Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Jutro. To-morrow - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jutro. To-morrow - ebook

Joseph Conrad – „Jutro. To-morrow”. Edycja dwujęzyczna – polsko-angielska. W małym, zapomnianym porcie na angielskim wybrzeżu, gdzie surowa natura i nieprzewidywalne morze determinują ludzkie losy, rozgrywa się porywająca opowieść. „Jutro. To-morrow” to jedno z najbardziej poruszających dzieł Josepha Conrada, mistrza literatury, który choć urodził się w Polsce i dopiero jako dorosły nauczył się angielskiego, stał się jednym z najważniejszych angielskich pisarzy. Conrad, czerpiąc z własnych doświadczeń marynarza, tworzy fascynujący obraz ludzkiej determinacji i wewnętrznych zmagań. Jego unikalny styl, łączący romantyzm z modernizmem, doskonale oddaje złożoność ludzkiej natury na tle potęgi brytyjskiego imperium. W „Jutro. To-morrow” Conrad mistrzowsko balansuje między indywidualnymi emocjami a uniwersalnymi wartościami, tworząc opowieść, która na długo pozostaje w pamięci. To książka dla tych, którzy cenią literaturę pełną głębi, refleksji i mistrzowskiego języka. „Jutro. To-morrow” to nie tylko historia o ludziach, ale także o nieustającej walce z nieposkromionymi siłami natury i własnymi słabościami.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-664-4
Rozmiar pliku: 84 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JUTRO

To co wiedziano o kapitanie Hagberdzie w małym porcie morskim Colebrook niekoniecznie przemawiało na jego korzyść. Nie pochodził z Colebrook. Osiedlił się tam wśród okoliczności bynajmniej nie tajemniczych — swego czasu opowiadał o nich bardzo często — lecz niezmiernie dziwacznych i bezsensownych. Miał widać trochę pieniędzy, gdyż kupił kawał gruntu i kazał sklecić bardzo tanim kosztem parę brzydkich, żółtych domków z cegły. Jeden z nich zajmował sam a drugi wynajął Jozuemu Carvilowi — ślepemu Carvilowi, który był dawniej przedsiębiorcą okrętowym i zażywał złej reputacji domowego tyrana.

Owe domki miały wspólną ścianę i wspólną żelazną barjerę, dzielącą frontowe ogródki; drewniany płot przegradzał ogród od tyłu. Pannie Bessie Carvil wolno było, jak gdyby według przysługującego jej prawa, wieszać na płocie serwety — niebieskie gałgany — lub jakiś fartuch, który chciała wysuszyć.

— Drzewo gnije od tego, moja duszko — rzucał kapitan łagodną uwagę, stojąc po drugiej stronie płotu, za każdym razem gdy widział że Bessie korzysta ze swego przywileju.

Była wysokiego wzrostu; płot natomiast był niski i mogła oprzeć się na nim łokciami. Ręce miewała czerwone od dopiero co skończonej przepierki, ale ramiona jej były białe i kształtne. Patrzyła na gospodarza w porozumiewawczem milczeniu, pełnem jak gdyby przenikliwości, wyczekiwania i pragnienia.

— Drzewo od tego gnije — powtarzał kapitan Hagberd. — To jedyne z twoich przyzwyczajeń, które nie godzi się z porządkiem i oszczędnością. Dlaczego nie przeciągniesz sobie liny w ogródku za domem?

Panna Carvil nic na to nie mówiła, potrząsała tylko przecząco głową. W malutkim ogródku od tyłu znajdowało się po stronie Carvilów kilka małych grządek z czarnoziemu, obłożonych kamieniami; pospolite kwiaty, które Bessie hodowała tam w wolnych chwilach, robiły wrażenie dziwacznie wybujałych, jakby wyrosłych w jakimś egzotycznym klimacie. Z drugiej strony płotu wyprostowana, czerstwa postać kapitana Hagberda, odziana od stóp do głów w żaglowe płótno nr. 1, nurzała się po kolana w bujnej trawie i wysokich chwastach. Ze względu na kolor i sztywność niezwykłego, szorstkiego materjału, który sobie wybrał na ubranie, — „tylko na tymczasem“, pomrukiwał, gdy mu ktoś na ten temat zrobił jakąś uwagę — kapitan Hagberd wyglądał jak człowiek wyciosany z granitu i tkwiący w pustkowiu, nie nadającem się z powodu małych rozmiarów nawet na przyzwoitą salę bilardową. Przypominał kamienny, niezdarny posąg człowieka o ogorzałej twarzy, niebieskich, błędnych oczach i wielkiej, białej brodzie, spływającej po pas a zawsze zaniedbanej, odkąd tylko pamiętano go w Colebrook.

— Przyjdę do pana już pewnie na przyszły miesiąc — odpowiedział raz poważnie przed siedmiu laty na żartobliwą przymówkę wybitnego miejscowego dowcipnisia, golarza, który usiłował zjednać sobie w nim klijenta. Ów golarz siedział rozparty arogancko w barze Nowej Gospody koło portu; kapitan wszedł był tam właśnie aby kupić sobie uncję tytoniu. Zapłaciwszy za sprawunek trzema monetami po pół pensa, wysupłanemi z rogu chustki do nosa, którą nosił w rękawie, kapitan Hagberd wyszedł. Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, golibroda wybuchnął śmiechem:

— I stary, i młody przyprowadzą się tu wkrótce pod rękę, żeby się u mnie ogolić. Trzeba będzie zaprząc do roboty i krawca, i golarza, i fabrykanta świec; dobre czasy nadejdą dla miasta Colebrook, oj nadejdą, żebym tak zdrów był. Z początku nazywało się to „na przyszły tydzień“, teraz zjechało na „w przyszłym miesiącu“, niedługo będzie już mówił „na przyszłą wiosnę“, tak mi się coś zdaje.

Zauważywszy jakiegoś nieznajomego, który przysłuchiwał się z roztargnionym uśmiechem, golarz objaśnił, wyciągając cynicznie nogi, że mówi o tym dziwaku, starym Hagberdzie, emerytowanym szyprze nadbrzeżnym, który czeka na powrót syna. Chłopak został wypędzony z domu, co golarza wcale nie dziwiło; podobno uciekł na jakiś statek, i tyle go widzieli. Z pewnością oddawna już leży na dnie morza. Przed trzema laty stary przyjechał na gwałt do Colebrook, w czarnem ubraniu — (niedawno przedtem stracił żonę); wypadł z wagonu trzeciej klasy dla palących, jakby mu djabeł następował na pięty; a jedynym powodem, jaki go sprowadził, był list — prawdopodobnie zmyślony. Jakiś kawalarz donosił kapitanowi o marynarzu noszącym jego nazwisko, który jakoby włóczył się za dziewczynami czy to w Colebrook czy w okolicy. „Dobry kawał, co?“ — dodał golarz. — Staruszek ogłosił był w londyńskich gazetach, że szuka Harry’ego Hagberda, ofiarowując nagrodę za wszelkiego rodzaju informacje. I golarz rozpowiadał dalej z szyderczą werwą, jak to ów nieznajomy w żałobie zwiedzał okolicę, na wózku lub piechotą, wywnętrzając się każdemu, zachodząc do wszystkich gospód i szynków na całe mile wokoło, zatrzymując ludzi po drogach aby ich rozpytywać, omal nie zaglądając do rowów; z początku w wielkiem podnieceniu, potem z pewnego rodzaju cierpliwą wytrwałością, tracąc coraz bardziej animusz; a nie umiał nawet dokładnie opisać jak jego syn wygląda. Przypuszczano że marynarz poszukiwany przez Hagberda był jednym z dwóch majtków, którzy porzucili statek naładowany drzewem i których widziano jak się przystawiali do jakiejś dziewczyny; lecz stary rozpytywał o chłopca lat około czternastu — „sprytnego, dziarskiego wyrostka“. A kiedy ludzie tylko uśmiechali się w odpowiedzi, pocierał czoło ze zmieszaniem, poczem odchodził chyłkiem z obrażoną miną. Naturalnie że nie znalazł nikogo — nie trafił nawet na najmniejszy ślad — nie dosięgła go żadna wiarogodna pogłoska; ale jakoś nie umiał się już oderwać od Colebrook.

— Pewnie go ten zawód tak złamał; było to wkrótce po stracie żony, i stary dostał bzika na punkcie powrotu syna — wywodził golibroda z miną świadczącą o wielkiej wnikliwości psychologicznej. Po jakimś czasie staruszek zaprzestał poszukiwań. Syn jego najwidoczniej odjechał; postanowił więc na niego czekać. Wierzył że syn był conajmniej raz w Colebrook, które przekładał widać nad swe rodzinne miejsce. Musiał mieć potemu jakąś przyczynę — zdawał się kapitan rozumować — jakąś bardzo ważną przyczynę, która sprowadzi go z powrotem do Colebrook.

— Ha, ha, ha! Naturalnie że do Colebrook. A gdzieżby? To jedyne miejsce w Zjednoczonem Królestwie, odpowiednie dla dawno przepadłych synów. Więc też stary sprzedał swój dom w Colchester i raz, dwa osiedlił się tutaj. Cóż, bzik jak każdy inny. Nie dostałbym bzika, oj nie, gdyby tak który z moich chłopców dał drapaka. Mam tego osiem sztuk w domu. — I golibroda popisywał się niezłomnością swego ducha wśród śmiechu, który wstrząsał barem.

To jednak dziwne, zwierzał się dalej ze szczerością właściwą wyższym umysłom, ale tego rodzaju rzeczy są jak gdyby zaraźliwe. Naprzykład — jego zakład znajduje się blisko portu; i niech tylko jaki majtek wejdzie, żeby się ostrzyc albo ogolić — golarz, zobaczywszy nieznajomą twarz, nie może się nigdy powstrzymać od myśli: „A nuż to syn starego Hagberda?“ Sam się z tego wyśmiewa. To bzik potężny. Golarz pamięta czasy, kiedy ulegało mu całe miasto. Ale nie stracił jeszcze nadziei co do starego. Leczy go mądrze obmyślanemi żartami. Śledzi stale postępy swojej kuracji. Za tydzień — za miesiąc — za rok. Gdy stary kapitan odłoży do następnego roku datę powrotu syna, będzie już na drodze do tego, aby przestać o nim mówić zupełnie. Pod innemi względami stary jest zupełnie rozsądny, więc i to też musi nastąpić. Takie było niewzruszone zdanie golarza.

Nikt mu nigdy nie przeczył; jego włosy posiwiały od owego czasu, a broda kapitana Hagberda zrobiła się bielusieńka i spływała majestatycznie na ubranie z żaglowego płótna nr. 1, które to ubranie uszył był sobie pokryjomu, używając zamiast nici szpagatu nasyconego smołą. Pewnego pięknego poranku przywdział je nagle i wyszedł, w przeddzień zaś widziano go wracającego do domu, jak zwykle, w żałobnem ubraniu. Wywołało to sensację na High Street — sklepikarze ukazywali się we drzwiach, ludzie po domach chwytali kapelusze i wypadali na ulicę; ogólne poruszenie z początku bardzo dziwiło kapitana a potem go przestraszyło; ale na wszystkie pytania zdumionych sąsiadów odpowiadał lękliwie i wymijająco: „To tylko na tymczasem“.

O tem zdarzeniu oddawna już zapomniano; co się zaś tyczy kapitana Hagberda, z czasem nietyle zapomniano o nim, co zaczęto go lekceważyć — przykry skutek spowszednienia — tak jak niekiedy lekceważy się nawet słońce, jeśli nie da nam odczuć dotkliwie swojej potęgi. Z ruchów kapitana nie przebijało wcale niedołęstwo; chodził sztywno w swojem żaglowem ubraniu, figura dziwaczna i zwracająca uwagę; tylko jego oczy błądziły może bardziej nieuchwytnie niż ongi. W jego zachowaniu poza domem nie było już tej pobudliwej czujności; stał się zakłopotany i niepewny, jak gdyby podejrzewał że jest w nim coś zlekka kompromitującego, jakaś kłopotliwa dziwaczność; a jednak nie był w stanie zdać sobie sprawy, na czem właściwie polega ten jego feler.

Rozmawiał już teraz niechętnie z mieszkańcami miasteczka. Zażywał opinji okropnego sknery skąpiącego sobie na pożywienie. W sklepach pomrukiwał coś żałośnie pod nosem, kupując skrawki mięsa po długich namysłach, i odpierał wszelkie aluzje do swego kostjumu. Stało się tak jak przepowiedział golibroda. O ile można było wymiarkować, kapitan wyleczył się już z choroby nadziei, i tylko panna Bessie Carvil wiedziała, że nie mówił nic o powrocie syna, ponieważ już go nie oczekiwał „w przyszłym tygodniu“, „w przyszłym miesiącu“ lub „na przyszły rok“. Oczekiwał go „jutro“.

Ze spotkań tych dwojga na dziedzińcu za domem i we frontowym ogródku wywiązała się zażyłość; kapitan rozmawiał z Bessie po ojcowsku, rozsądnie i apodyktycznie, z odcieniem despotyzmu. Łączyło ich nieograniczone zaufanie, które kapitan stwierdzał od czasu do czasu serdecznem mrugnięciem. Doszło do tego, że panna Carvil poniekąd tych mrugnięć wyczekiwała. Z początku niepokoiły ją: biedak miał źle w głowie. Potem nauczyła się z nich śmiać; nie było w tem przecież nic złego. A teraz Bessie zdawała sobie sprawę z podświadomego, przyjemnego, niewiarogodnego wzruszenia, które się ujawniało przez słaby rumieniec. Kapitan mrugał na nią bynajmniej nie ordynarnie; jego szczupła, ogorzała twarz o kształtnym, orlim nosie miała pewien rodzaj dystynkcji — i to tem bardziej że, rozmawiając, spoglądał na nią wzrokiem spokojniejszym i bardziej inteligentnym. Taki piękny mężczyzna o białej brodzie, czerstwy, prosto się trzymający, zaradny. Zapominało się o jego wieku. Twierdził iż jego syn zdumiewająco był do niego podobny już od najwcześniejszego dzieciństwa.

Kapitan oświadczył Bessie, że Harry skończy trzydzieści jeden lat w lipcu. W sam raz wiek do ożenku z zacną, rozsądną dziewczyną, która potrafi ocenić miłe domowe ognisko. Harry był dzielnym chłopcem. Dzielnym mężem zawsze najłatwiej żonie kierować. Taki małoduszny niedołęga, co to wszystko mu się w rękach rozłazi, ten dopiero potrafi kobietę unieszczęśliwić. A przytem niema nic ponad dom — domowe ognisko — spokojny dach nad głową: człowiek nie potrzebuje wyłazić z ciepłego łóżka bez względu na pogodę. „I co ty na to, kochanie?“

Kapitan Hagberd należał ongi do marynarzy uprawiających swój zawód w pobliżu lądu. Był jednem z licznych dzieci zbankrutowanego farmera, który natychmiast po utracie majątku oddał syna do terminu u nadbrzeżnego szypra; kapitan pozostał też u wybrzeży w ciągu całego swego marynarskiego żywota. Z początku żywot ten musiał być ciężki; Hagberd nigdy go nie polubił; przywiązanie swoje oddał lądowi z niezliczonemi jego domami i spokojnem życiem, skupiającem się dokoła domowego ogniska. Wielu marynarzy odczuwa i głosi uzasadnioną niechęć do morza, ale w tym wypadku była to głęboka, silnie odczuta wrogość, jak gdyby ukochanie stalszego żywiołu zostało wpojone Hagberdowi przez wiele pokoleń.

— Ludzie nie wiedzą na co narażają swych chłopców, kiedy pozwalają im puścić się na morze — wykładał kapitan Bessie. — Lepiejby ich odrazu oddali do więzienia.

Nie wierzył aby wogóle można było się przyzwyczaić do tego zawodu. Uciążliwość życia na morzu wzrasta jeszcze z wiekiem. Cóż to jest za rzemiosło, które przez większą część roku nie pozwala człowiekowi przestąpić progu swego domostwa? Z chwilą wyjazdu na morze niepodobna już wiedzieć, co się dzieje w domu. Można było wnioskować że Hagberda znużyły dalekie podróże; tymczasem najdłuższa, jaką kiedykolwiek odbył, trwała dwa tygodnie, które spędził przeważnie na zakotwiczonym statku, szukając schronienia przed niepogodą. Gdy tylko jego żona odziedziczyła dom i kapitał mogący ich wyżywić (po nieżonatym stryju, który zrobił trochę pieniędzy na węglu), kapitan rzucił dowództwo węglarki obsługującej wschodnie wybrzeże, mając uczucie, że ucieka z galer. Po wszystkich tych latach służby byłby mógł zliczyć na palcach u rąk dni, które spędził, nie sięgając wzrokiem brzegów Anglji. Nie wiedział jak to bywa, kiedy dna zgruntować nie można. „Nie zajechałem nigdy dalej niż osiemdziesiąt sążni od brzegu“ — brzmiała jedna z jego przechwałek.

Bessie Carvil wysłuchiwała tego wszystkiego. Przed domkiem rósł karłowaty jesion; w letnie popołudnia Bessie wynosiła krzesło na trawnik i zasiadała na niem z robotą. Kapitan Hagberd, odziany w płótno żaglowe, opierał się na szpadlu. Kopał dzień w dzień w swoim ogródku przed domem. Rok rocznie przekopywał cały grunt po kilka razy, ale „tymczasem“ nic tam sadzić nie zamierzał.

Bessie Carvil wyłuszczał to jaśniej: „Nic nie posadzę do jutra, póki nasz Harry nie wróci“. A ona słyszała już tylekroć ową formułę pełną nadziei, że budziło to tylko w jej sercu mglistą litość dla starca nie tracącego otuchy.

Wszystko się odkładało w ten sposób i wszystko tak samo przygotowywało się na jutro. Kapitan miał pudełko pełne paczuszek z nasionami kwiatów, aby było w czem wybierać przy obsadzaniu ogródka. „Harry z pewnością będzie się liczył z twojem zdaniem, moja droga“ — nadmieniał kapitan Hagberd, stojąc z drugiej strony ogrodzenia.

Panna Bessie nie podnosiła głowy z nad szycia. Słyszała to wszystko już tyle razy. Ale niekiedy wstawała, odkładała robotę i podchodziła zwolna do płotu. Te łagodne majaczenia miały jakiś urok. Kapitan zadecydował, że jego syn nie będzie zmuszony ruszyć z powrotem w świat ze względu na brak gotowego mieszkania. Przez długi czas zapełniał domek najprzeróżniejszemi meblami. Bessie wyobrażała sobie że są nowe, błyszczące od politury, ułożone stosami jak w jakim składzie. Są tam z pewnością stoły poobwijane w płótno workowe; zwoje dywanów, grube i prostopadłe jak części kolumn; białe marmurowe gzymsy, połyskujące wśród mroku spuszczonych rolet. Kapitan Hagberd opisywał jej zawsze dokładnie swoje zakupy, jako osobie, która ma prawo się niemi interesować. Zarośnięte podwórze będzie można pokryć betonem… pojutrze.

— Płot moglibyśmy usunąć. Sznur do suszenia bielizny będziesz mogła powiesić dalej, za grządkami kwiatów.

Mrugał porozumiewawczo, a Bessie zlekka się czerwieniła.

W tej manji, której ulegała dzięki swemu dobremu sercu, było jednak trochę rozsądku. A jeśli jego syn kiedy wróci? Lecz nie mogła mieć nawet pewności, że ów syn istniał naprawdę; a jeśli rzeczywiście gdzieś istniał, za długo już był nieobecny. Gdy kapitan Hagberd podniecał się swemi opowiadaniami, uspakajała go, udając że mu wierzy, i śmiała się zlekka aby uspokoić swoje sumienie.

Raz tylko usiłowała z litości zamącić tę nadzieję skazaną na zawód, ale skutek owej próby bardzo ją przestraszył. Twarz kapitana przybrała w jednej chwili wyraz zgrozy i niedowierzania, jakby ujrzał niebiosa pękające na dwoje.

— Ty — ty — ty przecież nie myślisz, że on utonął!

Bała się przez chwilę żeby nie stracił zmysłów, bo gdy był w zwykłem usposobieniu, wydawał jej się bardziej normalny niż innym ludziom. Tym razem po swem gwałtownem wzruszeniu wrócił do równowagi i serdecznego, ojcowskiego tonu.

— Nie niepokój się, moja duszko — rzekł z pewną przebiegłością: — morze nie zdoła go zatrzymać. On do morza nie należy. Żaden z nas, Hagberdów, nigdy do morza nie należał. Popatrz na mnie; przecież nie utonąłem. Zresztą on nie jest wcale marynarzem; a jeśli nie jest marynarzem, będzie musiał wrócić. Nic nie może powstrzymać go od powrotu…

Oczy jego zaczęły się błąkać:

— Jutro.

Nigdy już więcej nie dotknęła tej kwestji, z obawy aby kapitan odrazu zmysłów nie stracił. Polegał na niej. Zdawała się być jedyną rozsądną osobą w całem mieście; i Hagberd nieraz winszował sobie głośno w jej obecności, że zdobył tak zrównoważoną żonę dla swego syna. Reszta miasta — wyznał jej to raz w przystępie irytacji — jest stanowczo dziwaczna. Jak ci ludzie patrzą na człowieka, jak się odzywają! Nigdy z nikim nie mógł się zżyć w tem mieście. Nie lubi tutejszych ludzi. Nie opuściłby nigdy swych stron, gdyby się nie było okazało, że jego syn upodobał sobie Colebrook.

Potakiwała mu w milczeniu, przysłuchując się cierpliwie u płotu i migając szydełkiem ze spuszczonemi oczami. Rumieńce wybijały się z trudnością na jej matowo białą cerę, pod niedbale zwiniętemi, obfitemi włosami barwy mahoniu. Ojciec jej był rudy jak marchewka.

Bessie miała okrągłe kształty i zmęczoną, wyblakłą twarz. Gdy kapitan Hagberd rozwodził się nad tem, jak niezbędnem jest posiadanie własnego domu, gdy wychwalał rozkosze domowego ogniska, uśmiechała się zlekka samemi wargami. Domowe rozkosze ograniczały się dla niej do pielęgnowania ojca przez dziesięć najlepszych lat jej życia.

Zwierzęcy ryk, wydostający się z górnego okna, przerywał ich rozmowę. Bessie zaczynała natychmiast zwijać szydełkową robótkę albo składać szycie bez najlżejszej oznaki pośpiechu. Tymczasem głos wyjący i ryczący jej imię nie zamilkał, tak że rybacy, wałęsający się po tamie z drugiej strony drogi, odwracali głowy ku domkom. Bessie wracała powoli przez frontowe drzwi, i w chwilę potem zapadało głębokie milczenie. Niebawem ukazywała się znów, prowadząc za rękę człowieka niezgrabnego i nieobrotnego jak hipopotam, o twarzy złej i skwaszonej.

Był to wdowiec, dawniej przedsiębiorca okrętowy, którego przed laty zaskoczyła ślepota w pełni pracy. Zachowywał się wobec córki, jakby była odpowiedzialna za nieuleczalność tego kalectwa. Słyszano nieraz gdy ryczał w niebogłosy — jakby rzucając wyzwanie niebu — że teraz już go nic nie obchodzi: zarobił dosyć pieniędzy, żeby dzień w dzień mieć jaja z szynką na śniadanie. Dziękował za to Bogu szatańskim tonem, jak gdyby Mu urągał.

Kapitan Hagberd miał tak niekorzystne wyobrażenie o swoim lokatorze, że powiedział raz pannie Bessie:

— To bardzo dziwaczny człowiek, moja duszko.

Bessie robiła tego dnia na drutach, kończąc parę skarpetek dla ojca, gdyż należało to do jej obowiązków. Nienawidziła roboty na drutach, i ponieważ była właśnie przy pięcie, musiała trzymać oczy na skarpetce.

— Naturalnie że byłoby zupełnie inaczej, gdyby musiał się troszczyć o przyszłość syna — ciągnął kapitan z pewnem roztargnieniem. — Dziewczyny, oczywiście, tyle nie potrzebują — hm — hm. Nie uciekają z domu, moja duszko.

— Nie — odrzekła spokojnie panna Bessie.

Kapitan Hagberd zachichotał wśród kopców porytej ziemi. W swym marynarskim stroju, z twarzą schłostaną przez wichry i brodą jak u ojca Neptuna, przypominał zdetronizowanego bożka, który trójząb na szpadel zamienił.

— On pewnie uważa, że cię już do pewnego stopnia zabezpieczył. To jest właśnie dobra strona córek. A jeśli chodzi o mężów dla nich… — Tu mrugnął znacząco. Panna Bessie, zatopiona w robocie, zaczerwieniła się lekko.

— Bessie! Kapelusz! — wrzasnął nagle stary Carvil.

Siedział pod drzewem niemy, bez ruchu, jak jakie bóstwo, przedmiot szczególnie potwornego bałwochwalstwa. Nie otwierał wcale ust, chyba tylko po to aby wrzeszczeć na nią, do niej, czasami także i o niej, a wówczas nie znał miary w wymyślaniu. System Bessie polegał na tem, że nigdy mu nie odpowiadała; wrzeszczał póki mu nie usłużyła — póki go nie potrząsnęła za ramię lub nie włożyła mu cybucha fajki między zęby. Należał do nielicznych ślepców, którzy palą.

Gdy poczuł że Bessie wkłada mu na głowę kapelusz, zamilkł natychmiast. Potem wstał i wyszli razem przez furtkę. Opierał się ciężko na jej ramieniu. Podczas tych powolnych, uciążliwych spacerów miało się wrażenie, że Bessie wlecze za pokutę brzemię tej bezkształtnej, wielkiej postaci. Zwykle przechodzili odrazu przez drogę (domki stały w polu blisko portu, jakieś dwieście yardów od końca ulicy) i przez długi, długi czas było ich widać, jak wstępowali nieznacznie po drewnianych schodach, wiodących na szczyt grobli. A grobla ciągnęła się ze wschodu na zachód, zasłaniając Kanał, podobna do zaniedbanego kolejowego nasypu, po którym żaden wagon nie toczył się nigdy za ludzkiej pamięci. Gromadki krzepkich rybaków wyłaniały się na tle nieba, szły jakiś czas wzdłuż wału i zapadały się niespiesznie. Brunatne ich sieci, jak pajęczyny olbrzymich pająków, leżały na lichej trawie zbocza; a ludzie z miasta, stojąc u końca ulicy, rozpoznawali oboje Carvilów po ich pełznącym, wolnym chodzie. Hagberd kręcił się bez celu naokoło swych domków i podnosił głowę od czasu do czasu, aby się przekonać jak tych dwoje radzi sobie na spacerze.

Kapitan umieszczał wciąż ogłoszenia w niedzielnych dziennikach, poszukując Harry’ego Hagberda. Objaśniał Bessie, że „te płachty“ czytane są wszędzie zagranicą, aż po krańce świata. A jednocześnie zdawał się myśleć iż jego syn jest w Anglji — tak blisko Colebrook, że oczywiście zjawi się „jutro“. Bessie, nie przytakując mu wyraźnie, tłumaczyła, że w takim razie wydatki na ogłoszenia są zbyteczne; kapitan Hagberd postąpiłby lepiej, obracając te pół korony tygodniowo na własne potrzeby. Dodawała, że nie ma pojęcia, z czego kapitan żyje. Jej argumenty wprawiały go w zakłopotanie i przygnębiały na jakiś czas. „Wszyscy tak robią“ — podnosił. Cała kolumna poświęcona jest zawsze poszukiwaniu zaginionych krewnych. Przyniesie gazetę i pokaże jej. I on i jego żona zamieszczali ogłoszenia latami, ale żona była kobietą niecierpliwą. Wieści z Colebrook przyszły akurat na drugi dzień po jej pogrzebie; gdyby nie wielka jej niecierpliwość, byłaby tu z nimi i wiedziałaby, że ma przed sobą już tylko dzień czekania.

— Ty, kochanie, nie jesteś wcale niecierpliwa.

— Czasem to brakuje mi z panem cierpliwości — odpowiadała.

Choć poszukiwał jeszcze syna przez gazety, nie obiecywał już nagrody za informacje; z mętną świadomością spaczonego mózgu wpoił sobie niewzruszone przekonanie, że osiągnął na tej drodze już wszystko czego można się było spodziewać. Nic więcej nie mógł sobie życzyć. Chodziło właśnie o Colebrook, pocóż dowiadywać się jeszcze? Panna Carvil chwaliła kapitana za rozsądek i oddziaływała na niego kojąco, podzielając jego........................
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: