Kolor purpury - ebook
Kolor purpury - ebook
Zdobywczyni nagrody Pulitzera i National Book Award!
Ponadczasowa opowieść o miłości i życiu, której nie zapomnisz!
Powieść, która, przerywając zmowę milczenia wokół przemocy domowej, wywołała obyczajową burzę. Historia kobiet, które poprzez ból i nieustanną walkę ukazały ogromny hart ducha i bohaterską odwagę.
Celia, uboga i cierpiąca w milczeniu ofiara przemocy ojca, a następnie męża, odnajduje listy zaginionej siostry. Z nich dowiaduje się, że Nettie – po ucieczce z domu – wyjechała do Afryki, gdzie pracuje jako misjonarka. Więź, która łączy siostry staje się impulsem do opuszczenia męża i próby rozpoczęcia nowego życia.
Na podstawie „Koloru purpury” Steven Spielberg nakręcił nominowany do Oscara w 11 kategoriach film z Whoopi Goldberg i Oprah Winfrey w rolach głównych. Wkrótce w kinach nowa ekranizacja!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67867-10-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Już od samego wydania Kolor purpury interpretowano bardzo różnie. Niezależnie od tego dla mnie pozostaje on dziełem teologicznym, badającym drogę powrotną od religijności do duchowości. Jest to coś, czego, zanim tę książkę napisałam, starałam się unikać przez większą część dorosłego życia. Już w wieku jedenastu lat uznałam się za wyznawczynię Natury, gdyż podczas niedzielnych kazań mój duch najchętniej ulatywał przez okno w poszukiwaniu drzew i wiatru. Nie widziałam więc powodu, dla którego, będąc wolną, miałabym w najmniejszym stopniu zawracać sobie głowę jakimiś kwestiami religijnymi.
Założyłabym, że książka zaczynająca się słowami „Drogi Boże”, natychmiast zostanie uznana za pozycję opowiadającą o pragnieniu spotkania, usłyszenia Najwyższego Praojca. Jednak może to znak naszych czasów, ale tak zdarzało się rzadko. A może to pogańska przemiana Boga z patriarchalnego, zmaskulinizowanego supremacjonisty w drzewa, gwiazdy, wiatr i wszystko inne ukryła przed wieloma czytelnikami zamysł tejże powieści? Jest nim zgłębienie trudnej drogi kobiety, która wchodząc w życie już duchowo zniewolona, dzięki odwadze i pomocy innych wyzwala się i uświadamia sobie, że podobnie jak Natura stanowi emanację tego, co dotąd postrzegała jako raczej odległą boskość.
Ponoć prawdą jest, że ściga nas to, przed czym uciekamy. Jeśli tak, to Kolor purpury (ów kolor, który zawsze stanowi niespodziankę, choć w przyrodzie występuje wszędzie) jest książką, która przeniosła dla mnie słowo Wielkiej Tajemnicy płynące z niedzielnych kazań lub z dowolnych ludzkich ust tam, gdzie posłyszałam je i ujrzałam pięknie wędrujące po trawiastych wzgórzach.
Nikt nie pozostaje oddzielony od możliwości nawiązania świadomej łączności z Wszystkim, Co Jest. Ani biedny, ani cierpiący, ani pisarz siedzący w szczerym polu. Jest to książka, w której mogłam wyrazić nową duchową świadomość, odrodzenie w silnym poczuciu Jedności, którego, jak sobie uświadomiłam, doznałam i wzięłam za oczywistość jako dziecko. Była to szansa dla mnie, jak również dla głównej bohaterki, Celii, aby spotkać się z Tym, Co Przekracza Pojęcie, Ale Nie Miłowanie i stwierdzić: „Dostrzegam cię i słyszę wyraźnie, Wielka Tajemnico, a teraz oczekuję, że będę dostrzegać cię i słyszeć wszędzie tam, gdzie się znajdę, czyli w miejscu najwłaściwszym”.
Przekład: Tomasz NowakTsunami i huragany: książka o Bogu kontra obraz Boga
© 2014 Alice Walker
Na północnoamerykańskim Południu, gdzie się urodziłam – trochę już lat po wydarzeniach ukazanych w Kolorze purpury – pytanie ludzi o ich koncepcję Boga bywa wciąż ryzykowne. Jest rzeczą oczywistą, że „Bóg” to „Bóg”. Każdy wie, co to oznacza – jak On (oczywiście zawsze rodzaju męskiego) wygląda, co myśli i co potrafi. Jednak tak naprawdę to jak On wygląda, co myśli i co potrafi? W poszukiwaniu odpowiedzi na te pytania ludzie z Południa, jak w wielu częściach świata, kierują się ku Biblii. Stamtąd dowiadujemy się, że jest On ojcem Jezusa, którego nieodmiennie ukazujemy jak człowieka białego. Uważa On, że zostaliśmy zrodzeni z grzechu i że go ucieleśniamy. Uznaje też, że mężczyzna powinien panować nad ziemią, to znaczy nad lądem i wodami, kobietami, zwierzętami i dziećmi. Jest On zdolny wymierzać wyjątkowe kary i dozować cierpienia tym, których pragnie zranić bądź zniszczyć. Jednocześnie udziela wszelkiego możliwego wsparcia i łupów wojennych tym, których miłuje. Czasami równie źle traktuje umiłowanych, ale ponieważ zostali wybrani przez samego Boga, przynajmniej zdają się do tego stosownie umocowani. A może chodzi w tym o to, by podtrzymać zainteresowanie publiki.
Nie jest żadną tajemnicą, jak i w którym momencie Afroamerykanie – podobni do postaci w tej powieści – zaczęli wierzyć w Boga stworzonego po to, by kierować i wspierać pragnienia innych ludzi; Boga, który uznaje czarną skórę za przekleństwo. Wyłapywani w Afryce, począwszy od XV wieku, miesiącami maszerowali przez sawannę i lasy deszczowe ku wybrzeżu, gdzie czekały na nich statki niewolnicze mające przewieźć ich do Nowego Świata. W niesławnych „zamkach niewolników”, którymi usiane były (i nadal są) brzegi Afryki, zmuszano ich do klęczenia przed posągiem Jezusa, a ksiądz kropił wodą ich ogolone głowy i odbierał im „stare” imiona. Nadawano im imiona chrześcijańskie, zgodne z ich nową, pospiesznie nabytą – za pomocą bata i pod groźbą zagłady – religią, a następnie, po naznaczeniu twarzy lub ciała, zapędzano ich na statki, upychając, jak to się mówi, niczym sardynki w puszce. Nigdy się nie dowiemy, ilu z nich umarło ze zgryzoty, od chorób albo głodu. Czy też ilu wybrało rozpaczliwy skok do morza.
Takiego Nowego Świata, jakim widzieli go jego twórcy – pragnący, by miasto Waszyngton wraz z jego mokradłami i insektami przybrało natychmiast wygląd Paryża, a Nowy Jork stał się większym i lepszym Londynem – nie dało się wznieść bez pracy niewolników. Nawet mojego rodzinnego stanu Georgia nie dało się zbudować bez takiej pracy. Imigranci z Europy chorowali i umierali tysiącami, próbując wytępić Indian (innych naszych przodków), osuszyć bagna, wyciąć lasy i przetrwać malarię. Wszystko to w szaleńczym skwarze przypominającym bardziej piekło aniżeli Niebo opisane w „Dobrej Księdze”, którą przywieźli ze sobą zwabieni poprzez wodę przez niegodziwych handlarzy ziemią.
Włącz w to (przymuszonych) mych afrykańskich przodków, wielu z nich biegłych w uprawie bawełny, indygowców i ryżu, w wyrabianiu i kładzeniu cegieł, gotowaniu, tkactwie i hodowli zwierząt. Wielu z nich to artyści i uzdrowiciele, muzycy i tancerze. Wizjonerzy i filozofowie. Uczeni, nauczyciele, kupcy. Żaden nie dawał się łatwo obezwładnić upałowi. I byli zarazem naprawdę mądrzy. Kwestionowali wszystko, przynajmniej przez kilka pokoleń. Jakżeby inaczej? Znaleźli się pośród ludzi uznających ich za przedmioty, którym należy rozkazywać i których można używać bez względu na fizyczne samopoczucie czy uczucia. Zakładano, że podobnie jak kobiety i koty nie posiadają oni duszy. Większość owych przodków przeżywała około siedmiu lat. Najpierw ich wykorzystywano, potem roztrzaskiwano głowy, a ciała grzebano bez fanfar. Ich szczątki można odnaleźć na całym Południu; na Północy kości odkrywano w miejscach nieoczekiwanych, jak na przykład to, które w późniejszym Nowym Jorku stanie się znane jako Wall Street.
Żyli wśród demonów, w oddaleniu od krewnych i plemion, tak że nikt nie był w stanie rozmawiać sensownie z pozostałymi. Życie stało się niczym więcej jak tylko pracą – nieopłacaną i niedocenianą. Życie oznaczało przymus znoszenia chłosty. Życie oznaczało rodzenie dzieci, które nie mogły pamiętać nic poza brutalnym zniewoleniem, a wreszcie oznaczało umieranie i wrzucenie do rowu bądź zakopanie na skraju bagna albo pola. Gdzież można było tu odnaleźć jakikolwiek ślad ukojenia?
Jeśli moi przodkowie byli podobni do Afrykanów, których znam dzisiaj, i tacy jak ja, to długo trzymali się swego zdrowego rozsądku. Jednak w pewnej chwili możność, by przysiąść na pół godziny w niedzielny poranek po całotygodniowej pracy dla czyjegoś zysku, okazała się chyba warta wiary w to, co niewiarygodne. Czy ktoś rzeczywiście jest w stanie umrzeć i powstać z martwych? Gdyby to mieli być owi wykorzystywani przez siedem lat, a potem pomordowani, to zmartwychwstanie może warto by wziąć pod rozwagę. Czy wpajaliby tę nową koncepcję swym dzieciom, gdyby oznaczała, że mogliby doświadczyć odrobiny człowieczeństwa ze strony swych porywaczy? Tak. Dlaczego więc Pan uśmiechał się, patrząc na zanik duchowego, jak też fizycznego oporu przed zniewoleniem wśród własnych niewolników?
To musiało ich ostudzić. Pierwsi Afrykanie, którzy ulegli i zostali złamani duchowo, musieli cierpieć niewyobrażalne męki. Gdyby tylko przypomnieli własnych Bogów. I Boginie. Pojęliby wówczas, że w istocie jedynym Bogiem, a raczej jedyną Boginią, która okazała się dość krzepka, aby przebywać razem z nimi w Afryce, na statku niewolniczym oraz w Missisipi czy w Nowym Jorku, była Natura. Ta myśl, stanowiąca wszak esencję pogaństwa, stanowiła jednak występek przeciwko nowemu Bogu i jego orędownikom.
Geniusz zniewolenia ducha polega na tym, że rodzi ono niewidzialne więzienie, z którego osadzeni zdają się czerpać pewien rodzaj ukojenia. Afroamerykanie nawet to niewielkie ukojenie musieli sobie wywalczyć. Potrafię sobie wyobrazić, jak jakiś sprytny przodek zwraca uwagę swojemu panu lub nadzorcy, że skoro Bóg z Biblii stworzył niewolników podobnie jak wszystkich innych, to z pewnością chciałby, aby umieli sami o tym przeczytać. Jestem pewna, że taka rozmowa – pan na koniu i niewolnik na kolanach, a z pewnością z pochyloną głową i kapeluszem w ręku – zajęła przynajmniej sto lat. W końcu jakiś wybrany niewolnik, być może syn pana, który zniewolił i zgwałcił jego matkę, otrzymał pozwolenie na przeczytanie odpowiednio skrojonej Dobrej Księgi. Oczywiście w interpretacji pana, z nawracającą myślą przewodnią, która ograniczała się do stwierdzenia „niewolnicy, bądźcie posłuszni swoim panom”.
W Putnam County w Georgii, gdzie się urodziłam, właścicielka plantacji za czasów mojego prapradziadka użyczyła czarnej społeczności małą działkę pod budowę kościoła. Ten, choć mocno zaniedbany, nadal tam stoi. Niedawno odnaleziono niedaleko grób mojej praprababki Sallie Montgomery Walker. Urodziła się w 1861 roku jako niewolnica. Zmarła w 1900 roku i została pochowana z czwórką swoich dzieci. Co ją spotkało? Tego nie dowiemy się nigdy. W domu rodziny Montgomery cieszyła się prawdopodobnie pewnym statusem, na co może wskazywać to, iż otrzymała kamienny nagrobek (większość niewolników ich nie miała), oraz fakt, że jej ojciec, przeżywszy ją, został pochowany w pobliżu. Istnieje także prawdopodobieństwo, że zarówno ją, jak i jej ojca łączyły z ich właścicielami więzy krwi. W rzeczy samej panna May Montgomery, dla której pracował mój ojciec – omal nie wyrzucony z jej wielkiej posiadłości za wniesienie prośby o zapłatę dwunastu dolarów miesięcznie za niekończącą się służbę w roli robotnika rolnego, dojarza i kierowcy – wygłosiła komentarz, który był przekazywany w rodzinach Montgomerych i Walkerów z pokolenia na pokolenie. Usłyszawszy, iż ktoś z mojego rodzeństwa brzydzi się jedzeniem skóry kurczęcia, wykrzyknęła: „I to jest Montgomery. Nigdy nie przekonasz Montgomerych do jedzenia skóry kurczaka!”.
W ten oto sposób potomkowie niewolników próbowali poskładać naszą tożsamość od strony europejskiej – z urywków rzucanych przez krewniaków, którzy przez hipokryzję i tchórzostwo nie byli w stanie uszanować więzi z członkami własnego rodu. Wiem, że taka jest prawda, a jednak wciąż trudno mi to sobie wyobrazić.
Przyszłam na świat, kochając „Boga” – przez co rozumiem Wszechobecnego i Magicznego. Było to na tyle widoczne, że rodzice i rodzeństwo zgłaszali mnie do licznych konkursów dla dzieci, ponieważ zdawało się, że nigdy nie napotkałam obrazu Boga w ludzkiej postaci, którego bym nie doceniła. To właśnie z powodu tej miłości rasizm wyrażany poprzez wiarę w posiadanie lepszego bądź gorszego wyglądu czy mentalności nie robił na mnie wrażenia. Nie byłam w stanie go pojąć. Wydawał się ślepy. Przyjmowałam ludzi w swojej wspólnocie z radością, niezależnie od wyglądu czy dziwactw, delektując się ich cudowną niezwykłością. Oni odpowiadali na czerpaną od nich radość, wspierając mnie przy wygrywaniu każdego konkursu, w którym brałam udział, i zbieraniu w ten sposób funduszy na budowę ławek do kościoła albo dachu dla naszej szkoły. Do tego czasu dla większości ludzi „Bóg” jako Wszechobecny i Magiczny rozpłynął się w „obrazie Boga” (jak nazwałby to Carl Gustav Jung) czczonym przez nich w kościele co niedziela. Był to ten obraz Boga, który ujrzeli jako pierwszy zaraz po tym, gdy zostali schwytani, pobici i przegłodzeni, zakuci w kajdany i naznaczeni owego dnia, kiedy opuścili swą rodzinną ziemię w Afryce. Obraz Boga, który w rzeczywistości był obrazem Boga wykreowanym przez kogoś innego, a nie odbiciem ludu przymuszonego do oddawania mu czci.
Nawet teraz wystarczy nawiedzić czarne kościoły na Południu, by natrafić na przedmiot kultu w postaci bardzo jasnoskórego Jezusa Chrystusa o niebieskich oczach wzniesionych ku swemu uwielbionemu (w domniemaniu jeszcze większemu i bielszemu) ojcu w niebie. Takie samo uwielbienie dla siebie władca niewolników wpajał swym poddanym. Urodziłam się w czasie, który dozwolił mi ujrzeć jeszcze pozostałości tych zdumiewających i zabójczych dla duszy zachowań oraz dołączyć do Ruchu Czarnych w latach sześćdziesiątych stawiającego sobie za cel ich wyeliminowanie.
Kiedy pod koniec lat siedemdziesiątych zaczęłam myśleć o napisaniu powieści, która przybrała postać Koloru purpury, odczułam przemożną potrzebę, by uczynić to w otoczeniu Natury. Mieszkałam wówczas w Nowym Jorku. Po wielu zmianach – rozwodzie, sprzedaży domu i odejściu z pracy w „Ms. Magazine” – wyruszyłam do San Francisco. Stamtąd udałam się na północ, aż dotarłam do maleńkiej osady o nazwie Boonville. Tam wynajęłam jednopokojowy domek skierowany frontem ku łące, z sadem jabłoni na tyłach. Ogromna lipa rzucała cień. Szukając inspiracji, spędzałam całe dni nad rzeką albo wśród sekwoi. Nocami patrzyłam w gwiazdy. To było obcowanie z Niebem w Naturze, którego tak mi brakowało, gdy mieszkałam w Nowym Jorku; ta nieustająco obecna magiczna Całość, do której dążyły moja dusza i kreatywność.
Ponad trzydzieści lat później wciąż zdumiewa mnie, że o Kolorze purpury tak rzadko mówi się jako o książce o Bogu. O „Bogu” kontra „obraz Boga”. Przecież pierwsze słowa głównej bohaterki Celii brzmią: „Drogi Boże”. Wszystko, co dzieje się na przestrzeni jej życia, poprzez dekady, pozostaje w związku z jej wzrastaniem w rozumieniu tej siły. Pamiętam, jak próbowałam wytłumaczyć sceptycznemu fanowi konieczność doświadczanych przez nią prób i udręk. „Wzrastamy w naszym rozumieniu sensu oraz istoty tego, czym jest »Bóg/ Bogini«, poprzez intensywność własnego cierpienia oraz to, co jesteśmy w stanie z tego pojąć – powiedziałam. – Na tyle, na ile potrafię to stwierdzić” – zaznaczyłam. Na szczęście właśnie skończyliśmy omawiać dwie katastrofy naturalne (niszczycielskie tsunami i huragan), które niedawno dotknęły południowo-wschodnią Azję oraz wybrzeże Zatoki Meksykańskiej w Stanach Zjednoczonych: „Pomyśl o »Tacie« jak o tsunami dla Celii – dodałam – a o »panu« jak o jej huraganie”.
Tak naprawdę, tacy „Tata” i/lub „pan” mogą objawić się w życiu każdego. Mogą przywdziewać maskę wojny, głodu albo fizycznego cierpienia. Maskę kasty, rasy, klasy, płci, choroby psychicznej lub innej. Ich przesłanie bierzemy często po prostu za dar, wyzwanie dane od „Boga”, czyli Wszechobecnego i Wszechmagicznego, który wymaga od nas wzrastania. I choć przez ich historyczne, społeczne i psychologiczne zestawienie podobnie jak Celia możemy być zdezorientowani, a nawet odnieść wewnętrzny uraz, to jeśli wytrwamy, ostatecznie tak jak ona ulegniemy zadziwieniu. Oto dzięki jakiejś niezgłębionej dobroci otrzymaliśmy właściwe klucze, których potrzeba do otwarcia najgłębszych, najmroczniejszych lochów naszego emocjonalnego i duchowego zniewolenia i do zaznania tak bardzo upragnionego wyzwolenia i pokoju.
Główne przesłanie powieści pojawia się na stronie 176. Wygłasza je Cuksa Avery, będąca nie tylko ukochaną Celii, ale zarazem jej duchową mentorką:
„Wierzę że Bóg jest wszystkiem. Wszystkiem co tylko jest było albo będzie. A jak już raz na to wpadniesz i poczujesz radość to znaczy się że znalazłaś to Cóś”. Cuksa dzieli z nią pogląd, iż Bóg, którym Celia tak się upaja, ten Bóg, którego odczuwa, upaja się również nią i jest zbyt wszechogarniający, by posiadać zdefiniowaną płeć. Dlatego też pod sam koniec powieści definicja Celii w odniesieniu do „Boga” zmienia się radykalnie. Kiedy u schyłku swego życia zwraca się do „Boga”, jej „Drogi Boże” obejmuje już nie tylko ludzi, niebo, drzewa czy gwiazdy, ale „Drogie Wszystko”.
Alice Walker
30 grudnia 2006 r.
Casa Madre
Costa Careyes, Meksyk
***
Trzy lata po publikacji Koloru purpury, który zdobył Nagrodę Pulitzera i National Book Award, Steven Spielberg nakręcił na jego podstawie znany na całym świecie film. W pięć lat po wydaniu książka osiągnęła sprzedaż na poziomie ponad sześciu milionów egzemplarzy na całym świecie. Dziesięć lat później liczba ta podwoiła się, a powieść weszła do grona pięciu książek w Ameryce, do których czytelnicy wracają najczęściej. W 2005 roku Kolor purpury stał się podstawą broadwayowskiego, fenomenalnie przyjętego musicalu, granego co wieczór przez ponad rok przy wypełnionej widowni. W tym czasie przeistoczył „Wielką Białą Drogę” w miejsce, gdzie ludzie wszystkich kolorów skóry, orientacji i tożsamości gromadzili się, by przeżyć spektakl i uczcić „Boga” jako Życie i Miłość, Wytrwałość, Nadzieję, Kreatywność i Radość.
Alice Walker jest autorką ponad trzydziestu książek. Wraz z Amelią Earhart, Césarem Chávezem, Johnem Muirem, Sally Ride, Billie Jean King i Clintem Eastwoodem weszła do California Hall of Fame.
Przekład: Tomasz NowakNie mów nikomu, najwyżej Bogu. Mama by nie przeżyła.
Drogi Boże!
Mam czternaście lat. Zawsze jestem byłam grzeczna. Może dałbyś mi znać, żebym wiedziała co się ze mną wyrabia.
Zeszłej wiosny zara jak przybył nam mały Lucious usłyszałam, że się o cóś spierają. On ją ciągnie za rękę. Ona mówi za wcześnie, Fonso, jeszczem nie wydobrzała. Wreszcie dał jej pokój. Minął tydzień, patrzeć, a on znowuż ją ciągnie za rękę. Ona mówi nie, nie chcę. Nie widzisz, że ledwo żyję, no i tyle już mamy dzieciów.
Pojechała z wizytą do tej swojej siostry co jest lekarką w Macon. Kazała mi się opiekować resztą. Dobrego słowa mi nie powiedział tylko z miejsca mówi A tera zrobisz to czego twoja mamuśka nie chciała. Najpierw przytknął mi do biedra ten swój interes i jakoś tak nim poczochrał. Potem złapał za cycusie. Jeszcze później zaczął mi wpychać interes do cipki. Krzykłam bo zabolało. Zaczął mnie dusić i mówi Cicho być, lepiej się od razu przyzwyczaj.
Ale ja żem się wcale nie przyzwyczaiła. I aż mnie mgli za każdą razą kiedy wypada na mnie kolej gotować. Mama się na mnie gniewa i jakoś tak patrzy. Szczęśliwa, bo on tera dla niej dobry. Ale taka już chora że długo nie pociągnie.Drogi Boże!
Mama umarła. Jak umierała to krzyczała i klęła. To na mnie tak krzyczała, mnie przeklinała. Bom gruba. Z niczem nie nadążam. Zanim się wrócę od studni, woda się nagrzeje. Zanim podam jedzenie na stół, całe wystygnie. Zanim wyszykuję dzieci do szkoły, pora nakrywać do obiadu. On nic nie mówił. Siedział przy łóżku, trzymał ją za rękę i płakał i prosił nie zostawiaj mnie tak, nie odchodź.
Pytała mnie się o te piersze. Czyje ono? Pana Boga, mówię. A co żem miała powiedzieć? Nie znałam innych meszczyzn. Jak mnie zabolało, w brzuchu zaczęło mi się cóś ruszać a potem wyszed mi z cipki ten dzieciaczek i ssał piąstkę, to można mnie było jednem palcem obalić.
Nikt do nas nie zachodzi.
Ona coraz bardziej chora.
Wreszcie pyta Gdzie się podziało?
Bóg wzioł, mówię.
Ale to on je wzioł. Wzioł kiedy spałam. Zaniós do lasu i zabił. Te drugie tyż zabije jak tylko mu się uda.Drogi Boże!
On tak się zachowuje jakby już nie móg na mnie patrzeć. Mówi żem zła i wciąż mi w głowie same podłości. Zabrał moje drugie dzieciątko, chłopczyka. Ale chiba go nie zabił tylko sprzedał takiej jednej parze co mieszka na Monticello. W piersiach mam tyle mleka aż mi samo cieknie. On mówi Zrób cóś żebyś przyzwoicie wyglądała. Załóż cóś na siebie. A co ja założę jak ja nic nimam?
Żeby tak się wreszcie ożenił. Widzę jak się patrzy na moją młodszą siostrzyczkę. Ona się go boi. Ale ja się tobą zaopiekuję, mówię jej. Z Bożą pomocą.Drogi Boże!
Sprowadził sobie dziewczynę skądciś spod Gray. Dziewczyna w mojem wieku ale i tak się pobrali. On stale i wciąż na niej leży a ona ma minę jakby się nie mogła połapać co się właściwie dzieje. Pewnikiem jej się zdawało że go kocha. Ale u nas w domu tyle dzieciów i co i rusz któreś czegóś chce.
Moja młodsza siostra Nettie ma starającego. Życie ułożyło mu się prawie tak samo jak Tacie. Jego żona nie żyje. Zabił ją kochanek jak się wracała z kościoła. Ale pan _____ ma tylko troje dzieciów. Zobaczył Nettie w kościele i tera co niedziela wieczór do nas zachodzi. Mówię Nettie Pilnuj książek. To lepszy pomys niż chować cudze bachory. I patrz, co się z Mamą stało.Drogi Boże!
Dzisiaj mnie zbił bo powiada że widział jak w kościele mrugłam do chłopaka. Może mi cóś wpadło do oka ale na nikogo żem nie mrugła. Ja to na meszczyzn nawet się nie patrzę. Naprawdę. Za to patrzę się na kobity bo ich się nie boję. Może sobie myślisz że wciąż jestem zła na mamę bo tak mnie przeklinała. Nie jestem na nią zła. Żal mi jej było. Zabiło ją bo uparła się wierzyć w to co jej nagadał.
On czasem jeszcze się patrzy na Nettie ale wciąż mu wchodzę w drogę.
Tera to już sama mówię małej żeby się wydała za pana _____ ale nie mówię dlaczego.
Wydaj się za niego, Nettie, powiadam, i chociaż rok przeżyj po ludzku. Bo wiem że zara potem będzie gruba.
Ja to już nigdy nie zajdę. Jedna dziewczyna z kościoła mówi że trza krwawić co miesiąc żeby zajść. A ja już nie krwawię.Drogi Boże!
Pan _____ w końcu wziął i się oświadczył o Nettie. Ale On nie chce jej puścić. Za młoda, mówi, niedoświadczona. Powiada że pan _____ ma już za dużo dzieciów. No i jeszcze ten skandal z żoną co to ją ktoś zabił. A to całe gadanie o Cuksie Avery? Co to właściwie ma znaczyć?
Spytałam się naszej nowej mamy o Cuksę Avery. Co to takiego? – pytam się. Powiada że nie wie ale się dowie.
Mało, że się dowiedziała: znalazła fotografię. Piersze zdjęcie kogoś prawdziwnego jakie żem w życiu widziała. Powiedziała że pan _____ wyjmował cóś z portfela żeby pokazać Tacie i to zdjęcie mu wypadło i wleciało pod stół. Cuksa Avery to kobita. Nigdy jeszcze nie widziałam takiej pięknej. Ładniejsza niż moja mama. Dziesięć tysięcy razy ładniejsza ode mnie. Na tem zdjęciu stoi ubrana we futro. Ma róż na twarzy, a włosy jakby ogon jakiego zwierzaka. Oparła nogę o czyjsiś samochód i się uśmiecha. Ale oczy ma poważne. Jakby smutne.
Poprosiłam żeby mi dała to zdjęcie. Patrzyłam się na nie całą noc. I tera jak śpię to mi się śni Cuksa Avery zabójczo wystrojona, wycina pirułety i się śmieje.
Ciąg dalszy w wersji pełnej