- promocja
- W empik go
Kod Himmlera - ebook
Kod Himmlera - ebook
Nowe, poprawione wydanie debiutanckiej powieści Przemysława Piotrowskiego.
Rok 1943, Góry Sowie. W trakcie nazistowskiego projektu „Riese” (Olbrzym) dochodzi do przerażającego wydarzenia.
Dwa lata po II wojnie światowej brytyjski marine z grupą najlepszych komandosów zostaje wysłany na Antarktydę, gdzie cudem udaje mu się przeżyć.
Czasy obecne. W okolicy norweskiej stacji Troll na Ziemi Królowej Maud dochodzi do spektakularnego odkrycia, zaś w Oslo zamordowany zostaje ceniony pracownik naukowy.
Tymczasem w ręce młodego dziennikarza z Polski trafiają nazistowskie dokumenty, które jego dziadek dzień przed śmiercią znalazł w kompleksie „Olbrzyma”. Wnuk postanawia rozwiązać zagadkę. Odkrywane fakty stają się coraz bardziej szokujące i niebezpieczne. Mężczyzna wplątuje się w walkę bezwzględnych wywiadów, a każdy kolejny krok prowadzi do rozwiązania mrocznej tajemnicy, która może zmienić świat w prawdziwe piekło...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-397-3 |
Rozmiar pliku: | 1 019 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiele pisarek i pisarzy wstydzi się swojego debiutu. Ja nie! Chociaż muszę przyznać, że gdy po prawie dziesięciu latach zajrzałem do pliku o nazwie „Kod Himmlera”, to zazgrzytały mi zęby. Czy to ten sam Piotrowski? Czy to naprawdę ja napisałem?
Pamiętam, że siedziałem nad klawiaturą i kombinowałem, co zrobić… Nie dotykać? Przepisać całą książkę zdanie po zdaniu? Zapytałem Was nawet o to w jednym z postów. Większość odpowiedzi sprowadzała się do tego, żeby wznowić w identycznej wersji. Uznałem, że do tego dopuścić nie mogę, bo choć fabularnie do tej pory nie mam sobie nic do zarzucenia, to jednak z perspektywy czasu styl i wykonanie mogłem ocenić co najwyżej dostatecznie. Uwierzcie, że czytając niektóre fikuśne konstrukcje, momentami rwałem sobie włosy z głowy. Po dłuższym namyśle postanowiłem, że zachowam debiutancki klimat, ale delikatnie poprawię narrację i styl. Tak, żebyście poczuli, że to młody Piotrowski, ale zarazem dało się tę książkę czytać bez wrażenia, że jej autor cofnął się w rozwoju literackim.
Z _Kodem Himmlera_ łączy mnie wiele wspomnień. Najważniejsze to narodziny mojego pierwszego dziecka. Dziś Kuba ma już osiem lat, a ja czwórkę z przodu. Czas płynie, a ja od tamtej pory napisałem trzynaście powieści i mogę uczciwie przyznać, że spełniam swoje marzenia. A droga do nich, z różnych względów, wcale nie była usłana różami. Dlatego ta książka ma i zawsze będzie mieć szczególne miejsce w moim sercu. _Kod Himmlera_ pozwolił mi uwierzyć, że warto walczyć i nawet jeśli ktoś rzuca ci kłody pod nogi, nie poddawać się i przeć do przodu. Dziś jestem tu, gdzie jestem, ale zdaję sobie sprawę, że przede mną jeszcze długa droga. Gdzie będę za następne dziesięć lat? Nie wiem i nie chcę wiedzieć, bo ta droga byłaby niewyobrażalnie nudna.
Chciałbym tym razem, oczywiście poza najbliższą rodziną, podziękować głównie Wam, drogie Czytelniczki i Czytelnicy. Za to, że kiedyś uwierzyliście w debiutanta i kupiliście moją książkę. Za to, że daliście mi nadzieję i kredyt zaufania, że dalej ze mną jesteście i czytacie moje powieści. Jeszcze raz dziękuję Wam za to bardzo, bardzo mocno. Wasze wsparcie nieustannie motywuje mnie do ciężkiej pracy, nauki, poprawiania warsztatu i walki o marzenia. Dziękuję również wszystkim pracownikom Wydawnictwa Czarna Owca, którzy są absolutnie fantastyczni i umożliwiają mi rozwój. Kłaniam się także przyjaciołom i wszystkim tym, którzy wspierają mnie w dążeniu do osiągania kolejnych, czasem wydawałoby się nierealnych celów. Najmocniej Wam wszystkim dziękuję.
W przyszłym roku planuję wznowienie mojej drugiej powieści – _Drogi do piekła_. A później? Jest jedna rzecz, która wciąż siedzi mi z tyłu głowy…
Tymczasem nie żegnam się na długo, bo już wkrótce na półki księgarskie trafi drugi tom przygód Luty Karabiny. A jeśli szczęście dopisze, to pod koniec roku postaram się sprawić Wam duuużą niespodziankę…
A teraz życzę Wam dobrej i emocjonującej lektury.
Trzymajcie się, do zobaczenia!
Przemysław Piotrowski
Zielona Góra, 5 kwietnia 2023 rokuPROLOG
SIEĆ BUNKRÓW OLBRZYM,
Góry Sowie, okupowana Polska, 12 stycznia 1943 roku
Obudziły go krzyki za ścianą.
Nic nowego. To koledzy wydzierali się, poganiając więźniów. Żydów, Polaków, Rosjan i wszelkiej maści podludzi, których nie znosił tak samo jak tej dziadowskiej roboty. Przez to robactwo musiał tu gnić już siódmy miesiąc i naprawdę rzadko widział światło słoneczne. Ostatni raz w Boże Narodzenie, gdy razem z pozostałymi żołnierzami wyszli z bunkra i przyozdobili jeden z pobliskich świerków. Powiesili łyżki, widelce, a nawet kilka prawdziwych niemieckich bombek, które jakiś ważniak przywiózł w przydziale na święta. Na świeczki zabrakło, więc przywiązali do gałązek zapalniczki, ale i tak przez chwilę poczuł się jak w domu. Dostali też dodatkowe porcje jedzenia, bonusowy karton papierosów i po butelce polskiej wódki, a że kilku z jego kolegów wybrało się na polowanie, to wigilijna kolacja zamieniła się w prawdziwą ucztę. Razem śpiewali kolędy, w tym jego ukochaną _Stille Nacht._ Jej echo wracało odbite od pobliskich skał i gęstej ściany świerkowo-bukowego lasu, przykrytego grubą warstwą białego puchu, nadając tej chwili niezapomniany klimat. Było tak pięknie, że nawet poczęstował jednego z wracających do kopalni Polaków papierosem. Chwila słabości? Nie, nigdy w stosunku do tych zwierząt. Oni mieli zapracować na przyszłość jego i jego rodziny, żony Ewy oraz trójki dzieci – czteroletniej Ingi, sześcioletniego Franza i dziesięcioletniego Alberta. Dlaczego poczęstował więźnia tym papierosem? Sam tego nie wiedział. Może dlatego, że i zapchlonemu kundlowi czasem należy się kość. Chociaż w Wigilię.
Ogarnął wzrokiem wykute kilofami pomieszczenie. Przypominało jamę jakiegoś pierwotnego człowieka. Ile to razy już je widział i ile jeszcze będzie musiał? Czasem myślał, że lepiej byłoby pojechać na front. Przynajmniej mógłby codziennie oglądać słońce. A tu? Zimne, mokre, skąpane w wiecznym półmroku lub całkowitej ciemności skały, przenikliwy chłód, woń potu, uryny i gnijących na ciele mundurów. Słabe światło żółtych jarzeniówek tylko gdzieniegdzie rozświetlało surowe wnętrza, w tym jego skromny, dzielony z innymi żołnierzami pokoik dwa na trzy metry, równie odpychający, jak pożyteczny, gdy człowiek potrzebował odpoczynku. Można było zamknąć drzwi i choć na parę godzin zapomnieć o całym tym popieprzonym świecie.
Podniósł się, przetarł oczy i ochlapał twarz zimną wodą z wiadra stojącego przy jego prowizorycznym łóżku. Spojrzał na zegarek, na którego zaparowanej tarczy ledwo było można dostrzec wskazówki. Trzynasta dwadzieścia siedem. Do piętnastej zostało ponad półtorej godziny, ale wiedział, że jak już się obudził, to raczej nie zaśnie. Chwycił mausera i zapiął mundur na ostatni guzik. Mimo braku termometru nie miał wątpliwości, że temperatura pewnie niewiele przekracza zero stopni. Przez ostatnie dni, gdy na zewnątrz panowały ponaddwudziestostopniowe mrozy, nawet ich niemiecki system ogrzewania nie dawał rady. Było bardzo zimno.
Głosy się nasiliły. Szybko skojarzył właściciela tego najbardziej donośnego. Należał do Helmuta Griesena, z którym lubił grywać w pokera i którego niemal zawsze ogrywał. Żołdak pochodził ze wsi pod Duisburgiem i stanowił klasyczny przykład paranoika i sadysty, a do tego był porywczy, błyskawicznie się denerwował i uwielbiał wyżywać na więźniach. Katował ich czasem na śmierć i pewnie lepiej nadawałby się do zwykłego obozu niż tu, gdzie ludzkie życie, choćby najbardziej podłe, trzeba było szanować. Kiedyś nawet obcięto mu żołd, gdy zatłukł jakiegoś Polaka. Facet wyraźnie miał pecha, bo Helmut krótko wcześniej przegrał równowartość tygodniówki, więc wyładował na nim swoją frustrację. Walił go pałką po całym ciele, potem kolbą karabinu, bo więzień poprosił o szklankę wody. Ponieważ ten wciąż nie chciał wyzionąć ducha, Griesen usiadł na nim okrakiem, wziął kawałek skały i z całej siły gruchnął nim w głowę biedaka. Trzask miażdżonej czaszki odbił się wówczas echem w całym korytarzu, potem nastała grobowa cisza. Helmut długo siedział na trupie Polaka, próbując złapać oddech, spocony, wściekły. W końcu wstał, otrzepał mundur i zapalił papierosa. Mocno się zaciągnął i gdy tylko odwrócił głowę, został potężnie spoliczkowany przez majora Schückera, na oczach kilku innych więźniów, co dotknęło go jeszcze bardziej. Obcięto mu żołd i stracił przepustkę, którą miał dostać za niecały tydzień.
W Olbrzymie ceniono każde życie, tu liczyła się praca. A jak nie było ludzi do pracy, to ta szła wolniej. Oficerowie wiedzieli o tym i pilnowali, aby bez sensu nie tracić siły roboczej. Krzepki więzień bywał karmiony lepiej niż szeregowi żołnierze, co lubiącego sobie podjeść Helmuta mocno irytowało, a czasem doprowadzało do szału, i często mścił się za to w każdy możliwy sposób. Wyzywając, poniżając, bijąc za najmniejsze przewinienie, czasem ot tak, dla zasady. Po prostu. Bo lubił.
Oliver nie miał takich skłonności. Nie był sadystą. Ojciec, Wilhelm Wiesemann, uczył go od zawsze, że dobry żołnierz wykonuje rozkazy. Nie robi nic ponad to. I on je wykonywał. Nie żeby specjalnie żałował tych prostaków ze wschodnich rubieży Europy czy tym bardziej ohydnych żydowskich szkodników. Nie czuł jednak potrzeby, żeby marnować siły na poniżanie czy bicie. Oni mieli pracować na jego wspaniały naród, na jego rodzinę i dzieci.
– Ty podła żydowska świnio! – usłyszał głos Helmuta, który wymierzał razy jednemu z więźniów w głębi tunelu. W ruch znów poszła kolba karabinu. – Wstawaj, ty kupo żydowskiego gówna! I spróbuj jeszcze raz to upuścić, to zatłukę na śmierć!
Oliver wychylił się ze swojej klitki i poświecił latarką. Więzień klęczał, chroniąc rękami kark. Wiadomo, co to za jeden. Numer 1999. Łatwy do zapamiętania, także dla Helmuta, który upodobał go sobie i karcił przy każdej nadarzającej się okazji. Wyglądało to trochę komicznie, bo gdyby ten Żyd stanął z Griesenem do walki na pięści, zmiótłby go jednym machnięciem swojej wielkiej graby. Przewyższał go o głowę, miał ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, przy niecałych stu sześćdziesięciu pięciu Helmuta. W barach był potężny jak tur. Oliver nie miał wątpliwości, że gdyby chciał, jedną ręką wbiłby Griesena w ziemię. Ale właśnie takich ten sadystyczny strażnik lubił katować najbardziej, pewnie lecząc się z kompleksu niższości, bo chociaż Helmut był sympatycznym kolegą, to momentami nawet jego potrafił doprowadzić do szewskiej pasji.
– Daj mu wstać, bo znów stracimy człowieka i obetną ci żołd! – krzyknął Oliver. – A chcę jeszcze w tym tygodniu wygrać od ciebie parę marek – dodał z przekąsem.
– Nie masz szans. Tym razem oskubię cię do golasa – odburknął Griesen, sięgając po paczkę najpopularniejszych w szeregach Wehrmachtu papierosów marki Juno. Pozwolił więźniowi podnieść się z kolan, zapalił. – Ale temu szkodnikowi się należało. To bardzo cenny i ważny ładunek. Dostaliśmy rozkaz znieść go aż do piątego poziomu, gdzie mają odebrać go… no wiesz…
Wiedział. Zaraz po Nowym Roku przyjechał tu specjalny oddział SS. Nigdy wcześniej nie widział tak wysokich rangą dygnitarzy partyjnych. Podobno był nawet sam Führer, ale Oliver i większość bliższych mu kolegów go nie widzieli. Zauważył natomiast innych, w tym Hauptsturmführera Ernsta Schäfera oraz samego Reichsführera Heinricha Himmlera – prawą rękę ukochanego wodza Adolfa Hitlera. Ich pojawienie się w otoczeniu kilkunastu innych członków NSDAP wzbudziło wówczas w Olbrzymie spore zamieszanie, tym bardziej że część przybyłych na pewno nie była żołnierzami, raczej jakimś typem naukowców czy kimś w tym rodzaju. Wywnioskował tak po tym, jak byli oprowadzani po bunkrze, jak analizowali otoczenie, jak oficerowie tłumaczyli im zalety tej nieskończonej sieci tuneli. I nie nosili klasycznych mundurów SS, tylko takie, których dokładnie nie potrafił sklasyfikować, w każdym razie na pewno nie należały do zawodowych żołnierzy, tego jednego był pewien. Kim jednak byli, nigdy się nie dowiedział, choć zaczęły krążyć plotki, tyle że zaraz major Schücker zakazał wszystkim rozmawiać na ten temat i on, jako dobry szeregowy, po prostu posłuchał rozkazu.
Przyjrzał się bliżej wielkiej, dębowej, wzmacnianej stalowymi płytami skrzyni, którą niosło, jak szybko policzył, aż dwunastu więźniów. Słyszał, że transport podobnej odbywał się w dzień przyjazdu najwyższych dygnitarzy Rzeszy, ale wtedy pech chciał, że trzymał wartę w innej części bunkra. Podszedł bliżej. Miała prawie trzy metry długości, ponad półtora szerokości i wysokości, może nawet więcej, ale w półmroku trudno było jednoznacznie ocenić jej wymiary. Więźniowie taszczyli ją na kilkumetrowych stalowych rurach, a gdy zbliżyli się do kolejnej słabo żarzącej się lampy i światło zaczęło powoli obejmować skrzynię swoim blaskiem, jego oczom ukazał się czarny, wzorowany na symbolu rzymskich legionów orzeł trzymający w szponach wieniec, wewnątrz którego znajdowała się swastyka. Na wierzchu widniała świeżo przybita pieczęć, a na niej wielkimi literami zaznaczono „ściśle tajne”; taki sam napis widział dziś rano, gdy pod koniec zmiany natknął się na Petera Neumanna. Kompan prowadził czwórkę więźniów z podobną, choć sporo mniejszą skrzynią. Jakiekolwiek pytania o to, co może się znajdować w środku, nie miały większego sensu, więc Oliver postanowił tego nie roztrząsać i sięgnął po paczkę papierosów.
– Windą zjedziecie co najwyżej do trzeciego poziomu – zwrócił się do Helmuta. – Potem znów czeka was prawie półkilometrowy spacer, więc daj im trochę odsapnąć – dodał, wcale nie kierując się litością wobec wycieńczonych więźniów, a jedynie troską o to, aby ładunek dotarł do celu w nietkniętym stanie.
– Odsapną, gdy doniosą – odburknął Griesen.
– Droga do kolejnej windy jest już łatwa, ale tu, za zakrętem, uważaj. Za rogiem jest trochę stromo i ślisko. Sprawdź, czy wszyscy mają dobre buty – ostrzegł Oliver, grzebiąc w przepastnych kieszeniach munduru. W końcu odnalazł paczkę zapałek i przypalił papierosa.
– To zwierzęta. Należy tylko dobrze ich wytresować, a będą chodzić jak w zegarku, nawet bez butów. – Griesen wykrzywił usta w grymasie pogardy. – Dadzą radę, w przeciwnym razie będę z nich pasy darł. Słyszeliście, zapchlone sukinsyny?! – wydarł się do niosących skrzynię więźniów, ale ci nie zareagowali.
– Dobra, dobra. Bądźcie ostrożni – mruknął Oliver, usuwając się z drogi i przepuszczając więźniów z ciężkim ładunkiem.
Już chciał się cofnąć do swojej komórki, aby odleżeć pozostałe półtorej godziny do czasu swojej warty, gdy nagle poczuł dziwną woń. Zdecydowanie nieprzyjemny zapach, jakby odchodów zmieszanych z czymś trudnym do zdefiniowania. Skrzywił się, ale postanowił, że nie jest to kwestia, nad którą powinien się zastanawiać w wolnym czasie, więc klepnął idącego za więźniami Helmuta, kiwnął głową dwóm innym strażnikom i wrócił do swojej skalistej klitki.
Usiadł na łóżku, spojrzał na zegarek, oparł mausera o ścianę i położył się na łóżku. Okrył się kocem i zamknął oczy z nadzieją, że mimo przeszywającego zimna uda mu się zdrzemnąć. Z lekkiego półsnu wyrwała go seria niepokojących dźwięków. Otworzył powieki, nasłuchując. Hałasy niosły się z głębi tunelu, być może nawet z niższego poziomu. Metaliczne, donośne, nigdy takich nie słyszał. Wtedy rozległ się trzask pękającego drewna.
Pomyślał, że ten debil Griesen pewnie znów zlał któregoś z więźniów, a ci upuścili ładunek, który mógł się roztrzaskać o skały. Niechętnie sięgnął po mausera i już miał wyjść na korytarz, gdy z głębi tunelu poniósł się przeraźliwy wrzask dobiegający z kilkunastu gardeł. Stanął jak wryty, bo nagle zdał sobie sprawę, że słyszy coś jeszcze. Dziwny dźwięk, przez który skamieniał. Pomimo niskiej temperatury na skronie wystąpiły mu krople potu. Stał i nasłuchiwał. Rozległy się strzały, a potem znów to coś, czego nawet nie chciał sobie wyobrażać.
Nastała cisza. Sekundy ciągnęły się jak minuty, a on dalej tkwił nieruchomo jak słup soli. Zdał sobie sprawę, że się modli. Wtedy usłyszał kroki. Szybkie, paniczne. Ktoś biegł tunelem w jego stronę. I znowu to coś. Coś, o czym nawet bał się myśleć. Wtem krzyk zastąpiło przeciągłe charknięcie i jakby gulgotanie, dźwięk, który słyszał już wiele razy. Odgłos człowieka, któremu kula rozerwała płuca i który zaczyna topić się we własnej krwi. Potem trzask, dokładnie taki jak wtedy, gdy Helmut zmiażdżył kamieniem czaszkę temu Polakowi. I znów cisza. Tak dojmująca, że słyszał bicie własnego serca.
A potem usłyszał coś tak ohydnego i przerażającego, że jego umysł, choć oswojony z wojennymi doświadczeniami, nie był w stanie tego przyswoić. Przełknął ślinę, bo mięśnie nóg odmówiły mu posłuszeństwa. Chciał zniknąć, po prostu zapaść się pod ziemię, a najlepiej przenieść w inne miejsce. Do siebie, do rodzinnego domu pod Magdeburgiem, gdzie zawsze czuł się bezpiecznie i gdzie czekali na niego żona i trójka ukochanych dzieci. Ta myśl wróciła mu czucie. Instynkt podpowiedział, że musi uciekać. Natychmiast!
Otworzył drzwi i pobiegł w kierunku wyjścia z bunkra. Tunel wypełniła zaś seria odgłosów, które spętały mu nogi, a on poślizgnął się i runął jak długi. Uderzył twarzą o skałę, mimo to niemal natychmiast się podniósł. Odrzucił mausera. Wiedział, że broń na nic mu się nie przyda.
Za plecami znów usłyszał ten dźwięk. Zbliżał się błyskawicznie. Oliver Wiesemann pojął, że już po nim.
* * *
Ziemia Królowej Maud, Antarktyda, 13 maja 1947 roku
Przeciągnął zapałką po drasce, ale wiatr po raz kolejny zdmuchnął płomień. Zaklął i sięgnął po następną. Gdy tylko nastąpił zapłon, od razu przypalił papierosa i mocno się zaciągnął. Rozbłysk ukazał w ciemności młode, choć wyraźnie męskie rysy. Policzki i brodę pokrywał kilkudniowy zarost powleczony białym szronem, a na brwiach i pod nosem wisiały niewielkie sople. Mężczyzna objął spękanymi wargami papierosa i wciągnął energicznie dym do płuc. Spojrzał w gwiazdy, które odbiły się w jego źrenicach niczym dwa diabelskie ogniki. Znów zapadł mrok, który rozświetlała od czasu do czasu maleńka iskierka żarzącego się papierosa.
Prawie nie czuł dłoni, ale prawej nie schował z powrotem do grubej skórzanej rękawiczki. Był żołnierzem brytyjskiej piechoty morskiej, a w szeregach Royal Marines służyli tylko twardzi ludzie. Przez cztery lata wojny nie zabili go Niemcy ani Włosi, więc dlaczego miałby to zrobić mróz, nawet jeśli słupek rtęci spadł poniżej minus czterdziestu sześciu stopni Celsjusza.
Raz jeszcze spojrzał w rozgwieżdżone niebo. Tak pięknego nie widział nigdy wcześniej. Setki drgających punkcików zdawały się odgrywać jakiś magiczny rytuał, swoisty taniec na nieprzeniknionej czerni nieboskłonu. Lubił patrzeć w gwiazdy, to go uspokajało. Gdy kładł się po każdej kolejnej akcji, gdy już zabił wystarczającą liczbę nazistów, gdy po raz kolejny udało mu się ujść z życiem, schodziły z niego wszystkie emocje. Właśnie wtedy, gdy patrzył w gwiazdy. Nigdy się specjalnie nie zastanawiał, co jest tam, daleko. Po prostu czuł spokój, który pozwalał mu w końcu zasnąć i obudzić się z nadzieją, że następnego wieczoru znów będzie miał szansę spojrzeć w niebo. Że ponownie uśmiechnie się do niego fortuna i nie dostanie kulki w łeb, jak dziesiątki jego kompanów, z którymi przez tyle lat walczył ramię w ramię. Widział już niebo nad Saharą, w Normandii, a nawet w niemieckich Alpach. No i oczywiście na jego ukochanej wyspie. Z nią wiązało się tyle wspaniałych wspomnień: ciepłego domu, kochającej matki, która co ranek budziła go zapachem jajek smażonych na bekonie – pysznych i przypominających mu Anglię. Nigdy jednak nie widział nieba tak kryształowego, czystego i przytłaczającego swoim pięknem jak tu.
Kolejny mroźny powiew, który poczuł na zmrożonych policzkach, sprowadził go na ziemię. Ostatni raz zaciągnął i wyrzucił papierosa, a jego żar natychmiast zgasł w głębokim śniegu. Założył rękawiczkę na zgrabiałą rękę, mocniej naciągnął gruby wełniany kaptur na głowę i odwrócił się w stronę murowanego budynku.
Mimo że trochę się uspokoił, to jednak wciąż był zły. Nie na to, gdzie się znalazł, nie na to, co robił. Na to, co go omijało. Bo skoro już przerzucono go z Gibraltaru na Falklandy, skoro przeszedł morderczy trening walki na mrozie i skoro w końcu wylądował w tym cholernym lodowym piekle, to mogli go przynajmniej zabrać ze sobą.
Trzy lata, trzy cholerne lata, pomyślał i chwycił za klamkę drzwi niskiego budynku w kształcie podkowy. Trzy lata więcej i pułkownik nie obszedłby się z nim jak z gówniarzem mającym jedynie stać na czatach. On, facet, który dostał osiem wyróżnień i orderów podczas drugiej wojny światowej, został potraktowany jak zwykły żółtodziób. Ta myśl nie chciała go opuścić, gdy zamykał za sobą drzwi. Czuł, że omija go coś ważnego, może nawet wielkiego.
Ściągnął rękawiczki i potarł o siebie dłonie. Krążenie zaczęło wracać. Rozpiął grubą skórzaną kurtkę i kilka razy uszczypnął się w policzki. Chociaż w tym stroju wyglądał jak bokser wagi ciężkiej, wcale nie był potężnie zbudowany. Owszem, miał wysportowaną sylwetkę, szerokie barki i wąską talię, lecz krzepa nie kryła się tylko w mięśniach, ale i w charakterze. Nie mogło być inaczej, skoro przez ostatnie lata jego ciało i umysł dzień w dzień przyzwyczajały się do niemal nadludzkiego wysiłku. Do tego trzymiesięczny, najtrudniejszy w życiu trening przed wyjazdem na to lodowe pole. Przełożeni nie mieli litości.
– Antarktyda to najbardziej nieprzyjazne miejsce na ziemi. Zlekceważycie ją, nie docenicie jej, wzgardzicie nią, a na pewno was zabije – ostrzegał pułkownik Hudson.
Trening naprawdę był morderczy i ukończyli go nieliczni. On był wśród nich. Nic nie zahartowało go tak jak te trzy miesiące w kanadyjskim interiorze. Zawsze był silny, wszak wychował się na roli, ale teraz działał jak dobrze naoliwiona maszyna. Był w stanie większość nazistów powalić jednym ciosem. Kiedyś nawet takiego zatłukł gołymi rękami. Wielkiego jak tur szeregowca z Afrika Korps, przyłapanego podczas kampanii afrykańskiej przez jego kompanię na gwałcie na kilkunastoletniej muzułmance w jednej z zapomnianych wiosek pod Trypolisem. Sukinsyn dopiero co skończył. Niczego się nie spodziewał, bo otoczyli wioskę pod osłoną nocy. To była pierwsza chata, na uboczu. Wszedł tam z dwoma innymi żołnierzami. Zaskoczyli wroga, który nawet nie zdążył podciągnąć spodni. Nie krzyczał, gdy zobaczył wycelowane w jego stronę trzy lufy karabinów Lee-Enfield. Kazali mu się odsunąć i wtedy zza wielkiego Niemca wyłonił się widok, który zszokował nawet jego, znającego śmierć od podszewki. Na ziemi leżała straszliwie pobita dziewczynka, okryta jedynie wąskim kawałkiem postrzępionej sukienki. Krew zalewała jej opuchniętą twarz, cała dygotała, na ustach pęczniały krwawe bąbelki śliny. Widział już wiele ofiar gwałtów i nieraz był świadkiem tragicznej śmierci – w końcu to była wojna, ale gdy zobaczył, że z krocza tej bezimiennej kilkunastolatki wystają resztki potłuczonej butelki, nie miał litości. Zatłukł Niemca jak psa gołymi rękami.
Rzucił kurtkę na brudną starą kanapę i ruszył do prowizorycznej kuchni, gdzie sięgnął do małego słoika, niemal po brzegi wypełnionego jego ulubioną herbatą Assam. Czajnik z wodą postawił na palniku kuchenki i skierował się do pokoju. Niemal potknął się o skrzynię z ręcznymi karabinami maszynowymi Bren. W całym budynku zalegało pełno podobnych pojemników z najróżniejszą bronią, począwszy od pistoletów po setki kilogramów materiałów wybuchowych.
– Głupi kutas! – mruknął pod nosem, wizualizując sobie kolegę z drużyny, niejakiego Michaela Burberry’ego, wobec którego wysunął oskarżenie o zaniedbanie.
Nie lubił go, bo należał do tych wyrywnych cwaniaków, którzy wiecznie muszą zaznaczać swoją obecność, poza tym to właśnie on poszedł dziś w interior zamiast niego. Tylko dlatego, że jest starszy. O trzy cholerne lata, dodał w myślach i oparł się łokciami o kuchenny blat.
Co oni tam znajdą? Po co ich wszystkich tu przysłali?
Podobne myśli bezustannie krążyły mu po głowie. Misja miała najwyższy stopień tajności, toteż nawet uczestniczący w niej żołnierze nie wiedzieli, co czeka ich na miejscu. Po ilości zwiezionej broni wnioskował, że muszą coś zniszczyć, i to raczej nie podlegało dyskusji, ale co i dlaczego na to odludzie przysłali tylko dziewięciu mężczyzn, tego już nie potrafił rozszyfrować. Tym bardziej wściekał się, że akurat to on, jako jedyny z ekipy, musiał zostać na warcie.
Spojrzał na stertę teczek, z których wszystkie były oznaczone stemplem „ściśle tajne”. Nie czytał ich, bo nie mógł – taki otrzymał rozkaz. Wielokrotnie korciło go, aby je otworzyć i choćby zerknąć, spróbować zrozumieć, dlaczego tam jest, ale nigdy tego nie zrobił. Był żołnierzem, a żołnierz wykonuje rozkazy. Jego wzrok powędrował na tablicę, na której wisiały różnego rodzaju szkice, wykresy, trójwymiarowe mapy przypominające sieć podziemnych tuneli. W oczy rzucał się zwłaszcza jeden z nich, ze średnicą wynoszącą dokładnie siedem metrów, o długości co najmniej osiemnastu kilometrów. Co to miało być? Nie miał pojęcia.
Z zamyślenia wyrwał go narastający świst oznajmiający wszem wobec, że zaraz będzie miał w rękach kubek wypełniony pyszną gorącą herbatą. Poszedł do kuchni, znów niemal potykając się o skrzynię z karabinami. Zalał susz wrzątkiem i kilkadziesiąt sekund później siedział już na kanapie, popijając ulubioną Assam. Otworzył „Timesa” sprzed dwunastu dni. Przeczytał już dziesięć poprzednich numerów, przynajmniej tego nie brakowało, bo dowództwo wysłało razem z nimi gazety z ostatnich kilku tygodni. Jak zwykle zaczął od ostatnich stron, szukając wiadomości o ukochanym Arsenalu. Kanonierzy znów wygrali, tym razem z Burnley, a dwie bramki strzelił niezawodny Ronnie Rooke. Miał już na koncie siedemnaście trafień i pewnie kroczył po tytuł króla strzelców ligi, a jego ukochany klub po mistrzostwo, o trzy punkty wyprzedzając na cztery kolejki przed końcem rozgrywek Manchester United. Przed wojną jako młody chłopak regularnie chodził na mecze z ojcem i dwoma braćmi. Sam grał w lidze podwórkowej. Nadal kochał futbol, choć wiedział, że już nigdy nie obejrzy żadnego w tym gronie. Najmłodszy, Nathan, po lądowaniu w Normandii zginął od ognia niemieckiego CKM-u, prawdopodobnie krótko po opuszczeniu barki. Podobno można go było zidentyfikować jedynie po śmiertelniku, bo kule roztrzaskały mu głowę na kawałki. Kilka lat starszy Matthew, z którym tak rywalizował w domu, został wzięty do niewoli i zakatowany w jednym z obozów koncentracyjnych.
Pierdoleni naziści.
To właśnie dlatego nie zdecydował się zostać po wojnie w Londynie, mimo że matka błagała go, aby wystąpił z wojska. Nie było w nim tej radości, tej niewinności, którą nosił w sobie przed wojną. Jak wielu kompanów nie potrafił po krwawych wydarzeniach wrócić do normalnego życia. Zbyt wiele stracił i teraz to koledzy z wojska zastąpili mu braci. Obecnie wśród nich czuł się jak w domu.
Tuż przed końcem lektury relacji z meczu coś go tknęło. To nie był szum wiatru, bo dziś nie dęło jak zazwyczaj. Wydawało mu się, że z oddali dobiegło coś, co przypominało huk, może wystrzał. Odłożył gazetę i zaczął nasłuchiwać. Gdy znów wziął „Timesa” do ręki, dźwięk rozległ się ponownie. Tym razem dwa, trzy, cztery razy. Odgłosy były ledwo słyszalne, ale wykluczył wiatr. Podniósł się, chwycił kurtkę i rękawiczki, bo butów i grubych spodni jeszcze nie ściągnął. Po kilku sekundach był już na zewnątrz, czując na policzkach setki igiełek siarczystego mrozu. Zatrzasnął za sobą drzwi i przeszedł kilka metrów w całkowitej ciemności. Nie mógł nawet włączyć latarki, bo pułkownik Hudson kategorycznie tego zabronił. Nie pytał dlaczego, tylko się zastosował. Stanął i zaczął nasłuchiwać. Nic, absolutnie nic. Przez następne kilka minut tajemniczy dźwięk już się nie powtórzył. Stał tak jeszcze około kwadransa. Pomyślał, żeby zapalić papierosa, ale przypomniał sobie, że nie ma już przy sobie ani jednego, więc wrócił do budynku w kształcie podkowy i zatrzasnął za sobą drzwi. Rozebrał się, próbując sobie wytłumaczyć, że w tym cholernym lodowym piekle zmysły mogły go jednak zmylić. Ale sam w to nie wierzył. Intuicja rzadko go zawodziła, a teraz kreśliła w jego głowie naprawdę ponure scenariusze. Czaiło się w nich zło i odnosił dziwne wrażenie, że to zło już po niego idzie.
Poszedł do pokoju, w którym stała kanapa, i chwycił swojego lee-enfielda, na którego drewnianej kolbie własnoręcznie wygrawerował herb Arsenalu. Przeładował broń i oparł ją o ścianę. Nie wiedział w sumie po co, bo kto mógł mu zagrozić w środku nocy na tym pustkowiu. Przecież nie to zło, które chodziło mu po głowie. Zresztą był tu jedynie z ośmioma żołnierzami, a w promieniu setek, jeśli nie tysięcy kilometrów nie było żywej duszy, nawet drapieżników, co najwyżej pingwiny. Koledzy pojechali ratrakami coś zbadać, ale co, wiedział pewnie tylko pułkownik Hudson, choć to też nie było takie oczywiste. Coś tam jednak badali, i to już od sześciu dni. Dziś mieli zostać w bazie i czekać na eskortę, ale pułkownik otrzymał od dowództwa nowe współrzędne, które musieli sprawdzić. Ruszyli w teren, ale planowo mieli wrócić przed zmrokiem. A zmrok go trochę przerażał. Nie dlatego, że bał się zostać sam ciemną nocą na tym pustkowiu, ale dlatego, że ta noc miała trwać kolejne cztery miesiące…
Odrzucił tę myśl. Jeszcze sześć godzin temu, gdy kontaktował się przez radio z drużyną w terenie, chłopaki zapewnili go, że wkrótce wracają. Spóźnią się, ale kilka godzin po zachodzie słońca powinni dotrzeć do bazy. Dwie godziny temu rozmawiał z dowództwem lotniskowca Vengeance, który stacjonował u wybrzeża, a samolot miał startować, aby ich odebrać, gdy tylko poprawi się pogoda. Rozkazy były jasne i wydawało się, że nic nie może pokrzyżować precyzyjnie zaplanowanej misji. Instynkt mu jednak podpowiadał, że coś poszło nie tak, tym bardziej że lakoniczne komunikaty od ekipy w terenie były nieco dziwne. Pułkownik Hudson to człowiek bardzo skrupulatny, wręcz pedantyczny, jeśli chodzi o czas. A tam coś ich zatrzymało i nawet konieczność powrotu nocą nie była w stanie zmusić ich do pojawienia się punktualnie. Co prawda ratraki były wyposażone w aparaturę, która bez najmniejszego problemu umożliwiała kierującemu dotarcie do celu nawet w egipskich ciemnościach, ale coś tu jednak nie pasowało.
I jeszcze ten dźwięk. Najpierw pojedynczy, potem powtórzył się kilkakrotnie. Czy to zmysły próbowały go oszukać? Czy mózg płatał mu figle na tym przeklętym pustkowiu? Ale nawet jeśli jego instynkt się nie mylił, to co mógł z tym zrobić? Nic, był bezsilny jak jeszcze nigdy wcześniej. I to go przerażało najbardziej.
Żeby oderwać się od złych myśli, wrócił do artykułu o Arsenalu, potem przejrzał te związane z aktualną sytuacją polityczną, jakiś kawałek o kobiecie, która została bohaterką, uratowawszy dziecko z nurtów Tamizy. Czas jednak wciąż wlókł się niemiłosiernie. Spojrzał na zegarek. Wskazówki zatrzymały się na szóstej czterdzieści siedem po południu. W Anglii o tej porze było jeszcze jasno, ale tu nie była Anglia, tylko Antarktyda.
Głupie uczucie, niepokojące. Słońce zaszło o dwunastej trzydzieści cztery, a ich jeszcze nie było.
Wtedy znów usłyszał ten dźwięk. Tym razem nieco inny. Ledwo słyszalny, ale przecież znał go doskonale. Chwilę odczekał, aby się upewnić, i już nie miał wątpliwości, to musiało być to. Nałożył kurtkę i rękawiczki oraz zabrał paczkę papierosów. Wybiegł na zewnątrz. W tle niosły się odgłosy warczących silników ratraków i teraz już był tego absolutnie pewien. Niewielki jasny punkt w nieprzeniknionej ciemności tylko go w tym przekonaniu utwierdził. Ulżyło mu i trochę się zawstydził wcześniejszych obaw. Ściągnął rękawiczkę, aby zapalić, gdy nagle zorientował się, że coś jest nie tak. Dźwięk nadjeżdżających ratraków znał już idealnie, ale ten był inny.
Tylko jeden! Tak, to był tylko jeden diesel, nie dwa. Zmrużył oczy. Tylko jeden snop światła z ponad dwudziestu kilkusetwatowych reflektorów. Silnik pracował na nienaturalnie wysokich obrotach, był wręcz zarzynany. Ktokolwiek prowadził maszynę, chciał jak najszybciej znaleźć się na miejscu. Wyrzucił zapałkę i wbił wzrok przed siebie, próbując znaleźć gdzieś w oddali kolejny jasny punkt sugerujący, że z tyłu jedzie druga maszyna. Znalazł jedynie ciemność.
Przez moment się zawahał. Co mogło się stać? Dlaczego wraca tylko jeden? Dlaczego kierowca pędził jak szalony? Coś musiało pójść nie tak. Teraz już nabrał pewności, że dziwne odgłosy sprzed dwóch godzin nie były wytworem jego wyobraźni. Tylko na co powinien się przygotować? Co mogło spowodować tak dziwne zachowanie kierowcy?
Zorientował się, że nie ma przy sobie broni, a tylko ona dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Podejrzewał, że może mu być potrzebna. Pobiegł do budynku i po chwili stał na zewnątrz z gotowym do strzału lee-enfieldem. Ratrak był już nie dalej niż trzysta metrów od bazy. Przez głowę marine przelatywały dziesiątki myśli. Jeszcze raz wbił wzrok w ciemność, mając nadzieję, że gdzieś na horyzoncie pojawi się drugie światełko. Słupek rtęci spadł już poniżej pięćdziesięciu stopni Celsjusza, a do tego zerwał się porywisty wiatr. Nie czuł jednak zimna, adrenalina zrobiła swoje. Tak samo jak przed każdą akcją, przed każdą bitwą, przed każdym wyjściem pod niemiecki ostrzał. Lubił to doznanie, wiedział, że tylko ono pozwala mu przetrwać w tym okrutnym świecie. Ale tym razem instynkt mu podpowiadał, że nie skończy się na kilku świszczących kulach. Czuł, że musi się przygotować na coś, z czym jeszcze nie miał do czynienia.
Ratrak był już niecałe sto metrów od bazy. Blask reflektorów niemal kompletnie oślepiał żołnierza, który mocniej zacisnął zgrabiałe dłonie na broni. I czekał. Nic więcej mu nie pozostało. Pojazd z każdą sekundą był coraz bliżej. Nie zwalniał, pruł wprost na niego. I wtedy usłyszał ostry jęk potężnego diesla i ratrak się zatrzymał.
Od razu poznał postać, która wyskoczyła z pojazdu. Mike miał tak wyjątkowy sposób poruszania się, że trudno byłoby go z kimś pomylić. A teraz zaczął przedzierać się przez głęboki śnieg.
– Co się stało? Dlaczego jesteś sam?! – krzyknął marine, próbując przezwyciężyć wiejący wiatr. Postać zbliżała się w milczeniu, była już niemal kilka metrów od niego. – Mike, kurwa! Co ci się stało?
Kompan nie zareagował i gdyby marine nie szarpnął go za ramię, gdy ten przebiegał obok, pewnie nawet by go nie zauważył.
– Mike, do jasnej cholery! Dlaczego jesteś sam?
– Oni wiedzieli. Oni, kurwa, wiedzieli!
Krzyczał, ale jego słowa były ledwo słyszalne. Całą twarz miał zmrożoną i pokrytą szronem. Nie mogło być inaczej, skoro Burberry nie miał na sobie grubej żołnierskiej kurtki, którą dowództwo przygotowało specjalnie na tę wyprawę.
Wziął go pod ramię i pomógł mu dostać się do budynku. Wiatr mocno utrudniał obu żołnierzom dobrnięcie do bazy, w końcu jednak znaleźli się w środku. Szybko zaprowadził kolegę na kanapę. Z ust Burberry’ego wyrwał się ryk bólu. Zmrożona na kość górna część tułowia natychmiast zareagowała na ciepło wewnątrz budynku. Mężczyzna runął na podłogę i zaczął wić się w konwulsjach. Jego twarz i dłonie były niemal czarne. Marine wiedział, że takich odmrożeń nie da się wyleczyć, tkanki były martwe i nie mógł już wiele zrobić dla kolegi. Musiał się jednak dowiedzieć, co zaszło. Podniósł jęczącego kompana i położył go na kanapie. Szybko popędził do kuchni, gdzie leżała apteczka. Wyjął strzykawkę z morfiną, nalał chłodnej wody do kubka i spróbował podać ją drżącemu jak osika Mike’owi. Odczekał kilkanaście sekund…
– Co się stało? Dlaczego jesteś sam? Co z innymi?
Mężczyzna nie odpowiadał. Szarpały nim konwulsje. Śmierć była blisko i marine wiedział, że jeśli teraz nie usłyszy prawdy o tym, co się wydarzyło, to ta prawda na zawsze zostanie pogrzebana razem z Burberrym. Zostało mu kilka, może kilkanaście minut.
– Wszyscy nie żyją. Nawet Richard… Nie dałem rady mu pomóc – wymamrotał Michael, niemal nie otwierając ust. – Zabiły ich… Oni… Oneee…
– Mów, kto ich zabił! Co odkryliście i kto ich zabił?
– To nie byli… To nie… nieee… Misja wyyypełnionaaa.
Po tych słowach Burberry wziął głęboki oddech, jak się okazało, ostatni w życiu. Jego klatka piersiowa nieco się uniosła, plecy wygięły w łuk, po czym martwe ciało opadło z powrotem na kanapę. Ustało tętno, źrenice powolutku zaczęły się rozszerzać. Marine przesunął delikatnie dłonią po bordowej od mrozu twarzy kompana i zamknął mu powieki.
– Co chciałeś mi przekazać, Mike? Co tam się stało? – szepnął do siebie i w tym samym momencie usłyszał dźwięk silników lądującego samolotu. – Dlaczego powiedziałeś, że ich zabiły? – Dlaczego powiedziałeś „one”?, dodał w myślach i spojrzał na teczki ze stemplem „ściśle tajne”.
Pomyślał, że ma jeszcze kilka minut.