-
promocja
Kiedy kocham, krzyczę - ebook
Kiedy kocham, krzyczę - ebook
Druga książka bestsellerowej japońskiej autorki.
W podupadłej dzielnicy handlowej Tokio splatają się losy czworga bohaterów. Każde z nich na swój sposób zmaga się z własnymi problemami i samotnością. Każde równie niespodziewanie trafia też do starego mieszkania, gdzie tajemnicza kobieta karmi ich wspaniałym jedzeniem i daje przestrzeń do rozmowy. To miejsce staje się dla nich schronieniem i początkiem wspólnej podróży ku zrozumieniu i wsparciu.
Chisako Wakatake pokazuje, jak relacje z innymi pozwalają odnaleźć siłę i nadzieję.
Tajfun w listopadzie, kto to widział.Co się z tą pogodą ostatnio dzieje? Oszaleć można. W głowie jesień w pełni, a ciało dalej mówi, że lato. Rozerwie mnie chyba, tylko nie wiem, czy wzdłuż, czy wszerz. Ajaj, powiedziała trochę tak, jakby śpiewała, a trochę, jakby się śmiała. Nietypowe dla tej pory roku masy gorącego powietrza przyniesione przez rekordowo późny tajfun drażniły kobietę, potęgowały jej samotność.
– Ależ ty masz energii, Etsu, jak ci humor dopisuje! Ile my się już znamy, co, Sada? Jedenaście lat za twojego życia, osiemnaście, odkąd żeś zmarł, w sumie prawie że trzydzieści.
No to mógłbyś już mnie zrozumieć.
Ja mam absolutnie dość. Ja, Etsuko Satomi, ogłaszam uroczyście, że dziś to już naprawdę doszłam do ściany.
/fragment/
Chisako Wakatake – japońska pisarka. Urodziła się w 1954 roku w mieście Tōno w prefekturze Iwate, a obecnie mieszka w prefekturze Chiba. Ukończyła Wydział Pedagogiczny
na Uniwersytecie Iwate. Zaczęła pisać, będąc pełnoetatową gospodynią domową. Zadebiutowała w 2017 roku książką Pójdę sama, za którą otrzymała prestiżową Nagrodę
im. Akutagawy
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Literatura piękna obca |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8425-655-8 |
| Rozmiar pliku: | 9,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W tę noc, co zda się
tak długa, jak długi jest
opadający
ogon bażanta z gór (…)¹
Ajaj, teraz, teraz właśnie.
Jakaś kobieta idzie w nocy sama ciemną uliczką, słania się, zatacza. Zapewne gdzieś po drodze wychyliła co nieco. Wiek – pięćdziesiątkę minęła już dawno, sześćdziesiątkę też, siedemdziesiątki raczej jeszcze nie; czy wie w ogóle, gdzie się znajduje, dokąd idzie? Wiem. Pewno, że wiem. Skręciła za róg w gęstej sieci zaułków, jakby ją tam co wessało. Od razu zaczęła wchodzić ciężkim krokiem po rudych od rdzy schodach starego budynku, stopień po stopniu. Minę kobiety trudno dojrzeć: cieszy się, pogrąża w cierpieniu, jest jej błogo jak we śnie, a może wszystko naraz? Ajaj, przed wejściem do ostatniego mieszkania uspokaja oddech, lekko prostuje plecy i otwiera drzwi. Nareszcie można dojrzeć jej twarz. Nawet w zakamarkach zmarszczek wyzwolenie i wielka ulga, że w końcu można być sobą – taka to właśnie mina. Skąd wiadomo? Przecież widać od razu. Ta twarz mówi: oto noc i moja przystań, one ukoją zmęczenie całego dnia. Po otwarciu drzwi ciało kobiety spowił zatęchły zapach jak ze starej szuflady, nagrzany od słonecznych uderzeń gorąca. „Wróciłam! Ale tu ciepło, no co za zaduch” – powiedziała głośno, własny głos dodał jej otuchy. W przedsionku zrzuciła buty ze stóp takim ruchem, jakby żal było jej czasu nawet machnąć nogą, zrobiła kilka kroków w ciemności i otworzyła okno wychodzące na zachód. Wilgotne, gorące powietrze natychmiast uciekło na zewnątrz, z oddali dobiegł hałas samochodów na głównej ulicy. Błyskające światła w bladych kolorach podstawowych delikatnie zabarwiły spowitą w półmroku twarz kobiety. Ajaj, a ona odwraca się do pokoju, teraz jeszcze ciemniejszego, „Sada, wróciłam” – mówi, wodząc rękami i nogami po omacku i opadając na niski rattanowy fotel. Delikatnie uderza w rin², składa dłonie z boku. Przed sobą ma stolik do czytania sutr. Na nim świecznik, stojak na kadzidełko, różne inne przedmioty. Za stolikiem mały butsudan³. Jeśli się dobrze przyjrzeć, wykonany co prawda misternie, ale ze styropianu pokrytego farbą i lakierem. Ogólnie rzecz biorąc: raczej ponure lokum. W półmroku rysują się ustawione pod ścianą szuflady, półka na przybory do herbaty i lodówka, oprócz tego wart uwagi jest tylko wiszący na wieszaku szlafrok, prawdopodobnie czerwony, przetarty przy szyi i na mankietach.
– Tajfun w listopadzie, kto to widział. Co się z tą pogodą ostatnio dzieje? Oszaleć można. W głowie jesień w pełni, a ciało dalej mówi, że lato. Rozerwie mnie chyba, tylko nie wiem, czy wzdłuż, czy wszerz.
Ajaj, powiedziała trochę tak, jakby śpiewała, a trochę, jakby się śmiała.
Nietypowe dla tej pory roku masy gorącego powietrza przyniesione przez rekordowo późny tajfun drażniły kobietę, potęgowały jej samotność.
– Ależ ty masz energii, Etsu, jak ci humor dopisuje! Ile my się już znamy, co, Sada? Jedenaście lat za twojego życia, osiemnaście, odkąd żeś zmarł, w sumie prawie że trzydzieści. No to mógłbyś już mnie zrozumieć. Ja mam absolutnie dość. Ja, Etsuko Satomi, ogłaszam uroczyście, że dziś to już naprawdę doszłam do ściany.
Poprawia się na fotelu i delikatnie uderza w rin.
– Dałam do pieca. – I jeszcze raz: dzyń! – W Yamabunie płacić może nie płacili za dużo, ale można było sobie wziąć trochę gotowych dań, które zostały, jak dla mnie była to całkiem dobra praca. Utrzymywała przy życiu. (Dzyń, dzyń!) A mimo to… Wiesz, już myślałam, że przez tajfun nie będzie dzisiaj ruchu, a przyszły nawet dzieciaki, co nie miały się gdzie bawić. Mieliśmy naprawdę urwanie głowy. Zrobiliśmy partię garmażerki, wykładałam ją na sklepie, a tu pyrtek jakiś, druga klasa podstawówki, co najwyżej trzecia, usta pooblizywane, że aż mu świeciły, w oczach czysta radość, i krzyczy nie wiadomo do kogo: „Taki i owaki narobił w gacie! Nie podchodźcie do niego!”. No krew mnie zalała, od razu go łupnęłam w tę łepetynę, odruchowo zupełnie. No bo co miałam zrobić? Pozwolić, żeby się już w tym wieku nauczył, że można innych dręczyć i upokarzać? Głupia jestem, ot co. Kierownik wszystko widział i od razu mnie wezwał na zaplecze. Wściekł się, że to nie do pomyślenia, by w jakichkolwiek okolicznościach pracownik wymierzał karę dziecku, które przecież jest klientem. No i zwolnienie ze skutkiem natychmiastowym. (Dzyń, dzyń!) Zmarnowałam taką dobrą fuchę. Wiem, moja wina, że straciłam głowę i walnęłam dzieciaka. Ale czy ludzi naprawdę nie łączy nic poza pieniędzmi? (Dzyń!) Musimy dla nich pracować, gryząc się w język, pocierając rękami i nogami jak ta mucha, bo błaga o litość? (Dzyń!) Pensja to chyba właśnie zapłata za to, że się człowiek powstrzymuje. (Dzyń, dzyń, dzyń!) Sada, co sądzisz? Ha, ha! No pewnie, że nie rozumiesz. Dla Sadao Togashiego, który żył z dniówek wygranych w pachinko, taka metafizyka to trochę zbyt wiele. Ha!
Pomyślałam, że gniewu nie powinnam w sobie dusić. I dla dobra tego smarkacza, i dla mojego własnego. Nie potrafię być obojętna. Nie działają mi hamulce, zresztą sam doskonale wiesz. Nie zliczę, ile razy przez to zawaliłam… Ale dalej czuję na dłoni jej dotyk. Tej jego główki ogolonej na jeżyka. Delikatna, trochę spocona, ciepła. Popatrzył na mnie takim zaskoczonym wzrokiem. Jak zobaczyłam te oczy, te śliczne, smutne oczy, sama nie wiem czemu, ale przypomniałeś mi się ty, Sada.
Monolog kobiety przed butsudanem ciągnął się bez końca. W pewnym momencie wzięła leżące na stoliku zapałki i potrząsnęła nimi przy uchu. Rozległ się smutny grzechot. Powoli zapaliła świecę. Jej twarz natychmiast zarysowała się w ciemności. Kobieta zapatrzyła się w płomień z czułością – można by się spodziewać, że zapali kadzidło, ale ona wyjęła z kieszeni papierosa, odpaliła go od świecy i zaraz ją zdmuchnęła. Potem zaciągnęła się, z wolna wypuściła dym. Patrzyła, jak ulatuje, zastanawiając się, czy nie dojrzy w nim przypadkiem twarzy mężczyzny, za którym tęskniła. Dym jednak uniósł się do sufitu, pozostając tylko dymem.
– Trudno, skończyło się. Muszę po prostu znaleźć sobie kolejną nową pracę – wyszeptała, po czym nagle przemówiła głośnym, mocnym głosem, jakby występowała przed wielką publicznością: – No nie idzie tak, jak by się chciało. Piętrzą się te błędy nie do naprawienia, decyzje, których nie da się cofnąć, i tak mija to życie. Tak to już jest. Kiedy ktoś pytał, lewo czy prawo, zawsze wybierałam źle, takie to moje życie. Proszę wybaczyć, lecz mam już swoje lata doświadczenia, ajajaj! Jest. Tu. Kto?!
– „Twoja ulubiona kwestia, Etsu”, co? Przesadna dykcja, do bólu teatralna, niezdarna poza, do tego nagłe przejście w ton oratorski, a potem równie nagle: jęki i narzekania. Ajaj, właśnie, czasem chyba nawet czystym dialektem? Tak żeś mówił, co, Sada?
– A pewnie, że tak. Może i wychudłam, może i wyschłam, może i zaczynam się już psuć, ale jestem aktorką. Nawet jeśli nikt mnie za nią nie uważa: jestem aktorką do szpiku kości. Co prawda gram teraz w trupie niewiele lepszej od kółka teatralnego, ale jestem tam zarazem gwiazdą, scenarzystką i scenografką. Całe moje życie łączy jedna niezmienna wartość, jeden wspólny mianownik: gram.
Ajaj, wstała, łypnęła groźnie na butsudan, potem obrzuciła wzrokiem każdy zakątek ciemnego pokoju. Z dumą i spokojem zaczęła zrzucać ubrania. Oparła jedną nogę na rattanowym fotelu, zdjęła pończochę, zwinęła ją w kulkę i cisnęła za siebie, nie zaszczycając spojrzeniem. Czyżby widziała przed sobą wypełnioną po brzegi widownię? A może był tam ktoś, kogo nie widać?
Gdy została już w samej halce, szarpnięciem ściągnęła wiszący na ścianie czerwony szlafrok i zarzuciła go na siebie, ciasno zawiązała pasek. Jednym ruchem rozpuściła spięte z tyłu włosy, mocno potrząsnęła głową i zawiązała na niej chustkę – od razu wyglądała pięć lat młodziej.
– Sada, wiesz, ja włożyłam ogrom pracy. Popatrz, samym tylko sposobem siadania…
Ajaj, złapała rattanowe oparcie i obróciła fotelem, zaczęła go obchodzić, obchodzić i demonstrować.
– Popatrz tylko, wyniosła kobieta w średnim wieku, babuleńka po dziewięćdziesiątce, której niewiele już zostało, kilkunastoletnia niewinna dziewuszka, niezgrabna wieśniaczka bez zalet poza sumiennością, kobieta otyła, kobieta chuda jak patyk, no popatrz, samym tylko sposobem siadania można wyrazić wszystko. W pociągu zawsze obserwuję kobiety, kradnę ich ruchy, w głowie rozkładam na czynniki pierwsze, i tak już trzydzieści lat. Oto owoc moich wysiłków, zobacz, no patrz.
– Zaśmiałeś się, prawda? Zaśmiałeś się… Śmieszna jestem, wiem…
Ajaj, jej suchy śmiech poniósł się w ciemności. Tak oto również i dziś rozpoczął się monolog kobiety, który startował od wydarzeń danego dnia, a potem trwał, jak się jej umyśliło i jak miała ochotę. Przed kim odgrywała ten monodram? Przed mężczyzną upamiętnionym na butsudanie, niewidoczną publicznością, którą ona najwyraźniej widziała, a może przed skrytymi w ciemnościach masami, przed czyhającymi tam zjawami? Nawet ona tego nie wiedziała. Po prostu wydawała z siebie głos, wypowiadała słowa, odbierała ich dźwięk i brzmienie uszami, przyjmowała je w sercu – i dopiero wtedy czuła, że jest.
Zwróciła się do ściany i przemówiła cicho.
– To wszystko dlatego, że chciałam zrozumieć ludzi. A raczej nie tyle ludzi, ile samą siebie. A potem wyrazić to, co bym zrozumiała, wszystko bez wyjątku. Takie miałam pragnienie, żadnego innego.
– Tylko że… – ściszyła głos do szeptu – dalej nic nie rozumiem. – Wyduszała słowa, które nie chciały przejść przez gardło. – Nic. – Roześmiała się bezsilnie.
Zamilkła na chwilę, a potem przemówiła, jakby nie miała wyboru, jakby chciała mieć to już za sobą:
– Sada, przepraszam. Mówiłam, że przypomniałeś mi się ty, ale tak naprawdę tylko na moment. Co do mnie wróci, zaraz znowu znika. Nic nie zostaje.