Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Koncept nr 14 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 lutego 2019
Ebook
25,00 zł
Audiobook
14,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Koncept nr 14 - ebook

Czyta się szybko, odczuwa wyraźnie.

Nie chcę się usprawiedliwiać. Mam nadzieję, że to nie brzmi, jakbym próbował. Jeżeli zaczynam w ogóle ten temat, to właśnie dlatego, że chcę skończyć z wybielaniem się. Wolę już do wszystkiego się przyznać. Szczerze przedstawić sprawy. Wyspowiadać się. Więc jeśli podaję powody, dla których sprawy właśnie tak się potoczyły, to nie po to, by się usprawiedliwić, ale dlatego, że powody te wydają mi się wstydliwe, a więc szczere zeznanie wymaga ich ujawnienia. Do rzeczy...

„Każdy z nas żyje dwoma życiami. Tym, które dzieje się naprawdę i tym, które tworzy się w naszej głowie. Kiedy mocno czujemy, granica między nimi może się zacierać. Ta książka prowadzi przez zakamarki emocji, z którymi czujemy się blisko, bo każdy czasem przeżywa samotność i lęk, że może znaleźć się na końcu świata, niezależnie od tego, czy tym końcem jest katastrofa ekologiczna czy fiasko miłości. Czyta się szybko, odczuwa wyraźnie”. Anna Cieplak

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66613-50-8
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Nie chcę się usprawiedliwiać. Mam nadzieję, że to nie brzmi, jakbym próbował. Jeżeli zaczynam ten temat, to właśnie dlatego, że chcę skończyć z wybielaniem się. Wolę już do wszystkiego się przyznać. Szczerze przedstawić sprawy. Wyspowiadać się. Jeśli więc podaję powody, dla których sprawy właśnie tak się potoczyły, to nie po to, żeby się usprawiedliwiać, ale dlatego, że powody te wydają mi się wstydliwe, a więc szczerość wymaga ich ujawnienia.

Do rzeczy. Praprzyczyną większości popełnionych przeze mnie głupstw, z których najbardziej widowiskowym był zamach na życie Żarłacza, była przypadłość nazywana _alalia syllabaris_. Te dwa słowa trudno się wymawia, szczególnie tym, których opisują. Bo _alalia_ to po prostu jąkanie. Jestem przekonany, że gdybym jako dziecko nie przeciągał tych kilku nosowych głosek, w osiemnastym roku życia nie próbowałbym zgładzić naszego wuefisty. I rok później nie zrobiłbym tego po raz kolejny, tym razem skutecznie.

Nie wiem, kiedy zacząłem się jąkać. Może nigdy nie mówiłem normalnie? Bardziej prawdopodobne, że jąkanie zaczęło się, kiedy państwo polskie, na mocy ustawy o prawie oświatowym, nakazało mi opuścić dom i pójść do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Trudno mi uwierzyć, że matka nie zwróciłaby wcześniej uwagi na taką wadę. Choć może miała nadzieję, że problem rozwiąże się sam? Nie wiem. O takich rzeczach nie rozmawiamy.

W szkole moja wada szybko znalazła się w centrum zainteresowania. Dzieciakom wystarczył subtelny sygnał od dorosłych z tak zwanego grona pedagogicznego, żeby rozpoznać słabość. A sygnały grona nigdy nie były subtelne. Nie. Nie będę rozwijał teraz tego tematu. Naprawdę nie chcę wzbudzać niczyjego współczucia. Próbuję tylko wyjaśnić, co się stało. Zresztą większości wydarzeń z tamtego okresu nie pamiętam. Bardzo wyraźnie pamiętam tylko naradę matki i ojca po tym, jak ze szkoły przyszło skierowanie do logopedy. Jej przestraszone oczy i jego nieporuszone. Przekonanie, że jego spojrzenie byłoby mniej obojętne, gdybym mówił normalnie, zapadło we mnie głęboko. Byłem dzieckiem, szukałem powodów.

Tak naprawdę pochłaniało mnie wtedy zupełnie co innego. Gdy szedłem po raz pierwszy do szkoły, rozpierała mnie duma. Wydawało mi się, że jestem dorosły. I jakby na dowód, w pierwszych dniach września zakochałem się nieprzytomnie. Nie była to pierwsza miłość w moim życiu, ale pierwsza, jaką w wieku lat siedmiu oceniłem jako w pełni dojrzałą. Dziewczyna miała na imię Zuzanna. Gdy pojawiała się w polu widzenia, świat ogniskował się wokół niej, zawężał i kurczył tak bardzo, że nieraz trudno mi było zaczerpnąć tchu. Świadomość, że jej imię zawiera aż dwa _z_ była słodko paraliżująca. Stwarzała pozór nieusuwalnej trudności na drodze do naszego szczęścia. I bez niego Zuzanna onieśmielała mnie jak nikt inny, ale obiektywna trudność w wypowiedzeniu jej imienia pozwalała oddelegować wspólną rozmowę do bezpiecznego świata fantazji.

Codziennie, już po założeniu tornistra, ale przed wyjściem do szkoły, zamykałem się w łazience i próbowałem wymówić imię ukochanej. Wymyśliłem, że jeżeli uda mi się zrobić to siedem razy z rzędu, będzie to znak, że mogę z nią porozmawiać. Gapiłem się w odbicie ust w lustrze i robiłem, co mogłem, by w kluczowym momencie wargi mi nie zadrżały. Nieraz z wysiłku gryzłem się w język, boleśnie, do krwi. Czasem udawało mi się dojść do czterech, pięciu powtórzeń. Kilkakrotnie do sześciu. Choć każda skucha utwierdzała mnie w poczuciu niższości i przekonaniu, że jestem skazany na samotność, znosiłem je z zadziwiającym spokojem. Możliwe nawet, że z równowagi bardziej wyprowadzało mnie ryzyko sukcesu niż kolejnej porażki. Kończyło się to za każdym razem tak samo. Do drzwi zaczynał dobijać się Piotr, który wrzaskami domagał się otwarcia zamka. A ja udawałem, że go nie słyszę i w akompaniamencie coraz głośniejszych krzyków jąkałem imię ukochanej, aż w końcu Piotr szedł po śrubokręt i otwierał zamek od zewnątrz, a ja wymykałem się mu między nogami i uciekałem z mieszkania.

Poza Zuzanną w szkole najbardziej lubiłem bibliotekę. Wstęp był wzbroniony, ale woźny, pan Giełajew, którego oczy były zawsze trochę wilgotne i wydawał mi się starcem, choć nie mógł mieć więcej, jak czterdzieści lat, co piątek pozwalał mi tam posiedzieć. Szkoła pustoszała, a on przez kilka godzin sprzątał i zajmował się tym, czym tylko woźny może zajmować się w szkole. Ja w tym czasie pochłaniałem kolejne książki. Biblioteka była moim azylem. Tam zawsze mogłem znaleźć kogoś do tej korespondencyjnej rozmowy, w której trakcie nie musiałem nic mówić, by czuć, że się świetnie rozumiemy.

Pewnego dnia pan Giełajew zaskoczył mnie, kiedy siedziałem w skupieniu nad szesnastokartkowym zeszytem, pochłonięty ambicją napisania czegoś równie dobrego jak _Przygody Tomka Sawyera_. Kiedy zorientowałem się, że czyta mi przez ramię, oblałem się rumieńcem i zatrzasnąłem zeszyt. Wtedy po raz pierwszy poczułem, że w pisaniu jest jakaś pycha. Zawstydzony, dopiero po chwili podniosłem wzrok. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem, że i on jest speszony.

– Przepraszam – powiedział.

Kiedy nie odpowiedziałem, zmieszany wycofał się na korytarz. Po paru minutach wrócił, kluczem otworzył stojący w kącie sekretarzyk i wyciągnął z niego kartę biblioteczną.

– Jeżeli chcesz wziąć coś do domu, wpisz tu tylko tytuł.

Nie wiem, co zrobiło na mnie większe wrażenie. Fakt, że książki wolno było wynosić z biblioteki, czy karta, którą dostałem do ręki. Miała wykaligrafowane ręką pana Giełajewa moje imię, nazwisko, datę urodzenia i dwadzieścia dwa wolne miejsca w kolumnie okraszonej nagłówkiem: „Wypożycz. tyt.”. Pierwszy dokument tożsamości, jaki miałem w życiu. Ściskałem go w dłoni z taką dumą, jakby to był paszport dyplomatyczny przyznany za zasługi dla ojczyzny. Jednocześnie kręciło mi się w głowie na myśl o tym, że już od miesięcy leżał sobie pod kluczem, tuż obok mnie, choć bez mojej wiedzy. Zerknąłem na kulfony stawiane przed momentem w zeszycie i obiecałem sobie, że zanim cokolwiek wypożyczę, popracuję nad charakterem pisma. Z całą delikatnością, na jaką stać było moje dziecięce palce, odłożyłem kartę na stół, podziękowałem i popędziłem do domu.

Kilka następnych dni przeżywałem jak święto. Szybko jednak okazało się, że wraz z kartą biblioteczną pojawiły się trudne dylematy. Dopóki czytałem wyłącznie w szkole, czytałem wszystko, co przyciągnęło moje oczy. Po niektóre lektury sięgałem wielokrotnie. Inne porzucałem już po pierwszym niezachęcającym akapicie. Teraz jednak sprawa się skomplikowała. Czytałem w szkole, ale czytałem też w domu. Jeśli karta była moim paszportem, na kolejne zapisane w niej pozycje potrafiłem gapić się, jak na stemple pograniczników z egzotycznych podróży. Tytuł, autor i dwie daty: wypożyczenia i zwrotu, były dla mnie powodem do dumy, ale też i nieznanego wcześniej niepokoju. Zaczęło mi się wydawać, że nie wszystkie książki w równym stopniu zasługują na to, żeby trafić do rejestru. Pojawiły się nowe pytania. Czy wpisanie Goscinnego tuż pod Londonem spodobałoby się temu pierwszemu? Wstydziłem się na myśl o wpisaniu tam Niziurskiego – choć czytałem go z wielkim zapałem.

Ostatecznie sprawy ustaliły się w taki sposób, że w piątki czytałem tych, którzy sprawiali mi frajdę, natomiast do domu zabierałem tych, których nazwiska lubiłem mieć uwiecznione w paszporcie. I choć karta biblioteczna pozwoliła mi czytać siedem dni w tygodniu, coś się wtedy zepsuło. Czytanie stało się taktyczne. Wydaje mi się, że to właśnie kaligrafując w szesnastej linijce nazwisko Jacka Londona, po raz pierwszy w życiu poczułem się parszywym oszustem. Uczucie to miało towarzyszyć mi później przez większość okresu dojrzewania. Nieraz zdarzało mi się fantazjować o zniszczeniu karty, podarciu jej na kawałeczki i spaleniu za pomocą benzynowej zapalniczki otrzymanej na urodziny od Piotra.

Pewnego dnia takie właśnie myśli o zniszczeniu sekretarzyka wraz ze znajdującymi się w środku dowodami doprowadziły mnie do olśnienia. Śrubokręt zwędziłem ojcu. Spinacz był mój. Trenowałem w domu, na rowerowej kłódce i choć byłem zdeterminowany ćwiczyć choćby latami, do odpowiedniej wprawy doszedłem już po kilku dniach. Tym sposobem, mając niewiele ponad osiem lat, nauczyłem się otwierać zamki wytrychami. Kiedy przyszedł kolejny piątek, byłem tak zdenerwowany, że rano pogryzłem się boleśnie w język. Niewiele wcześniej dowiedziałem się, że ludzie mówią czasem przez sen, i byłem przekonany, że w nocy wygadałem się przed rodzicami, którzy o moich planach powiadomili szkołę, polską policję, a może i Urząd Ochrony Państwa. Gdy po lekcjach przystąpiłem do dzieła, serce mi waliło, aż krew dudniła w skroniach. Wiedziałem jednak, że nie mogę się poddać. Kochałem Zuzię i mimo strachu tylko to się liczyło: włamać się do sekretarzyka, znaleźć jej kartę biblioteczną, zobaczyć, co czytała. A potem przeczytać to samo. Pewnie to śmieszne, ale jeszcze teraz udziela mi się ekscytacja, którą wtedy czułem. Najśmielsze plany zakładały, że przeczytanie tych samych lektur stworzy nam temat do wspólnej rozmowy. Jednak plany mniej śmiałe były niemal równie pociągające. Wystarczyłoby mi, że czytałbym to samo, co ona, zbliżając się do niej chociaż w ten skromny sposób.

Choć dłonie mi drżały, z zamkiem poradziłem sobie bez problemu. Wytrych domowej produkcji działał. Wysunąłem szufladę, do której zawsze sięgał woźny. Karty zamknięte były w plastikowych, półprzezroczystych pudełkach. Kiedy otwierałem pierwsze z nich, wyślizgnęło mi się z rąk i karty niemal rozsypały się po podłodze. Złapałem je w porę i choć odbyło się to bezszelestnie, zamarłem. Wpatrzony w drzwi czekałem, aż pojawi się w nich pan Giełajew. W końcu odłożyłem pudełko na miejsce, przymknąłem szafkę i wyjrzałem na korytarz. Był pusty i cichy. Powoli uspokoiłem się i wróciłem do przeglądania kartoteki. Nie musiałem długo szukać. Dwie karty, które przylegały do niej z obu stron, postawiłem na sztorc, żeby wiedzieć w które miejsce ją odłożyć. Jeszcze raz zerknąłem w kierunku drzwi i w końcu odważyłem się wziąć ją do ręki.

Była bardziej podobna do mojej, niż potrafiłem w to uwierzyć. Imię, nazwisko, data urodzenia, poniżej nagłówek: „Wypożycz. tyt.” i dwadzieścia dwa miejsca. Tyle samo szans na coś, cokolwiek, co pozwoliłoby lepiej ją poznać.

Jęknąłem. Paszport Zuzanny był pusty.

Gapiłem się kartę, nie wiedząc, co robić. W końcu spisałem do zeszytu datę jej urodzin, a potem wszystko odłożyłem na miejsce. Szumiało mi w głowie. Ekspedycja zakończyła się całkowitą klęską. Poznałem datę jej urodzenia, to oczywiście coś znaczyło. Ale przecież nie o to chodziło, nie na to liczyłem, nie to sobie wyobrażałem. Nie pamiętam, jak spędziłem resztę tego dnia. Jednak wiem, że w kolejnych tygodniach wielokrotnie jeszcze włamywałem się do kartoteki. Najpierw po to, by upewnić się, że nie popełniłem błędu, wyciągając nie tę kartę, co trzeba. A później z coraz bledszą nadzieją, że odnajdę na niej jakiś ślad tego, co moja ukochana robiła w czasie wolnym. Jednak za każdym razem karta była pusta. Z czasem cała operacja wydawała mi się coraz bardziej mechaniczna i coraz rzadziej otwierałem sekretarzyk. Raz na parę tygodni, raz na parę miesięcy. Jednak dopóki pozostawałem uczniem zespołu szkół numer… nie przestałem tam zerkać. Nawet gdy bliżej mi było do matury niż rozpoczęcia nauki i więcej było w tym wszystkim nostalgii niż nadziei, nie było roku, kiedy nie sprawdziłbym, czy nie pojawił się tam nowy wpis.

***

Z początku jąkanie było dla mnie tym, czym lata później dla większości kolegów był młodzieńczy trądzik: wstydliwym problemem, ale przecież nie katastrofą. Rozmiar katastrofy przybrało dopiero za sprawą mojej matki, która traktowała je, jakby to był co najmniej trąd. I to z jakiegoś szczególnie zaraźliwego szczepu. Choć zdecydowana większość jąkających się dzieci z czasem zaczyna mówić płynnie sama z siebie, matka wcześniej padłaby trupem, niż pozwoliłaby naturze robić swoje. Niewiele pamiętam z mojego dzieciństwa, ale ten korowód specjalistów, szarlatanów i wszystkiego, co pomiędzy, pamiętam bardzo dobrze. Doktor Marciniak kazał mi mówić tak wolno, że z nudów zasypiałem w pół zdania. Zalecał też ćwiczenia oddechowe i często opowiadał o żonie – a może kochance, gubiłem się w zawiłościach tej historii – która nie chciała z nim rozmawiać. Doktor Walendziak napychała mi usta szklanymi kulkami i kazała recytować Brzechwę. To i tak było lepsze niż wizyty u doktora Pietrzaka, który sadzał mnie na stołku i – słowo daję – czytał mi swoje własne wiersze, po czym, nie zważając na mój wiek, pytał o sugestie redakcyjne. Była jeszcze jedna pani, o której pamiętam tylko tyle, że pachniała jak suszone śliwki. I pan Tomek, który kazał mówić do siebie po imieniu, dużo się śmiał, klepał mnie po ramieniu, a osiem lat później do domu przyszło wezwanie na przesłuchanie, bo okazało się, że czerpał satysfakcję z czegoś więcej, niż tylko postępy w leczeniu małych pacjentów. Pan komendant sam się jąkał i czerwienił, kiedy próbował wyjaśnić, w jakiej sprawie jestem przesłuchiwany. Żadna z tych terapii nie przyniosła skutku, nie licząc rosnącej frustracji mojej mamy. W końcu sama zaczęła edukować się w odpowiednim zakresie i po zaliczeniu korespondencyjnego kursu, prowadzonego przez pewną wiedeńską klinikę jezuitów (nawet nie pytajcie), zaczęła przyjmować pacjentów. Ja jednak uleczyłem się już wtedy sam.

Nie będę opowiadać o mojej rodzinie, bo nie chcę tworzyć wrażenia, że upatruję w niej większą odpowiedzialność za całą sytuację, niż jest w istocie. Nie ufam tym wszystkim freudyzmom, wedle których dziecko z matką łączy nie pępowina, a drut kolczasty. Dzieciństwo miałem na tyle szczęśliwe, na ile jakikolwiek okres może być szczęśliwy. Wielu rzeczy w nim nienawidziłem, niejedną zmieniłbym, gdyby to było możliwe. Ale pamiętam, że za coś zupełnie zwyczajnego uznawałem stan bliski zadowoleniu. Myślę, że nie każdy może to o sobie powiedzieć.

Mieszkaliśmy w czwórkę. Matka, tata i Piotr, ojciec mojego taty. Piotr przez lata pomieszkiwał u nas, jeśli akurat był w Polsce, aż w końcu przeszedł na emeryturę i wprowadził się na stałe. Miałem wtedy niespełna siedem lat. O matce trochę już mówiłem. Ojciec pracował z domu. Zawodowo wymyślał treść wróżb zapiekanych w chińskich ciasteczkach. Wbrew pozorom to niełatwa praca, bo ludzi zaskakująco łatwo urazić, a przecież nigdy nie wiadomo, komu dana wróżba się trafi. Ojciec specjalizował się więc w przyjemnych sentencjach, które były do przyjęcia zarówno dla małych dzieci, jak i pań w średnim wieku. Przez lata wyprodukował ich wiele tysięcy. Pamiętam, jak całymi dniami siedział wpatrzony martwo w okno, po czym zapisywał jedno lub – gdy dzień był dobry – dwa zdania. Gdy kończył, padał przed telewizorem. Zwykle nic nie mówił, ale i nie musiał, bo całe jego ciało krzyczało, że jest wycieńczony i potrzebuje spokoju. A Piotr był matematykiem. Nie lubił powierzchownych rozmów, więc w domu głównie się milczało. Przez lata słychać było u nas przede wszystkim jąkanie małych pacjentów mojej matki – dźwięk, przed którym Piotr z głośnym trzaskiem drzwi chował się w swoim pokoju. Kiedy zaczęła przyjmować pacjentów w świetlicy miejskiego domu kultury, i to ustało. Piotr dni spędzał przed komputerem, gdzie podłączony do internetu mnożył emeryturę, grając w pokera.

– To bardzo proste – opowiadał niepytany. – Tak proste, że aż żal ich ogrywać. Miałeś już mnożenie? – pytał, niezależnie od tego, czy miałem lat sześć czy szesnaście. – No, to przemnóż sobie karty i już wiesz, czy opłaca ci się grać. Tylko idioci grają, kiedy karty są przeciwko nim. A jeśli karty są z tobą, to nie hazard. Na dłuższą metę musisz wygrać.

Już jako małe dziecko zastanawiałem się, skąd u niego ta złośliwa satysfakcja. Jeśli wygrywanie było tak proste, jak to przedstawiał, dlaczego dawało mu tyle przyjemności?

Ale to właśnie grze w karty zawdzięczam pierwsze autentyczne zainteresowanie, jakim mnie obdarzył. Kiedy miałem szesnaście lat, wziąłem udział w patriotycznym turnieju gry w pokera. Wiem, że nie brzmi to prawdopodobnie, ale jak wszystko inne, co opowiadam, wydarzyło się naprawdę. Jakiś mądrala z urzędu miasta wymyślił, że krzewienie patriotyzmu wymaga nowoczesnych metod i na święto wojska polskiego w budynku szkoły został wyprawiony najnowocześniejszy bogoojczyźniany festyn, jaki można sobie wyobrazić. Ludzie wcinali kiełbasy, patriotycznie wysmarowane keczapem i majonezem. Tatusiowie popijali je piwem sprzedawanym w biało-czerwonych tekturowych kufelkach. Strażacy wytrzasnęli skądś historyczne mundury polskiej armii i przechadzali się wte i wewte, dumnie naprężeni pod plastikowymi orderami. Każdego munduru były tylko dwie sztuki, więc legioniści Kościuszki przechadzali się obok ułanów z II Brygady, a powstańcy warszawscy obok kawalerzystów w usarkach. Lokalni przedsiębiorcy licytowali się na to, który wspomoże akcję większą kwotą lub – tym chętniej – większym sprzętem. Na bieżni wokół boiska kręciły się więc niby wozy opancerzone obklejone zieloną dyktą nyski. Szkolny chór wykonywał pieśni patriotyczne, wspomagany nagłośnieniem i sprzętem scenicznym ściągniętym z pobliskiego domu weselnego. Nauczyciel fizyki tak się zafascynował tą maszynerią, że już po chwili śpiewom towarzyszyły błyski stroboskopowe, a sam chór zniknął w chmurze sztucznego dymu. Wydawało mi się, że w tej prowizorce i przaśności jest coś głęboko sprzecznego z powagą uroczystości narodowych. Miałem szesnaście lat. Brakowało mi doświadczenia.

Jedną z atrakcji było patriotyczne kasyno, w którym można było grać w gry planszowe i karciane. Do wygrania były fanty. W większości był to bezużyteczny szmelc, ale główną nagrodą w turnieju pokerowym był talon o wartości tysiąca złotych do wykorzystania w lokalnej księgarni. No, to było coś.

Mimo wszystko długo wahałem się, czy iść z tą sprawą do Piotra. Przy czym bardziej niż tego, że mnie wyśmieje albo zakaże udziału w zabawie, bałem się, że sam przystąpi do gry i sprzątnie mi sprzed nosa nagrodę. W końcu jednak odważyłem się poprosić, by nauczył mnie swoich tricków, a on, o dziwo, zareagował uśmiechem. Albo grymasem, który w jego świecie uchodził za uśmiech. Może to dlatego, że dałem mu okazję, by znów wystąpił w roli wykładowcy, czego wedle własnych relacji nie znosił, ale co przecież było jego zajęciem przez całe dekady.

Piotr był nauczycielem takim samym jak współlokatorem. Niełatwym, niekontaktowym i nieznoszącym sprzeciwu. Tolerowałem jednak jego humory dzielnie, po pierwsze dlatego, że naprawdę zależało mi na zwycięstwie, a po wtóre, ponieważ była to pierwsza sytuacja, w której poświęcił mi trochę uwagi i nawet jeśli był nieprzyjemny, jakoś mi to schlebiało. Kiedy nauki dobiegły końca, okazało się, że rzeczywiście teoria gry była dziecinnie prosta. Wystarczyło znać tabliczkę mnożenia, żeby w ułamku sekundy wiedzieć, czy rachunek prawdopodobieństwa jest z tobą, czy przeciwko tobie. Pozostało jedynie sprawdzić, czy Piotrowe nauki zadziałają w praktyce.OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH

MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!

Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.

POLECAMY

Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl

e-mail: [email protected]

tel. 510 043 387

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: