Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kobiety ciężkich obyczajów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,50

Kobiety ciężkich obyczajów - ebook

Są kobiety, dla których mężczyzna jest tylko dodatkiem. Do sukienki i do życia.

Kwiryna mieszka w barwnej, przedwojennej Warszawie, a splot nieoczekiwanych okoliczności wprowadza ją do świata ekskluzywnych prostytutek. Nie śni o księciu z bajki, szczęśliwej rodzinie ani miłości na zawsze.

Kira, jej prawnuczka, dziedziczy po prababce nie tylko różnobarwność tęczówek, ale i nonszalancję, z jaką traktuje płeć męską. Czy Kirze uda się odmienić swoje przeznaczenie, czy powtórzy błędy Kwiryny?

Kobiety ciężkich obyczajów to trzeci tom serii Matki, czyli córki. Książki o trudnych relacjach między kobietami, tajemnicach, niewypowiedzianych pretensjach, ale i o miłości, która zawsze daje kolejną szansę.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8103-025-0
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LU­IZA

Roz­dział pierw­szy

Ależ ona mia­ła nogi!

Kwi­ry­na sta­ra­ła się w ogó­le nie mru­gać, bo na­wet stra­co­ny uła­mek se­kun­dy wy­da­wał jej się zbyt dłu­gą jed­nost­ką cza­so­wą. Loda Ha­la­ma była naj­pięk­niej­szą ko­bie­tą na świe­cie. Czar­ny Ła­będź z Zie­mi obie­ca­nej, zja­wi­sko­wa tan­cer­ka z fil­mu Pro­ku­ra­tor Ali­cja Horn to nie tyl­ko ale­go­ria pięk­na, ale tak­że ja­kaś nie­uchwyt­na ele­gan­cja, o któ­rej Kwi­ry­na mo­gła tyl­ko po­ma­rzyć. Zresz­tą ko­muś z ta­kim imie­niem, chu­dym cia­łem i dziw­ny­mi ocza­mi, o któ­rych trud­no było po­wie­dzieć, czy są nie­bie­skie, czy brą­zo­we, po­zo­sta­wa­ły tyl­ko ma­rze­nia. Kon­sump­cją rze­czy­wi­sto­ści, z jej pięk­ny­mi su­kien­ka­mi, mi­ster­nie uło­żo­ny­mi wło­sa­mi i ko­sza­mi kwia­tów od wiel­bi­cie­li zaj­mo­wa­ły się ko­bie­ty po­kro­ju Lody.

– Też byś mo­gła być taka jak ona – szep­nę­ła jej do ucha Lu­cy­na, star­sza od Kwi­ry­ny o do­bre pięt­na­ście lat i bo­gat­sza o błysz­czyk do ust fir­my Max Fac­tor, któ­re­go to ko­sme­ty­ku za­zdro­ści­ły jej wszyst­kie ko­bie­ty w pro­mie­niu stu ki­lo­me­trów. Lu­cy­na nie chcia­ła zdra­dzić, skąd ma to cudo, albo ra­czej, w jaki spo­sób je zdo­by­ła wraz z kieł­ku­ją­cym po­my­słem na świet­ny biz­nes.

Te­raz z uko­sa ob­ser­wo­wa­ła pod­eks­cy­to­wa­ną Kwi­ry­nę, któ­ra nie mo­gła ode­rwać wzro­ku od Lody. Tak, za­bra­nie tej ma­łej na re­wię było zde­cy­do­wa­nie świet­nym po­my­słem. Żad­ne sło­wa nie prze­ko­na­ją czło­wie­ka, do­pó­ki na wła­snej skó­rze nie do­świad­czy, co może stra­cić lub zy­skać.

Kwi­ry­na była ślicz­na, o co się w ogó­le nie po­dej­rze­wa­ła. Naj­więk­szym atu­tem były jej oczy z wro­dzo­ną wadą, da­ją­cą jak­że wie­le moż­li­wo­ści. W uwo­dze­niu, rzecz ja­sna. He­te­ro­chro­mia iri­dis, róż­no­barw­ność jed­nej tę­czów­ki. Jed­no oko było nie­bie­skie, dru­gie – nie­bie­sko-brą­zo­we. Każ­dy, chcąc nie chcąc, wpa­try­wał się w te oczy i Lu­cy­na wie­dzia­ła, że tyl­ko kwe­stią cza­su jest za­to­pie­nie się w nich na za­wsze. Tyle że Kwi­ry­na na ra­zie od­wra­ca­ła wzrok, jak­by wsty­dząc się swo­jej ułom­no­ści.

Nie­słusz­nie.

– Ona jest taka pięk­na – wy­szep­ta­ła, przy­ci­ska­jąc dło­nie do pier­si i po­sy­ła­jąc Lo­dzie spoj­rze­nie wier­ne­go psa.

– Ty też mo­gła­byś być taka jak ona – od­rze­kła szep­tem Lu­cy­na. – Wszyst­ko jest tak na­praw­dę kwe­stią stro­ju. No i ma­ki­ja­żu – do­da­ła, po czym ob­li­za­ła swo­je błysz­czą­ce usta.

Opła­ca­ło się.

Szyb­ki nu­me­rek w bra­mie przy uli­cy Na­lew­ki, tuż pod szyl­dem „15 Go­le­nie, 25 Strzy­że­nie”. Ten błysz­czyk był wart zde­cy­do­wa­nie wię­cej niż dzie­sięć ta­kich strzy­żeń. Wy­star­czy­ło pod­nieść spód­ni­cę, maj­tek i tak nie no­si­ła. Na do­da­tek klient był za­chwy­co­ny, że może wziąć ją od tyłu. A ona nie mu­sia­ła czuć jego od­de­chu ani wpa­try­wać się w obcą twarz, wy­krzy­wia­ją­cą się w gry­ma­sie chwi­lo­we­go speł­nie­nia. Wci­snął jej po­tem pięć zło­tych i dał zło­te puz­der­ko z na­pi­sem „Max Fac­tor, Lip Po­ma­de”. Skąd on je miał? Otwo­rzy­ła po­jem­ni­czek i z za­cie­ka­wie­niem spoj­rza­ła na prze­zro­czy­stą, błysz­czą­cą za­war­tość. Po­wą­cha­ła. Pach­nia­ło czymś zu­peł­nie no­wym.

Hol­ly­wo­od. Na pu­de­łecz­ku też na­pi­sa­no „Hol­ly­wo­od”.

To pew­nie ten za­pach.

In­stynk­tow­nie na­ło­ży­ła so­bie odro­bi­nę mazi na usta i z za­chwy­tem spoj­rza­ła w lu­stro. Jej war­gi efek­tow­nie błysz­cza­ły i sta­ły się ku­szą­co wil­got­ne. Lu­cy­na Ma­ków­na była za­pew­ne pierw­szą w sto­li­cy wła­ści­ciel­ką eks­klu­zyw­ne­go błysz­czy­ka do ust fir­my Max Fac­tor. Cena – nie­ca­łe sześć mi­nut.

Tym­cza­sem Loda Ha­la­ma po raz dzie­sią­ty tego wie­czo­ru kła­nia­ła się ze sce­ny z prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chem, że nie­ste­ty nie da rady udźwi­gnąć tych wszyst­kich kwia­tów. Jej cie­niut­kie brwi, wy­gię­te w cha­rak­te­ry­stycz­ny łuk, oraz czer­wo­ne usta dzia­ła­ły jak ma­gnes na szes­na­sto­let­nią Kwi­ry­nę, któ­ra jako pierw­sza ze­rwa­ła się z krze­sła i biła bra­wo tak za­pa­mię­ta­le, aż jej dło­nie sta­ły się nie­mal pur­pu­ro­we.

Lu­cy­na uśmiech­nę­ła się pod no­sem. War­to było za­brać małą na spek­takl, choć był to dość spo­ry wy­da­tek. Na szczę­ście ma­da­me He­le­ne za­ła­twi­ła dwa bi­le­ty po dużo niż­szej ce­nie, ina­czej nie by­ło­by ich stać na taki luk­sus. Naj­waż­niej­sze jed­nak, że przy­nę­ta chwy­ci­ła, a ha­czyk wbił się w rybę. Te­raz trze­ba ostroż­nie wy­cią­gnąć ją z wody, bez żad­nych gwał­tow­nych ru­chów, w koń­cu oj­ciec nie­raz jej po­wta­rzał, że hol ryby jest jed­nym z naj­bar­dziej fa­scy­nu­ją­cych mo­men­tów węd­ko­wa­nia. Nie­któ­re ga­tun­ki by­wa­ją bar­dzo wa­lecz­ne i tyl­ko od umie­jęt­no­ści węd­ka­rza za­le­ży czy po­lo­wa­nie za­koń­czy się suk­ce­sem, czy też ryba ze­rwie się z żył­ki.

– Boże, ona jest nie­sa­mo­wi­ta, po pro­stu nie­wia­ry­god­nie zja­wi­sko­wa. Te jej wło­sy, te nogi i to, jak się ru­sza. I ma ta­kie pięk­ne zęby i cerę – Kwi­ry­na nie mo­gła prze­stać mó­wić.

Lu­cy­na wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Mó­wi­łam ci już. Też mo­gła­byś taka być.

Kwi­ry­na spoj­rza­ła na nią zdu­mio­na.

– Żar­tu­jesz, praw­da? Jak ktoś taki jak ja mógł­by się rów­nać z bo­gi­nią?

– Na świe­cie nie ma bo­giń, jest po pro­stu wy­star­cza­ją­ca ilość pie­nię­dzy – Lu­cy­na wy­ję­ła zło­te puz­der­ko z błysz­czy­kiem fir­my Max Fac­tor i po­gła­dzi­ła z na­masz­cze­niem na­pis „Hol­ly­wo­od”.

– Nie trze­ba tam je­chać, by zo­stać Jean Har­low – do­da­ła jesz­cze.

Kwi­ry­na od­gar­nę­ła ko­smyk ciem­nych wło­sów z czo­ła i spoj­rza­ła z za­cie­ka­wie­niem na Lu­cy­nę.

– Co masz na my­śli?

Ale star­sza ko­le­żan­ka tyl­ko mach­nę­ła ręką.

Jesz­cze nie te­raz. Trze­ba wy­czuć od­po­wied­ni mo­ment, do­pro­wa­dzić do sy­tu­acji, w któ­rej ofia­ra sama po­pro­si o wy­mie­rze­nie kary. Zresz­tą, na Boga, o ja­kiej ka­rze mowa? Je­że­li je­den czło­wiek po­sia­da pięk­ne i mło­de cia­ło, a dru­gi pie­nią­dze, to dla­cze­go tego nie po­łą­czyć, by obie stro­ny do­sta­ły to, o czym ma­rzą?

Lu­cy­na Ma­ków­na po­czu­ła się jak ku­piec z ży­dow­ską smy­kał­ką do in­te­re­sów. Rzu­ci­ła raz jesz­cze okiem na sce­nę z kła­nia­ją­cą się Lodą i wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. To po pro­stu czy­sty przy­pa­dek, że wła­śnie ta ko­bie­ta zo­sta­ła gwiaz­dą. Ow­szem, ta­lent miał tu pew­ne zna­cze­nie, ale umów­my się – cała resz­ta to po pro­stu fart, że wła­śnie Loda wy­cią­gnę­ła kar­tecz­kę z na­pi­sem „sła­wa”. Fak­tem jest jed­nak, że mia­ła na­praw­dę nie­złe nogi.

– Chodź, wra­ca­my do domu. – Po­cią­gnę­ła Kwi­ry­nę, któ­ra w ma­rze­niach sta­ła wła­śnie na wiel­kiej sce­nie, ską­pa­na desz­czem za­chwy­co­nych mę­skich spoj­rzeń i ogrza­na hi­ste­rycz­nym bi­ciem ich serc.

Miesz­ka­nie, któ­re ro­dzi­ce Lu­cy­ny odzie­dzi­czy­li jesz­cze po jej dziad­kach, było małe, ale dość prak­tycz­nie urzą­dzo­ne. No i mia­ło ła­zien­kę. To na­praw­dę wiel­kie szczę­ście, tym bar­dziej że w wie­lu dziel­ni­cach o ta­kim luk­su­sie moż­na było tyl­ko po­ma­rzyć.

Jesz­cze do nie­daw­na prze­pi­sy nie okre­śla­ły mak­sy­mal­ne­go stop­nia za­bu­do­wy dział­ki, nic więc dziw­ne­go, że par­ce­le były usy­tu­owa­ne jed­na przy dru­giej, nie­zwy­kle cia­sno, z nie­du­ży­mi po­dwór­ka­mi po­środ­ku. Kosz­ty mi­ni­ma­li­zo­wa­no, gdzie się dało, za­tem gor­sze miesz­ka­nia w do­mach, a cza­sem i całe domy w bied­nych dziel­ni­cach były po­zba­wio­ne ka­na­li­za­cji, bie­żą­cej wody i ła­zie­nek. O, choć­by to miesz­ka­nie Zoś­ki na Woli. Dwa mi­nia­tu­ro­we po­ko­iki, drew­nia­ny wy­cho­dek na dwo­rze, od­kry­te rynsz­to­ki i na­wierzch­nie z gru­bych ka­mie­ni, mię­dzy któ­ry­mi za­le­gał koń­ski gnój. No i jesz­cze po czte­ry oso­by miesz­ka­ją­ce w po­ko­ju. Wiecz­nie śmier­dzia­ło u nich sma­żo­ną ce­bu­lą, po­tem i brud­ny­mi ciu­cha­mi.

Lu­cy­na mia­ła więk­sze szczę­ście – miesz­ka­nia w ka­mie­ni­cy przy Mar­szał­kow­skiej na­le­ża­ły do lep­szych sfer. Kie­dy ro­dzi­ce żyli, oj­ciec pra­co­wał jako ka­sjer w Pocz­to­wej Ka­sie Oszczęd­no­ści, a mat­ka do­ra­bia­ła jako szwacz­ka i trze­ba przy­znać, że cał­kiem spraw­nie jej to szło. Były mie­sią­ce, kie­dy za­ra­bia­ła wię­cej niż oj­ciec na pań­stwo­wej po­sa­dzie. Na po­cząt­ku lat trzy­dzie­stych, kie­dy zli­kwi­do­wa­no w koń­cu miej­sco­wy bur­del pod piąt­ką, psu­ją­cy dość moc­no re­no­mę uli­cy, za­czę­ło tu być na­praw­dę ele­ganc­ko. Co praw­da, Lu­cy­na kom­plet­nie nie ro­zu­mia­ła, dla­cze­go na­gle wła­ści­cie­lom prze­sta­ły się po­do­bać ka­ria­ty­dy i gip­so­we pół­ko­lum­ny, któ­re jako prze­jaw złe­go sma­ku po ko­lei za­czę­to usu­wać z bu­dyn­ków. Ona bar­dzo je lu­bi­ła. Tym­cza­sem sztu­ka­te­rie znik­nę­ły, fron­to­ny zo­sta­ły wy­gła­dzo­ne, a ca­łość sta­ła się ja­kaś taka... nud­na. Naj­waż­niej­sze jed­nak, że Mar­szał­kow­ską uzna­wa­no za uli­cę mod­ną i na­praw­dę do­brze się sta­ło, że mo­gła tu miesz­kać.

Od kie­dy jed­nak zo­sta­ła sama, z pie­niędz­mi było co­raz go­rzej. Co in­ne­go, kie­dy żyli z pen­sji trzech osób, te­raz mu­sia­ła utrzy­my­wać się sama. Mia­ła też do spła­ce­nia dług u ad­wo­ka­ta ojca, któ­ry wpraw­dzie nie zdą­żył im w ni­czym po­móc, ale ra­chu­nek wy­sta­wił. Od­ro­czył go uprzej­mie raz, dru­gi, a na­wet pią­ty, ale w koń­cu trze­ba bę­dzie wszyst­ko ure­gu­lo­wać. Śmierć wy­wo­łu­je w lu­dziach współ­czu­cie, ale dość krót­ko­trwa­łe. Nic dziw­ne­go, tru­py zo­sta­ły zło­żo­ne w zie­mi, kwia­ty zwię­dły, a ży­cie to­czy się da­lej.

Za­rob­ki u Ma­da­me He­le­ne, u któ­rej pra­co­wa­ła Lu­cy­na, le­d­wo star­cza­ły na po­kry­cie czyn­szu i pod­sta­wo­we wy­dat­ki, a o ja­kich­kol­wiek luk­su­sach moż­na było tyl­ko po­ma­rzyć. Nie lu­bi­ła tego uczu­cia. Tego cią­głe­go li­cze­nia pie­nię­dzy, za­pi­sy­wa­nia wy­dat­ków, a cza­sem pod­kra­da­nia je­dze­nia z ba­za­rów. W za­sa­dzie nie była to taka ty­po­wa kra­dzież, Lu­cy­na po pro­stu py­ta­ła, czy może spró­bo­wać ja­błek, śli­wek, ka­wał­ka sera, spraw­dzić, czy rzod­kiew­ka jest wy­star­cza­ją­co ostra, a mle­ko ide­al­nie skwa­śnia­łe. Przej­ście przez ba­zar było dar­mo­wym śnia­da­niem, ale wy­wo­ły­wa­ło też men­tal­ną zga­gę. Wes­tchnę­ła. Do­brze, że jej miesz­ka­nie cią­gle jesz­cze pa­mię­ta­ło lep­sze cza­sy i nie wy­ma­ga­ło więk­szych re­mon­tów.

Po­kój go­ścin­ny miał przy­jem­ne grosz­ko­we ścia­ny, sy­pial­nia była ró­żo­wa, a su­fi­ty wy­ma­lo­wa­no na bia­ło, przez co ca­łość wy­da­wa­ła się jesz­cze wyż­sza.

Pod­ło­gi ze zwy­kłych de­sek po­ło­żo­ne kil­ka­na­ście lat temu oj­ciec zdą­żył przed śmier­cią po­ma­lo­wać far­bą olej­ną. Ko­lor wpraw­dzie tro­chę wy­blakł, ale nie prze­szka­dza­ło to w ogól­nym od­bio­rze. W przej­ściu mię­dzy po­ko­jem a kuch­nią le­żał dy­wan, pa­mię­ta­ją­cy jesz­cze cza­sy, kie­dy miesz­ka­li tu dziad­ko­wie i trze­ba przy­znać, że cią­gle wy­glą­dał ele­ganc­ko. Zresz­tą Lu­cy­na sta­ra­ła się po nim jak naj­mniej stą­pać, a raz na dwa mie­sią­ce pra­ła go sza­rym my­dłem.

Po­nie­waż po­kój go­ścin­ny był wy­jąt­ko­wo duży, Lu­cy­na roz­dzie­li­ła go przez od­po­wied­nie usta­wie­nie me­bli, i w ten spo­sób rów­nież Kwi­ry­na zy­ska­ła wła­sny kąt. A wszyst­ko dzię­ki sta­rej, trzy­drzwio­wej sza­fie, któ­rą ojcu uda­ło się ku­pić nie­mal za bez­cen. Sza­fa mia­ła już swo­je lata, ale wy­glą­da­ła oka­za­le. Me­ble i tak ku­po­wa­no wte­dy za­zwy­czaj tyl­ko raz, kie­dy urzą­dza­no się „na swo­im”. Za­moż­niej­sze ro­dzi­ny za­ma­wia­ły wy­po­sa­że­nie miesz­ka­nia u sto­la­rzy, te uboż­sze mu­sia­ły za­do­wo­lić się rze­cza­mi z dru­giej ręki. Sza­fa była wpraw­dzie uży­wa­na, ale za to w do­sko­na­łym sta­nie. Jej po­przed­ni wła­ści­ciel był tak pi­ja­ny, że nie do koń­ca po­tra­fił się tar­go­wać i przy­stał od razu na cenę za­pro­po­no­wa­ną przez ojca Lu­cy­ny. Te­raz dzie­li­ła ona po­kój na dwa mniej­sze – za sza­fą spa­ła Kwi­ry­na, a po dru­giej stro­nie me­bla był po­kój go­ścin­ny z du­żym sto­łem, czte­re­ma krze­sła­mi, sta­rą, sto­ją­cą lam­pą z żół­tym aba­żu­rem oraz kre­den­sem z pięk­ną ślub­ną za­sta­wą por­ce­la­no­wą z Ćmie­lo­wa, pre­zen­tem jesz­cze od dziad­ków.

W kuch­ni znaj­do­wał się cał­kiem spo­ry piec ka­flo­wy, któ­ry słu­żył do ogrze­wa­nia wszyst­kich po­miesz­czeń, a szaf­ki, po­dob­nie zresz­tą jak pod­ło­gi, po­ma­lo­wa­no bia­łą far­bą olej­ną. Od­pry­ski Lu­cy­na po­kry­ła gip­sem. Je­dy­ny­mi ele­men­ta­mi de­ko­ra­cyj­ny­mi miesz­ka­nia były dwie ręcz­nie wy­szy­wa­ne kapy na łóż­ko w sy­pial­ni oraz ka­na­pę, po­dusz­ki, ha­fto­wa­ne ob­ru­sy i ser­we­ty i róż­ne­go ro­dza­ju fi­gur­ki, któ­re ro­dzi­ce zno­si­li z pchlich tar­gów. Nie­wie­le, bo część z nich sprze­da­ła w ko­mi­sie. Ogól­nie miesz­ka­nie pre­zen­to­wa­ło się bar­dzo przy­jem­nie, z de­li­kat­ną nutą sfer wyż­szych, na­tych­miast wy­czu­wal­ną przez bie­do­tę i kom­plet­nie nie­zau­wa­żal­ną dla bo­ga­czy.

Ale nie z tego Lu­cy­na była naj­bar­dziej dum­na. Praw­dzi­wy po­wód do dumy sta­no­wi­ła ła­zien­ka!

Co praw­da, w tam­tym okre­sie do więk­szo­ści war­szaw­skich do­mów do­pro­wa­dzo­no już wodę, ka­na­li­za­cję i elek­trycz­ność, ale w prak­ty­ce nie wszy­scy mo­gli po­chwa­lić się ta­kim luk­su­sem. Ow­szem, w pro­jek­tach no­wych bu­dyn­ków uwzględ­nia­no po­miesz­cze­nia o prze­zna­cze­niu czy­sto sa­ni­tar­nym, lecz w sta­rych miesz­ka­niach wy­ma­ga­ło to nie lada prze­ró­bek. Na szczę­ście miesz­ka­nie przy Mar­szał­kow­skiej mo­gło się po­chwa­lić ła­zien­ką wy­po­sa­żo­ną w wan­nę, umy­wal­kę i musz­lę klo­ze­to­wą. Po­cząt­ko­wo ką­pa­li się raz w ty­go­dniu, oszczę­dza­jąc na wo­dzie i wy­cho­dząc z za­ło­że­nia, że czło­wiek nie po­wi­nien nisz­czyć skó­ry my­dłem i wodą. Z cza­sem do­szli do wnio­sku, że zde­cy­do­wa­nie ład­niej pach­ną i le­piej się czu­ją, kie­dy czę­ściej ko­rzy­sta­ją z ła­zien­ki.

– Ależ tu pięk­nie – po­wie­dzia­ła Kwi­ry­na, kie­dy we­szła do miesz­ka­nia Lu­cy­ny po raz pierw­szy. Z za­chwy­tem spo­glą­da­ła na ko­lo­ro­we ścia­ny, ozdo­by, bi­be­lo­ty, sta­rą lam­pę z aba­żu­rem i wresz­cie ła­zien­kę, w któ­rej pach­nia­ło ró­ża­nym my­deł­kiem.

Lu­cy­na otwo­rzy­ła szaf­kę i po­ka­za­ła jej my­dło Eli­da „7 Kwia­tów” (jesz­cze ze sta­rych za­pa­sów mamy) oraz pod­ręcz­nik z ty­siąc dzie­więć­set dwu­dzie­ste­go pią­te­go roku pod ty­tu­łem Hi­gie­na ko­bie­ty we wszyst­kich okre­sach jej ży­cia.

– Do­sta­łam kie­dyś od mamy na uro­dzi­ny i cho­ciaż wte­dy by­łam nie­co roz­cza­ro­wa­na, to dzi­siaj przy­naj­mniej wiem, jak o sie­bie za­dbać.

Kwi­ry­na uśmiech­nę­ła się nie­śmia­ło. Ona do­tąd ką­pa­ła się w mi­sce z wodą, a la­tem naj­chęt­niej w po­bli­skich je­zio­rach. To na­praw­dę zrzą­dze­nie losu, że bę­dzie jej wol­no ko­rzy­stać z praw­dzi­wej ła­zien­ki i wy­mo­czyć się w wan­nie, prze­glą­da­jąc z cie­ka­wo­ścią „To Co Naj­mod­niej­sze” oraz po­pi­ja­jąc wodę so­do­wą.KIRA

Roz­dział pierw­szy

Począ­tek stycz­nia, świat po­wo­li za­po­mi­nał o świę­tach.

A ją wła­śnie do­pa­dło. Nogi zmię­kły, a część mię­dzy­mó­zgo­wia, zwa­na pięk­nie hi­po­ta­la­mu­sem, wy­pro­du­ko­wa­ła nar­ko­tyk od­po­wie­dzial­ny wła­śnie za to zmięk­cze­nie. Jej wzrok naj­pierw ode­brał in­for­ma­cje o wzro­ście, po­sta­wie, ko­lo­rze wło­sów i oczu, o szcze­gó­łach twa­rzy i pro­stym no­sie, o dłu­gich rzę­sach i gra­na­to­wej kurt­ce z kap­tu­rem. Wszyst­ko to z pręd­ko­ścią po­nad czte­ry­stu trzy­dzie­stu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę do­tar­ło do mó­zgu, gdzie roz­po­czę­ło się sor­to­wa­nie do­znań na po­zy­tyw­ne i ne­ga­tyw­ne. Ne­ga­tyw­nych nie było, nic dziw­ne­go za­tem, że pro­duk­cja fe­ny­lo­ety­lo­ami­ny ru­szy­ła ze zdwo­jo­ną pręd­ko­ścią, a szyb­kość bi­cia ser­ca zwięk­szy­ła się o pięć­dzie­siąt pro­cent. Oczy na­bra­ły za­ska­ku­ją­ce­go bla­sku, a cia­ło za­ata­ko­wa­ła emo­cjo­nal­na gry­pa.

– Maja pro­si­ła o od­da­nie książ­ki – po­wie­dzia­ła nie­na­tu­ral­nie mięk­kim gło­sem i wy­cią­gnę­ła rękę w jego kie­run­ku.

Uśmiech­nął się, a ona za­mknę­ła oczy.

Bio­che­mia. Po­dob­no nie­ule­czal­na.

A jesz­cze ja­kiś czas temu wszyst­ko wy­glą­da­ło zu­peł­nie ina­czej. To ona roz­da­wa­ła kar­ty i mia­ła kon­tro­lę nad mę­skim świa­tem.

***

„Pięk­na, atrak­cyj­na, dow­cip­na, za­dba­na. Ma tyl­ko jed­ną wadę – in­te­re­su­je się wy­łącz­nie tymi męż­czy­zna­mi, któ­rzy są już za­ję­ci. Owi­ja się wo­kół nich jak wi­no­rośl i wy­sy­sa soki do cza­su, aż ofia­ra nie ule­gnie jej uro­ko­wi. Psy­cho­lo­go­wie mó­wią o nich klep­to­man­ki mi­ło­ści. Ko­bie­ty, któ­re krad­ną cu­dzą wła­sność”.

To było kil­ka lat temu. Kira miesz­ka­ła wte­dy z mamą i bab­cią, żyła zgod­nie z usta­lo­nym ryt­mem i od pew­ne­go mo­men­tu za­czę­ła pa­ko­wać się w za­ka­za­ne związ­ki. Z za­in­te­re­so­wa­niem wy­słu­cha­ła więc pro­gra­mu o ko­bie­tach mod­lisz­kach i z przy­jem­no­ścią od­kry­ła, że jest jed­ną z nich. Nic nie da­wa­ło jej więk­szej sa­tys­fak­cji niż ro­mans z żo­na­tym fa­ce­tem, któ­ry po­cząt­ko­wo przy­się­gał na wła­sny sa­mo­chód, że ni­g­dy nie zdra­dzi swo­jej uko­cha­nej ani czy­nem, ani my­ślą, ani na­wet za­ląż­kiem my­śli. Na jed­nych po­trze­bo­wa­ła paru ty­go­dni, na in­nych mie­się­cy, a zda­rza­li się rów­nież tacy, któ­rzy już po pierw­szej ka­wie za­po­mi­na­li, gdzie miesz­ka­ją.

„Ko­bie­ty ta­kie au­to­ma­tycz­nie po­szu­ku­ją mi­ło­ści ska­za­nej na nie­po­wo­dze­nie. An­ga­żu­ją się w związ­ki, któ­re bar­dzo rzad­ko mają szan­sę na prze­trwa­nie. Wy­bra­nek nie jest ich wy­ma­rzo­nym ko­chan­kiem, mi­ło­ścią ży­cia, tyl­ko wy­zwa­niem. Ce­lem do zdo­by­cia. Zwie­rzy­ną pod­czas po­lo­wa­nia,” wy­ja­śniał ni­skim gło­sem ciem­no­wło­sy psy­cho­log z To­wa­rzy­stwa Psy­cho­lo­gicz­ne­go i Kira za­sta­na­wia­ła się, ile cza­su po­trze­bo­wa­ła­by, aby on sam wpadł w jej si­dła i kom­plet­nie się w nich za­tra­cił.

Chy­ba ni­g­dy nie była tak na­praw­dę za­ko­cha­na. To zna­czy, po Jo­achi­mie ni­g­dy. Ow­szem, po­do­ba­li jej się róż­ni męż­czyź­ni. Raz czy dwa my­śla­ła na­wet, że mo­gła­by z nimi stwo­rzyć dłuż­szą re­la­cję niż prze­lot­ny ro­mans. Kie­dy jed­nak do­szło do wspól­ne­go ku­po­wa­nia zwy­kłej ram­ki do zdję­cia, ucie­ka­ła z we­wnętrz­nym krzy­kiem. Albo ucie­kał on. Naj­wy­raź­niej to nie była jej dru­ga po­łów­ka, ani na­wet ćwiart­ka. To był po pro­stu ktoś, kto na chwi­lę za­plą­tał się w jej ży­ciu, czy­niąc je przez mo­ment bar­dziej atrak­cyj­nym. Być może była jesz­cze za mło­da. Albo zbyt in­te­li­gent­na, by dać się zła­pać w si­dła pod ha­słem „i że cię nie opusz­czę aż do śmier­ci”. Śmierć w związ­kach przy­cho­dzi nie­mal za­wsze, naj­pierw wy­sy­ła­jąc swo­ich żoł­nie­rzy w po­sta­ci de­mo­nów co­dzien­no­ści, po­tem nudy, a na koń­cu sko­ku w bok.

Pod­kra­da­nie cu­dzych mę­żów pod­no­si­ło ad­re­na­li­nę. Po co ska­zy­wać się na do­ży­wot­nią, mał­żeń­ską gnu­śność, sko­ro moż­na mieć znacz­nie więk­szy wy­bór. Do­pro­wa­dza­nie męż­czyzn do zdra­dy było bar­dzo ku­szą­ce. Zwłasz­cza, kie­dy oni sami utrud­nia­li za­da­nie, za­rze­ka­jąc się, że „to” ich nie do­ty­czy. Otóż „to” do­ty­czy każ­de­go. Trze­ba mieć tyl­ko oka­zję.

Za­czę­ło się od opo­wia­da­nia Em­ma­nu­el­le Bern­hard za­ty­tu­ło­wa­ne­go Jego żona. Au­tor­ka opi­sy­wa­ła w nim hi­sto­rię ko­bie­ty, któ­ra za­ko­chu­je się w żo­na­tym męż­czyź­nie. Spo­ty­ka się z nim po pra­cy, krad­nie po­ta­jem­ne rand­ki, a na­wet ko­lek­cjo­nu­je pre­zer­wa­ty­wy zu­ży­te pod­czas mi­ło­snych sza­leństw. Kie­dy po ja­kimś cza­sie do­wia­du­je się, że jej uko­cha­ny jest ka­wa­le­rem – czar pry­ska. Nie ma żony – nie ma ry­wal­ki. Nie ma ry­wal­ki – nie ma o co wal­czyć. Ko­bie­ta z opo­wia­da­nia po­czu­ła się oszu­ka­na, Kira zaś po­czu­ła zew krwi. Tym bar­dziej że sama zo­sta­ła w tym cza­sie nie­źle wy­sta­wio­na do wia­tru.

Wte­dy też wpa­dła na po­mysł, żeby pod­kra­dać mi­łość. Odrzeć ją z tego ca­łe­go ro­man­ty­zmu, z tych bzdur o wier­no­ści aż do gro­bo­wej de­ski. Zdra­da kusi każ­de­go, tyl­ko nie każ­dy ma tę moż­li­wość, żeby jej za­kosz­to­wać. Kira, wy­cho­dząc na uli­cę, była ubra­na wła­śnie w ku­sze­nie. W igra­nie z lo­sem i fa­scy­nu­ją­cą za­ba­wę z ogniem. Co może bar­dziej do­war­to­ścio­wać ko­bie­tę?

Jej uro­da była nie­oczy­wi­sta i to chy­ba naj­bar­dziej in­try­go­wa­ło płeć prze­ciw­ną. Ostre ko­ści po­licz­ko­we nada­wa­ły jej nie­co ko­cie­go wy­glą­du, wło­sy do ra­mion były ciem­ne i lśnią­ce. De­li­kat­na ja­sna cera, jak­że inna od tych wszyst­kich spa­lo­nych bu­ziek. No i te oczy. Niby wa­dli­we ge­ne­tycz­nie, ale przez to jak­że fa­scy­nu­ją­ce. He­te­ro­chro­mia iri­dis, czy­li róż­no­barw­ność jed­nej tę­czów­ki. Jed­no oko Kiry było nie­bie­skie, dru­gie – nie­bie­sko-brą­zo­we. Chcąc nie chcąc, każ­dy się w nią wpa­try­wał, a je­śli ro­bił to zbyt dłu­go, za­ta­piał się nie tyl­ko w tych oczach, ale tak­że w ca­łej Ki­rze, cał­ko­wi­cie za­po­mi­na­jąc o mo­no­ga­mii.

***

Po kil­ku la­tach zo­sta­ła praw­dzi­wą mi­strzy­nią uwo­dze­nia. Męż­czyzn trak­to­wa­ła przed­mio­to­wo, jak przy­jem­ny dla oka do­da­tek. Do su­kien­ki, wy­jaz­du, kawy czy ży­cia.

– Mamo, je­stem na wy­jeź­dzie służ­bo­wym, wró­cę za kil­ka dni – Kira tro­chę skła­ma­ła, ale sko­ro do tej pory nie wcią­ga­ła Ka­li­ny w swo­je spe­cy­ficz­ne hob­by, nie wi­dzia­ła po­wo­du, żeby ro­bić to rów­nież te­raz.

Zresz­tą mat­ka mia­ła ak­tu­al­nie na gło­wie zu­peł­nie coś in­ne­go. He­le­na. Małe, ró­żo­we coś, co było jej sio­strzycz­ką, tyle że wy­bra­ło so­bie in­ne­go ta­tu­sia. Choć od dziw­nej uciecz­ki Ka­li­ny mi­nę­ło już tro­chę cza­su, Kira na­dal nie mo­gła uwie­rzyć, że jej zwy­kła, dość nud­na­wa i moc­no prze­zro­czy­sta ży­cio­wo mat­ka zde­cy­do­wa­ła się na taki krok. Tak po pro­stu spa­ko­wać wa­liz­kę, na sie­dze­niu pa­sa­że­ra po­sa­dzić fa­ce­ta, któ­re­go po­zna­ła przy­pad­kiem przez ogło­sze­nie w ga­ze­cie, i prze­je­chać z nim ka­wa­łek Eu­ro­py, tyl­ko po to, by wró­cić w cią­ży. I to wszyst­ko w wie­ku czter­dzie­stu sze­ściu lat!

Kira wpraw­dzie po­lu­bi­ła no­we­go part­ne­ra mat­ki, być może dla­te­go, że Ko­sma był moc­no od­kle­jo­ny od rze­czy­wi­sto­ści. Nie zmie­nia­ło to jed­nak fak­tu, że cała ta ak­cja wy­da­wa­ła się cał­ko­wi­cie po­zba­wio­na nor­mal­no­ści. I kom­plet­nie nie­pa­su­ją­ca do ko­goś ta­kie­go jak Ka­li­na.

– Uca­łuj Helę ode mnie – po­wie­dzia­ła jesz­cze i roz­łą­czy­ła się.

Swo­ją dro­gą to ma­leń­stwo było cał­kiem faj­ne. A na­wet mo­men­ta­mi cu­dow­ne. No do­brze, uwiel­bia­ła je. Dar­ło się wpraw­dzie prze­raź­li­wie, ale na Kirę ły­pa­ło z cie­ka­wo­ścią swo­imi nie­bie­ski­mi oczka­mi i uśmie­cha­ło się roz­bra­ja­ją­co. Mała He­le­na za­czę­ła też wdzie­rać się pod pan­cerz swo­jej sta­lo­wej bab­ci Kon­stan­cji, któ­rą wpraw­dzie do dzi­siaj wstrzą­sa­ło na wi­dok Ko­smy, ale przy­naj­mniej nie prze­no­si­ła swo­jej nie­chę­ci na wnucz­kę.

Kira wy­cią­gnę­ła nogi przed sie­bie i wy­sta­wi­ła twarz w stro­nę słoń­ca. Wrze­śnio­we po­po­łu­dnie było cie­płe i aro­ma­tycz­nie pach­nia­ło za­ląż­kiem je­sie­ni. Drze­wa wpraw­dzie nie od­da­ły jesz­cze swo­ich zie­lo­nych su­kie­nek na prze­cho­wa­nie, ale wi­dać było, że po­wo­li szy­ku­ją się na zmia­nę gar­de­ro­by. Li­ście tra­ci­ły swą in­ten­syw­ną zie­leń, za­sta­na­wia­jąc się, w któ­rym ko­lo­rze bę­dzie im ład­niej. Żół­tym, brą­zo­wym czy może czer­wo­nym?

Te roz­my­śla­nia prze­rwał ku­bek pa­ru­ją­cej kawy, któ­ry zma­te­ria­li­zo­wał się przed no­sem Kiry, ku­sząc orze­cho­wą nutą. Do kub­ka był do­łą­czo­ny męż­czy­zna, na oko trzy­dzie­sto­pa­ro­let­ni, szczu­pły, z ma­leń­kim kocz­kiem na gło­wie. Kirę za­wsze za­sta­na­wia­ło, w jaki spo­sób pew­ne tren­dy osia­da­ją na lu­dziach, sys­te­ma­tycz­nie ata­ku­jąc ko­lej­ne ofia­ry. Naj­pierw były bro­dy, po­tem kra­cia­ste ko­szu­le, te­raz do­szedł ko­czek. Męż­czyź­ni rzu­ci­li się hur­to­wo na te zmia­ny, zu­peł­nie jak­by w każ­dym z nich na­praw­dę drze­mał drwal z lasu, któ­ry z sie­kie­rą na ra­mie­niu bie­gnie po­lo­wać na re­ni­fe­ra.

Uśmiech­nę­ła się. Tego drwa­la lu­bi­ła od ja­kichś kil­ku ty­go­dni i trze­ba przy­znać, że jak do­tąd ba­wi­ła się do­sko­na­le. Za­bie­rał ją na służ­bo­we wy­pa­dy, ku­po­wał nie­kon­wen­cjo­nal­ne pre­zen­ty, a w łóż­ku za­cho­wy­wał się spraw­nie i na te­mat.

– Patrz – po­wie­dział ja­kiś czas temu i po­dał jej dwie kart­ki. – Po wy­peł­nie­niu szcze­gó­ło­we­go kwe­stio­na­riu­sza z py­ta­nia­mi do­ty­czą­cy­mi two­ich upodo­bań ku­li­nar­nych, za­pa­cho­wych oraz sty­lu ży­cia, a na­wet ulu­bio­nej po­zy­cji do spa­nia zo­sta­ną skom­po­no­wa­ne wy­jąt­ko­we i nie­po­wta­rzal­ne per­fu­my tyl­ko dla cie­bie. Już wy­my­śli­łem dla nich na­zwę. Ki­ri­dis. To zbit­ka two­je­go imie­nia z czę­ścią na­zwy two­jej wady ge­ne­tycz­nej.

Na­praw­dę był mo­men­ta­mi roz­bra­ja­ją­cy.

Miał żonę i jed­no dziec­ko, ale naj­wy­raź­niej nie tę­sk­nił za nimi ja­koś spe­cjal­nie. Usiadł obok Kiry na ław­ce, prze­cią­gnął się za­do­wo­lo­ny z ży­cia i po­ca­ło­wał ją w sam śro­dek ust, zli­zu­jąc z nich reszt­ki kawy.

„Za­pew­ne do­wiem się, że sma­ku­ję jak tort orze­cho­wy” – prze­bie­gło jej przez gło­wę.

– Sma­ku­jesz cu­dow­nie. Zu­peł­nie jak tort orze­cho­wy, któ­ry w dzie­ciń­stwie pie­kła mi mama – po­pa­trzył na nią z czu­ło­ścią.

– Taki z dzie­się­ciu ja­jek, dwu­stu gra­mów zmie­lo­nych orze­chów wło­skich oraz dwóch ko­stek ma­sła? – spy­ta­ła nie­win­nie.

– Yyyy. Tak... Wła­śnie taki – do­dał nie­pew­nie.

Ja­sne. Daje mu jesz­cze ja­kieś dwa, góra trzy ty­go­dnie, po­tem trze­ba bę­dzie zna­leźć so­bie nową ofia­rę. Fa­cet naj­wy­raź­niej głu­pie­je i chy­ba an­ga­żu­je się co­raz bar­dziej. A Kira zde­cy­do­wa­nie nie lu­bi­ła sy­tu­acji, kie­dy męż­czy­zna za­czy­nał kwi­lić, łkać, a na­wet szlo­chać. Miał być sta­now­czy, wie­dzieć, cze­go chce i w ra­zie cze­go do­pro­wa­dzić na­wet do roz­wo­du. Ale nie szlo­chać. Nie wpę­dza­ło jej to broń Boże w po­czu­cie winy, tyl­ko ra­czej od­czu­wa­ła pe­wien nie­smak, a na­wet za­że­no­wa­nie.

– Mam coś dla cie­bie – wy­szep­tał jej do ucha i de­li­kat­nie mu­snął ję­zy­kiem szy­ję Kiry.

Od­wró­ci­ła twarz w jego stro­nę i spoj­rza­ła tak sta­now­czym wzro­kiem, że na mo­ment się zmie­szał. Scho­wał za­tem ję­zyk, opa­no­wał roz­anie­lo­ny wzrok i się­gnął do swo­jej skó­rza­nej tor­by.

Mapa nie­ba?

Spoj­rza­ła na nie­go ze zdu­mie­niem.

Drwal od­chrząk­nął i dum­nie wy­piął pierś. Nie­ła­two było za­do­wo­lić Kirę, ale tym ra­zem wie­dział, że mu się uda­ło.

– Mapa nie­ba – po­twier­dził. – Oraz za­zna­czo­na na niej gwiaz­da z two­im imie­niem. Nie wiem, czy wiesz, ale nie­bo usia­ne jest bez­i­mien­ny­mi gwiaz­da­mi, któ­rych współ­rzęd­ne od­no­to­wu­je ame­ry­kań­ski Wiel­ki Re­jestr Astro­no­micz­ny. Wy­bra­łem jed­ną z nich i nada­łem jej two­je imię.

Kira ob­da­rzy­ła go prze­pięk­nym uśmie­chem oraz my­ślą, któ­rej na szczę­ście nie dał rady od­czy­tać.

„Pora, by każ­de z nas wró­ci­ło do daw­nej kon­ste­la­cji”.

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: