Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kiedy wierzyliśmy w syreny - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Kiedy wierzyliśmy w syreny - ebook

Bestseller Amazon Charts, „Washington Post”, „Wall Street Journal” i „USA Today”

Pełna emocji opowieść o dwóch siostrach, oceanie kłamstw i poszukiwaniu prawdy.

Nagle zobaczyła swoją siostrę w telewizyjnych wiadomościach, choć ta nie żyła od piętnastu lat…

Josie Bianci zginęła przed laty podczas ataku terrorystycznego na pociąg. Odeszła na zawsze. Tak uważała jej siostra, Kit, lekarka z izby przyjęć w Santa Cruz. Wystarczy jednak kilka rozdzierających serce sekund, by świat Kit się zawalił. Relacja na żywo z pożaru klubu w Auckland uchwyciła obraz kobiety wśród dymu i gruzu. Jej podobieństwo do Josie jest niewiarygodne. Nie ma wątpliwości: to ona. Wraz z tym nadchodzi powódź emocji – żalu, straty i gniewu – które Kit w końcu ma szansę uspokoić, jeśli odnajdzie siostrę.

Po przyjeździe do Nowej Zelandii Kit rozpoczyna swoją podróż do wspomnień z przeszłości, do dni spędzonych na plaży z Josie. Do zaginionego nastolatka, który stał się częścią ich rodziny. I do traumy, która prześladowała Kit i Josie przez całe ich życie.

"Emocjonalna opowieść jednej z najbardziej utytułowanych autorek literatury kobiecej o relacji między dwiema siostrami i trudnościach w stawianiu czoła prawdzie."

„Today”

 

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-2652-9
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Moja siostra nie żyje od prawie piętnastu lat, a tu nagle widzę ją w wiadomościach w telewizji.

Pracowałam na ostrym dyżurze przez sześć godzin, zajmowałam się młodymi ludźmi z plażowej imprezy, na której wybuchła bójka. Dwie rany postrzałowe, jedna kula drasnęła nerkę; złamana kość policzkowa; złamany nadgarstek i wiele różnych ran twarzy.

A to były tylko dziewczyny.

Kiedy przeprowadziliśmy triaż, pozszywałam i uspokoiłam tych, którzy mieli szczęście. Pechowcy zostali wysłani na operacje lub na oddziały, a ja zajrzałam do lodówki w pokoju socjalnym w poszukiwaniu mountain dew, mojego ulubionego sposobu na uzupełnienie cukru i kofeiny.

Zamontowany na ścianie telewizor nadaje wiadomości o tym, że gdzieś doszło do katastrofy. Patrzę na niego obojętnie i piję słodki napój. Jest noc. W tle newsa wybuchają płomienie. Ludzie biegają i krzyczą, a dziennikarz z potarganymi włosami i w skórzanej bomberce w stylu vintage przekazuje informacje odpowiednio poważnym tonem.

I tam, tuż nad jego lewym ramieniem, pojawia się moja siostra.

Josie.

Przez jedną długą sekundę patrzy w kamerę. Na tyle długo, że nie da się jej pomylić z kimś innym. Te proste blond włosy, ścięte teraz na gładkiego boba, który zaledwie dotyka jej ramion, te powieki opadające na ciemne oczy i wyraziste kości policzkowe, te mięsiste usta Angeliny Jolie. Wszyscy zawsze zachwycali się jej urodą. Najlepszy efekt daje właśnie to połączenie ciemności i światła, ostrych kątów i miękkości. Jest dokładną mieszaniną genów naszych rodziców.

Josie.

Mam wrażenie, że patrzy z ekranu wprost na mnie.

Za chwilę jej już nie ma, a katastrofa nadal trwa. Gapię się z otwartymi ustami w pozostawione przez nią puste miejsce i trzymam przed sobą mountain dew jak podarunek lub toast.

Za ciebie, Josie, moja siostro.

I wtedy się otrząsam. Takie rzeczy zdarzają się cały czas. Doświadczył tego każdy, kto stracił ukochaną osobę – widział znajomo wyglądającą głowę w tłumie na ruchliwej ulicy albo będąc w sklepie spożywczym, dostrzegł kogoś, kto porusza się jak ona. I wtedy szybko biegł w tamtą stronę z tak ogromną ulgą, że ten ktoś jednak żyje…

Tylko po to, by się załamać, gdy zaczepiony człowiek się odwróci i pokaże swoją obcą twarz. Nie te oczy. Nie te usta.

Nie Josie.

W ciągu pierwszego roku zdarzyło mi się to chyba ze sto razy, zwłaszcza że nigdy nie znaleziono ciała. Bo to, biorąc pod uwagę okoliczności, było po prostu niemożliwe. Tak samo niemożliwe jak to, że przeżyła. Nie zginęła zwyczajnie, w wyniku poważnego wypadku samochodowego czy skoku z mostu, choć te groziły jej dość często.

Nie, Josie wyparowała w europejskim pociągu, który został wysadzony w powietrze przez terrorystów. Nie ma jej, nie ma, nie ma.

To dlatego urządzamy pogrzeby. Rozpaczliwie potrzebujemy zobaczyć prawdę na własne oczy, ujrzeć twarz – nawet zniekształconą – tej ukochanej osoby. Inaczej po prostu zbyt trudno w to wszystko uwierzyć.

Podnoszę mountain dew do ust i biorę długi łyk tego, co ze sobą dzieliłyśmy, tego prywatnego wspomnienia wszystkiego, czym dla siebie byłyśmy, i mówię sobie, że to tylko pobożne życzenia.

Kiedy wychodzę ze szpitala w bezruchu przedświtu, jestem spięta, zarówno wyczerpana, jak i podenerwowana. Jeśli chcę w ogóle zasnąć przed kolejną zmianą, muszę odreagować tę ponurą noc.

Zatrzymuję się w swoim maleńkim domu w Santa Cruz, trzydzieści dwa i pół metra kwadratowego na skraju niezbyt dobrej dzielnicy, wskakuję w piankę do nurkowania, karmię najgorszego kota na świecie połową puszki mokrej karmy i dosypuję mu suchej. Mruczy w podzięce, a ja delikatnie pociągam go za ogon.

– Spróbuj nie nasikać na nic ważnego, co?

Hobo mruga.

Ładuję deskę do jeepa i jadę na południe, nie zdając sobie sprawy, dokąd zmierzam, dopóki nie docieram do celu. Zjeżdżam do prowizorycznej zatoczki wzdłuż autostrady, parkuję i patrzę w dół na wodę. O świcie surfuje tu tylko kilka osób. Woda w północnej Kalifornii jest chłodna, niecałe dwanaście stopni na początku marca, ale fale widać aż po horyzont. Idealnie.

Ścieżka zaczyna się tam, gdzie kiedyś był chodnik wiodący do restauracji, i prowadzi w dół stromego zbocza zygzakiem wyrytym kilka metrów od klifu, w miejscu, w którym dawniej znajdowały się schody, nasz własny prywatny dostęp do odizolowanej ukrytej zatoczki. Stok jest niestabilny, ma opinię nawiedzonego i wszyscy miejscowi o tym słyszeli. Mam to zejście tylko dla siebie. Ale ja znam wszystkie duchy.

W połowie drogi zatrzymuję się i spoglądam w górę, na miejsce, gdzie stały nasz dom i restauracja ze sławnym patio szczycącym się najlepszym widokiem na świecie. Oba budynki to teraz gnijące deski i porozrzucany po wzgórzu gruz, większość z nich przez lata zmyły sztormy, reszta poczerniała od wody morskiej i upływu czasu.

W mojej wyobraźni budynki są widowiskowo piękne, rozłożysty Eden ze wspaniałym patio, a nad nim nasz mały domek. Po pojawieniu się Dylana ja i Josie zamieszkałyśmy razem w pokoju i żadnej z nas nigdy to nie przeszkadzało. Widzę duchy nas wszystkich z czasów, kiedy byliśmy tacy szczęśliwi – moich szaleńczo w sobie zakochanych rodziców, mojej bystrej i pełnej energii siostry, Dylana z włosami zaczesanymi do tyłu i zebranymi w kitkę, pędzącego za nami po schodach. Często rozpalaliśmy ogniska na plaży, piekliśmy na nich deser s’mores i śpiewaliśmy. Dylan uwielbiał śpiewać i miał świetny głos. Zawsze uważaliśmy, że powinien zostać gwiazdą rocka. Ale on wtedy odpowiadał, że pragnie tylko Edenu, nas i zatoczki.

Widzę też siebie, siedmioletniego urwisa z za dużą ilością włosów, szalejącego na plaży, niebo nad głową rozmywające się w błękicie i bieli.

To było milion lat temu.

Nasza rodzinna restauracja nazywała się Eden, była jednocześnie luksusowa i liberalna, odwiedzana przez hipisowskie gwiazdy filmowe i ich dilerów narkotykowych. Nasi rodzice również stanowili część tego świata – byli gwiazdami w swoim fachu, każde z nich sprawowało władzę na własnych warunkach – mój ojciec, wesoły, gościnny kucharz o serdecznym śmiechu i wygórowanych przyzwyczajeniach, moja wsparta na jego ramieniu matka odgrywała rolę czarującej kokietki.

Josie i ja biegałyśmy dookoła i plątałyśmy się pod nogami jak szczeniaki, a gdy robiłyśmy się zmęczone, zasypiałyśmy na plaży w zatoczce, ignorowane przez wszystkich. Moja matka była wielką pięknością, która pewnego razu przyszła na kolację z innym mężczyzną i od pierwszego wejrzenia zakochała się w moim ojcu, a przynajmniej tak głosi legenda. Gdy się go znało, można było to uznać za całkiem prawdopodobne. Mój ojciec miał wspaniałą i silną osobowość, był czarującym szefem kuchni z Włoch, choć w tamtych czasach nazywano go po prostu kucharzem. Albo restauratorem, którym w rzeczywistości był. Matka kochała go do szaleństwa, o wiele bardziej niż nas. Jego pasja do żony była intensywna, seksualna i zaborcza, ale czy to jest miłość? Nie wiem.

Wiem natomiast, że niełatwo jest być dziećmi rodziców, którzy mają obsesję na swoim punkcie.

Josie uwielbiała dramaturgię tak jak moi rodzice. Miała zarówno silną osobowość ojca, jak i urodę matki, choć te cechy połączone w niej stawały się czymś wyjątkowym. Niepowtarzalnym. Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy ludzie ją rysowali, fotografowali czy malowali. Zakochiwali się w niej i mężczyźni, i kobiety. Zawsze myślałam, że zostanie gwiazdą filmową. Jednak zamiast tego ona zrobiła ze swojego życia wielki wyniszczający dramat, podobnie jak nasi rodzice, i to z odpowiednio katastroficznym zakończeniem.

Zatoczka oczywiście nadal istnieje, nawet jeśli nie ma już schodów. Zakładam buty i splatam ciężkie włosy w gruby warkocz. Na horyzoncie pojawia się brzoskwiniowe światło, gdy paddluję wokół skał. Poza mną widzę tylko trzy osoby. Straszny atak rekina sprzed kilku tygodni sprawił, że szeregi chętnych się przerzedziły, niezależnie od tego, jak rewelacyjne były fale.

I teraz też takie są. Niemal trzy metry, z przepiękną gładką powierzchnią. Takie fale występują o wiele rzadziej, niż się ludziom wydaje. Wypływam, paddluję rękami, łapię falę i staję na nogach, by płynąć tuż przy krawędzi. Dla takich chwil żyję, w tych momentach mam wolną głowę. Nie może jej zaprzątać najbłahsza myśl. Jesteśmy tylko ja, woda, niebo i plusk fal. Dźwięk mojego oddechu. Krawędź deski ślizga się po wodzie, nawet w butach czuję zimno na stopach. Lodowate zimno. Łapię idealną równowagę, drżę, włosy uderzają o mój policzek.

Jestem w tym zagubiona przez godzinę, może dłużej. W niebie, oceanie i świcie. Rozpadam się. Nie ma mnie, nie ma ciała, nie ma czasu, nie ma historii. Tylko deska i palce, i powietrze, i woda, i zawieszenie w czasie…

A potem to wszystko zostaje przerwane.

Fala uderza niespodziewanie i tak szybko, tak mocno, że zostaję wepchnięta do wody, moje ciało, moja głowa dostaje się w pralkę wiru, deska znajduje się zbyt blisko, jest niebezpieczną siłą, która może mi roztrzaskać czaszkę.

Robię się bezwładna, wstrzymuję oddech, pozwalam, by woda mnie niosła. Opór cię złamie. Zabije. Jedynym sposobem na przetrwanie jest odpuszczenie. Świat wiruje, w górę i w dół, dookoła, to wszystko trwa w nieskończoność.

Tym razem utonę. Deska szarpie mnie za kostkę, ciągnie w inną stronę. Wodorosty owijają moje ręce, moją szyję…

Widzę przed sobą twarz Josie. Sprzed piętnastu lat. I taką, jaką widziałam dzisiaj w telewizji.

Ona żyje.

Nie wiem, jakim cudem. Wiem tylko, że to prawda.

Ocean wypluwa mnie na powierzchnię, a ja chciwie nabieram powietrza do pozbawionych tlenu płuc. Do zatoczki docieram wyczerpana i padam na brzuch na piasek bezpiecznej przestrzeni, przez minutę odpoczywam. Wokół mnie rozbrzmiewają głosy mojego dzieciństwa. Ja, Josie i Dylan. Nasz pies Cinder, czarny mieszaniec retrievera, szaleje dookoła nas, mokry, śmierdzący i szczęśliwy. Dym z restauracyjnych palenisk wypełnia powietrze znajomym poczuciem możliwości, słyszę cichą muzykę przeplatającą się z dawno minionym śmiechem.

Kiedy siadam, wszystko znika i pozostaje tylko wrak tego, co kiedyś było.

Jednym z moich najwcześniejszych wspomnień jest widok rodziców złączonych w namiętnym uścisku. Miałam najwyżej trzy czy cztery lata. Nie wiem, gdzie dokładnie byli, ale pamiętam matkę przyciśniętą do ściany, jej podciągniętą bluzkę i ręce ojca na jej piersiach. Widziałam jej skórę. Całowali się tak chciwie, że wyglądali jak zwierzęta, a ja patrzyłam zafascynowana przez sekundę, dwie, trzy, aż mama wydała z siebie ostry dźwięk, a ja wrzasnęłam: „Przestańcie!”.

Wspomnienie to krąży po mojej głowie, gdy godzinę później siadam w swoim ogrodzie. Po prysznicu mam mokre włosy. Popijam z kubka gorącą słodką kawę i sprawdzam nagłówki na iPadzie. Hobo siedzi na stole obok mnie, rozgląda się jasnożółtymi ślepiami i macha czarnym ogonem. Był zdziczały, ma siedem lat. Znalazłam go, gdy miał pięć lub sześć miesięcy, zagłodzonego, poobijanego, praktycznie martwego na progu w tylnych drzwiach mojego domu. Teraz wychodzi na zewnątrz tylko ze mną i nigdy nie opuszcza żadnego posiłku. W zamyśleniu głaszczę go po grzbiecie, podczas gdy on obserwuje krzewy wzdłuż ogrodzenia. Hobo ma długą czarną jedwabistą sierść. To niezwykłe, że stanowi dla mnie aż tak dobre towarzystwo.

Katastrofa, o której mówiono w wiadomościach, to pożar klubu nocnego w Auckland. Zginęło kilkadziesiąt osób, część z nich, gdy sufit runął na bawiących się gości, a druga, gdy imprezowicze zaczęli uciekać i się wzajemnie tratować. Nie podano żadnych innych szczegółów. Z dudniącym poczuciem, że w moją stronę pędzi pociąg, przeglądam kolejne zdjęcia, szukając prezentera, którego widziałam w telewizji. Niestety, mam pecha.

Opadam z powrotem na krzesło i biorę kolejny łyk kawy. Jasne promienie słońca w Santa Cruz prześwitują przez drzewo eukaliptusowe nad moją głową i tworzą wzory na moich udach, zbyt białych, ponieważ zawsze jestem w piance windsurfingowej lub do nurkowania.

To nie Josie, podpowiada racjonalna część mojego umysłu.

Wyciągam palce nad klawiaturą, chcąc wpisać kolejne hasło w wyszukiwarkę, ale się powstrzymuję. Przez wiele miesięcy po jej śmierci przeczesywałam internet w poszukiwaniu wszelkich dowodów, że mogła przeżyć katastrofę kolejową. Eksplozja była tak silna, że nie udało się zidentyfikować wszystkich szczątków, a wbrew temu, co twierdzą służby ratunkowe i organy ścigania, podczas identyfikacji często dochodzi do spekulacji. Kochana przez ciebie osoba tam była, ale nie mamy jej ciała. Wszystko wskazuje na to, że zginęła.

Po roku moja ogromna potrzeba poszukiwania siostry trochę się uspokoiła, nie mogłam jednak nic poradzić na to dławiące uczucie, które ogarniało mnie, gdy miałam wrażenie, że widzę ją w tłumie. Po dwóch latach skończyłam staż w San Francisco General i wróciłam do Santa Cruz, gdzie dostałam pracę na ostrym dyżurze. Kupiłam sobie ten dom niedaleko plaży, żeby mieć oko na matkę i zbudować sobie zwyczajne, spokojne życie. Tak naprawdę pragnęłam tylko spokoju, ciszy i przewidywalności. Moje dzieciństwo było tak burzliwe, że wystarczyło mi już wrażeń na całe życie.

Burczy mi w brzuchu.

– Chodź, dzieciaku – mówię do Hobo – zjemy jakieś śniadanie.

Mój dom z dwiema sypialniami jest mały i zbudowany w stylu hiszpańskim. Znajduje się w dzielnicy graniczącej z miejscami, do których nie chcesz chodzić w nocy, ale jest mój, a od plaży dzieli mnie siedem minut spacerem. Wymieniłam stare sprzęty i rozpadające się szafki, naprawiłam wspaniałe płytki. Właśnie się zastanawiam, czy usmażyć pankejki na śniadanie, gdy leżący na blacie telefon zaczyna wibrować.

– Cześć, mamo – mówię, otwierając lodówkę. Hmm. Nie mam jajek. – Co tam?

– Kit – mówi. Potem następuje pauza, na tyle długa, że podnoszę głowę. – Czy przypadkiem widziałaś wiadomości o tym wielkim pożarze klubu nocnego w Nowej Zelandii?

Mój żołądek gwałtownie spada, w dół, w dół, aż na podłogę.

– A co w nich było?

– Wiem, że to absurd, ale przysięgam, że podczas jednego z ujęć widziałam twoją siostrę.

Trzymając telefon przy uchu, wyglądam przez kuchenne okno na falujące liście eukaliptusa i kwiaty, które posadziłam równo pod płotem. Moja oaza.

Gdyby z tą informacją zadzwonił ktokolwiek inny niż moja matka, olałabym to, uciekła, unikała otwarcia tych konkretnych drzwi, ale ona już to zrobiła. Każdy krok AA, w kółko i wciąż. Jest obecna, prawdziwa i smutna. Dla jej dobra nabieram powietrza i mówię:

– Ja też to widziałam.

– Czy ona naprawdę może żyć?

– Mamo, to pewnie nie ona. Nie traćmy głowy, nie róbmy sobie nadziei, dobrze? – Burczy mi w brzuchu. – Mogę zjeść coś u ciebie? Siedziałam na ostrym dyżurze do czwartej i nie mam z czego zrobić śniadania.

– Co ty powiesz? – mówi w swój śmieszny sposób.

– Ha. Jeśli zrobisz mi jajka na śniadanie, to wpadnę do ciebie i o tym porozmawiamy.

– Muszę być w pracy na drugą, więc się streszczaj.

– Nie ma jeszcze jedenastej.

– M-hm.

– A ja się nie maluję – mówię, bo ona zawsze zwraca na to uwagę. Nawet teraz.

– Nie obchodzi mnie to – stwierdza, ale ja wiem, że jest inaczej.

Mogę iść do niej piechotą – to kolejny powód, dla którego kupiłam mieszkanie właśnie w tej okolicy – ale jadę samochodem, żeby się nie martwiła. Kupiłam jej mieszkanie kilka lat temu. Jest trochę przestarzałe, pokoje są małe, ale z okien salonu ma piękny widok na Pacyfik. Szum oceanu zapewnia jej spokój. Ten intensywny głód oceanu to cecha, którą współdzielimy. Nic tego nie zastąpi.

Wchodzę po zewnętrznych schodach do jej mieszkania na drugiej kondygnacji, odruchowo patrzę na fale, żeby sprawdzić warunki. Teraz jest spokojnie. Nie widzę surferów, za to mnóstwo dzieci i rodzin bawiących się na brzegu cicho szumiącej wody.

Mama wychodzi na swój pełen roślin taras i dostrzega mój samochód. Ma na sobie świeżo wyprasowane żółte spodnie typu capri i biały top w paski w tym samym słonecznym kolorze. Jej włosy – wciąż gęste i zdrowe, blond, poprzetykane siwymi pasemkami – są upięte jak u młodej mamy. Wygląda po prostu dobrze, mimo że po jej twarzy widać trudne lata i częste opalanie. To nie ma znaczenia. Jest szczupła, długonoga i biuściasta, a wspaniałe oczy nie straciły nic ze swojego diamentowego blasku. Ma sześćdziesiąt trzy lata, ale w przefiltrowanym świetle prostego tarasu na piętrze wygląda na czterdzieści.

– Jesteś zmęczona – mówi, machając ręką, żebym weszła do środka.

W pomieszczeniach stoi mnóstwo pięknych roślin. Matka specjalizuje się w storczykach. Jest jedyną znaną mi osobą, która potrafi sprawić, że te kwiaty kwitną w kółko. Wystarczy pół sekundy, żeby zaczęła wyliczać wszystkie ulubione gatunki – Cattleya, Phalaenopsis, jej ukochane; delikatne i piękne Laelia, wszystkie z odpowiednimi nazwami łacińskimi.

– Miałam ciężki dyżur. – Po wejściu natychmiast wyczuwam zapach kawy i od razu ruszam w stronę ekspresu przelewowego. Napełniam gorącym napojem kubek przeznaczony tylko dla mnie, ciężki, zielony, z namalowanymi z przodu Hawajami. Na blacie czekają jajka i pokrojona papryka.

– Siadaj – mówi mama szybko i zakłada fartuch. – Omlet będzie w porządku?

– Nawet bardziej niż w porządku. Dziękuję.

– Otwórz mojego laptopa – prosi, wrzucając masło na ciężką żeliwną patelnię. – Zapisałam to nagranie.

Wykonuję polecenie i widzę fragment, który zobaczyłam tej nocy. Chaotyczna scena, krzyki i hałas. Dziennikarz w skórzanej kurtce. Twarz za jego ramieniem patrząca prosto w kamerę przez bite trzy sekundy. Raz, dwa, trzy. Oglądam, przewijam do tyłu, oglądam ponownie, liczę. Trzy sekundy. Jeśli zatrzymam nagranie na jej twarzy, nie będzie szans na pomyłkę.

– Nikt nie mógłby być aż tak do niej podobny – mówi mama, która podeszła, by zerknąć mi przez ramię. – I nie miałby takiej samej blizny.

Zamykam oczy, jakby to miało rozwiązać problem. Kiedy znów je otwieram, ona nadal tam jest, zamrożona w czasie, ta nierówna blizna biegnąca od linii włosów przez brew i do skroni. To cud, że nie straciła wtedy oka.

– Nie – mówię. – Masz rację.

– Musisz ją znaleźć, Kit.

– To niedorzeczne – odpowiadam, choć myślałam o tym samym. – Jak miałabym to zrobić? Przecież w Auckland mieszkają miliony osób.

– Na pewno ją znajdziesz. Przecież ją znasz.

– Ty też ją znasz.

Kręci głową, prostuje zesztywniałe plecy.

– Wiesz, że nie podróżuję.

Krzywię się.

– Mamo, nie piłaś od piętnastu lat. Dasz sobie radę.

– Nie, nie mogę. Ty musisz to zrobić.

– Nie mogę uciec do Nowej Zelandii. Mam pracę, nie zostawię wszystkich na lodzie. – Odgarniam włosy z twarzy. – No i co z Hobo? – Czuję ukłucie w sercu. Z pracą sobie poradzę, od trzech lat nie miałam wolnego. Ale kot beze mnie zmarnieje.

– Ja u ciebie zamieszkam.

Patrzę na nią.

– Zamieszkasz czy będziesz przychodzić rano i wieczorem, żeby go karmić?

– Przeprowadzę się do ciebie. – Stawia na stole pięknie pachnący omlet z mnóstwem papryki. – Chodź zjeść.

Wstaję.

– Pewnie będzie się cały czas chował.

– Nie szkodzi. Będzie wiedział, że nie jest sam. A może po dniu czy dwóch zacznie do mnie przychodzić i ze mną spać.

Zapach cebuli i papryki usidla moje ciało, wgryzam się w omlet jak głodny nastolatek, a w moim umyśle pojawiają się obrazy. Mała Josie pochylająca się nade mną, żeby sprawdzić, czy już się obudziłam, jej długie włosy łaskoczące mnie po szyi; jej żywiołowy śmiech; Josie rzucająca patyk Cinderowi. Serce boli mnie dosłownie, a nie w przenośni – ciężar wspomnień, tęsknoty i gniewu odciska się na nim tak mocno, że muszę przerwać jedzenie, odłożyć widelec, nabrać powietrza.

Matka siedzi w ciszy. Przypominam sobie jej głos, gdy powiedziała mi o śmierci Josie. Widzę, że jej ręka delikatnie drży. Tak jakby chciała to ukryć, tak jakby to był normalny poranek w normalnym domu, podnosi kubek, żeby się napić.

– Surfowałaś?

Kiwam głową. Obie wiemy, że w ten sposób przerabiam w głowie różne rzeczy. Zawieram pokój. Żyję ze wszystkim.

– Tak. Było cudownie.

Siada na drugim krześle przy stole. Patrzy na ocean. Światło pada na poważne usta, a ja nagle sobie przypominam, jak śmiała się z moim ojcem, jak jej usta były czerwone i wydatne, jak wirowali w tańcu na patio Edenu. Trzeźwa Suzanne jest o wiele milszym stworzeniem niż Suzanne pijana, czasami jednak brakuje mi jej żywiołowości z tamtych dni.

– Pojadę – mówię, być może z nadzieją, że zobaczę ślad tamtej młodszej kobiety.

I na ułamek sekundy w jej oczach pojawia się płomień. Wyciąga do mnie rękę i ten jeden raz w przypływie wspaniałomyślności pozwalam jej ścisnąć swoją dłoń.

– Obiecujesz, że naprawdę zamieszkasz w moim domu? – pytam.

Wolną ręką kreśli znak X w poprzek serca, a potem podnosi ją w geście przysięgi.

– Obiecuję.

– No dobrze. Wyjadę, kiedy tylko uda mi się to zorganizować. – Fala oczekiwania wymieszanego z przerażeniem przetacza się przez moją klatkę piersiową, chlupie w jelitach. – Kuźwa. A jeśli ona naprawdę żyje?

– To chyba będę musiała ją zabić – mówi Suzanne.ROZDZIAŁ 2

Dotykam opaski na oczach i pytam:

– Dokąd mnie zabierasz?

Mój mąż Simon odciąga moją dłoń.

– Zostaw.

– Strasznie długo jedziemy.

– Bo to przygoda.

– A czy po przyjeździe będziemy uprawiać perwersyjny seks?

– Nie miałem tego w planach, ale skoro już poruszyłaś ten temat… – Przesuwa dłoń w górę mojego ramienia, żeby dotrzeć do piersi, ale trzepię go w rękę. – Podoba mi się myśl o tobie nagiej na otwartej przestrzeni, z przepaską na oczach.

– Na otwartej przestrzeni? W Auckland? No nie.

Próbuję odgadnąć nasz cel na podstawie wskazówek. Przed kilkoma minutami zjechaliśmy z autostrady, nadal jednak nie usłyszałam żadnych dźwięków z okolicy. Bardziej pomocna mogłaby być przemierzona odległość, ale mieszkaliśmy na samej granicy Devonport i mieliśmy daleko do wielu obszarów miasta. Podnoszę głowę, bo może uda mi się poczuć jakiś zapach, i łapię słabą woń chleba.

– Och, pachnie piekarnią!

Simon się śmieje.

– To powinno zawęzić pole poszukiwań.

Przez jakiś czas jedziemy w ciszy. Popijam kawę z papierowego kubka i martwię się o moją córkę Sarah, która załamała się podczas śniadania, gdy protestowała przeciwko pójściu do szkoły. Jej nieokiełznane ciemne włosy opadały na ramiona. Odmówiła wyjaśnienia, dlaczego nie chce tam iść, mówiła tylko, że nienawidzi szkoły, że jest tam okropnie, że chce mieć edukację domową tak jak jej (dziwna i sztywna) przyjaciółka z sąsiedztwa Nadine. Jak na siedmiolatkę, która kiedyś była najpopularniejszą uczennicą w swojej klasie, to dziwna scena.

– Jak myślisz, co z Sarah?

– Pewnie pokłóciła się z kimś w szkole, ale i tak powinniśmy tam zajrzeć i pogadać z jakąś nauczycielką.

– Tak, zgadzam się.

Sarah nie chciała pójść do szkoły, nawet kiedy starszy brat zaoferował, że będzie miał na nią oko. Dziewięcioletni Leo jest lustrzanym odbiciem swojego ojca, ma takie same gęste lśniące ciemne włosy, oczy przepastne jak ocean i szczupłą budowę ciała. Wygląda na to, że przejął po nim również zamiłowanie do sportu, bo już w wieku sześciu miesięcy pływał jak ryba. I podobnie jak jego ojciec nie miewa kiepskich nastrojów czy spadków pewności siebie – w przeciwieństwie do Sarah i do mnie.

Nie wyobrażam sobie mieć takiego spokojnego, słonecznego usposobienia – choć uwielbiam tę cechę u nich obu.

– Przykro mi to mówić, ale ma to po swojej matce.

– Czyli w dzieciństwie też byłaś taka humorzasta?

Śmieję się.

– To niedopowiedzenie stulecia. – Klepię jego leżącą na siedzeniu dłoń, nawet w opasce na oczach wiem, gdzie się znajduje. – Niektórzy mogliby powiedzieć, że nadal taka jestem.

– Ja mam inne zdanie. Jesteś doskonała. – Ściska moją dłoń, a potem ostro skręcamy i wjeżdżamy na coś, co, jak podejrzewam, jest podjazdem. Przez jakiś czas pniemy się w górę, a potem się zatrzymujemy.

– Możesz zdjąć opaskę – mówi Simon.

– Dzięki Bogu. – Zrywam ją, potrząsam włosami i wygładzam je dłonią.

Ale niewiele widzę. Znajdujemy się w tunelu z dzikiego buszu utworzonego z paproci drzewiastych i pnączy. Przeciążone drzewo feijoa zrzuciło na chodnik setki ciemnozielonych owoców.

– Gdzie my, u diabła, jesteśmy?

Simon unosi jedną gęstą ciemną brew, na jego pełnych ustach błąka się delikatny grymas.

– Gotowa?

Serce mi wali.

– Tak.

Przez kolejną minutę lub dwie jedzie do przodu i w górę, w górę, pełną kolein i zaniedbaną drogą, a potem nagle wyjeżdżamy z buszu na szeroki okrągły podjazd przed eleganckim domem z lat trzydziestych, stojącym samotnie na tle dzikiego błękitnego nieba i oceanu.

Wypuszczam powietrze z płuc i zanim Simon zatrzymuje samochód, praktycznie z niego wyskakuję. Otwieram szeroko usta.

Szafirowy Dom.

To dwupiętrowa rezydencja w stylu art déco z widokiem na portową linię wysp w oddali. Obracam się, a poniżej rozpościera się miasto, lśniące i mieniące się w jasnym porannym słońcu. Widać stąd trzy z siedmiu wulkanów. A kiedy odwracam się raz jeszcze, by ponownie spojrzeć na dom, czuję ucisk w klatce piersiowej. Ten dom oczarował mnie od pierwszego wejrzenia, częściowo ze względu na tragiczną historię z nim związaną, ale głównie dlatego, że stoi na tym wzgórzu tak elegancki i zdystansowany. Nietykalny niczym Veronica Parker, zamordowana gwiazda filmowa, która w latach trzydziestych kazała go dla siebie zbudować.

– Wejdziemy do środka?

Simon unosi klucze.

Wyrywam mu je i rzucam mu się na szyję.

– Jesteś najlepszym facetem na świecie!

Łapie mnie za tyłek.

– Wiem. – Potem bierze mnie za rękę i splata swoje palce z moimi palcami. – Rozejrzyjmy się.

– Czy ona umarła?

– W zeszłym miesiącu. Powinnaś czynić honory pani domu. – Zatrzymuje się przed drzwiami. – Bo ostatecznie należy teraz do ciebie.

Krew ścina mi się w żyłach.

– O czym ty mówisz?

Odchyla głowę, by przyjrzeć się linii dachu.

– Kupiłem go. – Opuszcza brodę. – Dla ciebie.

Jego oczy mają kolor Pacyfiku w burzliwy dzień, są szare i przepastne. Właśnie w tej chwili błyszczą z zachwytu, bo udało mu się zrobić mi niespodziankę. Widzę w nich też szczerą, otwartą miłość do mnie. Przypomina mi się cytat z Szekspira zapamiętany z jedynych zajęć, na które regularnie chodziłam: „Wątp, czy gwiazdy lśnią na niebie; Wątp o tym, czy słońce wschodzi; Wątp, czy prawdy blask nie zwodzi; Lecz nie wątp, że kocham ciebie”.

Wtulam się w niego, opieram czoło o jego pierś, obejmuję go w pasie.

– Boże, Simon.

– Ej, spokojnie. – Głaszcze mnie po włosach. – Będzie dobrze.

Pachnie proszkiem do prania i naszym łóżkiem oraz słabą nutą jesiennych liści. Jego ciało jest silne i szerokie, stanowi bastion przed wszystkimi złoczyńcami tego świata.

– Dziękuję.

– Ale jest mały haczyk.

Odchylam się, by na niego spojrzeć.

– Tak?

– Helen, siostra Veroniki, miała dwa psy. Zastrzegła, że one są do wzięcia razem z domem i ktoś będzie musiał o nie dbać.

Śmieję się.

– W pewnym sensie kocham ją za to. A jakie to psy?

– Nie wiem. Jeden duży, drugi mały, tak powiedział agent.

Psy nie stanowią problemu. Oboje je uwielbiamy, a nasz golden bardzo ucieszy się z towarzystwa.

Simon szturcha mnie nosem.

– Chodź, wejdźmy do środka.

Z walącym sercem otwieram drzwi.

Widzę wysokie na dwie kondygnacje foyer, które otacza przewiewna galeria. W tak pogodny dzień przez świetlik wpada mnóstwo światła. Wokół znajdują się kolejne pomieszczenia, drzwi do nich są otwarte, kuszą, by wyglądać przez okna i podziwiać roztaczający się za nimi krajobraz. Pod ścianą tego, co wygląda na długi salon, rząd francuskich drzwi ujawnia wspaniały widok na lśniący niebieskozielony ocean. Gdzieś w oddali płynie żaglówka.

Ale wnętrze domu jest jeszcze bardziej zdumiewające. Obrazy, meble, dywany i dodatki odpowiadają epoce, głównie art déco, z jej czystymi, wyraźnymi liniami. Jest też kilka dzieł z ruchu Arts and Crafts. Na czarno-czerwonej lakierowanej szafce stoi rzeźbiony wazon z suszkami, a obok niej okrągłe krzesło, na którym prawie na pewno nikt nigdy nie siedział. Podłoga zasłana jest czerwono-złotym dywanem w pnącza.

Odruchowo mówię ściszonym głosem.

– Czy cały dom jest w takim stanie? Nienaruszonym?

– Nie wiem. Nigdy nie byłem w środku.

– Kupiłeś dom bez oglądania go?

Bierze mnie za rękę.

– Rozejrzyjmy się.

To magiczna wędrówka – praktycznie muzeum świata z trzydziestego drugiego roku – meble, pościel, ściany i dzieła sztuki. Trzy łazienki są wyłożone płytkami, a jedna z nich, główna, to taka perełka, że na samym jej środku tańczę z zachwytu. Gładzę palcami płytki w spokojnym niebieskim i zielonym odcieniu, pokrywające ściany, sufit i wnękę na wannę.

Wspaniałość tego domu byłaby niewiarygodnym odkryciem, nawet gdyby było to klasyczne art déco, jednak ten budynek został wzniesiony z rozmachem typowym dla przedwojennych bogaczy. Schody są z polerowanego drewna kauri, balustrada z australijskiego drewna egzotycznego. Motyw stylizowanych paproci i kiwi przewija się w różnych detalach, stolarce i kafelkach, a gdy przechodzimy przez korytarze i pokoje, przesuwam opuszkami palców po misternych mozaikach i żłobieniach, zastanawiając się, kim był stolarz. Francuskie drzwi ze stylizowanymi wycięciami na klamkę prowadzą z pokoju do pokoju i na rozległe wychodzące na ocean patio.

Tylko trzy pokoje z dwudziestu dwóch zostały unowocześnione – sypialnia i pokój wypoczynkowy z tyłu domu stanowią odę do uroczych lat siedemdziesiątych, z kolei część kuchni, w której znajdują się kuchenka i lodówka, mają na oko jakieś dziesięć lat. Urządzenia ze stali nierdzewnej kontrastują z resztą pomieszczenia, które zostało zaprojektowane dla gospodarstwa domowego wypełnionego służbą, dlatego jest odpowiednio duże. Kafelki są tu mniej spektakularne, ale piec znajduje się w wyłożonej nimi wnęce i widzę, że pod warstwą kiepsko wyglądającej farby może być ich więcej.

Simon i ja wracamy przez kuchnię dla służby, wciąż zaopatrzoną we wszystko, od noży do ryb po wazy do zup i porcelanę w każdym możliwym wariancie. Otwieram jedne z przeszklonych drzwi kredensu i wyjmuję półmisek z białej porcelany o ciemnoniebieskim brzegu. Na krawędzi widzę emblemat przedstawiający dwie lwice i kwiaty w złocie.

– To jest… niewiarygodne. Ten dom przypomina muzeum. – Ostrożnie odkładam talerz na miejsce. – Może właśnie tak powinno zostać. Może pragnienie mieszkania tutaj jest zbyt egoistyczne.

– Nie żartuj, kochanie. – Mąż prowadzi mnie przez wąski pokój do jadalni i jedne z francuskich drzwi w długim rzędzie. – Spójrz na to. – Macha ręką w stronę horyzontu, tak jakby sam namalował ten widok. – Wyobraź sobie, że nasze dzieci tu dorastają. Wyobraź sobie, że w tym domu wreszcie pojawia się życie.

Bryza rozwiewa jego włosy, a ja jak zwykle daję się przekonać jego energicznemu, optymistycznemu spojrzeniu na świat.

– Masz rację.

– No pewnie. – Klepie mnie po ramieniu i zsuwa okulary przeciwsłoneczne na opaloną twarz. – Zostawię cię samą, żebyś mogła się tu porozglądać, i zajrzę do hangaru dla łodzi. Zjemy lunch w Marguerite’s, dobrze?

– Tak. Chętnie – odpowiadam, ale już ciągnie mnie z powrotem do domu. Chcę wszystkiego dotknąć i upewnić się, że jest prawdziwe.

Gdy teraz chodzę po pokojach, muskając palcami futryny i ściany oraz dzieła sztuki i wazony, wsłuchuję się w atmosferę w poszukiwaniu czegokolwiek upiornego lub smutnego, ale w pokojach panuje tylko cisza. Tak jakby dom czekał. Zostawiam sobie główną sypialnię na koniec, aż wreszcie oglądam ją całą, po czym w milczeniu wchodzę po krętych schodach do pokoju zajmującego jedną trzecią drugiego piętra. Francuskie drzwi wychodzą na taras, który rozciąga się na całą długość pokoju, a naprzeciwko wznoszą się sięgające sufitu drzwi szafy, gładkie i lakierowane, z krawędziami zdobionymi dyskretną jodełką.

Zaniepokojona patrzę na podłogi, parkiet pokryty różowymi i szarymi dywanikami. To tutaj znaleziono zamordowaną pierwszą właścicielkę domu, zadźganą w wieku dwudziestu ośmiu lat.

Veronica Parker, ciemnowłosa i zmysłowa piękność, była pochodzącą z Nowej Zelandii dziewczyną, która w połowie lat dwudziestych zdobyła sławę w Hollywood. W tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim roku w Los Angeles odbyły się igrzyska olimpijskie, a Veronica wchodziła w skład komitetu powitalnego sportowców ze swojego kraju, dzięki czemu poznała pochodzącego z Auckland George’a Browna, pływaka. Nawiązał się między nimi burzliwy romans. Veronica zbudowała już Szafirowy Dom, ale George był żonaty ze swoją miłością z liceum, która nie chciała dać mu rozwodu.

I właśnie to było podobno zgubą Veroniki.

Gorący romans trwał sześć lat. Dziewiątego kwietnia tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku znaleziono Veronicę zasztyletowaną po przyjęciu na wzgórzu. Przesłuchano dziesiątki podejrzanych, wszyscy jednak byli pewni, że to George ją zabił. Jego świat legł w gruzach. Ostatnie trzy lata swojego życia spędził w odosobnieniu. Niektórzy mówili, że umarł z żalu. Niektórzy, że z poczucia winy.

Zaczynam chodzić na palcach, szukać jakichś śladów, ale niczego nie znajduję. Oczywiście pomieszczenie to zostało wyszorowane jakieś osiemdziesiąt lat wcześniej. Mimo to wydaje mi się intrygujące, że przez cały ten czas mieszkała tu siostra Veroniki i nigdy nie spała w tym pokoju.

A może nie ma w tym nic ciekawego? Kto chciałby spać w pokoju, w którym zabito jego siostrę? Dlaczego mieszkała tu sama przez tak długi czas? Może była tak pogrążona w smutku, że mogła znaleźć spokój tylko w tym domu, który kazała zbudować Veronica? A może po prostu było to celowe działanie?

Na pewno nie. Mogła zrobić sto innych rzeczy. Sprzedać dom albo go przebudować i dostosować do własnych potrzeb. Zamiast tego zamieszkała w tych trzech skromnych pokojach, a resztę domu pozostawiła w takim stanie, w jakim był za życia siostry.

Pomijając to miejsce.

Chodzę po sypialni, otwieram szuflady, widzę, że są puste. Tak samo jak szafy. Znajduję coś tylko w stojącym w kącie biurku. W jednej szufladzie odkrywam pożółkły papier i stwardniały lak. W innej znajduję buteleczkę z zaschniętym atramentem i wieczne pióro.

Moje palce zaciskają się wokół pióra, ukłucie delikatnego poczucia straty przeszywa gardło. To solidne pióro, we wzory geometryczne w kolorach zielonym i żółtym. Po zdjęciu skuwki widzę zdobioną srebrną stalówkę.

Czas się zmienia.

Mam dziesięć lat, ćwiczę kaligrafię piórem maczanym, gdy burza wali w okna sypialni, którą dzielę z siostrą. Jej kręcone włosy opadają na twarz, kiedy pochylona nad kartką, z ogromną dbałością pisze „L”, swoją ulubioną literę. Jest ładniejsza niż moja. Siostra zawsze pisała ładniej ode mnie.

Wrzucam pióro z powrotem do szuflady biurka i wycieram dłonie o udo.

Ten dom może i nie jest nawiedzony, ale ja z pewnością taka jestem.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: