- W empik go
Kobieta bez skazy - ebook
Kobieta bez skazy - ebook
Rena Bohusz koresponduje z przyjaciółką. W listach opisuje swoją skomplikowaną sytuację – właśnie stara się w sądzie o unieważnienie jej małżeństwa. W tym samym czasie prowadzi na pozór bujne życie towarzyskie. Jej mieszkanie staje się miejscem pozamałżeńskich schadzek i romansów. Sama bohaterka, choć nieustannie flirtuje z mężczyznami, pozuje na „kobietę bez skazy". Niedługo jednak los wytrąci jej z rąk złudnie uporządkowane życie...
„Kobieta bez skazy" została wydana jako powieść na podstawie sztuki teatralnej o tym samym tytule. Sceniczne przedstawienie utworu wywołało szereg kontrowersji i protestów. Ostatecznie sztukę zdjęto z afisza, a Zapolska postanowiła obronić swój tekst w formie powieści. Ta również została uznana za obrazoburczą.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-2676-2 |
Rozmiar pliku: | 561 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
...no! muszę przyznać, że troszkę to nieprzyjemniejsze, niż sądziłam. Wyobraź sobie, idąc tu, zdawało mi się, że jestem heroiną romansu. Niewielkiego. Ot — _une passionette_ — z podłożem „rozwodowem”. A tu — mogę powiedzieć — farsa, nawet nie tragifarsa, i nie à la Dulscy. Inny _genre_ — zupełnie. Niby jakieś wiwisekcje duchowe i w gruncie rzeczy puszczanie baniek. Tylko bez tęczowych afer. Ot... na szaro. — Ile pani ma lat? Kręcę się. Coś marmocę. Czy zauważyłaś, Helu, że kobieta zawsze się swoich lat wstydzi. Albo że ma aż tyle, albo że ma dopiero tyle... Zawsze. Dość, że i ja nie mogłam wyksztusić tej mojej trzydziestki. A przecież — właściwie o cóż mi chodziło? — Trzech księży i jeden podksiądz. — No tak, Helo — podksiądz — taki młodziutki, nawet dość naiwny — coś ze studencika. — Pochylony nad masą papierów, pisze i pisze — czasem tylko (ale bardzo rzadko) podnosi na mnie swe szafirowe, trochę smutne oczy. — I szybko, jeśli spotka się z moim wzrokiem (robię to bardzo od niechcenia i zręcznie), przenosi oczy na otwarte szeroko okno, przez które widać śliczny szmat ogrodu, z bajecznemi bukietami akacji. — Niby to śledzi wtedy muchy, tańczące w strudze zachodzącego słońca, ale ja wiem, Helu!... To biedactwo odpoczywa po „głębi moich dwóch niezmierzonych stawów”... A jakże.
Ach! Helu!.. Helu!.. Dwa dni trwają już te moje przesłuchiwania rozwodowe. Jeszcze mam przed sobą drugie dwa. — Codzień biorę inną suknię i przedstaw sobie, jak dobrze wyznawać tę naszą maksymę. — „_Najuczciwsza kobieta powinna być zawsze pod bronią_”.
To jest... _les dessous irreprochables_... Bo nie wiesz dnia, ani godziny...
Ach! Żart na stronę. Mówi się tu n. p. o tramwaju. — Wysiadasz, tramwaj rusza. Padasz. O koła zaplątuje się suknia. Jesteś wleczona kilkanaście kroków w oczach p. t. publiczności. — Pierwsza myśl — jakie mam _dessous_? Dopiero druga: co mi tam połamią? — Ale ta pierwsza dominanta. — A więc — jeśli koronki, batysty, tafty i t. d. mają nieposzlakowane piękno — możemy oddać się z wdziękiem i beztroską wleczeniu po szynach w oczach rozentuzjazmowanych przechodniów. Lecz jeśli nosimy podwiązki pod kolanami, o Helo!... Co za cios!... Czy taka kobieta może marzyć o wzbudzeniu idealnych uczuć — jeśli jej wielbiciel odkrył u niej podwiązki pod kolanami, lub _dessous_, ozdobione szydełkowym tiulikiem (!). — Powiesz — przypadek! Hm! tak — ale, Helu, my, _kobiety uczciwe_, możemy tylko liczyć na przypadki, pozwalające nam ujawnić, jak w błyskawicy, to, co stanowi nieskazitelność naszych przekonań...
Dziś — bez tramwaju zaszła potrzeba takiego ujawnienia nieskazitelności moich _dessous_ i zasad. — Oto — przy przesłuchiwaniu — gdy doszliśmy do punktu owej sławnej sceny (och! znasz ją zanadto dokładnie — bo swego czasu wylewałam me łzy rzęsiste w tej sprawie na twe łono), do owej _la grande scène_, w czasie której mój mąż (a obecnie pan Bohusz), odpłacając mi za trochę może nieparlamentarne o nim przekonanie — pochwycił nóż do owoców i z czarującą, przyjacielską gracją ugodził mnie nim w lewą łopatkę. Była to drastyczna wymiana nienawiści dwojga płci i coś nieco _ze szkoły zapaśniczej życia_. Pozostała mi po tej scenie, dowodzącej, jak dalece instytucja małżeńska jest niezbędną w społeczeństwie, głęboka blizna. Ponieważ przesłuchania rozwodowe są jakby poparte metodą poglądową, areopag kapitulny zarządził wizję lokalną. Zawahałam się chwileczkę. Tyle tylko, ile było potrzeba do zamaskowania mej, w tym względzie obowiązkowej, skromności i szybkiego zbadania mych _dessous_. Wreszcie, rzuciwszy okiem w stronę sekretarza, który pogrążył się cały w stosie papierów, ujawniłam triumfalnie słodki, blady ton liljowych batystów, pianę walansjenek i cud moich ramion, które znasz, a które zaczynają nabierać ślicznej linji, właściwej balzakowskim kobietom. Miałam na tyle dobrego smaku, że nie konstatowałam wrażenia. Zadowolniłam się tem, że chwila ta była i stała się.
Widzisz więc, że i my, kobiety bez skazy, nie wiemy dnia, ani godziny...
Stąd przyjmij sobie tę zasadę, którą odtrącać się zdawałaś, i przy niej — trwaj!
_Twoja_
_Rena._LIST DRUGI
Piszę dziś znów, a to, że przewiduję twoje wymówki. — Piszesz mi — powiesz — bez ładu składu. Obchodzi mnie, _jak się rozwodzisz_, jakim porządkiem, w jakiej formie. A ty swoim zwyczajem przybierasz ton listu Bóg wie kogo i zajmujesz papier i czas tramwajami i lila kolorem twoich batystów. Wiem, wiem — byłaś i jesteś tą wzorową osóbką, która każdą chustkę od nosa z prania przegląda do światła, czy czasem nie pozostała na niej jaka plamka. Ty nigdy nie mogłaś pogodzić się ze mną, że ja miałam trochę rozwichrzone włosy i wzywałaś mnie do szanowania _pozorów_. Moja droga — w rzeczach _zasadniczych_ potrafię ja te pozory uszanować. Powiedz mi, czy w ogóle pod względem tak zwanego _prowadzenia się_ macie mi co do zarzucenia? Nie! Mogę wyzwać śmiało pod pomnik Mickiewicza (tam bowiem obecnie załatwiają się wszystkie wielkie kwestje) cały świat i żądać, aby mi dowiedziono, czy zbłądziłam (ale to naprawdę), choćby we śnie? To jest i pozostanie właśnie dumą mego życia. Jak gronostaj, tak się przenoszę przez męty i kałuże. Bez plamki — słyszysz!... Bez plamki. I jeżeli mam być szczerą, a przed tobą jestem nią, to przychodzi mi to z łatwością. Jestem bowiem kobietą bez skazy, ale i bez tego, co nazywają... temperamentem. To wszystko, co małżeństwo przedemną odsłoniło — _ça ne me dit rien_. Zrozumiałaś? Ty jesteś dość skryta i na moje w tym względzie pytania odpowiadałaś milczeniem i uśmiechem. Więc właściwie nie wiem, czy mnie rozumiesz, czy i dla ciebie owe chwile problematycznych cudowności są wyczekiwane, czy raczej wymijane konwencjonalną grzecznością. Dość, że ja unikam owej „plamki” wesoło i zupełnie normalnie, zwykle _w ostatniej chwili_ przyzywając mą godność nieskalanej kobiety, jak ekran przed zbytnim żarem nadto podsycanego ogniska.
Ach! Bo tu leży to, co mi wyrzucasz często, a wierz mi, że ze zbyt wielką surowością.
Jeżeli nie aprobuję finału i nie chcę brać udziału w misterjach cudownych, o wątpliwej właściwie wartości, nie jest rzeczą konieczną, ażebym wyzbywała się przyjemności wysłuchania uwertury i właściwej treści opery. Tembardziej, że dla mego indywidualizmu te preliminarja właśnie stanowią cały bezsprzeczny urok stosunku mężczyzny z kobietą. Możesz mnie sądzić zdeprawowaną. Hm!... Moja droga — zdeprawowanie jest rzeczą względną. Dla jednych to, co niby stanowi zdrowe i normalne przebiegi miłości, jest jedynie godne miana cnoty, a wszystko inne chrzci się mianem zdeprawowania, dla drugich znowu tamto finalne jest pieśnią zwierzęcia stadnego, obwieszczającego swe zdeprawowanie, a nie mogącego już odczuć subtelnych rozkoszy ledwo dostrzegalnych drgnień bardzo uduchowionych połączeń. Ty nazwiesz mój _genre_ flirtem, ale na Boga, skończcie już raz używania tego wyrazu, który przeciągnął nawet przez kredens i garderobę, nie licząc salonów i „buduarów” (!) kołtuńskich kokietek. Ja się upajam, a nie flirtuję. Ja biorę z życia to, co właściwie jest dla mnie upojeniem i radością. Przechodząc mimo ogrodnika, kupuję sobie bukiet anemonów, które pociągnęły mnie ku sobie intensywną barwą swych kielichów. Tak samo zbliżającego się ku mnie mężczyznę, który przynosi mi swe samcze poprostu zapędy, ja z całą umiejętnością wpędzam w rozstawione sieci i zaczynam wprowadzać w stan preliminaryj tak pięknych, jak piękną była owa barwa kwiatowych, kupionych przezemnie kielichów. Gdybym mu w jednej chwili zamknęła drogę do _nadziei_, mężczyzna ten cofnąłby się i ja pozostałabym sama i nudząca się. Tak, spodziewając się ciągle, jak indjanin w pióra barwne, tak on zaczyna się stroić, czy to w cudze piękno, czy rzeczywiście z głębi swej duszy wyciągać do lamusa zapchane swe piękno wewnętrzne i uroczystości duchowe.
Często zaśmiewam się w głębi mojego _ja_, patrząc i odczuwając, jak taki pan, zezując w stronę mej ślicznej, różowej sypialni, pochyla się ze mną moralnie nad źródłem idealnem „szczęśliwości miłosnych”. A tymczasem zdaje mi się, że słyszę, jak mówi jego wewnętrzne _ja_.
— Chce ci się chodzić na szczudłach? — Masz, masz, masz — odemszczę ja się za to... odemszczę... „gdy mi padniesz wreszcie w ramiona”... I czeka tej odpowiedniej chwili do zemszczenia się, wysyłając od czasu do czasu jakiejś _awantgardy_, które ja łaskawie przyjmuję, o ile są subtelne i dystyngowane. Lecz skoro tylko ten uśmiech ośmnastego wieku chce „schłopieć”, _je tire ma révérance_ i już mnie niema. Jak motyl pozbieram z kwiatu to, co jest słodyczą i wonią, rozmarzę się, upoję, zawibruję wspomnieniem i pozostawiam mój _sujet_ z projektem... shańbienia mnie i zemszczenia się za to, że tak ślicznie w noce księżycowe błądziliśmy po ścieżkach, wysypanych brylantowym piaskiem, podczas gdy w oddali, ledwo dostrzegalnie, drgały harfy naszych zmysłów. Bo, moja droga Helu, zechciej być bardziej wyrozumiała, gdyż:
Chacun prend son plaisir où il le trouve.
_Twoja_
_Rena._LIST TRZECI
A co? Nie mówiłam? Ciche skargi, że i ten drugi list nic nie opisuje. A przecież to takie ważne, ta _forma_ rozwodu, to przecież takie ciekawe! Zaraz naładuję ci twój podróżny koszyczek najświeższemi wiadomościami, tylko jeszcze chcę ci powiedzieć, że mam wielką dla ciebie wdzięczność za _uznanie_, z jakiem moja cnota spotkała się u ciebie. Piszesz: „Wiem, że potrafisz się zatrzymać w sam czas”. — Moja jedyna, ja od pierwszej chwili jestem _zatrzymana_ i chodzę na uwięzi, ale tu chodzi o umiejętność zatrzymania mego partnera i tej siły mi winszuj. Bo widzisz, dzieje się czasem tak: Indjanin, ustroiwszy się w pióra, zaczyna znajdować, że mu jest pięknie w tych piórach, forsuje nutę, znajduje jakiś ton mi nieznany i oto ja zaczynam mieszać się i tracić poczucie prawdy. I wtedy zaczyna się niebezpieczeństwo, a... Cud może rzeczywiście przedstawić jako cud. Wtedy — co będzie ze mną? Co?
I tu podziwiaj i winszuj mi tej forsy, tej siły, która nagle pozwala mi stanąć na wyżynie niezdobytej mej cnoty i nieskazitelnej potęgi. Nie o to chodzi, że ja się zatrzymałam, ale że potrafiłam _zatrzymać_ indjanina w jego fascynującym tańcu, w księżycowych blaskach. Jakich używam wtedy broni, to już mniejsza i sekret to mój własny. Zresztą, dla ciebie zbyteczny. Dość, że bronie te są rozmaite i zastosowane nie tylko do indywidualności partnera, ale nawet do zewnętrznego otoczenia. Inaczej bowiem wycofuje się przed finałem wobec gwiazd Maeterlinckowskich, a inaczej przed uchylonemi drzwiami mej różowej sypialni. Tu pozwól sobie zwrócić uwagę, iż pozostawianie właśnie tych uchylonych drzwi zawsze jest niby dziełem wypadku i nikt z tego powodu nie może na mnie rzucać brzydkiego cienia. Potrafię bowiem przejść z salonu do sypialni pod pretekstem przyniesienia pozostawionej tam książki, i wracając w _roztargnieniu_, potrafię ślicznie drzwi nie zamknąć...
A więc...
Czego chcesz?
Lecz widzę, jak się marszczysz. Znów to samo, znów na prawo i lewo szczebiotanie, im więcej rzeczy ci znanych i wiadomych. No, nie bardzo. O ten rozwód ci chodzi? No, więc dowiesz się, że dziś dzień trzeci i trzecia suknia. Kolor dyskretny, szaro-zielony, płótno pierwszej sorty, spódnica dość krótka, przybrana pałkami, żakiet pół długi, lekko wcięty. Bluza koronkowa, ślicznie ażurowa. Na głowie rodzaj turbana z dwoma ponad uszami pękami lila akacji. Inwencja moja, nadająca mi specjalne _cachet_, trochę wyzywające i ciągnące za mną oczy przechodniów. Co więcej? Buciki ze skóry w tonie sukni, pończochy _idem_. Co najwięcej mi sprawia radości, to rękawiczki, w tym samym tonie, które znalazłam w pewnym sklepie. Całość zwaporyzowana mieszaniną Sweat Pea i Heliotropu. Także moja inwencja. Trujący heliotrop i słodki, idealny groszek... Słowem to, co ja, w zbliżeniu się... Ten zapach, to jakby delikatny, czarujący pazik, wysłany na zwiady...
Czy to chciałaś wiedzieć? Taki jest dzień trzeci. W dzień pierwszy była suknia z czarnej etaminy i wielki Lamballe z piórami. Pojmujesz, nie mogłam się hazardować, nie znając wcale terenu. Należało więc być _correcte_. I dobrze się stało. Składałam bowiem _przysięgę_. Ale tak uroczystą, nadzwyczajną. Wyobraź sobie, kazano mi uklęknąć, położyć rękę na otwartej księdze i tak przysięgać. Dwie miałam wtedy myśli. Pierwsza rzeczywiście jakiś dreszcz, jakbym stanęła nagle przed czemś wielkiem, nieznanem, które mi grozi zwaleniem się na mnie i pogrążeniem mnie w przepaść — druga myśl, jak muszę rzeczywiście interesująco wyglądać na tle tych szarych ścian kapitulnej izby, w mej długiej, miękkiej sukni, ze skierowanemi odpowiednio wzruszeniom oczyma. I ta pierwsza myśl naprowadziła we mnie żelazne postanowienie mówienia najczystszej prawdy, a ta druga żal, że nikt nie może ocenić odpowiednio piękności tej całej sytuacji. Poszukałam wzrokiem sekretarza, lecz ten uparcie liczył w tej chwili muchy, wpadające z ogrodu...
No i wreszcie zaczęło się przesłuchanie. Pisałam ci w pierwszym liście, że jest to farsa, i taką wydała mi się od pierwszej chwili. Gdyby choć ta wiwisekcja sprawiała mi pewne niemiłe duchowe łaskotanie, ale i to nie. Ot! Odpowiada się machinalnie i z początku odczuwa się pewne zniecierpliwienie nad niedyskrecją i wywlekaniem przyczyn i skutków. Lecz powoli tępieje się na tej ławeczce, na której się musi siedzieć godzinami całemi. Już przy końcu pierwszego dnia, ponieważ było bardzo gorąco i księża mieli przed sobą dwa syfony wody sodowej, cała moja myśl skoncentrowała się na wyrobienie w sobie dosyć odwagi, aby wstać i poprosić o szklankę wody.
Lecz co dziwnego i komicznego zarazem. Nie miałam na tyle odwagi, ja, której tupet jest przecież przysłowiowy w naszym światku.
Postanowiłam tylko przynieść jutro ze sobą moją saską bombonierkę, pełną pastylek miętowych i demonstracyjnie jeść je na przesłuchaniu. A może zdobędę się na zdumiewający krok i poczęstuję kleryka. Widziałam bowiem i w jego oczach pragnienie wypicia szklanki wody.
Ale i on nie śmiał.
Jutro napiszę ci więcej. Jestem jakaś senna. Zakazałam Kaswinowi i Halskiemu zjawić się w tych dniach u siebie. Rozumiesz, iż tak było przyzwoiciej. Dlatego się nudzę. Doprowadzam do olśniewającej, tycjanowskiej barwy swoje włosy i nudzę się.
A przeto jestem senna!
_Twoja_
_Rena._LIST CZWARTY
Ej panienko! Panienko! Bo zaczynam podejrzywać w tobie rzeczywiście jakąś perwersję. Ależ tak! To naleganie na mnie, a powiedz, o co się pytali? Wygląda mi tak, jak wtedy, gdy na pensji zjawił się list od jakiejś naszej dawnej koleżanki, która za mąż poszła. A co? A jak? A gdzie?... I takie miluchne dreszczyki przebiegały nas od gładko wyczesanych główek aż do różowych stopek. Tak samo i ty chcesz wiedzieć, o co mnie pytano. I choć nie określasz dokładnie punktu, o który ci chodzi, to przecież ja wiem, w którym kierunku ciekawość twoja skierowana. Otóż wszystko odbyło się bardzo prosto, mimo że wyczuć było można tę niezwykłość chwili. Ja stałam się nagle sztywną, zimną, obojętną — moi interlokutorowie uderzyli w ton prostoty i niemniejszej obojętności. Rozmawialiśmy o mej nocy poślubnej, jakby o pierwszym zadysponowanym obiedzie, a przecież uczuliśmy wszyscy wielką ulgę, gdy przekroczyliśmy tę ścieżkę. I dopiero, gdy znalazłam się w domu, w ciszy mego sypialnego, samotnego pokoju, ogarnął mnie jakiś bunt i wstyd. Zdawało mi się, że ktoś przemocą wtargnął do grobowca, który sama na złoty klucz zamknęłam. I tu widzisz, Helu, jest szpetota tego, co tylko płaską farsą się zdawało. Jest to gaszenie ostatniego płomyczka, co tlił przed sarkofagiem piękności miłosnego Cudu.
Nie — teraz więcej, niż kiedykolwiek czuję, że między mną a tak zwanem zmysłowem życiem skończyło się wszystko. I nawet, jeśli ci to sprawi pewnego rodzaju rozkosz i uspokojenie, to i te flirty (!) zaczynają mi być jakieś dalekie i mniej ponętne. Tylko, że już wtedy życie stanie się dla mnie — zupełną pustką...
Powiesz: unieważniają ci małżeństwo i możesz iść drugi raz za mąż.
Ha no! Tak. Dla nas, kobiet uczciwych, właściwie jest to jedyny jeszcze punkt wyjścia i postawienia na loterji życiowej. Może być, że taki indjanin nie wyzbędzie się nawet po ślubie choć resztki piór tęczobarwnych...
Może...
Ale to problematyczne.
Stąd jestem w rozterce i dawniej, gdy byłam spętaną, czułam się o wiele szczęśliwszą i swobodniejszą, niż teraz... Obecnie, gdy furtka może być otwarta, pęta i kajdany życiowe zaczynają mi ciężyć. Bardzo jasne. Będąc tylko separatką, mogłam bezkarnie być uwielbianą, i jeszcze każdy z widzów tej komedji żałował mnie i podziwiał.
Obecnie wolno mi przyjmować miłosne ofiary tylko _pour le bon motif_. Wszak będę wolna i mogę zostać poślubioną. A wiesz jeszcze, co przeczuwam? Że i adoratorów będzie mniej. Stanę się jakby panną na wydaniu i bez wdzięku tego, co okrasza panny. Zbliżyć się do mnie będzie już jakiemś zobowiązaniem. Przeczuwam pustkę, pełną _szacunku_, i jestem przerażoną. Bo rozwódka ma tylko trzy drogi. Albo zasłynąć, jako ktoś łaskawy i przystępny, albo jako kobieta bez skazy, więc nudny nieużytek, albo pretendentka do małżeńskich propozycyj.
Z melancholią widzę, iż będę musiała wybrać to trzecie, w połączeniu z tem drugiem. Ale, Helu!... co mi to przyniesie?... Co?
_Twoja_
_Rena._LIST PIĄTY
Dziś jeszcze wezwano mnie na zeznania dodatkowe. Przyznaję się, że byłam zadowolona. W ten czas ogórkowy jest to wspaniała dywersja, musisz sama przyznać. Zresztą już zaczęłam się wkładać w mą rolę i lubiłam siebie, wchodzącą szybko i pewnie po tych schodach, o stopniach wyżłobionych stopami ludzkiemi, o ścianach milczących, połatanych, jak stara izba ubogiego proboszcza. W ogóle, jeśli się chce widzieć takie odwrotne strony medalu, to dobrze jest znaleźć się w tej, co ja, sytuacji. Widzi się wtedy wielkie nicości ogromnych nadwartości i wtedy własny ogródek wydaje się niewymownie wspaniały i bogaty. Ręczę, iż byłoby tak samo i z Watykanem, z którego p. Bohusz wysłał swą skargę rozwodową. Otóż widzisz, moja droga, jest tak. Chodziło o to, aby nasz rozwód nie skompromitował żadnej strony. Tylko pod tym warunkiem zgodziłam się na owo unieważnienie małżeństwa. Ponieważ prawie wszystkie punkta kompromitują albo jedną, albo drugą stronę, gdyż odkrywają i otrąbiają jej wady moralne, albo fizyczne, znaleźliśmy się w ciężkiem położeniu. Na dźwiganie plamy moralnej ja nie chciałam się zgodzić. Łatwo zrozumiałe. _Grand Dieu!_ Cóżby się stało z moją gronostajową szatą? Na fizyczny zaś jakiś niedostatek niezwyciężony pan Bohusz przystać znów nie mógł. Po długich pertraktacjach i mozołach wybrano złoty środek, wygrzebano niewielką i w kąt wciśniętą przyczynę.
Oto — przymus moralny.
Wkracza w dziedzinę procesów psychicznych, więc nieuchwytny, a zatem łatwy do dowiedzenia, trudny do zaprzeczenia. Ponieważ pana Bohusza niemożliwe było przymusić w jego czterdziestce, dobrze już określonej, ja stałam się tą ofiarą, zmuszoną do małżeństwa przez srogich opiekunów, jako że rodziców nie miałam. Po wynalezieniu tego powodu odetchnęliśmy wszyscy, winszując sobie wzajemnie, że tak dystyngowanie wydobędziemy się ze śliskiej bądź co bądź awantury. I pan Bohusz udał się do Rzymu, aby tam, „zasiedziawszy” miejsce, wystąpić ze skargą, jako że ja, Terena, jego żona, nie mogłam być dobrą żoną, gdyż...
I tu się zaczął niezrównany pokaz kłamstw i cudownych, mieniących się stu barwami krętactw.
Jako że zmuszono mnie do owego ślubu moralnie, a nawet i fizycznie. Jako że nawet wleczono mnie za włosy do ołtarza, co potwierdził szereg świadków, którzy zaznaczyli się tem w mej egzystencji, że mnie nie widzieli na oczy. Lecz, moja jedyna, tak już być musi, bo w takie, a nie inne warstewki ułożyło się wszystko to, co o naszem życiu stanowi. Przynajmniej popełniono ten akt lojalny i nie kazano mi zeznawać tej misternie utkanej siateczki. Wszystko już w tej mierze było naprzód przygotowane, a ja tylko położyłam swój podpis. Uczyniłam to jakby z furją, tak, że trochę naddarłam papier. Coś na kształt buntu krzyczało we mnie z żalu za czemś, co tlało i gaśnie. Wiesz, że pomimo mych krętactw i komplikacji w dziedzinie erotycznej, jestem zupełnie prostą naturą w sprawach życiowych. Dlatego i to, co naleciało w prostą linję mej egzystencji z marmurów i cyprysów, zmassowanych poza halabardami świetnych papuzio gwardzistów watykańskich, szarpnęło mną całą...
I dziś, Helu, jestem zdenerwowaną więcej, niż przypuszczałam. Polubiłam ubóstwo naszej kapituły, w której rozbrzmiewały nad moją, ślicznie uczesaną głową, wyroki purpuratów, z całą perfidją i maestrją redagowane. Były to kontrasty, które mnie zawsze zachwycają. Stąd mój kult dla Odillon Redon’a i jemu podobnych. Może nawet i to szarpanie mnie wewnętrzne, które ujawniło się dopiero w ostatnich chwilach przesłuchania, było podłożem tej jakby rozkoszy, której zaczęłam doznawać. Gdy więc powstaliśmy wreszcie wszyscy z naszych miejsc, ja skłoniłam się wytwornie, ale z żalem, i raz jeszcze obrzuciłam wchłaniająco okiem tę izbę cichą i pełną jakiejś czarującej woni, właściwej zakrystjom i klasztornym kurytarzom. Cztery czarne sylwetki księży, o gestach rzadkich i widocznie bezwiednie wyszukanych, potem ten wielki Chrystus, rozpięty na krzyżu, do którego biegło już może niejedno spojrzenie kobiety, tłumiącej w sobie żal za gasnącem światłem...
Ty wiesz, Helu, ty znasz mnie najlepiej, może nawet lepiej, niż ja sama, bo patrzysz na mnie z pewnej perspektywy, że stawałam przed ołtarzem nie jak małpeczki Gyp’a, albo Prevost’a, ani znów jak dziewczęta z pod wiejskich strzech z naszej literatury, przeznaczonej „dla wszystkich”, to jest dla rodzinnych stojów. Było we mnie wszystko w miarę, jak w dobrym puddingu angielskim. I rozrzewnienia, i wiary, i poezji, i ciekawości, i troszkę jakby namiętności. To ładnie owiane bielą welonów i zapachem kwiatów. Obecnie pozostaje mi coraz więcej i fatalniej gasnące wspomnienie, a z tych kwiatów, cudów, bieli i illuzji wewnętrznych nawet piękna mi nie raczą pozostawić. To wszystko przecież, co unieść mogłam, Helu!... I tego mi nie zostawią... i tego...
_Twoja_
_Rena._LIST SZÓSTY
Gromisz mnie za moje wczorajsze rozrzewnienie? Masz trochę racji. Mazgajstwo nie powinno wchodzić w nasz program życiowy. Skoro zaczynamy się rozrzewniać nad sobą samymi, zasługujemy jedynie na to, aby to rozrzewnienie doprowadzić do punktu jedynie logicznego. Zniszczyć to, co zasługuje na litość. Wszystko bowiem, co skomli, psuje harmonię triumfalnego hymnu życiowego. A człowiek tyle wart, o ile zajmuje w tym chórze mądre i wygodne miejsce. Więc masz rację, droga moja! Powinnam raczej cieszyć się odzyskaną swobodą, ile że będę obecnie miała prawo...
Właściwie — do czego?
Zdaje mi się, że właśnie teraz będę musiała zmieniać nawet taktykę mego upajania się i wyrzec się wielu bardzo ładnych koncessyjek i ustępstw, które do tej chwili umilały mi jako tako życie. Piszesz mi, iż teraz mogę zrobić _dobrą partję_, jeśli umiejętnie wezmę się do dzieła. Zapewne, to nawet jest wskazane dla mnie ze względów finansowych, bo żyję ciągle z kapitału, którego resztkę wspaniałomyślnie wydzielił mi adwokat pana Bohusza. Myśląc o tem wszystkiem, trochę wzdycham, choć staram się o ile możności zawodzić triumfalnie na czele zadowolnionych chórów życiowych. Wczoraj jednak, wracając właśnie z dodatkowych zeznań, spotkałam Sitnickiego — wiesz, opowiadałam ci o nim. Jego zapędy w moją stronę miały nawet pewien wdzięk, bo od czasu do czasu nadawał im pozłotę jakiegoś idealnego rozmarzenia. Przez dwa wieczory czułam, iż byłam dla niego niebezpieczna, bo ową poezję brał na serjo i nawet ja musiałam, choć z żalem, zrezygnować z mego upojenia i (dobra duszka) powrócić nas oboje do równowagi. Uczyniłam to zapomocą wyprobowanego gestu. Zasłaniam oczy jedną ręką, drugą, trochę drżącą, daję jakieś nieokreślone znaki.
I mówię szeptem:
— Milcz pan! Nie wolno mi tego słuchać!
Zwykle odnosi to wręcz przeciwny skutek. Atak staje się silniejszy i bardziej wzmocniony. Wtedy ja z mej roli walczącej ofiary przechodzę w jawnie stojącą nad samą przepaścią. Zrywam się i wołam urywanym głosem:
— Idź! Idź!...
Rzucam się ku drzwiom sypialni, za któremi niknąc, odwracam się (bardzo ładną linją) i posyłam ręką pocałunek.
— Jest to ostatni — idź!...
I ginę — zamykając drzwi demonstracyjnie na klucz...
Scena taka doskonale robi. Indjanin jest wzburzony i niewymownie rad ze siebie, czując się niebezpiecznym. Ja jestem _seine et sauve_ i mam znów pretekst do dalszego ciągnięcia stosunku. Zwykle bowiem witam indjanina, „jak gdyby nic”... i rozmawiam z nim obojętnie, siląc się jakby na wytworną grzeczność. Tem derutuję go zupełnie i podniecam do ponownej sceny, która nadzwyczaj szybko ma miejsce...
Dopiero w tej chwili opamiętuję się, że odkrywam przed tobą moje tajemnice. Ale trudno. Listu nie będę niszczyć, a potem szło mi o to, aby przedstawić ci mój ubiegły stosunek do Sitnickiego w odpowiedniem świetle. — Niestety! Piszę „_ubiegły_”, bo właściwie będzie to już ubiegła, uciszona rzecz. Czuję to doskonale. To tylko sprawdza, jak bardzo przeczucia moje się sprawdzają. Spotykam tedy Sitnickiego. Bardzo się rozzłocił, widząc mnie z daleka. Szybko spojrzałam do szyby wystawowej, czy jestem _en forme_, i wyciągam rękę ruchem miłego kota.
— Zgadnij pan, skąd idę?
Halski powiedziałby bezczelnie: „z randki”. Sitnicki jednak przysłania oczy siatką rzęs i milczy.
— No... zgadnij pan!
— Nie wiem. Z parku, z kościoła...
(Uważasz, nastrój delikatny).
— Myli się pan, ale w części. Powracam nie z kościoła, ale z kapituły.
— ?...
— Tak. Wydano mi tam wyrok rozwodowy. (Kłamię, ale umyślnie. Chcę bić od razu w największy dzwon).
— ?...
— Nie wierzy pan?
— Proszę pani — wszak rozwodów niema w naszym kościele.
— Ale są unieważnienia małżeństwa. — No, więc unieważniono moje małżeństwo.
— Z panem Bohuszem?
— A z kimże? Więcej mężów nie miałam.
I dodaję z całą perfidją:
— Dotychczas.
I patrzę mu prosto w oczy. Chcę na tej ładnej twarzy, która się tak umie mienić w chwili pożądania, zobaczyć jakąś radość, coś z mogącej się ziścić wreszcie nadziei.
Subtelnie rzeczy biorąc, jakby jakieś rozczarowanie przesuwa się pod skórą.
— A!... A!... Należy zatem powinszować pani!
Przyjmuję to powinszowanie.
I w jednej chwili czujemy oboje, że nie mamy sobie nic do powiedzenia. To powinszowanie zamknęło w sobie wszystko. Ekstazy i konieczne ich wyniki. Wszystko pryskało cichutko. Mimo to wymówiłam prawie machinalnie:
— Będę teraz na wydaniu!...
Śmiałam się trochę złośliwie. Postanowiłam rzucać to zdanie teraz w oczy każdemu z mych partnerów. Wbiłam swój wzrok w jego twarz. Uczułam, że przesunął się po jego ustach jakby wyraz niesmaku. Usiłował jednak stanąć na wysokości sytuacji...
— Będzie pani w trudnej sytuacji...
— ?...
— Tak. Bo panna jest bardziej nieobliczalną, niż mężatka, a mniej znów od mężatki oblicza.
— Czyli że...
Czułam, że nie wie, jak wybrnąć z aforyzmu, który gdzieś wyłowił, a zastosował jedynie dlatego, aby ot coś powiedzieć.
Na szczęście nadjechał automobil, zatrąbił, zaryczał, otulił nas wonią pranych rękawiczek i zdawało się nam przez chwilę, że jesteśmy w Nicei. Pospiesznie zaczęliśmy się żegnać.
— Do widzenia!
— Pani w którą stronę?
— W przeciwną.
— Ja także!
I już nas przed sobą nie było.
Tylko — wiesz — pocałował mnie w rękę. I to pocałował uczciwie, solidnie, jakby jakąś mamusię, albo coś w tym rodzaju. Z przyzwyczajenia odwróciłam dłoń, podsuwając ten płateczek ciała, który tak ładniutko pachnie przy zapięciu rękawiczki. Indjanin złożył pióra, strząsnął je zupełnie. Był dobrym znajomym, niczem więcej.
Nawet nie było i śladu choćby _amitié amoureuse_. Dziękuję! Jeśli tak dalej pójdzie! Wiem — dla pocieszenia powiesz mi, że mam w perspektywie owo zamążpójście z możliwą sytuacją moralną, materjalną _et tout le tremblement_.
Ha! No!... Zapewne i to coś znaczy, zwłaszcza, że niema nic innego w możliwości. A więc trzeba płynąć w tym kierunku i przypomnieć sobie sposoby i sposobiki z moich lat panieńskich. Wtedy to na wdzięczne dekolciki i wabne linje spódniczek złowił się pan Bohusz. Wydała mi się ta ręka złotołuską i tylko troszkę mnie to dręczyło, że zdawał się wstępować w owo małżeństwo z pewną niedbałą nonszalancją. Miałam wrażenie, iż mówi sobie na wzór jednej z postaci Plauta: „Nie trzeba wybierać pomiędzy kobietami — wszystkie są nic warte”. I brał mnie jako pierwszą lepszą z brzegu. Może być, iż moje lat ośmnaście i rozkoszny zapach mej młodości grał tu dużą rolę, wspartą dekolcikami i opiętemi sukienkami. Dość, że było coś, czego teraz będzie trudno użyć za przynętę. A może... połączenie heliotropu i _sweet pea_ zastąpi! Nie, nie sądzę. Kto wie, może piękny Sitnicki miał rację, mówiąc, że panna jest bardziej nieobliczalną od mężatki, tylko mniej od mężatki oblicza... Tylko żeby obliczać było co!
_Twoja_
_Rena._LIST SIÓDMY
Ciągle mnie gromisz za to, że tak _lekko_ biorę całą sytuację. Ależ na Boga, czegóż pragniesz, niewiasto cnót pełna? Śmieję się, szydzę, ale do ciebie. Nawet przed Kryształowiczem, moim adwokaciną, mówię o wizytach moich w kapitule z należnym respektem. Nie mówię nigdy „rozwód”, tylko „unieważnienie małżeństwa”, skoro postanowiono, że to nie obraża przysłowia o nierozwiązalności tego węzełka, którego w niebie trudnią się specjalnie zawiązywaniem kunsztownem. Każesz mi cierpliwie czekać na los i zachowywać obecnie _decorum_ bardziej, niż kiedykolwiek. Zakazujesz mi przyjmować sam na sam mężczyzn i radzisz wziąć „przyzwoitkę”. Hm! Ciężkie to są warunki i jakże chcesz, ażebym doprowadziła któregoś z tych panów aż do takiego ogłupienia, iż zaofiarowałby mi swą rękę, jeżeli nie będę mogła używać do tego odpowiednich środków. Zapewne mogłabym pogodzić to wszystko, znalazłszy „przyzwoitkę” na tyle _effacée_, że zgodziłaby się zająć stale miejsce w odległym pokoju i w razie jakichś nadzwyczajnych objawów wnosić lub unosić swoją obecność do salonu. — Musi być trochę ślepa, trochę głucha — tyle, ile matka kokietującej i walczącej o męża panny na wydaniu. Zarazem winna znaleźć się „w kropce”, gdy tego sytuacja będzie wymagać, umieć się stać klasycznym świadkiem. Należy także, aby sama dużo przeszła i dużo już kochała. Z tego wynika: musi być brzydka jak osiem czy siedem grzechów głównych. Tak — brzydka i to nietylko powinna się dużo kochać, ale powinna być bardzo kochaną. Otwierasz oczy! Brzydka? Właśnie. Miłości najtrwalsze i najgorętsze są te, w których kobieta jest brzydka. Heluś! Pomyśl... wszak jesteś brzydka. Co innego, że jesteś urocza. Ale jesteś brzydka. Wiesz o tem. A kto jest najwięcej kochany? Kto? Właśnie ty, kocie, troszkę dziobaty i chudziutki! Czy ja z moją twarzyczką kamei i moją wybujałą, wyniosłą postawą choć w setnej części byłam tak kochana przez mego pana Bohusza, jak ty przez twego pełnego gracji i urody męża? Jestem nawet przekonana, że gdybyś popadła w sytuację tej, której „unieważniono” małżeństwo, gdzieś, w kąciku, raz dwa znalazłabyś sobie znów pełnego gracji i szyku męża, który nosiłby cię na ręku i ciągle ci powtarzał, że miłość twoja dla niego jest łaską i dobrodziejstwem. I nie potrzebowałabyś się nawet uciekać do arsenału moich tajemniczych środków, które zaczynam powoli gromadzić dokoła siebie i przygotowywać. Pytasz mnie, co słychać z Halskim? Ten głównie cię interesuje. Zasłużył nawet u ciebie na miano dobrej partji. Zapewne. Majątek osobisty niezły — no i ta profesura na uniwersytecie trochę splendoru i szyku w sferach tarzających się w kulturze. Ja to sobie mówię także od dni kilku. Przedtem Halski miał u mnie inne _fory_. A więc przedewszystkiem tę bujną męską urodę, która nie zgadza się z usposobieniem mola bibliotecznego, jakim jest podobno. Mówię, podobno, bo Halski cudownie przystosowuje się zawsze do mnie, dobierając z chwilą przestąpienia progu mego salonu ton, w jakim mnie znajduje. Z jego rozmowy poznaję doskonale, że ma przedziwne doświadczenie w postępowaniu z nami, kobietami, ale ma zarazem ten słodki takt, że nigdy o tem nie mówi. Jest w rozmowie przepysznie misterny i subtelny, a czasem znów wybucha jakąś żywiołową jakby nienawiścią ku nam, kobietom. Gdy mówi, czuję w nim nie opowiadacza, ale... kochanka.
Tak, Helu! Kochanka!... Uspokój się. Kochanka — męża. O czem innem przez umysł nie przesunie mi się nawet nitka pragnień. Zwłaszcza teraz. Klamka zapadła. Zdaje mi się nagle, że ot siedzę w jakimś rozczarowanym zamku, na wyniosłej skale, strzeżona przez cały legion dragonów. Są oni w czarnych szatach ludzi, którzy utworzyli prawa rozmaite, i z tych tablic, na których wypisano, co mi wolno, a czego nie wolno, utworzyli mur, poza który nawet Halski nie byłby w stanie się przedostać.
Chyba — z obrączką na palcu. Lękam się tylko, Heluś, lękam bardzo, czy nie będzie to troszkę trudno. Spróbuję. Znam go cokolwiek. Wiem, że jest próżny. Umiem brać go na to, iż mówię z nim o nim samym. Przytem znam jeszcze jego rozmaite małe słabostki. Nieraz dostrzegłam płomień, wielkiej, prawie zwierzęcej namiętności w jego oczach, gdy roztoczyłam przed nim nagle cały wdzięk mej kobiecości. Więc może tędy będzie droga. Ale nie lękaj się, ażebym, podżegając ogień, sama w nim nie spłonęła. Nachyl no swe uszko. Powiem ci prawdę. Oto Halski wydał mi się w takich chwilach _brzydki_. I tem mnie odstręcza i trzyma na uwięzi. Bo gdyby był tak piękny, jak wtedy, gdy subtelnie, delikatnie zajmuje mnie swą błyszczącą, spokojną rozmową, gdyby i w takiej chwili...
No, Heluś, na gwałt szukałabym „przyzwoitki” i umiałabym ją osadzić nietylko w sąsiednim pokoju, ale nawet w samym salonie.
Szczęściem, że ciemne, fioletowe oczy Halskiego, tak bezdenne, tak czarujące, pełne fluidu, gdy jest spokojny, pokrywają się jakąś szpetną białą mgłą w chwili pożądania. I twarz cała prawie starzeje się, zatraca czar i urok przepastnych Van Dyckowskich twarzy.
Wyobrażam sobie, co musi być w... dalszym ciągu. Nie! Heluś, nie — możesz być o mnie zupełnie spokojna, tak, jak ja o ciebie jestem spokojną. I daj mi swoje dobre, kochane usta.
_Twoja_
_Rena._LIST ÓSMY
Żądasz ode mnie rzeczy nadzwyczajnych, Helu. Chcesz, ażebym przerobiła z gruntu mój charakter. Wmawiasz we mnie zasadę słodką i bezpożyteczną: _Siedź w kącie — znajdą cię_. Na razie muszę siedzieć „w kącie”, a to z powodu, iż mój adwokacina każe mi być na każde zawołanie, twierdząc, iż mogą mnie jeszcze zawezwać na jakieś dodatkowe zaprzysiężone kłamstwa. A ponieważ Watykan nie miewa swoich filij ani u wód, ani u żadnych uzdrowisk, więc czekam, siedzę w kącie i piszę do ciebie... A propos — pytasz mnie, dlaczego nazywam mego adwokata adwokaciną? Ależ Helu — dlatego, że jest to mężczyzna, _który się nie liczy_. Nie dlatego, że się ożenił z interesu i wskutek tego dla salwowania swego dostojeństwa manifestuje skandalicznie swą miłość do żony — nie dlatego, że zaprowadził w swej kancelarji telefon „domowy”, który łączy go nierozerwalnie z sypialnią małżeńską, nie dlatego, że — ach! już nie wiem, jakie tam „nie dlatego” — lecz dlatego, że tak ostentacyjnie i szybko zrezygnował ze swego temperamentu cholerycznego, którym poprzednio podbijał wcale pokaźną ilość kobiet. Obecnie mój adwokacina tak z _du jour au lendemain_ stał się mężczyzną wesołym, łagodnym, a co najgorsza, Helu! tym, który nie ma przeszłości. Nie przeocz, Helu, mówię przeszłości. Razem z krawatkami cokolwiek szykownemi, które lubił dawniej, zawiesił na kołku swą przeszłość. I dziś, wyobraź sobie, my, które potrafiłyśmy podniecić ogniem naszych spojrzeń temperaturę trochę zimnej kancelarji pana mecenasa do temperatury komnat Safony, która rozumiała tylko miłość w połączeniu z szaleństwem namiętności, jesteśmy mu obojętne! Co? Helu? Otwierasz szeroko twoje oczy? — No, tak — możesz być pewna, że doszłam właśnie do perfekcji w wywoływaniu podobnego złudzenia. Mężczyzna, rozmawiający ze mną, jest tak _na odległość_ omotany przezemnie powabem namiętnych mych słów, spojrzeń, półuśmiechów, nawet umiejętnie zastosowanych poruszeń ciała, milczeń, iż zwolna wytwarza się dokoła nas cudowna atmosfera zmysłowa, tem silniejsza, iż połączona właśnie z niemożliwością choćby śmielszego gestu ręki, choćby zbliżenia się pozornego. Anatomicznie rozbieram wtedy objawy miłości, staram się jakby odkrywać zasady nieznane — wszystko to niby nagle, niby pod wrażeniem chwili i fluidu, który płynie ku mnie. Gdy czuję, że po tamtej stronie rzeki huragan rozpęta się lada chwila, zawieszam głos, czynię artystyczną pauzę i zaczynam mówić o rzeczy banalnej, płaskiej i pozostawiam mego partnera w niepewności, jaki to rodzaj ognia słodko udręczał go przed chwilą. Byłaż to wyobraźnia samorzutna, wyobraźnia „Fabia”, pochłaniająca objawy zewnętrzne i wcielająca we własną substancję „na korzyść własnej namiętności” — czy raczej ta, która się żywi „własną passją” i jest poprostu, według Stendhala, smutnem widowiskiem...
W każdym razie — po tamtej stronie brzegu panuje niepokój i wielki brak naturalności, ja zaś zachwycam się swoją własną zimną krwią i dystynkcją, którą przestaję czuć i myśleć, jak rozpassjonowana i na brzegu upadku (!) stojąca kobieta, a jestem jak ta, która nie wie nawet o istnieniu miłości namiętnej i jej czarujących skutkach.
Taki oto był stopień naszego _piękna idealnego_ w stosunku moim do mego adwokaciny przed jego ślubem. Lubiłam te konferencje i przedłużałam je. Czy mam być szczerą? Obiecywałam sobie z jego małżeństwa wiele. Daję ci słowo. Sądziłam, że właśnie teraz nadejdzie chwila prawdziwego wzięcia się na smycz, że tak powiem, i wypromieniowywania ku sobie podwójnie wzmożonych chęci, przygwożdżonych niewolą. Tymczasem pan adwokat trzyma się bajecznie. Obstawił biurko fotografiami swej damy i spoziera ku nim, a od czasu do czasu poskakuje do telefonu, przepraszając mnie z godnością. Widzę, iż na jakie dwa, trzy lata należy pogrzebać go na wzór fakira i zasiać na jego grobie grzędę tulipanów. Niech spoczywa. A ja tymczasem, naturalnie zmieniam taktykę i bardzo się zajmuję jego żoną, podróżą poślubną, i to bez cienia jakiejś aluzji... tego... rozumiesz. Szybko zorientowałam się, jak i co. Rozmawiamy na zimno. Komnaty Safony zamknięte na wielkie wrzeciądze.
Tylko mnie to nudzi.
I trochę nim pogardzam.
Bo — niby cóż to jest właściwie, co mam przed sobą?
Adwokacina.
Tak, Helu.
_Twoja_
_Rena._LIST DZIEWIĄTY
Znów pytasz o Halskiego? Chcesz wiedzieć? Nie widziałam go. Przyczyna? — Oto wyjechał, rozumiesz mnie? Wyjechał do Warszawy. Dowiedziałam się o tem od Maryli, którą spotkałam wczoraj na ulicy. Zatrzymuje mnie i mówi: „Twój Halski wyjechał”. — Zrobiło mi się tego ten — rozumiesz... o! ale bardzo mało. Ale zaraz odpaliłam: „Jakto — mój”? — Robię minę pełną godności. Nie lękaj się. Ja wiem, że należy nawet cień ze siebie strącać. I patrzę na nią — wiesz — temi mojemi niedobremi oczyma, któremi potrafiłam w ostatnich czasach uprzyjemniać panu Bohuszowi obiady rodzinne. Ona zmieszała się trochę.
— No... mówię dlatego, ponieważ wszyscy wiedzą...
— Co?
— _Qu’ il te fait la cour_.
(Czy zauważyłaś, że jeśli się chce powiedzieć jakie bezeceństwo, albo osłodzić jaką pigułkę, to najczęściej mówi się to po francusku).
— A więc?
— _Qu’ il te fait la cour_.
Wstrząsam lekko ramionami. Ona zaraz szybko dodaje:
— Ach!... _pour le bon motif_...
Aluzja do mego rozwodu i możności wyjścia za mąż.
Dystyngowanie uśmiecham się słodko-kwaśno.
— Jakże mogłoby być inaczej.
Maryla, która także często otwiera komnaty Safony, a lękam się, czy nie jest na punkcie zgubienia do nich klucza, przeraża się.
— No... ależ tak... tak...
— Więc cóż ten Halski?
— Wyjechał.
— Gdzie?
— _Nach Warschau_.
Widzę, że jej okrągła bródka dygoce. Ma ochotę powiedzieć mi coś przykrego.
A ja mam ochotę to usłyszeć.
— Po co?
— No... z odczytem.
— A!
— Ale i...
— No... no...
Z pruderją usta sznuruje. Wiem, że to będzie coś z szóstego przykazania.
— Bo... Halski ma tam stałą metresę.
— Co?
— No... kogoś... jakąś damę.
Całą siłą woli jestem zimna i nieposzlakowanie zacna.
— Moja droga — taka istota przedewszystkiem nie może być damą...
— Przepraszam cię, mówią, że to zupełnie uczciwa osoba...
— Skoro to mówią, to już nie jest uczciwa. O mnie, o tobie tego nie mówią, bo jest to rzecz tak pewna, jak się nie mówi, że o świcie słońce wschodzi. Ta osoba nie zasługuje na to, abyśmy się nią zajmowały.
— Tak, my... ale Halski?
— Ach, moja droga, i on w takim wypadku nie zasługuje na zajmowanie się nim.
I mrużę oczy.
I mówię:
— Niezły twój turban! Gdzie kupiony? Czy sprowadzony?...
Ale ona nie daje za wygranę.
— Bo widzisz — ciągnie już rozzuchwalona — Halski to jest właściwie rozpustnik.
— ?...
— Tak. Wiem, jakie wyznaje zasady.
— Mówi zawsze, że dla niego kobieta zaczyna być kobietą dopiero od tej, która choćby raz upadła.
— Nic podobnego nie słyszałam z ust tego pana.
(Kłamię, bo mówił mi to rzeczywiście niezliczoną ilość razy).
Ale dodaję z uśmiechem:
— Widzisz więc, że jeżeli ta... pani... w Warszawie...
— Ta jego metresa?
Oglądam się dokoła.
— Pst! Nie mów tak głośno takich wyrazów. — Jeżeli więc mówię, ta pani go rzeczywiście pociąga, to w takim razie musi być z nią tak, jak ja przed chwilą mówiłam.
— To jest...
— Nie może być uczciwa. Musiała bowiem (prawie szeptem): — Upaść...
— No tak... ale z nim.
— Więc?
— No to...
I Maryla sama nie wie, co powiedzieć.
Nagle dodaje bardzo szybko:
— A kto wie... może pomimo to być bardzo uczciwa.
Tu już — rozumiesz, Helu — naprawdę się oburzyłam. Jak widzisz, mam rację, pisząc, iż Maryla jest na drodze zgubienia klucza do komnat Safony.
— Nie rozumiem cię! — mówię z wyniosłym chłodem, który naprawdę pochodzi z głębi mych niewzruszonych przekonań. — Czy usprawiedliwiałabyś kobietę, mogącą się zapomnieć aż do _tego stopnia_?
Na pucołowatą twarz Maryli wybiega rumieniec.
— Skoro kocha...
Jest komiczna, bo silnie zapudrowuje swoją dawno przekroczoną trzydziestkę. A wymawia tak nieśmiało, tak jakoś dziwnie to „skoro kocha”...
Mam właściwie ochotę parsknąć śmiechem, ale to jest mgnienie oka. Oburzenie moje wzrasta. I to naprawdę, Helu. Tak we mnie coś drga, coś nerwowo drga. Gdy zaczynam mówić, nie poznaję mego głosu. Brzmi twardo, jakby ktoś siekł kwiaty szpicrutą.
— Nic nie usprawiedliwia kobiety z podobnego kroku. Nic. A miłość tembardziej. Skoro kocha, więc kocha bez skazy. Rozumiesz mnie, Marylo?
I szybko, wyniośle odchodzę od niej, bo czuję, że nie powiem nic więcej, że coś ze mnie, z mego serca, wypełza i dławi mnie. Nie chcę bowiem dyskutować o formach namiętności w tej właśnie chwili. Czynię to chętnie, ale z mężczyznami i gdy mi to przynosi pewną miłą senzację — tak, bezużytecznie wznieca we mnie to tylko gniew, jakiś bezrozumny prawie...
Lecz — przeciw komu?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.