia, dalibóg, za biletami pokazywać! Co wy wyprawiacie z tą znajdą?!

– Toć trzeba wykąpać. Do chrztu poniosę.

– Dajcie że mnie, a to z waszych łap żywe nie wyjdzie! Patrzajcie, jaki jednak znający! I wody nagrzał. Pieluszki macie?!

Śmiała się, ale jej kobiece serce rozczuliło się do maleństwa.

– Niebożątko, pisklę. Co winne? Ot, żyć chce. Jak to się skarży pokornie! Ot, jak sądzone na świcie zostać, to wszystko przetrzyma. Nawet niezgorsze dziecko i zdrowe. Czarne ma oczki jak żuczek. No, nie płacz, wykąpię cię, a jak będziesz grzeczna, to jeszcze cię i pokarmię. Ot, dola!

Gedras podarł parę swych koszul na pieluszki i przyglądał się kąpaniu, uczył się na niańkę.

Ogrodnikowa rozczuliła się, przemogła zupełnie wstręt cnotliwej mężatki i matki do dziecka występku i gdy było wykąpane i spowinięte, dała mu ssać na drogę do chrztu.

– Sami poniesiecie? A któż kuma?

– Nikogom nie prosił. Dość się naurągali – burknął Gedras.

– Za kumę każda stanie. Takie trzymać, to się bydło wiedzie – rzekła ze śmiechem.

Stróż nic nie odparł, nasunął czapkę na oczy, poduszkę z dzieckiem otulił kożuchem i poszedł.

Na drodze wyminął go powóz, wiozący panienkę do chrztu. Chrzestni rodzice siedzieli na głównym siedzeniu, przed nimi na rękach wystrojonej piastunki dziecko w fali koronek i batystów.

Gedras przeprowadził wzrokiem pański cug i kroku przyśpieszył.

– Zajmą księdza, a potem może i na obiad zabiorą, to i wrócę z niczym – pomyślał.

Gdy przyszedł do kościoła, dworski zaprząg stał u bramy, wewnątrz ksiądz mszę żałobną odprawiał; w pierwszej ławce siedzieli państwo i piastunka z dzieckiem, które hałaśliwie objawiało swe niezadowolenie, że musi czekać. Gedrasowa znajda, przeciwnie, zachowywała się cicho, że aż uchylił poduszki, wciąż niespokojny, czy żyje, a potem poklęknął w kącie i cisnąc swą jedyną ręką dziecko i czapkę do piersi, starał się modlić.

Ale nie mógł. Było mu straszno w kościele, czegoś się bał, czegoś się wstydził, czegoś strasznie oczekiwał, chciałby uciekać, skończyć, być sam w swej izbie.

Ksiądz mszę skończył, przeszedł do zakrystii, ruszyli się państwo z panienką, on wciąż klęczał, nie śmiejąc iść, nie wiedząc, co robić.

Zakrystian wyszedł na kościół, rozejrzał się i prędko do niego podszedł.

– Czemu nie idziesz? Ksiądz czeka, pytał o ciebie.

Gedras tedy poszedł i znowu w zakrystii u progu stanął. Państwo już byli uszykowani.

Matka chrzestna, młoda, strojna panienka, trzymała już niemowlę, rozmawiając szeptem po francusku z kumem. Był to brat pani, ów doktor, którego Gedras widział poprzedniego rana przy trupie w swojej izbie. Nieco opodal dwoje znajomych mu fabrykantów stało odświętnie ubranych; kobieta miała także niemowlę na ręku. Wszyscy obejrzeli się na niego, bo ksiądz właśnie w tej chwili skinął nań.

– Chodźże bliżej!

Państwo się usunęli, fabrykanci coś poszeptali ze sobą.

– Chłopak? – spytał ksiądz.

– Dziewczynka – odparł cicho. Tedy się ksiądz obejrzał, skinął na wystrojoną Jankowską, piastunkę panienki.

– Potrzymajcie z nim – rozkazał krótko, biorąc do rąk książkę i rozpoczynając ceremonię.

Jankowska poczerwieniała, otworzyła usta, ale bez protestu wzięła znajdę na ręce.

– Jakie imię? – spytał ksiądz Gedrasa.

– Maria.

– Jakie imię? – spytał panienki.

Zawahała się, ale miała polecenie rodziców.

– Maria – szepnęła.

Zwrócił się do fabrykantów.

– Jakie imię?

Spojrzeli po sobie.

– Jakie dobrodziej raczy – odparła kobieta.

– Niechże wszystkie Marii służą!

Zwrócił się do państwa, dodając z uśmiechem:

– Ta się najgłośniej dopomina. Od niej zaczniemy.

Ale panienka i po chrzcie nie umilkła. Więc ksiądz spiesznie przeszedł do znajdy, aby rychlej Jankowską uwolnić, a gdy Gedras na powrót dziecko z rąk jej odebrał, rzekł mu:

– Zaczekaj.

Doktor w imieniu szwagra zaprosił proboszcza na obiad do fabryki i państwo odeszli, unosząc krzykliwą chrześcijankę.

– A to czyje? – spytał ksiądz fabrykantów.

Kobieta rezolutniejsza zabrała głos:

– A to, proszę dobrodzieja, tej Józi, mechanikówny. U nas ona leży, bo rodzice wypędzili, więc uprosiła nas, żebyśmy do sakramentu doprowadzili. Ale to nic z tego nie będzie, to zemrze pewnie, ledwie już zipie.

Ksiądz dalej nie pytał, ceremonii dokonał, fabrykanci wyszli. Wtedy skinął na Gedrasa.

– Wstąp przed wieczorem do mnie na plebanię. Spiszemy akt zgonu matki i metrykę dziecka.

Gedras położył dziecko na ławie, dobył woreczek z pieniędzmi. Ksiądz go ruchem ręki powstrzymał.

– To potem, aż wszystko będzie w porządku. Niech ci się zdrowo chowa tymczasem!

Uśmiechnął się i dodał żartobliwie:

– Dobrą ci dobrałem kumę, co? Ja już i nadal jej obowiązki przypomnę. Pomoże ci w chowaniu. No, co? Przyjdziesz do mnie? Nie straszno tutaj?

– Przyjdę – odparł Gedras oszołomiony.

Ale gdy wracał, opadł go lęk tego rozkazu księdza, zbudziła się nieufność, wahanie.

– Po co mi przyjść kazał? Po co te papiery dla dziewczyny, po co ślad, kim ona jest? Wychowam ją sobie za własne. Co komu do niej?

A potem poczuł fizyczne zmęczenie ostatnich chwil, chęć spoczynku, jadła, snu przed nocną służbą, a wreszcie opadły go troski o groźbę rządcy, zawziętość na złodzieja, żal kary pięciorublowej i zdecydował, że pójdzie do księdza, ale potem, kiedyś...

Wrócił do domu i od razu dowiedział się od gadatliwej ogrodnikowej, że państwo, i Jankowska oburzeni są na niego, że się wcisnął zuchwale do zakrystii i wywołał taką kompromitację.

– Wygonią cię niezawodnie – zdecydowała odchodząc. – Jakże można cisnąć się między ludzi z takim dzieckiem?

– A toć i mechanikowej Józi przynieśli – rzekł. – Mnie ksiądz sam zawołał. Kazał.

– Głupiś. Trzeba swój rozum mieć. Co teraz zrobisz, jak cię wygonią?

Tego i Gedras nie wiedział, choć cały dzień nad tym przemyślał, choć mu to myślenie nie dało zasnąć ani jeść.

Pod wieczór zjechało się do pałacu więcej gości, chrzciny zapowiadały się hucznie. Miał tę tylko pociechę, że o nim nikt na razie nie myślał i nawet rządca nie zdawał się go uważać, gdy o zwykłej porze przyszedł po klucze. Noc była bardzo cicha i ciepła. Otucha jakaś wstąpiła w serce Gedrasa, gdy tak się snuł w tym łagodnym powietrzu i słuchał tonów muzyki z salonów.

– Dobrze im, wesoło, śmieją się, tańczą, to i zapomną. Na oczy się nie pokażę w dzień, w nocy spać będą to i zapomną – pocieszał się. – Żeby to wszystko tak zapomnieć. Co ja do nich, żeby pamiętali? Nie trza się pokazywać, nie trza, żeby i dziecko widzieli. Żebyż nie płakało głośno, to i kto o nim się dowie? Żeby choć zostać na miejscu i złodzieja złapać.

Rozmyślał i kombinował, snując się jak widmo. Potem po północy poczuł zmęczenie, usiadł tedy nie opodal pałacu w cieniu, żeby mu muzyka nie dała się zdrzemnąć, i zapatrzony w oświetlone okna, czuwał.

Ciągle w kółko mózg jego pracował nad kwestią: „wypędzą”, „nie wypędzą”. Chwilami zdawał sobie sprawę, że bardzo głupio postąpił. Na szosę nie trzeba mu było wyglądać, kobiety nie trzeba było ratować, no, i dziś w kościele po co się pchał „między ludzi”. Nie pił, a jak pijany odurzał.

Ale wnet bunt jakiś wzbierał z głębi. Co on tym za krzywdę komu zrobił, co komu szkodzi to dziecko, że na nie plują? On nie dopilnował magazynu, prawda, osztrafowali go – słuszna, ale za co się gniewają, że do chrztu dziecko przyniósł, co z tego za hańba panience albo Jankowskiej, kiedy je przecie do Boga przyniósł. Wypędzą – może, moc mają, a zresztą, może to już takie i sądzenie jego. Dziecko wtedy zamrze na włóczędze. Wiadomo, stary zmarnieje, drobiazg duszę wyzionie. No i co? Znowu sam będzie.

Poderwało go. Wstał, poszedł do swej stancji. Dziecko płakało. Zapalił świeczkę, zagrzał mleka, począł poić. Wydało mu się takie małe, wątłe, niedołężne.

– Nie będzie i ciebie – szepnął, czując, że go coś za gardło dławi, że ma chęć o ścianę tłuc głową z jakiejś bezsilnej rozpaczy.

I znowu nie mógł zrozumieć, czy to życie, ten ledwie tlejący kaganek, który mu los zesłał w doli, zaświeci mu w ciemności, poprowadzi do dnia, czy błyśnie, przemknie, zmiażdży i zgaśnie, jak wtedy – ta maszyna.

Maszyna... Gedras oczy utkwił w płomyk świecy i ze zgrozą widział w pamięci: noc, blask lokomotywy, pędzącej z czarnej głębi – mgnienie – przeleciała – zgasła w oddali.

– Mańka! – wyrwało mu się z jękiem z gardła.

Ocknął się na swój własny głos, wstrząsnął się cały, rozejrzał błędnie po kątach.

Podobna była izba, ale nie tamta. Podobna była noc, ale nie tamta. Tamto zmiażdżyło wszystko: ją na śmierć prędką, jego na długą pokutę. Już to przeszło, tylko zapomnieć nie można, jak i naprawić nie można.

Dziecko wypiło mleko, usnęło. Gedras je przewinął i na zwykłym miejscu u pieca położył.

Potem przetarł ręką czoło i szepnął:

– Może by kto posłyszał, co mi jest, lżej by było, nie tak straszno. Inni się wygadają i poweseleją, inni się upiją i zapomną. Ja nie potrafię gadać i komu? Do księdza pójść, rozgrzeszenia nie da pewnie. Straszno. Żebym ja choć wiedział, czy to dziecko za karę mi dane, czy na przebaczenie. Ja nie wiem, nie rozumiem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: