- W empik go
Kobiety z Ptasich Wysp - ebook
Kobiety z Ptasich Wysp - ebook
Ptasie Wyspy to archipelag trochę realny, trochę fantasmagoryczny. Ziemie rozrzucone u wybrzeży Włoch czy Francji jak magnez przyciągają turystów, których obecność zaburza jednak naturalny pejzaż tego miejsca. Wrzask, dewastacja krajobrazu, rozwój usług zorientowanych na przyjezdnych - z roku na rok coraz trudniej wieść tu normalne życie. A jednak one próbują! Celesta o arystokratycznych korzeniach, nauczycielka Tina, która z sercem na dłoni wita każdą zagubioną w świecie istotę, w końcu Gospodyni, która codzienną krzątaniną nadaje rytm i sens kolejnym dniom. Każda z trzech kobiet jest obca w tych stronach, za każdą ciągnie się skomplikowana przeszłość. Każda nosi w sobie tę samą tajemnicę.
Refleksyjna powieść o meandrach kobiecej duszy, podana w lekko magicznej konwencji, z pełnokrwistymi portretami trzech bohaterek. Pozycja obowiązkowa dla miłośników powieści obyczajowej i psychologicznej.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-282-9186-3 |
Rozmiar pliku: | 692 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Niemal od początku było wiadomo, że ta jej – czy też, jak kto woli, ich – historia nie może się dobrze skończyć. W każdym razie nie u nas, na Ptasich Wyspach, w ograniczonym, zagrożonym świecie, w którym rzeczy rozpoczynają się łagodnie, jednak rozwijają zupełnie inaczej – nieoczekiwanie, zatrważająco i bez jasnego celu._
_Gdyby wiatr kiedyś nie przywiał jej – zgoda, ich! – do nas, istniałaby może szansa na wytłumione zakończenie jej historii. Może zdażyłoby się coś w rodzaju finału filmu o życiu na kontynencie: akt sprawiedliwości na sądowej Sali, cudowne uzdrowienie w szpitalu czy nawet, ostatecznie, cisza luksusowego wariatkowa… Winni zostaliby ukarani, niewinni docenieni, obojętni rozgrzeszeni. Obojętni – czyli my, przyjaciele, sąsiedzi, podopieczni, opiekunowie, wszyscy, którzy mimo postępowania w imię odwiecznych zasad wyspiarskiego życia czuli się później karygodnie winni. Wszystko toczyło się przecież na naszych oczach! Powtarzaliśmy sobie, że nie mamy innego wyboru. Albo, że nikt nie pyta nas o zdanie. Brakowało nam wiary… Nigdy przedtem nie interesowano się naszymi opiniami, naszymi obawami, naszymi prognozami przyszłości. Mogliśmy conajwyżej rozmawiać między sobą po cichu albo czasami, kiedy wydarzenia nabierały rozmachu, rosło nasze podniecenie, jakby tamto rzeczywiście nas dotyczyło. A przecież… Wszystko dotyczyło nas tylko z daleka, jak krajobraz, który nigdy nie zbliżył się do nas na dostateczną odległość albo jak statki liniowe, widoczne z daleka i zbyt wielkie, by do nas zawitać. Zbyt luksusowe, byśmy mogli być dla nich atrakcyjni._
_My nie byliśmy ślepi, nie byliśmy głusi. Ani aż tak bardzo obojętni, jak nam później zarzucano i wmawiano tak długo, że nie mieliśmy innego wyboru jak tylko w to uwierzyć._1.
Czasami morze podchodzi do gardła domowi Celesty. Dzieje się tak pod wpływem księżyca, więc właściwie to księżyc mu zagraża, nie morze, z którym jest zaprzyjaźniony. Dom jest otwarty na morze i przejrzysty. Uśmiechna się do niego całą szerokością drewnianej balustrady tarasu. Jedynym, co oddziela dom od morza, jest kilka drzew, niezbędnych jako schronienie dla ptaków. Nie zasłaniają jednak widoku i są prawdziwie dyskretne, kiedy, znalazłszy się na linii wzroku, same usuwają się na bok.
Przed domem Celesty nic nie tkwi w bezruchu. Poruszają się liście drzew, kołysząc wysmukłymi gałęziami, a wiatr, czasem żartem, a czasem z nudów, zastawia wśród nich pułapki na żółte ptaki. One, wszechobecne skrzydlate stworzenia, są prawdziwym sensem obrazu, w który wmalowany jest dom Celesty. Są małe i z daleka wydają się być pozbawione znaczenia. Zwłaszcza na spektakularnym tle piaskowej pustyni, rozwiniętej jak bela jedwabiu w stronę morza. Albo morza, zajmującego połacie przestrzeni, w której zmieściłyby się setki pustyń. Nawet na tle drzew. A jednak.... To ptaki, one oraz hałas, który wydają z siebie ich tak ruchliwe, że aż niewidoczne skrzydła, dominują nad wszystkim. Są jedynymi wolnymi elementami krajobrazu, bez posiadają korzeni, fundamentów, ciężkości nóg. I nie wiąże ich siła przyciągania. Nadpływają, kiedy chcą i równie samowolnie odlatują. Jest ich tyle, że Celesta nigdy nie wie, który z nich gości u niej dłużej, a który dopiero co powrócił ze świata.
Dom Celesty to najprawdziwszy _castillo_, mocny i bezpieczny na wzniesieniu, które czyni go niedostępnym. Z jedynego okna, w które wyposażono strych, można zajrzeć za linię horyzontu. Niestety, nie zawsze jest to możliwe, bo zdarzają się dni, podczas których morze burzy się jak złe myśli, chmury wiszą nad nim nadąsane i powietrze przybiera kolor mgły. Celesta woli czas, w którym nic poza ptakami nie oddziela jej od najdalszego punktu na horyzoncie i ukrytego za nim świata, istniejącego jeszcze dalej. Zgadza się na to, że ptaki zasnuwają powietrze jak niezliczone latające mrowisko, chociaż czasami ma ochotę rozgarnąć je ramionami, tak jak odsuwa się kłopotliwie furkoczącą zasłonę. Jednak szybko porzuca ten zamiar, bo ptasi taniec odwraca jej uwagę. Zastyga wówczas, zwolniona z obowiązku ruchu, której wokół tyle, że każde ludzkie poruszenie wydaje się zbędne.
Celesta wypatruje Korsarza. To nie jest łatwe! Zwłaszcza, gdy przestrzeń stanowiąca przedsionek horyzontu zaklejona jest stadami wirujących ptaków. Jednak ona godzi się na nie wiedząc, że są nie tylko częścią nieba, ale także i wyspy. Bierze ptaki na świadków swego oczekiwania, a one, jakby rozumiały jej nielekkie brzemię, starają się umilić jej czas. Absorbują ją sobą, aby towarzyszyła im wzrokiem, przynajmniej pośrednio uczestniczyła w ich tańcu po niebie. Celesta wyobraża sobie, że jest jednym ze skrzydlatych stworzeń i nie posiada innych tęsknot ponad wznoszenie, opadanie i obroty. Istnieje po to, by składać i rozpościerać skrzydła, gonić inne ptaki i uciekać przed nimi w zabawie.
Gdyby Celesta nie pozwalała ptakom zapraszać się do tańca, musiałaby martwić się o Korsarza. Gdyby nie one, przebijałaby wzrokiem przestrzenie i liczyła morskie mile. Gdyby nie one, mnożyłaby dni przez domysły, cały swój umysł skupiając na chwili, w której statek Korsarza pojawi się na horyzoncie. Na takim bolesnym czekaniu upłynęło jej już zbyt wiele lat, monotonnych jak uderzenia fali o brzeg, natrętnych jak szum morza sączący się przez zamknięte okna. Żadna z nieprzespanych nocy nie przybliżyła jej godziny powrotu Korsarza, żadne wypatrywanie nie ściągnęło go, niby sieć zarzucona w morze, na brzeg.
Dlatego Celesta cała zamieniła się w wytrwałość. Jej cierpliwość jest równa powadze żagla popychanego oddechem wieczornej bryzy. I podobnie jak żagiel, który raz rozpostarty na wiatr nie zmienia kierunku jak humorzasta dziewka, tak Celesta pilnuje swego spokoju. Nigdy się nie śpieszy, ani podczas spaceru po plaży lub ogrodzie, ani wówczas, gdy we wnętrzu _castillo_ przemierza kamienne posadzki komnat z uniesionym rąbkiem brokatowej sukni. Kiedy wspina się po schodach, odwiedza krużganki i taras, cierpliwie okrąża trawniki wokół domu. Od chwili, w której usta Korsarza dotknęły ją w ostatnim, pożegnalnym pocałunku, nieczęsto opuszcza dom. Niezmierne rzadko zbliża się do morza, zadowalając się odległością kilku metrów plaży. Robi wyjątek jeden raz w roku – w rocznicę dnia, w którym jego statek odpłynął. Wówczas smutnie świętując chwilę pożegnania z własnej woli zanurza stopy w słonej wodzie.
Dumna w swej sztywnej jak zbroja sukni Celesta pozostaje wierna dalekiemu Korsarzowi. Oboje są dostojni, niedostępni dla krzykliwych emocji i banalnego nacisku chwili – on, przemierzający ocean w niebezpiecznej, ale pięknej królewskiej służbie, ona oczekująca go w domu na wyspie. Dobrowolnie wpleceni w czas zarządzany fazami księżyca nie śpieszą się do niczego, nawet do siebie.
_Mimo całej jej tajemniczości i wszystkich rzeczy, które się z jej powodu zdarzały, pragnęliśmy uważać ją za... Jakby to powiedzieć. Za całkowicie realną osobę. Może niezupełnie taką jak my, jednak bliską nam, żyjącą pod tym samym niebem, związaną z nami prawem ziemi._ _Mówiącą naszym językiem._
_Byliśmy z niej dumni na naszej nieważnej wyspie, którą wprawdzie nazywano klejnotem korony, jednak zapomnieli o niej i królowie, i cesarze, a nawet obcy biskupi, którzy bez przekonania wzywali nas do posłuszeństwa, nigdy nie fatygując się osobiście Zapewne dawaliśmy im wszystkim zbyt mało powodów do tego, by musieli się o nas upominać. Żyliśmy cicho, zagłuszani nawet przez nasze najgłupsze z żywych stworzeń ptaki, wiedliśmy beznadziejnie regularne życie pracując i pilnując się wzajemnie – w rodzinie, w domu, na ulicy, w miasteczku. Spotykaliśmy się w bodegas i w kościele, w porcie i na rynku, rozmawiając o cenach mięsa, ryb i owoców oraz o tym, kiedy nadleci następna szarańcza. Nie przynosiliśmy profitów, ale też i nie zagrażaliśmy nikomu... Chyba nie było potrzeby nas pilnować. Nigdy nie wydelegowano do nas jakichś szczególnie ważnych postaci. Żadna ważna postać nie przyjechała do nas dla przyjemności._
_Oprócz niej. Przybyła do nas i została, choć istniało tysiące innych miejsc, które bardziej byłyby jej godne. Nawet jej mąż nie wytrzymał tu długo - dał się pokonać duchowi wyspy, nam... Nie zdążyliśmy go prawdziwie poznać; w czasie, w którym był tu z nami, interesowały go rzeczy o stokroć ważniejsze od tłumu miejscowych wieśniaków. Później, kiedy zniknął w niewyjaśniony sposób, pozostawił po sobie tysiące niedopowiedzeń, także na nasz temat. Jednak ona pozostała. Jakiś mądrala powiedział, że nie miała dokąd wracać! Nie dowierzaliśmy takiemu gadaniu. Została w miejscu, które pasowało do niej jak żadne inne. Dotrzymała mu wierności. A że zamknęła się przed nami, odgrodziła? To nie była całkowita prawda. Mur, za którym się schowała, przeszkadzający nam podglądać ją, czyhać na błysk słońca rozświetlającego jej włosy, podsłuchiwać szelesty jej niezwykłych strojów i jej rozmowy ze zwierzętami, duchami i dziwnymi gośćmi, zjawiającymi się nie wiadomo, kiedy i nie wiadomo skąd..._
_Ten mur wokół zamczyska, jej obrona przed nami został – możecie mi wierzyć! – wzniesiony dużo wcześniej._2.
Obładowana koszami Gospodyni wróciła z rynku prosto w wylewne kocio-psie powitanie. Pięcioro zwierząt obskoczyło ją po domowemu, zapominając o wzajemnych niegroźnych antypatiach, które ugasiła doraźnie radość z jej powrotu i perspektywa smacznego południowego posiłku. Łasząc się zgodnie i popiskując tworzyły zgraną grupę w systemie staroświeckiego matriarchatu, którego nie wstydził się nawet najstarszy pies, wyliniały i utykający lekko na złamaną niegdyś tylną łapę. I on poddawał się łagodnie, w geście pokory kładąc się w kurzu dziedzińca i prezentując poznaczone bliznami podbrzusze. Nie przeszkadzało mu nawet potrącanie przez smukłego, wiele lat młodszego towarzysza, który jeszcze do niedawna śmiertelnie wychudzony, wykazywał się teraz sporą energią. Jedynie suka, po kobiecemu nieufna, okazywała pewną rezerwę. Nie było w niej jednak mniej miłości, której dowodem było wylewne machanie ogonem przez całą drogę do kuchni.
- Dzień dobry Leo, dzień dobry Tatu, dzień dobry Donna. Jestem, wróciłam, przyniosłam wam jedzenie – powiedziała Gospodyni odkładając przyniesione kosze na kuchenny stół.
W jednej chwili wskoczyły na niego dwa koty – szara, pręgowana panna oraz czarnobiały adonis, którego jedno oko wyglądało tak, jakby ktoś przesłonił je klapką na rzemyku.
- Dzień dobry Lili, dzień dobry Piracie – pozdrowiła koty Gospodyni.
Ulegając zmęczeniu przysiadła na chwilę na skraju drewnianego krzesła, przed wygasłym kominem, wokół którego suszyły się pęta cebuli i czosnku. W ten sam sposób próbowała kiedyś konserwować kiełbasę, jednak zrezygnowała z litości nad zwierzętami, których nie chciała wodzić na pokuszenie. Wędliny wieszała więc w piwnicy, chłodnej i nieco wilgotnej, do której musiała zaglądać często, by sprawdzić, czy się nie psują.
- A wy, moje drogie kociska, mogłybyście kiedyś same zatroszczyć się o swoje posiłki – oświadczyła mruczącym niecierpliwie zwierzakom. – Ile razy mam wam tłumaczyć, że powinnyście łapać ptaki? Przecież kiedyś całkiem dobrze wam to wychodziło. A teraz leniwe się zrobiłyście, oj, leniwe... Wszystko na mojej głowie – kupić, przydźwigać, ugotować. I kto to widział, żeby kociska jadły gotowane rzeczy?
Utyskująca pogodnie Gospodyni wiedziała doskonale, że koty i tak ponad wszystko przedkładają surowiznę; przekomarzała się z nimi, z góry ciesząc się na przyjemność z ich towarzystwa przy oporządzaniu drobiu. Kupiła dorodnego kurczaka, którego zapach niepokoił już zgłodniały domowy zwierzyniec; był przeznaczony na zupę, jednak wszystko, co nie było czystym mięsem, zwykle dostawało się kotom. Obeznane z obyczajami Gospodyni, oczekiwały od niej haraczu już od chwili, gdy pojawiła się z koszem do kuchni.
- Tyle tu ptaków, tyle ptaków – perorowała Gospodyni do wysmukłej, rozpieszczonej Lili oraz jej nieco gburowatego męża Pirata - a wy, koty, nic, tylko się im przyglądacie, zupełnie jak ci leniwi turyści, których jeszcze większa plaga...
Pirat przeciągnął się ostentacyjnie, natomiast delikatniejsza Lili postawiła uszka na znak protestu. Przypomniała Gospodyni, że bardzo często poluje na ptaki, zakrada się i wyskakuje na nie znienacka, kiedy tylko przysiądą gdzieś w pobliżu. Ileż to razy ten czy inny ptak w ostatniej chwili uratował się przed jej pazurami?
- A nawet gdybyś go złapała – uśmiechnęła się do niej Gospodyni, głaszcząc wygięty koci grzbiet – to co byś z takim ptaszkiem zrobiła? Zabiła, a może nawet zjadła?
Na samą myśl roześmiała się głośno, aż dotknięta lekceważeniem Lili prychnęła na nią oburzona. Przysłuchujący się rozmowie, choć demonstracyjnie obojętny Pirat zajął się oblizywaniem prawej łapki. Gdyby nie to, że na stole czekały smakowicie pachnące rzeczy, jego męska godność dawno nakazałaby mu opuścić kuchnię.
- Dobrze, że chociaż łapiecie myszy. Te ptaki są za szybkie, człowiek nawet nie nadąży za nimi wzrokiem, nie dostrzeże żadnego pojedynczo... Jedna chmara, jak muchy, jak szarańcza... Szum i krzyk – powiedziała ciszej Gospodyni, podnosząc obrażoną kotkę z podłogi i sadzając ją sobie na kolana. – Dobrze, że łapiecie myszy.
_Sprawiała wrażenie oszczędnej domowej gospodyni. Kiedy przychodziła na rynek, pieszo, w prostych, wygodnych butach na płaskim obcasie, zachowywała się jak jedna z miejscowych kobiet. Była nawet... tak, była skromna i dość nieśmiała, nie targowała się jak inne. Spędzała sporo czasu na porównywaniu cen na różnych straganach, jednak dokonawszy wyboru, grzecznie płaciła sprzedawcy sumę, której zażądał. Odzywała się wyjątkowo cicho, jakby wstydziła się tego, że musi sama robić zakupy._
_Nie rozumieliśmy tego skrępowania. Wiadomo było, że jej dom musi sporo kosztować, natomiast ceny żywności były wspólnym problemem nas wszystkich. Jedzenie nieustannie drożało, a działo się tak z winy turystów, których z roku na rok więcej pojawiało się na naszej wyspie. Wprawdzie większość przyjezdnych korzystała z pełnego utrzymania w hotelach, które jak uporczywe chwasty zarastały kolejne fragmenty wybrzeża, jednak ceny na wyspie i tak szły bezlitośnie w górę. Nie miał znaczenia fakt, że żaden z turystów nie zaglądał nawet do naszych sklepów, a jeśli już zaplątał się na rynek, to jedynie w poszukiwaniu pamiątek z wakacji. Za wzrost cen żywności odpowiedzialni byli zaopatrzeniowcy gigantycznych kuchni, w których dla tych turystów gotowano – w nieuzasadnionych ilościach, z przepychem, w niemoralnie obfitym wyborze. To oni kupowali najwięcej i bez mrugnięcia powieką regulowali rachunki nieswoimi pieniędzmi._
_Patrząc na nią, ocierającą się na rynku o inne, podobne do niej kobiety z koszami, mogło się wydawać, że woli nie wydawać pieniędzy na ubrania i zadowala się starymi rzeczami z szafy. Oraz że nie kupuje kosmetyków. Na jej twarzy nie było śladu makijażu, przez co mogła przypominać konserwatywną mieszkankę wyspy – jedną ze starszych, ponieważ młodsze mocno się malowały – natomiast zapach, który przynosiła ze sobą na rynek, zdradzał użycie szarego mydła. Mówiono zresztą, że kupuje je w ogromnych ilościach, jakby poza nim nie uznawała innych środków czystości. Tak właśnie wyglądała i tak określiłby ktoś niedokładnie ją znający – nieskomplikowana, schludna, wymyta prostym mydłem._
_Przywiązywała natomiast wielką wagę do dobrego i zdrowego jedzenia. Kupowała tylko najświeższe i wartościowe produkty - tak dla ludzi, jak i dla zwierząt - i nawet jeśli starała się kupować tanio, właśnie żywność pochłaniała lwią część jej dochodów. Na niewiele zdawała się oszczędność, w imię której pokonywała długą drogę na rynek w miasteczku, zbyt odległy dla leniwych turystów, dzięki czemu tańszy. A może po prostu znajdowała w tym pewną przyjemność... Przyglądaliśmy się jej uważnie, kiedy do domu na piaszczystym wybrzeżu wnosiła świeże owoce, warzywa, mięso i ryby. Byliśmy ciekawi, co z nimi robi, w jakie potrawy przemienia oraz dla kogo właściwie pieczołowicie przechowuje je w chłodzie._3.
Po przeciwnej stronie wyspie istniał niegdyś inny dom. Był cały z kamieni, które ktoś pracowicie poukładał jeden na drugim i połączył zaprawą, kruszącą się później dostojnie, w rytm mijających pór letnich i zimowych. Wyburzono go brutalnie, nie pierwszy i nie ostatni, jako przestarzałą pamiątkę kłopotliwej historii.
Ludzie zdzierający ślady tego domu z powierzchni wyspy przygotowali się na kłopotliwą rozbiórkę, jednak nie na problemy z dachem, który, zmęczony wiatrami i powiewem soli z morza, trzymał się tylko resztką nadwyrężonych sił. Jego rozpaczliwe trwanie było jedynym głosem troski o zadomowione wśród desek i wikliny ptaki. Jednak burzący dom robotnicy nie przejmowali się ptakami w miejscu dawno opuszczonym przez ludzi. Zerwanie dachu było dla nich przyjemną przygrywką przed rozwaleniem ścian, które mimo sędziwego wieku nie zamierzały ustąpić bez walki. Kiedy uległy, na zawsze zniknął z wyspy kolejny pozbawiony szans na przeżycie dom, skazany na ustąpienie miejsca błyszczącym hotelom dla przybyszów z kontynentu. _Bo kto to widział_, stwierdzili zagraniczni inwestorzy, _chałupinka na takiej przestrzeni? Marnuje się najlepszy teren budowlany nad samym morzem._
Policzyli, że miejsca zajmowanego niegdyś przez jedną wyspiarską rodzinę wystarczy na sporą turystyczną społeczność. Przybysze zapełnią pokoje, bary, lobby i restauracje, leżaki na plaży i basen ze słodką wodą. Zapłacą za szum morza, oszałamiającą piaskową przestrzeń oraz, chcąc nie chcąc, za specjalność wyspy – szelest ptasich skrzydeł.
U Gospodyni zachowało się kilka mebli z tamtego domu. Pamiętały poprzedni wiek, mimo to sprzedano je na rynku, dokąd zawieziono je hurtem niespełna kilka godzin przed wyburzeniem kamiennego domu. Wcześniej należały do mieszkających w nim ludzi, o których wiedziała, że mieli dwie izby dla siebie oraz jedną dla kozy i krowy. Spali na poddaszu, do którego wdrapywali się po drabinie, a kiedy najstarszy z rodziny – nazywał się Luiz – stracił władzę w nogach, dzieci przygotowały mu legowisko w pobliżu komina. Mówiono, że na noc wkradał się do domu jego pies, który zaniedbując swoje obowiązki pilnowania domostwa i po kryjomu grzał swoim ciałem znieruchomiałe nogi chorego. Wymykał się przed świtem, unikając ciosów pogrzebacza, a najstarszy syn przyłapał go na lenistwie tylko jeden jedyny raz, o poranku, kiedy ptaki krzyczały jakby głośniej niż zwykle, a stary Luiz mimo nawoływań nie otwierał już swych przymglonych kataraktą oczu.
Swój stół i krzesła Gospodyni odkupiła od wnuka Luiza. Nie musiała się targować, ponieważ nie zażądał wygórowanej ceny. Chciał jak najszybciej pozbyć się dobytku i, zaokrągliwszy kwotę uzyskaną ze sprzedaży domu i ziemi, ostatecznie wynieść się z wyspy. Zadowolony dołożył jej w prezencie nieszczelne drewniane wiadro, archaiczne w czasach, gdy tylko nieliczni wyspiarze zmuszeni byli czerpać wodę ze studni. Relikt przeszłości również stanął w kuchni Gospodyni, przydatny do przechowywania szczap drewna, którymi od nastania jesiennych chłodów rozpalała ogień w kominie. Z drewnem na opał obchodziła się oszczędnie niemal tak, jak z jedzeniem, gdyż było cennym surowcem na wyspie skąpo obrośniętej przez drzewa, które rosły na niej niechętnie niczym na pustyni. Teraz, w lecie, szczapy w drewnianym wiadrze nie były niczym innym jak plastyczną dekoracją na tle drewnianej podłogi, surowo bielonych ścian, starych mebli oraz wielkiego komina z pogrzebaczem. Zdawały się ich nie widzieć – komina oraz broni, mającej za zadanie wepchnąć je w ogień w godzinę śmierci.
Całopalenie miało jednak nastąpić nie wcześniej niż przed upływem wielu ciepłych miesięcy.
- A czy wy o ogóle wiecie, jak się żyje innym zwierzakom na wyspie?
Śledzona spojrzeniami podnieconych zwierząt Gospodyni, zajęła się wypakowywaniem kosza.
– Już nie pamiętacie, że psy są trzymane na łańcuchu, a koty jedzą tylko to, co uda im się upolować…
Nie miała żalu, że oczekujące na posiłek Lili i Pirat lekceważą jej zagadywanie. Wystarczało jej, że psy, zwłaszcza Donna i Tatu, z szacunkiem przysłuchują się jej słowom. Rozciągnięty na podłodze stary Leo leniwie otworzył oczy – był tym z jej słuchaczy, który wysłuchiwał najwięcej jej historyjek.
- Ludzie w miasteczku na pewno nie są całkowicie źli, ale chyba nikt im nigdy nie wytłumaczył, że powinni lepiej traktować swoje zwierzęta... - Przerywając rozpakowywanie, pochyliła się, by pogłaskać łeb najstarszego psa. - Nie wystawiają psom wody i karmią je rzadko, bo uważają, że tylko głodny pies jest odpowiednio groźny. I dopiero wtedy może odpowiednio bronić domu. A przecież ty też umiałbyś obronić dom, prawda, Leo?
Tatu poruszył się niespokojnie, a zazdrosna Donna wydała z siebie stłumiony dźwięk.
- Wiem, wiem – uspokoiła je Gospodyni. - Wszystkie to umiecie. I to o wiele lepiej, niż tamte zabiedzone stworzenia, które robią to z głodu i ze złości. Wcale nie chciałabym mieć psa, który ślepo rzucałby się na każdego, kto przechodzi obok. Wolę, że jesteście szczęśliwe i pilnujecie swojego domu z miłości.4.
Przygotowywanie rosołu było znaczącą ceremonią, którą Gospodyni odprawiała w asyście kotów cicho snujących się w bliskości jej nóg i wspierana czujnością psów warujących na progu. Zaczynała przygotowywaniem naczyń oraz noży, potem formowała na stole równą tyralierę z zakupionych produktów oraz magazynowanych w domu dodatków. W języku francuskich kucharzy czynność ta nazywała się _mise en place_ i nawet jeśli dotyczyła przedsięwzięć daleko poważniejszych niż gotowanie kurczaka, Gospodyni skrupulatnie stosowała się do jej zasad.
Kiedy wszystkie potrzebne sprzęty i produkty znalazły się na ustalonych miejscach, Gospodyni zaczęła oprawiać kurczaka. Pozbawiwszy go skóry i wyczyściwszy oddała wnętrzności kotom, które, dopuszczone do uczty, spożywały okrawki dzieląc się sprawiedliwie. Były łakome, lecz ani na chwilę nie traciły swej nieśpiesznej, kociej elegancji. Nacieszywszy się ich widokiem Gospodyni zanurzyła kurczaka w osolonej wodzie i zajęła się obieraniem warzyw. Oczyściwszy marchew, pietruszkę, selera, pora i młode ziemniaki włożyła je do wrzącej wody, dołożyła kurczaka oraz liście magi, jedynego zioła, które trzymała w doniczce na parapecie. Po wszystkie inne chodziła do ogrodu, pachnącego szałwią i lawendą, miętą i tymiankiem, rozmarynem i koriandrem. Rosły w nim także szumiące laurowe liście, zamaszyście przysłaniając całą południową ścianę domu i chroniąc ją od słońca. Ze wszystkich roślin Gospodyni to one najmniej robiły sobie z upału, kwitnąc tak obficie, że liści z jednego krzaka starczyłoby na przyprawienie zupy dla wszystkich mieszkańców Ptasich Wysp.
Flegmatyczne pykanie rosołu w garnku rozleniwiło koty, jednak nie Gospodynię, która wyszła na taras i zawołała psy, cierpliwie czekające na swoją kolej. Wystawiła im miski z jedzeniem, którym zajęły się hałaśliwie, inaczej niż Lili i Pirat, bezgłośnie spożywający swoje kąski. Na Gospodynię czekała kolejna praca – przygotowanie _empanadas,_ jednak już bez kręcących się pod nogami kotów, które rozczarował zapach bezmięsnego ciasta oraz ostro przyprawionego nadzienia. Najedzona kocia para szukała sobie miejsca do snu na podłodze i zajęła największą plamę słońca, które pomimo licznych przeszkód uparcie wlewało się do wnętrza domu. Niezrażona niewdzięcznością Lili i Pirata Gospodyni nadal tłumaczyła im swoje gotowanie:
- Trzeba długo lepić ciasto, moje kociaki, aż pojawią się pęcherzyki powietrza – opowiadała zwierzętom, podczas gdy jej szczupłe ramiona obieliła mąka, a wysokie czoło oszroniło się kropelkami potu. - A potem wałkować, aż stanie się prawie przezroczyste. Musi być delikatne, jednak mocne, aby porządnie trzymało nadzienie i się nie rozgotowało. Potrzebuje soli i troszkę wody… Gotowe. Teraz musi poczekać.
Słów Gospodyni nie słuchały już nie tylko koty, ale nawet psy. Zaspokoiwszy na krótko swój nienasycony głód, na dobre zniknęły z tarasu. Powróciły do swoich psich przyzwyczajeń: Tatu położył się na progu domu, Leo zajął pozycję wartowniczą przy płocie, natomiast pracowita Donna, niedowierzająca nikomu jak przesadnie odpowiedzialna zarządczyni, wykonała kontrolną rundę pomiędzy nimi dwoma. Oddaliwszy się w końcu i umościwszy w piasku przy wejściowej furtce, raz za razem budziła się z płytkiego snu i unosiła głowę rytmicznie sprawdzając, czy nie dzieje się nic złego.
Poszatkowawszy pomidory, cebulę, paprykę i cukinię, Gospodyni ułożyła je w niewielkim garnuszku i zalała gorącą wodą. Po odparowaniu podlała nadzienie oliwą, wcisnęła czosnek oraz dodała świeżo pokrojone liście koriandru. Posoliła, jeszcze raz nawilżyła oliwą i, zadowolona z siebie, zestawiła naczynie z ognia.
- Niech wystygnie – wyjaściła drzemiącym nieopodal kotom. – Żeby nie poparzyło mi ciasta. Ja tymczasem zrobię sos. Wiem, że wam by nie smakował, kociaki. Nawet Donna by go nie ruszyła, taki ostry. Ani Tatu, choć jeszcze niedawno chciał pożerać wszystko, włącznie z wami.
Kiedy wszystko było już gotowe, Gospodyni wyciągnęła spod stołu inny kosz. Był wiklinowy, o szerokiej podstawie, zamykany okrągłą przykrywką; choć niewygodny do noszenia, najlepiej najlepiej mieściły się w nim naczynia. Gospodyni wstawiła do niego termos z przelanym z garnka rosołem, miskę z faszerowanymi _empanadas_, dzbanuszek z ziołowym sosem do polania oraz zawinięty w płócienną serwetkę świeży owczy ser. Umocowawszy wszystko bezpiecznie, dopełniła zawartość kiścią fioletowych winogron, a przed zamknięciem pokrywki dołożyła jeszcze czerwonego lizaka w kształcie serca.
Przed staroświeckim lustrem starannie przeczesała swe jasne, ściągnięte w koński ogon włosy i ostatni raz poprawiła kołnierzyk bawełnianej bluzki. Powróciła do kuchni, zabrała kosz ze stołu i opuściła dom. Koty, które łagodnie przegoniła na taras, pożegnały ją leniwym miauknięciem, natomiast wszystkie trzy psy odprowadziły ją aż do bramy i zostały tam tak długo, aż zniknęła na zakurzonej drodze prowadzącej do jedynego w okolicy przystanku autobusu kursującego do miasteczka.5.
_Zabierając się za coś, co wbiła sobie w głowę, potrafiła być nieprawdopodobnie zacięta. Pełna determinacji wdawała się w swoją walkę, stosując środki, na które nie zdobyłby się żaden z nas i nie liczyła się z nikim. Sięgała po broń twierdząc, że robi to w naszej sprawie, jednak nigdy nie pytała nas o zdanie. Niezadowoleni twierdzili: robi to, bo jest obca... To, że znała dobrze nas wszystkich i żyła wśród nas dostatecznie długo, że nawet starzy ludzie zwracali się do niej po imieniu, przestawało odgrywać jakąkolwiek rolę. Nawet to, że uczyła nasze dzieci. Potrzebujemy jej, mówili ci, którzy stali po jej stronie._
_Nasza wyspa nie kształciła podobnych do niej ludzi – nauczycieli, lekarzy, aptekarzy... Conajwyżej od czasu do czasu któryś z chłopaków zostawał wyświęcony na księdza. Wszyscy inni – ci, o których mówi się „inteligencja” - zawsze przybywali do nas z kontynentu po to, abyśmy nie zapadli się ostatecznie w piasek naszej alienacji i zacofania... Przyjmowaliśmy ich, naszych niby-dobroczyńców, z konieczności, nie rezygnując jednak z naszej złości na świat, który ich nam podsyłał. To nic, że nasze antypatie były przesadzone, to nic, że kiepsko usiłowaliśmy je uwiarygodnić. Wiedzieliśmy, że bazują na naszych kompleksach._
_Bo my chcieliśmy żyć u siebie, czyli tak, jak przyzwyczailiśmy się żyć, jednak w ulepszonej wersji - wyposażeni w wygody ułatwienia i przyjemności wypracowane przez tamten inny, zamorski świat. Według ogólnej, choć niewypowiadanej opinii, wszystko to powinniśmy otrzymywać za darmo, jak paczki z organizacji charytatywnej, bez żądania zapłaty czy obowiązku wywiązywania się z czegokolwiek._
_Ona jedna miała inne zdanie i manifestowała je w bardzo męczący sposób. Głosiła mianowicie, że jeśli potrzebujemy od kontynentu owoców jego rozwoju, powinniśmy sprowadzać je według zamówienia. Uczciwy export-import, pertraktowany i wyceniany w międzynarodowej walucie. Potrafiła bez końca mówić o sprawiedliwości i rzetelnej wymianie dóbr, a także o tym, że Ptasie Wyspy mają nie mniej do zaoferowania światu, niż świat może ofiarować nam._
_Swoją naiwnością potrafiła nas rozśmieszyć._
Podręcznik francuskiego z hukiem pofrunął na podłogę. Pobladła z nieopanowanej wściekłości dołożyła mu dodatkowego kopniaka, przypadkiem, ponieważ miał pecha wylądować na jej drodze od katedry do pierwszego rzędu ławek.
- Co pan powiedział? Proszę to powtórzyć. Głośno!
- Nie mam zamiaru pisać testu w przyszły poniedziałek, pani Nauczycielko – z arogancką uprzejmością oświadczył zapytany mężczyzna. - W imieniu klasy proponuję, by przełożyła go pani o dwa tygodnie.
Wzniosła do góry obie ręce - jej pięści były zaciśnięte w dwie nabrzmiałe żyłami kule.
- W imieniu klasy! Świetnie to brzmi, naprawdę! Czyż dwie trzecie tej grupy to nie są przypadkiem pańscy podwładni?!
- Przecież nie w klasie... – zaśmiał się wysoki brunet, bawiąc się jej wściekłością. – Tu wszyscy jesteśmy tylko pani uczniami, Madame.
- Właśnie! – zawołała Nauczycielka – I jako uczniowie jesteście państwo zobowiązani pisać test, kiedy ja uznam to za stosowne! Jak wszystkim wiadomo, test ten jest konieczny do zamknięcia zrealizowanej partii programu, jest też niezwykle ważny dla większości kursantów, ponieważ oni – zapewne w przeciwieństwie do pana, panie Soriano - zostali zobowiązani do ukończenia tego kursu, a konkretnie przez swoich pracodawców. Oni muszą to zrobić, rozumie pan?
W pozbawionej klimatyzacji sali starego budynku było gorąco. Jeszcze nikt nie otworzył okien, co zwykle następowało po około dwudziestu minutach, gdy w klasie zaczynało brakować powietrza. Jego powiew zza okna przynosił wówczas pewną ulgę, jednak również i falę hałasu, który zmuszał uczniów do podwyższonej koncentracji, a Nauczycielkę do głośniejszego mówienia.
- Czy pani również chce przełożyć test? – gwałtownie stanęła przed tęgą kursantką zajmującą miejsce w rzędzie pod ścianą.
- Ja? – przestraszyła się dziewczyna i obejrzała do tyłu, jakby szukała pomocy.
- Tak, pani! Pan Soriano twierdzi, że przemawia w imieniu całej klasy!
Twarz dziewczyny oblała się krwistym rumieńcem, a ona sama skuliła się w sobie, nie tracąc przy tym wiele z objętości swego pokaźnego ciała.
- Właściwie jest mi obojętne, kiedy będzie test – wyszeptała niepewnie udając, że nie zauważa kpiącego spojrzenia przedmówcy. - Za tydzień czy dwa tygodnie...
- Albo za trzy albo za miesiąc, prawda? – wpadła jej w słowo Nauczycielka odrzucając głowę do tyłu. – Równie obojętne jest pani to, czy i kiedy dostanie pani obiecywaną podwyżkę?
Kursantka spuściła głowę, aż jej okrągły podbródek wtopił się w powałkowaną linię, którą rozpoczynały różowo umalowane, z przerażenia otwarte usta, a kończył wyeksponowany niezdarnie z kwiecistej sukienki dekolt. Tworzyła smutną bryłę, zbyt wielka za starym stolikiem z metalowymi nogami, przyciężka na plastikowe krzesło, przesadnie kolorowa na tle odrapanych ścian. Choć zbliżała się do trzydziestki, nadal jak dziecko mieszkała z rodzicami, siostrami i braćmi, jak ojciec rodziny zarabiając na wszystkich.
- A pan, panie Rosa? – Nauczycielka skierowała oskarżycielski palec na chłopaka w przylizanymi do tyłu kruczoczarnymi włosami. – Czy i panu jest obojętne to, że jeśli w porę nie uzyska pan zaświadczenia o zaliczeniu kursu, pański pracodawca nie przedłuży panu okresu próbnego?
Siedzący pod oknem chłopak długo wytrzymał jej spojrzenie i udając pewność siebie wyciągnął pod stolikiem swe zbyt długie nogi w niezasznurowanych, o półtora numera za dużych adidasach. Przez cały czas poruszał mimowolnie stopami, ciesząc się ze swobody palców, na codzień ściśniętych zamkniętymi półbutami. Czekały już na niego w domu, wyczyszczone przez matkę, która czarną pastą cierpliwie zasmarowywała załamania na powierzchni skóry. Nawet jeśli służbowe buty dawno utraciły pierwotną sztywność i po setkach godzin kursowania po hotelowej restauracji zdążyły upodobnić się do rozdeptanych kapci, nadal skutecznie paliły stopy Manuela Rosy, wzbogacając je o coraz to nowe pęcherze.
- No, panie Rosa! – Niecierpliwa Nauczycielka przypomniała o swojej obecności.
On jednak nie pozwolił się sprowokować; miesiące spędzone na usługiwaniu kapryśnym hotelowym gościom nauczyły go zatrzymywania na końcu języka każdej odpowiedzi, która mogłaby zabrzmieć inaczej niż _Tak, proszę pana_ czy _Naturalnie, proszę pani. Do usług._
- Madame – odpowiedział jej uprzejmie.
Manuel Rosa odwrócił wzrok w kierunku ziejącego upałem okna. Nie był dumny z siebie oraz ze sposobu ucieczki przed szyderczym wzrokiem Adama Soriano. Nie zamierzał jednak wdawać się w nieswoje wojny, a w utarczkach, które go nie dotyczyły, stawać po niewłaściwej stronie. Nie widział w tym żadnych korzyści, a jedynym, co mogłoby skłonić go opowiedzenia się w czyjeś przeganej sprawie byłoby zagrożenie i słabość kobiety. Jednak Nauczycielka z całą pewnością nie była słabą kobietą. I nic poważnego chwilowo jej nie zagrażało, zresztą i tak wszystko, w co się pakowała, odbywało się na jej życzenie i wynikało z jej braku rozsądku. Poza tym Manuel nie wiedział nawet, czy ją lubi.
Na razie wydawało mu się, że nie.6.
_W swojej szkole – właściwie była to państwowa szkoła, tak, jak ona była państwową nauczycielką – organizowała różne rzeczy. Spotkania z jakimiś przyjezdnymi artystami, wykłady, sprzedaż książek z biblioteki, konkursy czytania czy deklamowania wierszy. Zwykle nikt nie chciał brać w tym udziału, jedynie jej uczniowie dawali się namówić, zawsze niechętnie, raczej po to, by się jej przypodobać. Albo ponieważ nie mieli serca jej odmówić..._
_Trudno powiedzieć, co za tym wszystkim stało. Miała dziwne relacje z uczniami, jednak wiadomo było, że są dla niej ważni. Sprowadzała dla nich książki, a do szkoły załatwiła używaną kopiarkę. Korzystała z pomocy jakichś przyjaciół – często również nauczycieli – z kontynentu. Dziwiliśmy się głośno, trochę z pozy, a trochę z zazdrości, że gdzieś na świecie, z dala od nas, ma oddanych przyjaciół._
Złośliwie uśmiechnięty Adam Soriano rozpierał się na szkolnym krześle. Używał je tak, jakby swoim siedzeniem awansował je na obrotowy fotel szefa. Był menedżerem, który nie poczuwał się do obowiązku szanowania nieswoich sprzętów i nie była to jedyna rzecz, która odróżniała go od pozostałych kursantów, w tym pielęgnującego swe służbowe buty Manuela Rosy.
- Wszystko wskazuje na to, że tracę czas – stwierdziła ostro Nauczycielka głosem, który odmawiał powrotu w spokojne rejestry. – Skończmy więc temat na tym, że nie odwołuję testu.
Odwróciła się i poszła w stronę katedry. Wzięła z niej kredę i trzymając ją w palcach stanęła przed wiekową tablicą. Przybrała wyczekującą pozę, lecz mimo całej swej udrapowanej ostatentacji nie potrafiła pozbyć się zdenerwowania.
- W związku z nim całe dzisiejsze zajęcia poświęcimy na powtórkę. Kursantów proszę o podanie mi tematów, które ciągle jeszcze sprawiają problemy.
Kreda, którą ściskała w palcach, kruszyła się i osypywała na jej spódnicę. Zauważywszy to Nauczycielka ni z tego, ni z owego przypomniała sobie dobrych znajomych z kontynentu, jak ona nauczycieli. Opowiadali jej o swojej pracy: _Już rzadko kto posługuje się kredą_, usłyszała, _czarne tablice nadają się tylko do muzeum_. Nie mogła uwierzyć w marnotrawstwo pisania kosztownymi pisakami po plastikowej tablicy.
-Zacznijmy od gramatyki – oświadczyła głośniej niż należało.
W jej przypadku kreda, pozostawiająca po sobie tylko lekki pył, była znacznie praktyczniejsza. _Wystarczy, że się otrzepię –_ wyjaśniła zaprzyjaźnionym nauczycielom - natomiast _plamy z waszych pisaków zostałyby na mnie do końca życia_.
- Pan Soriano zaczyna.
Jednak trudny kursant wcale nie miał ochoty na powtórkę francuskiej gramatyki. Uniósł się z krzesła odsuwając je tak hałaśliwie, że gdyby nie wąska przestrzeń między stolikami w rzędach, przewróciłoby się na podłogę. Plastikowy sprzęt oparł się o stojący z tyłu stół i wystawił przed siebie przednie nogi jak wychudzony, wierzgający źrebak. Zasłużył tym sobie na kopniaka, który choć dyskretniejszy od wymierzonego przez Nauczycielkę książce, był z pewnością celniejszy.
- Słucham pana – skomentowała pantomimę Nauczycielka, z ambiwalentną satysfakcją rejestrując przerwę w dopływie zimnej krwi nielubianego ucznia. – Pańskie pytania.
Jednak on, zmiótłszy z drogi przeszkodę, tylko na chwilę zatrzymał się przy stoliku, z którego zgarnął swą nieotwartą teczkę.
- Tak bardzo zajęliśmy się przesuwaniem testu, że zapomniałem o innych ważnych sprawach – oświadczył patrząc jej prosto w oczy. – Niestety, muszę już iść.
Ruszył wąskim przejściem między rzędami jakby szedł do tablicy, już nie uczeń, lecz zblazowany wizytator, który w połowie pokazowej lekcji aktywnie wyraża dezaprobatę. Pięć kroków przed katedrą, a zaledwie trzy przed miejscem, w którym czekała Nauczycielka, zatrzymał się w wyreżyserowanej pozie zawahania. Wykonawszy ostatnie, ociekające kpiną pożegnalne spojrzenie, niczym zręczny tancerz wykonał półobrót w kierunku drzwi – w napiętej ciszy był jedynym, który podczas trwania scenki nieźle się bawił - i wyszedł z sali, nawet się nie żegnając.
Dopiero gdy zamknęły się za nim drzwi, zwyczajnie i nie przesadnie głośno, ktoś z sali wstał i otworzył okno. Jak spiętrzona woda wlał się przez nie hałas, w którym odgłosy ulicy mieszały się z krzykiem ptaków zamieszkujących jedyne w okolicy stare drzewo. Obserwowana przez wszystkich Nauczycielka ocknęła się nagle, jakby ptasi wrzask spełnił funkcję gongu przywołującego ją do porządku. Nie wypuszczając z dłoni zduszonego do połowy objętości kawałka kredy, podbiegła do drzwi i wypadła na korytarz.
- Stop! – krzyknęła w ślad za odchodzącym mężczyzną. – Jeszcze nie skończyliśmy, panie Soriano!
_Kiedyś próbowała urządzać występy poświęcone miejscowej sztuce. Naszej... kulturze. Na początek zaprosiła gitarzystów, chłopaków, którzy właściwie chcieli zrobić karierę jako grupa rockowa, jednak nie mając dość pieniędzy na komplet instrumentów i potrzebną oprawę, zarabiali ludowymi kawałkami granymi po hotelach. Mieli w repertuarze nie tylko muzykę z wyspy, ale właściwie wszystko, co mogło się podobać: obok La cucaracha lub Para ballar la bamba grali O sole mio czy nawet My heart will go on._
_Na występy u Nauczycielki przewidziane było tylko to, co sami skomponowali. Kapeli miały towarzyszyć dziewczyny tańczące flamenco._
Adam Soriano zatrzymał się, choć dotarł do końca korytarza i nawet sięgał już dłonią po klamkę u drzwi wejściowych. Wiedziała, że na nią czekał; oddalony o wiele metrów i odwrócony tyłem, cieszył się z sytuacji, która zmuszała ją do oglądania jego obraźliwie szerokich pleców.
- Uważa pan, że wolno panu wychodzić z zajęć, kiedy się panu spodoba?
Okręcił się leniwie w jej stronę. Dopiero tu, w mrocznym korytarzu, uwolnił twarz od nienaturalnego uśmiechu, którym dopiero co okraszał pyskówkę w klasie zapełnionej podwładnymi.
- O tak – odpowiedział arogancko. – Dokładnie tak uważam.
Znowu mimowolnie zacisnęła pięści, co zauważył z satysfakcją, nie zamierzając pozwolić jej dojść do głosu.
- Będę wychodził z tego kursu, ilekroć przyjdzie mi na to ochota. Gdybym jednak miał wychodzić, bo coś mi się nie podoba, musiałbym to robić za każdym razem, kiedy pani pojawia się w drzwiach, señora – oświadczył uniesionym głosem,
W końcu mógł pozwolić sobie na szczerość – w dwuosobowej, bezpośredniej rozgrywce wolno mu było zrzucić z siebie rolę ironizującego twardziela z Hollywoodu.
- Bo to pani podoba mi się najmniej z wszystkiego! Jest pani żałosna, pani nauczycielko, w tej swojej zaciekłości, z tym skrzeczącym, wściekłym głosem i francuskim akcentem, z wszystkimi pani pseudo-zasadami! Za kogo się pani uważa? Chce pani bronić tych ludzi przede mną, bo jestem ich szefem? Więcej od nich zarabiam? Takie są reguły, pani nauczycielko: pies, który biegnie na przedzie, dostaje więcej jedzenia niż wszystkie biegnące z tyłu razem wzięte! I nikt nie musi go lubić, wystarczy, że będą mu zazdrościć, bać się i go naśladować.
- Jeśli chodzi o porównanie z psem... – Spróbowała wpaść mu w zdanie, jednak bez powodzenia.
- Nic mnie nie obchodzą ich okresy próbne, mam gdzieś ich podwyżki. Dla mnie kończenie kolejnych kursów to rozrywka, wypełnianie teczki osobowej, udowadnianie moim szefom, że jestem świetny, rozwojowy, otwarty! Wcale nie muszę tego robić i nikt mnie nie rozlicza. Dlatego też mam gdzieś pani testy!
Wyrzucał z ust kolejne, nawilżone lepką śliną słowa, każde z nich odrobinę głośniej. Wpatrywała się w niego skrupulatnie, jakby był robakiem, który staje się coraz mniejszy. Jej oczy przypominały obiektyw przykręcony do lufy snajpera, z krzyżykiem pośrodku.
- A ja mam gdzieś pana – wyrzuciła w końcu z siebie. Była pełna rozsierdzonej ulgi. –I może mi pan wierzyć, zamiast robić te cholerne francuskie testy z ludźmi, którymi pan tak pogardza, zamiast w ogóle uczyć ich obcego języka, ja również wolałabym skupić się na tym, jaka jestem świetna, rozwojowa i otwarta.
- Mógłbym rozejrzeć się za czymś dla pani – zaproponował ze skwapliwym szyderstwem.
- To doprawdy uprzejme z pana strony...
Zadarła do góry podbródek.
- Ja jednak pozostanę przy tym, co robię - powiedziała. - Tyle tylko, że muszę zacząć się lepiej starać.
- Jestem tego samego zdania.
- Powinnam mianowicie uczyć tych ludzi – oprócz, oczywiście, języka francuskiego – jak postępować z takimi gnojkami jak pan!
_Z tamtych pracowicie przez nią zaplanowanych występów muzyczno–tanecznych także nic wielkiego jej nie wyszło._
_Na ten wieczór udało się jej namówić wielu uczniów. Niektórzy, aby sprawić jej przyjemność, przyprowadzili nawet swoje rodziny. Ucieszyła się na ich widok, jakby zapowiadał wspólną fiestę obok części oficjalnej. Jednak to nie wystarczyło; publiczność nie dopisała na miarę jej wyobrażeń i prócz uczniów oraz rodzin artystów niewielu miejscowych mogło docenić jej trudy. Byliśmy tym cokolwiek zażenowani, zwłaszcza jej siedząca w pierwszym rzędzie przyjaciółka, która zdobyła się nawet na przyniesienie kwiatów – co naprawdę nie należało do naszych obyczajów... Wszystko wypadło jakoś blado i ponuro._
_Próbowaliśmy jej potem tłumaczyć, że miejscem dla tańców i śpiewów nie jest odrapany szkolny budynek, że my lubimy je na placu, na ulicy... Albo w lokalu, jednak jednym z naszych, w gospodzie, w barze lub jednej z bodegas, bez wystilizowanych dla turystów bzdur. Nasi artyści nie potrzebują sceny, bo jak my lubią czuć się wzajemnie, wąchać się, dotykać. Włączać się do tańca, wspólnie śpiewać. Najlepiej pod gołym niebem._
_Jednak ona nas nie zrozumiała. Nawet skrajnie nami rozczarowana nie zmieniła zdania i nadal nalegała, byśmy robili to w jej szkole._7.
Celesta nigdy nie przestała żałować czasów, w których ludzi szlachetnie urodzonych odgradzała od pospólstwa naturalna, zdrowa granica. Jedynymi, z którymi utrzymywano wówczas bezpośredni kontakt, byli służący.
Dla jej babki, doni Isabel Vaca y Peralta – Celeście wolno było nazywać ją Abuelą - posiadanie służby było czymś zwyczajnym. Jej służebna nigdy nie odstępowała jej na krok i kładła się do snu w nogach łóżka dopiero wówczas, gdy chlebodawczyni spokojnie zasnęła. Celesta wysłuchała wielu zabawnych historyjek o często wymianianych służących kapryśnej donii Isabel; w jej świecie rozbudowana hierarchia przynależności była rzeczą tak naturalną, jak wznoszenie domu na silnych fundamentach i przykrywanie go solidnym dachem.
Nieodpowiednią rzeczą były natomiast eksperymenty, i to nie tylko te dotyczące doboru służby, ale tajkże kontaktów z wszystkimi innymi ludźmi.
Portret Abueli wisiał kiedyś na honorowym miejscu w _castillo._ Oprawiony w ciężką, złoconą ramę, przykrywał niemal całą ścianę na półpiętrze i natychmiast rzucał się w oczy każdemu, kto tylko przekroczył próg domu.
Królująca na nim doña Isabel Vaca y Peralta ma dopiero dwadzieścia lat. Właśnie poślubiła dziadka Celesty, kapitana Felipe Reyes de Lausana. Swojej wnuczce wyzna, że w czas pozowania nosiła już w łonie jej ojca, swego jedynego i ubóstwianego syna, kawalera Ernesta Juana Reyes y Peralta . Kiedy się urodził, miał długie włosy czarne jak skrzydło kruka, ku rozpaczy doni Isabel, która ubolewała, że podobieństwo do ojca przedłożył ponad złote loki matki. Były one bezcenną rzadkością wśród mieszkańców wyspy i dopiero przyjście na świat Celesty - jej matka pochodziła ze skromniejszego, francuskiego rodu Boyer - przywróciło Abueli nadzieję w to, że jasne włosy nie zaginą w jej rodzinie przywiązującej znaczenie do rzeczy odróżniających ją od pospólstwa.
Któregoś lata – Celesta nie pamięta dokładnie, czy wydarzyło się to w tym samym roku, w którym Korsarz odpłynął z wyspy – w _castillo_ stały się konieczne pewne zmiany dotyczące przestawienia mebli, spakowania niepotrzebnych rzeczy, pozbycia się kilku sprzętów oraz odmalowania sieni. Portret Abueli przeniesiono wówczas do spokojnego, narożnego pokoju na piętrze, tak, jak z pewnością życzyłaby sobie dama unikająca kontaktów z ludźmi niskiego pochodzenia. Przeprowadzka uchroniła ją spojrzeń prostych mężczyzn, którzy wchodząc do domu nie ściągają kapelusza, a także od patrzenia na ich nieszczęśliwe kobiety, zmuszone przez los do zarabiania na życie pracą.
Wieczorami Celesta przechadza się po domu. W tajemniczej porze umykania dnia i nastawania nocy pogrąża się w rozmyślaniach, którym sprzyja pokonywanie schodów, odkrywanie korytarzy i krużganków, przypominanie sobie kształtu wysokich okien. Jedynym dźwiękiem, który towarzyszy jej w przechadzce, jest szum brokatowej sukni z trenem, postępującym za Celestą wiernie jak oddany kamerdyner. Czasami wyobraża sobie nawet, że odwróciwszy się, napotka jego usłużne spojrzenie.
Swoją babkę odwiedza niemal każdego wieczora. W jej oczach doña Isabel pozostała zjawiskowo piękną damą z portretu i nawet jeśli przybyło jej lat, a złote włosy utraciły blask na rzecz spopielałej siwizny, nadal widzi w niej swój wzór oraz swą najbliższą, ubóstwianą przyjaciółkę. Celesta jest szczęśliwa znajdując Abuelę w dobrym nastroju, chętną do wspomnień lub pogaduszek o sprawach poważnych i błahych. Wizyty u niej są nieustającym powodem do radości i nigdy nie wieje w nich nudą, ponieważ doña Isabel jest uroczą osobą, której jasności umysłu nie zmatowiły upływające na wyspie lata. W jej otoczeniu nie ma miejsca na przeciętność, banał, a także na malkontenctwo, jakże powszechne w opuszczonym przez nią świecie.
Podczas spotkań obu dam, które zasłuchane w siebie gawędzą sobie o zmroku, wypowiadane słowa posiadają głębokie znaczenie oraz urodę staroświeckich poematów. Ich łagodna wieloznaczność łamie kanony mody zaniedbującej ponadczasowe piękno, jednak nie jest to przedmiotem zmartwienia dam z rodu y Peralta. Ludzie, którzy temu hołdują, nie interesują ani doni Isabel, ani jej wnuczki Celesty. Bez nich świat – według zgodnej opinii obydwu – znakomicie by się obył.
Bywa jednak i tak, że wiekowa dama jest znużona, śpi albo nie ma ochoty na rozmowę. Niekiedy miewa też, niestety, migrenę, która to nieznośna przypadłość znana jest również Celeście. Pełna współczucia dla Abueli nie niepokoi jej wówczas swoją osobą, ale wymyka się cichutko przez drewniane drzwi i podejmuje wędrówkę po domu. Czasami wychodzi przed dom, jednak rzadko opuszcza teren ogrodu, zadawalając się przechadzką wzdłuż linii ogrodzenia, które chroni _castillo_ przed obcymi.
Celesta kocha zmierzch, miękko opadający na krzewy, ścieżki i pachnące ziołami zagony. Jest to pora, w której ptaki wykrzykują swe ostatnie ptasie życzenia i wytańcowując w powietrzu pożegnalne ukłony, umawiają się hałaśliwie na następny dzień. Celesta uważnie je obserwuje i śledzi ich cowieczorne rytuały. Zazdrości im swobody gromadnego życia oraz ich pojedynczej wolności. Kocha ich taniec i jest trochę o niego zazdrosna. Czasami próbuje go naśladować, co jednak okazuje się niewypowiedzianie skomplikowane, ponieważ maleńkie ptaki krążace nad domem Celesty są szybkie i w zastanawiający sposób nerwowe. Trudno jest wybrać pojedynczy egzemplarz i wyizolować go z tętniącej ptasiej chmury jako swego nauczyciela. Nazbyt często zdarza się, że gdy Celesta upatrzy już sobie wzór do naśladowania, stworzenie umyka jej gwałtownie z pola widzenia i wtapia się w grupę, której taneczna dynamika rządzi się zbiorowymi regułami. Wtedy Celesta smutnieje pojmując, że nigdy nie uda się jej naśladować całego stada.
Któregoś lata, długo po tym, jak okręt Korsarza zniknął ostatecznie we mgle horyzontu, na wyspę Celesty przyleciały nowe ptaki.