Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Karain: wspomnienie. Karain: A Memory - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Karain: wspomnienie. Karain: A Memory - ebook

Poznaj niezwykłą historię Josepha Conrada w dwujęzycznej edycji "Karain: wspomnienie" – po polsku i angielsku, w przekładzie Anieli Zagórskiej. To wyjątkowa opowieść, która wciąga czytelnika w mroczny świat Malajów, pełen duchów przeszłości, lojalności i zdrady. Narrator, który pozostaje bezimienny, spotyka Karaina, wodza malajskiego plemienia, na pokładzie szkunera. Karain, prześladowany przez własne wspomnienia, dzieli się swoją historią, pełną niepokojących wydarzeń. Opowieść koncentruje się na jego wiernej przyjaźni z Pata Matarą, który dąży do przywrócenia honoru swojej rodzinie, planując zabić swoją siostrę, która uciekła z holenderskim handlarzem. Karain i Matara podróżują przez wiele lat, a Karain jest dręczony przez wizję tej siostry. Kiedy wreszcie odnajdują uciekinierów, Matara nakazuje Karainowi zastrzelić Holendra, podczas gdy sam planuje zabić swoją siostrę. Jednak w kluczowym momencie Karain, pod wpływem wewnętrznego konfliktu, zabija Matarę, ratując życie niewinnych. Od tego czasu Karaina prześladuje duch zmarłego przyjaciela, co doprowadza go do desperacji. W poszukiwaniu ukojenia, Karain prosi załogę szkunera o pomoc w uwolnieniu się od nawiedzenia. Jeden z marynarzy ofiarowuje mu pozłacaną sześciopensówkę, przekonując go, że to potężny amulet. Karain wierzy, że dzięki niemu w końcu uwolnił się od przeszłości. Opowieść kończy się spotkaniem narratora i marynarza w Londynie, gdzie wspominają oni niezwykłą historię Karaina. „Karain: wspomnienie” to nie tylko wciągająca opowieść o duchach i wewnętrznych zmaganiach, ale także głęboka refleksja nad lojalnością, winą i próbą ucieczki od własnych demonów. Dwujęzyczne wydanie pozwala cieszyć się tą wyjątkową historią zarówno w oryginale, jak i w polskim przekładzie, czyniąc ją doskonałym wyborem dla każdego miłośnika literatury.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-656-9
Rozmiar pliku: 167 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KARAIN: WSPOMNIENIE

I

Znaliśmy go w owych czasach pełnych bujności i swobody, kiedy wystarczało nam to, że byliśmy panami swego życia i majątku. Zdaje się, że obecnie nikt z nas majątku nie posiada, niektórzy zaś przenieśli się lekkomyślnie na tamten świat; ale pewien jestem, że ci nieliczni, którzy pozostają jeszcze przy życiu, zachowali wzrok dość bystry, aby — czytając dzienniki o solidnej reputacji i treści nieco zamglonej — nie pomijać wzmianek o różnych malajskich powstaniach na Wschodnim archipelagu. Blask słońca bije z pośród wierszy tych krótkich notatek — blask słońca i lśnienie morza. Jakoweś dziwne imię budzi wspomnienia; drukowane słowa czuć zlekka dymem naszej atmosfery, lecz bije od nich zarazem subtelny i przenikliwy zapach nadbrzeżnych powiewów, ciągnących pod gwieździstem niebem dawno minionych nocy; ognisko—sygnał błyszczy jak klejnot na wyniosłem czole ciemnej skały; wielkie drzewa — niby wysunięte naprzód placówki olbrzymich lasów — stoją czujnie i cicho nad sennemi rozlewiskami szerokich wód; biały przypływ grzmi o pusty brzeg, pieni się płytka woda między skałami, a zielone wysepki leżą o cichej, południowej godzinie, rozsypane po morskiej gładzi, jak garść szmaragdów, rzucona na stalową tarczę.

Majaczą mi się i twarze — ciemne, srogie, uśmiechnięte; szczere i śmiałe twarze ludzi bosych, zbrojnych i cichych. Zapełniali wąski a długi pokład naszego szkunera barbarzyńskim, strojnym tłumem, który mienił się pstremi barwami kraciastych sarongów, czerwonych zawojów, białych kaftanów, haftów — rozsiewał błyski pochew, złotych pierścieni, amuletów, naramienników, lanc i rękojeści sadzonych drogiemi kamieniami. Ludzie ci zachowywali się swobodnie a powściągliwie, z oczu patrzyła im stanowczość; i — zda się — słyszymy jeszcze łagodne głosy, które mówią o bitwach, podróżach, ucieczkach; przechwalają się statecznie, żartują ze spokojem; niekiedy sławią w wyszukanych słowach własną odwagę lub naszą hojność, albo z lojalnym zapałem wynoszą pod niebiosa cnoty swojego władcy. Pamiętamy twarze, oczy, głosy, widzimy znów połysk jedwabiu i metali, patrzymy na szemrzące rozkołysanie tej ciżby — wspaniałej, świątecznej, wojowniczej; i czujemy, zda się, dotknięcie przyjaznych, brunatnych rąk, które — po krótkim uścisku — kładą się zpowrotem na cyzelowanej rękojeści.

Byli to ludzie Karaina — wierni mu i oddani. Łowili swoje ruchy na jego ustach; czytali swoje myśli w jego oczach; gdy mruknął do nich niedbale o życiu i śmierci, przyjmowali jego słowa w pokorze, jak wyroki przeznaczenia. Wszyscy byli ludźmi wolnymi, a zwracali się do niego, mówiąc: „twój niewolnik“. Z nadejściem władcy uciszały się głosy, jakby go strzegło milczenie; korne poszepty szły za nim. Zwali go swoim wodzem. Był panem trzech osad na wąskiej płaszczyźnie, władcą nieznacznego skrawka ziemi — zdobytego skrawka ziemi — który nakształt księżycowego sierpa leżał zapomniany między pasmem wzgórz a morzem.

Z pokładu naszego szkunera, zakotwiczonego w środku zatoki, Karain wyciągał ramię ku poszarpanym zarysom wzgórz, obejmując teatralnym ruchem całą przestrzeń swej dziedziny. Ten szeroki ruch zdawał się odsuwać wstecz granice jego władztwa, powiększając je naraz do olbrzymich i nieokreślonych rozmiarów; zdawało się nam przez chwilę, że tylko niebo stanowi jego granice. I rzeczywiście: patrząc na to miejsce zamknięte skałami ze strony morza i odgrodzone od lądu stromemi zboczami gór, trudno było uwierzyć w istnienie jakiegokolwiek sąsiedztwa. Był to zakątek cichy, stanowiący całość sam w sobie, nieznany i pełen życia, które tętniło potajemnie, sprawiając niepokojące wrażenie pustki; które w niewytłumaczony sposób zdawało się próżne wszystkiego, co mogłoby pobudzić myśl, wzruszyć serce, przypomnieć złowróżbne następstwo dni. Ten zakątek wydawał nam się krajem bez wspomnień, żalów i nadziei; krajem, gdzie nic nie mogło przetrwać nadejścia nocy i gdzie każdy wschód słońca — niby oddzielny, olśniewający akt stworzenia — oderwany był i od wczoraj i od jutra.

Karain zatoczył ręką łuk w kierunku swojego państwa. „Wszystko to moje!“ Stuknął w pokład długą laską; złota jej gałka zabłysła jak spadająca gwiazda; stojący tuż za nim stary Malaj w bogato haftowanym, czarnym kaftanie, jeden jedyny z całej świty nie powiódł oczami za władczym gestem. Nie podniósł nawet powiek. Stał nieruchomo za swym panem z głową spuszczoną, trzymając na prawem ramieniu długą klingę w srebrnej pochwie. Pełnił służbę obojętny na wszystko. Zdawało się, że coś mu cięży — ale nie brzemię wieku; że ugina się raczej pod ciężarem tajemnicy życia. Karain, ociężały i pełen wspaniałości, stał w wyniosłej pozie i oddychał spokojnie. Była to nasza pierwsza wizyta; rozglądaliśmy się z ciekawością.

Zatoka wyglądała jak bezdenna jama, pełna jaskrawego światła. Okrągły płat wody odbijał świetliste niebo, a zamykające go brzegi tworzyły matowy pierścień z ziemi, zawieszony w przejrzystej pustce błękitu. Łańcuch wzgórz, fioletowych i nagich, odrzynał się ciężko na niebie; szczyty zdawały się rozpływać w barwnem drganiu, niby owiane wznoszącą się parą; u stóp stromych zboczy, pokreślonych zielenią wąskich rozpadlin, leżały pola ryżowe, plantacje, żółte piaski. Strumień wił się jak upuszczona nitka. Grupy drzew owocowych znaczyły wioski; smukłe palmy stykały głowy nad niskiemi chatami; dachy z suchych liści palmowych jaśniały zdala, za ciemną kolumnadą pni, niby dachy ze złota; barwne postaci przesuwały się, szybko znikając; dym z ognisk tkwił prostopadle nad gąszczami kwitnących krzaków; bambusowe płoty połyskiwały, biegnąc w łamanych liniach między polami. Nagły okrzyk na wybrzeżu dźwięczał żałośnie w oddali i milkł, niby zduszony ulewą światła; lekki podmuch znaczył się błyskawicą ciemności na gładkiej wodzie, owiewał nasze twarze i przepadał. Nic się nie poruszało. Olśniewający blask spływał w świetlistą kotlinę, pełną barw i ciszy.

Tak wyglądała scena, po której stąpał Karain, przybrany wspaniale dla odegrania swojej roli, pełen niezrównanego dostojeństwa, wyolbrzymiony przez szczególną, wrodzoną mu siłę, która wzbudzała w ludziach bezsensowne oczekiwanie, że stanie się coś bohaterskiego i buchnie czynem lub pieśnią na wibrujące tło cudownego słońca. Uderzający był — i zagadkowy; nie umieliśmy bowiem zdać sobie sprawy, czy te sztuczne pozory nie kryją jakiejś okropnej pustki. Nie można o nim powiedzieć, aby chodził w masce; za wiele w nim było życia, a maska jest rzeczą bezduszną; lecz występował zasadniczo jako aktor, jako ludzka istota utajona za wyzywającem przebraniem. Najdrobniejsze jego czyny obmyślone były i niespodziane, przemowy poważne, a zdania — pełne złowróżbnych aluzyj i zawiłe jak arabeski. Traktowano go z uroczystą czcią, którą bezceremonjalny zachód obdarza monarchów tylko na scenie; a przyjmował te głębokie hołdy z niezachwianem dostojeństwem, jakie widuje się jedynie w świetle kinkietów — w skondensowanej i fałszywej atmosferze jaskrawego tragizmu. Trudno było pamiętać kim on jest rzeczywiście: naczelnikiem drobnego plemienia w zatraconym kącie Mindanao, gdzie mogliśmy ze względnem bezpieczeństwem łamać prawo, zabraniające dostarczania krajowcom broni palnej i amunicji. Co nastąpiłoby, gdyby która z zamierających hiszpańskich kanonierek, tknięta prądem galwanicznym, ożyła nagle do czynnego życia — kwestja ta przestawała nas obchodzić z chwilą, gdy znaleźliśmy się wewnątrz zatoki — tak dalece państwo Karaina zdawało się leżeć poza obrębem wścibskiego świata; a przytem mieliśmy w owych czasach dość żywą wyobraźnię i zapatrywaliśmy się z pewnego rodzaju wesołą obojętnością na perspektywę, że powieszą nas gdzieś chyłkiem, nie narażając się na dyplomatyczne interwencje. Co się zaś tyczy Karaina, mogło go spotkać tylko to, co spotyka nas wszystkich — przegrana i śmierć; odznaczał się jednak pewną szczególną właściwością: otaczała go zawsze złuda niezawodnego powodzenia. Wydawał się zbyt wspaniały, zbyt potrzebny — stanowił zanadto niezbędny warunek istnienia swego państwa i ludu, aby mogło go coś unicestwić — chyba tylko trzęsienie ziemi. Był wcieleniem swej rasy, swego kraju, żywiołu namiętnego życia i tropikalnej natury. Posiadał jej bujną siłę, jej czar; i — podobnie jak i ona — krył w sobie zaród niebezpieczeństwa.

Po wielu kolejnych odwiedzinach poznaliśmy dokładnie scenę, na której występował — fioletowe zakole wzgórz, smukłe drzewa pochylone nad chatami, żółte piaski, płynną zieleń wąwozów. Wszystko to miało surowy i olśniewający koloryt malowanej dekoracji, jej celowość prawie przesadną i podejrzaną nieruchomość; a scena ta stanowiła tak idealne tło dla zdumiewającego widowiska, jakiem był Karain, że reszta świata zdawała się wyłączona nazawsze ze wspaniałego przedstawienia. Nic nie mogło istnieć pozatem. Odnosiło się wrażenie, że ziemia odsuwa się, wirując, coraz dalej, rzuciwszy w przestrzeń tę kruszynę swej powierzchni. Karain wydawał się odcięty od wszystkiego — prócz słońca — a nawet i słońce było jakby tylko dla niego stworzone. Gdy raz zapytałem, co się znajduje po drugiej stronie wzgórz, odrzekł ze znaczącym uśmiechem: „Przyjaciele i wrogowie — liczni wrogowie; inaczej dlaczegożbym kupował wasze strzelby i wasz proch?“ Takim był zawsze — odmierzał słowa ze wzorowym taktem, stosując się wiernie do pewników i tajemnic swego otoczenia. „Przyjaciele i wrogowie“ — nic pozatem. Pojęcie nieuchwytne i szerokie. Ziemia toczyła się zaiste coraz dalej, usunąwszy się z pod jego kraju, i oto pozostał z garścią swojego ludu, otoczony cichym zamętem — jak gdyby jego państewko było oazą w świecie swarliwych cieni. I rzeczywiście, żaden dźwięk z zewnątrz nie przedostawał się za łańcuch wzgórz. „Przyjaciele i wrogowie!“ Mógł był dodać: „i wspomnienia“ — przynajmniej o ile chodziło o niego samego — lecz nie uczynił tego wówczas. Dowiedzieliśmy się o tem później, ale już po ukończeniu codziennego przedstawienia — za kulisami, że się tak wyrażę, i po zgaszeniu świateł. A tymczasem roztaczał na scenie swój barbarzyński majestat.

Przed jakiemi dziesięciu laty Karain poprowadził na zdobycie zatoki swój lud, garść zebranych przygodnie wędrownych Bugisów — a teraz pod jego dostojną pieczą poddani zapomnieli o przeszłości i zbyli się wszelkiej troski o przyszłość. Obdarzał ich mądrością, radą, nagrodą, karą, życiem lub śmiercią, zachowując zawsze niezachwianą pogodę w mowie i wyglądzie. Znał się na nawadnianiu pól i sztuce wojennej, na broni i budowaniu statków. Umiał zataić swoje uczucia; miał więcej wytrwałości, potrafił pływać dłużej i lepiej sterować łodzią niż którykolwiek z jego poddanych; a strzelał celniej i prowadził układy bardziej zawile od wszystkich ludzi z jego rasy, jakich zdarzyło mi się spotkać. Był to morski awanturnik, wygnaniec, władca — i mój serdeczny przyjaciel. Życzę mu nagłej śmierci wśród walki, śmierci w blasku słonecznym, albowiem zakosztował władzy i wyrzutów sumienia, a żaden człowiek nie może więcej od życia wymagać. Dzień po dniu zjawiał się przed nami, niezachwianie wierny scenicznej perspektywie, a o zachodzie pochłaniała go noc, jak spuszczona kurtyna. Porysowane wzgórza zamieniały się w czarne cienie, stercząco wysoko na czystem niebie; nad niemi błyszczący bezład gwiazd podobny był do obłąkanego zamętu, uciszonego jednym gestem; wszelkie dźwięki milkły, ludzie usypiali, kształty się rozpływały — i pozostawała tylko istota wszechświata — przedziwna otchłań mroku i świetlistych migotań.KARAIN, A MEMORY

I

We knew him in those unprotected days when we were content to hold in our hands our lives and our property. None of us, I believe, has any property now, and I hear that many, negligently, have lost their lives; but I am sure that the few who survive are not yet so dim-eyed as to miss in the befogged respectability of their newspapers the intelligence of various native risings in the Eastern Archipelago. Sunshine gleams between the lines of those short paragraphs—sunshine and the glitter of the sea. A strange name wakes up memories; the printed words scent the smoky atmosphere of to-day faintly, with the subtle and penetrating perfume as of land breezes breathing through the starlight of bygone nights; a signal fire gleams like a jewel on the high brow of a sombre cliff; great trees, the advanced sentries of immense forests, stand watchful and still over sleeping stretches of open water; a line of white surf thunders on an empty beach, the shallow water foams on the reefs; and green islets scattered through the calm of noonday lie upon the level of a polished sea, like a handful of emeralds on a buckler of steel.

There are faces too—faces dark, truculent, and smiling; the frank audacious faces of men barefooted, well armed and noiseless. They thronged the narrow length of our schooner’s decks with their ornamented and barbarous crowd, with the variegated colours of checkered sarongs, red turbans, white jackets, embroideries; with the gleam of scabbards, gold rings, charms, armlets, lance blades, and jewelled handles of their weapons. They had an independent bearing, resolute eyes, a restrained manner; and we seem yet to hear their soft voices speaking of battles, travels, and escapes; boasting with composure, joking quietly; sometimes in well-bred murmurs extolling their own valour, our generosity; or celebrating with loyal enthusiasm the virtues of their ruler. We remember the faces, the eyes, the voices, we see again the gleam of silk and metal; the murmuring stir of that crowd, brilliant, festive, and martial; and we seem to feel the touch of friendly brown hands that, after one short grasp, return to rest on a chased hilt. They were Karain’s people—a devoted following. Their movements hung on his lips; they read their thoughts in his eyes; he murmured to them nonchalantly of life and death, and they accepted his words humbly, like gifts of fate. They were all free men, and when speaking to him said, “Your slave.” On his passage voices died out as though he had walked guarded by silence; awed whispers followed him. They called him their war-chief. He was the ruler of three villages on a narrow plain; the master of an insignificant foothold on the earth—of a conquered foothold that, shaped like a young moon, lay ignored between the hills and the sea.

From the deck of our schooner, anchored in the middle of the bay, he indicated by a theatrical sweep of his arm along the jagged outline of the hills the whole of his domain; and the ample movement seemed to drive back its limits, augmenting it suddenly into something so immense and vague that for a moment it appeared to be bounded only by the sky. And really, looking at that place, landlocked from the sea and shut off from the land by the precipitous slopes of mountains, it was difficult to believe in the existence of any neighbourhood. It was still, complete, unknown, and full of a life that went on stealthily with a troubling effect of solitude; of a life that seemed unaccountably empty of anything that would stir the thought, touch the heart, give a hint of the ominous sequence of days. It appeared to us a land without memories, regrets, and hopes; a land where nothing could survive the coming of the night, and where each sunrise, like a dazzling act of special creation, was disconnected from the eve and the morrow.

Karain swept his hand over it. “All mine!” He struck the deck with his long staff; the gold head flashed like a falling star; very close behind him a silent old fellow in a richly embroidered black jacket alone of all the Malays around did not follow the masterful gesture with a look. He did not even lift his eyelids. He bowed his head behind his master, and without stirring held hilt up over his right shoulder a long blade in a silver scabbard. He was there on duty, but without curiosity, and seemed weary, not with age, but with the possession of a burdensome secret of existence. Karain, heavy and proud, had a lofty pose and breathed calmly. It was our first visit, and we looked about curiously.

The bay was like a bottomless pit of intense light. The circular sheet of water reflected a luminous sky, and the shores enclosing it made an opaque ring of earth floating in an emptiness of transparent blue. The hills, purple and arid, stood out heavily on the sky: their summits seemed to fade into a coloured tremble as of ascending vapour; their steep sides were streaked with the green of narrow ravines; at their foot lay rice-fields, plantain-patches, yellow sands. A torrent wound about like a dropped thread. Clumps of fruit-trees marked the villages; slim palms put their nodding heads together above the low houses; dried palm-leaf roofs shone afar, like roofs of gold, behind the dark colonnades of tree-trunks; figures passed vivid and vanishing; the smoke of fires stood upright above the masses of flowering bushes; bamboo fences glittered, running away in broken lines between the fields. A sudden cry on the shore sounded plaintive in the distance, and ceased abruptly, as if stifled in the downpour of sunshine. A puff of breeze made a flash of darkness on the smooth water, touched our faces, and became forgotten. Nothing moved. The sun blazed down into a shadowless hollow of colours and stillness.

It was the stage where, dressed splendidly for his part, he strutted, incomparably dignified, made important by the power he had to awaken an absurd expectation of something heroic going to take place—a burst of action or song—upon the vibrating tone of a wonderful sunshine. He was ornate and disturbing, for one could not imagine what depth of horrible void such an elaborate front could be worthy to hide. He was not masked—there was too much life in him, and a mask is only a lifeless thing; but he presented himself essentially as an actor, as a human being aggressively disguised. His smallest acts were prepared and unexpected, his speeches grave, his sentences ominous like hints and complicated like arabesques. He was treated with a solemn respect accorded in the irreverent West only to the monarchs of the stage, and he accepted the profound homage with a sustained dignity seen nowhere else but behind the footlights and in the condensed falseness of some grossly tragic situation. It was almost impossible to remember who he was—only a petty chief of a conveniently isolated corner of Mindanao, where we could in comparative safety break the law against the traffic in firearms and ammunition with the natives. What would happen should one of the moribund Spanish gun-boats be suddenly galvanized into a flicker of active life did not trouble us, once we were inside the bay—so completely did it appear out of the reach of a meddling world; and besides, in those days we were imaginative enough to look with a kind of joyous equanimity on any chance there was of being quietly hanged somewhere out of the way of diplomatic remonstrance. As to Karain, nothing could happen to him unless what happens to all—failure and death; but his quality was to appear clothed in the illusion of unavoidable success. He seemed too effective, too necessary there, too much of an essential condition for the existence of his land and his people, to be destroyed by anything short of an earthquake. He summed up his race, his country, the elemental force of ardent life, of tropical nature. He had its luxuriant strength, its fascination; and, like it, he carried the seed of peril within.

In many successive visits we came to know his stage well—the purple semicircle of hills, the slim trees leaning over houses, the yellow sands, the streaming green of ravines. All that had the crude and blended colouring, the appropriateness almost excessive, the suspicious immobility of a painted scene; and it enclosed so perfectly the accomplished acting of his amazing pretences that the rest of the world seemed shut out forever from the gorgeous spectacle. There could be nothing outside. It was as if the earth had gone on spinning, and had left that crumb of its surface alone in space. He appeared utterly cut off from everything but the sunshine, and that even seemed to be made for him alone. Once when asked what was on the other side of the hills, he said, with a meaning smile, “Friends and enemies—many enemies; else why should I buy your rifles and powder?” He was always like this—word-perfect in his part, playing up faithfully to the mysteries and certitudes of his surroundings. “Friends and enemies”—nothing else. It was impalpable and vast. The earth had indeed rolled away from under his land, and he, with his handful of people, stood surrounded by a silent tumult as of contending shades. Certainly no sound came from outside. “Friends and enemies!” He might have added, “and memories,” at least as far as he himself was concerned; but he neglected to make that point then. It made itself later on, though; but it was after the daily performance—in the wings, so to speak, and with the lights out. Meantime he filled the stage with barbarous dignity. Some ten years ago he had led his people—a scratch lot of wandering Bugis—to the conquest of the bay, and now in his august care they had forgotten all the past, and had lost all concern for the future. He gave them wisdom, advice, reward, punishment, life or death, with the same serenity of attitude and voice. He understood irrigation and the art of war—the qualities of weapons and the craft of boat-building. He could conceal his heart; had more endurance; he could swim longer, and steer a canoe better than any of his people; he could shoot straighter, and negotiate more tortuously than any man of his race I knew. He was an adventurer of the sea, an outcast, a ruler—and my very good friend. I wish him a quick death in a stand-up fight, a death in sunshine; for he had known remorse and power, and no man can demand more from life. Day after day he appeared before us, incomparably faithful to the illusions of the stage, and at sunset the night descended upon him quickly, like a falling curtain. The seamed hills became black shadows towering high upon a clear sky; above them the glittering confusion of stars resembled a mad turmoil stilled by a gesture; sounds ceased, men slept, forms vanished—and the reality of the universe alone remained—a marvellous thing of darkness and glimmers.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: