- W empik go
Koniec punku w Helsinkach - ebook
Koniec punku w Helsinkach - ebook
Ole ma czterdzieści lat i jest właścicielem jednego z ostatnich barów, gdzie można palić, a matki z wózkami nie mają wstępu. Do jedzenia podaje się tu wyłącznie solankę i rolmopsy. Jako wieczne dziecko enerdowskiej epoki punku, Ole nie potrafi odnaleźć się w nowych wspaniałych czasach. Walcząc z demonami przeszłości, próbuje sobie wmówić, że pragnie tylko świętego spokoju. To jednak ostatnia rzecz, którą los ma Olemu do zaoferowania.
Jego opowieść przeplata pisany pod koniec lat 80. dziennik zbuntowanej czeskiej nastolatki. Nancy mieszka w położonym przy granicy z Polską Jeseniku, gdzie jedynie dzięki radiowej Trójce można posłuchać przyzwoitej muzyki. To właśnie zespoły takie jak Sex Pistols, Die Toten Hosen, Dezerter, Moskwa czy Siekiera czynią jej życie bardziej znośnym i nie pozwalają zwariować.
W swojej najnowszej powieści Jaroslav Rudiš opowiada o dojrzewaniu w cieniu radioaktywnego absurdu, ślepych uliczkach samotności oraz próżni, w której rozpływa się bunt. Wyrusz w podróż do Helsinek i przekonaj się, czy właśnie tam skończył się punk…
PUNK EI OLE KUOLLUT!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64887-98-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zatrzymuję się na rozdrożu. Zielony i żółty szlak skręcają w ciemny las, każdy w inną stronę. Czy tu stał ten krzyż? Czy Jezus miał ułamaną głowę? Czerwony prowadzi dalej po asfalcie. To musi być w tym kierunku.
Chce mi się pić. Ale jeszcze bardziej chce mi się palić, rzucanie nie było najlepszym pomysłem. Mogłem to zrobić kiedy indziej, w jakimś innym momencie. Idę dalej. Las jest przygnieciony ciszą, tylko gdzieś w oddali słychać piłę spalinową i traktor.
Nagle słyszę okropny dźwięk. Boję się i wskakuję do rowu. Obok mnie przemyka pięciu rowerzystów. Szybka grupa armii os, która spadła z Marsa. Umięśnione nogi monotonnie skracają odcinki trasy. Ostatni kolarz przerywa wyćwiczony ruch, przestaje na chwilę pedałować i spluwa na krzaki jagód. Lśniące ciała znikają w oddali pomiędzy drzewami.
Wciąż nie jestem pewien, czy dobrze idę, minęło przecież ze dwadzieścia lat. Mam mapę w plecaku, ale nie chce mi się jej wyciągać. Wtedy też ją mieliśmy, a i tak zabłądziliśmy. Chowaliśmy się w lesie i w ogóle nie wychodziliśmy na drogę. Za bardzo się baliśmy. Ale teraz to już nieważne. Wąż prześlizgnął się po asfalcie. Zaskroniec.
Idę dalej i słucham wiatru kołyszącego koronami drzew, niemal samych iglastych, czasem brzozy albo osiki. Idę dalej i nagle zaczynam się bać. Wtedy też się bałem, to było całkiem zrozumiałe. Ale dlaczego też teraz, kiedy to już przeszłość? Kiedy nie trzeba się obawiać, że za każdym drzewem może stać żołnierz z karabinem, a w krzakach kundel z wyszczerzonymi kłami. Szumi mi w uszach. Wiatr wieje, w końcu wyprowadza mnie na skraj lasu.
Cieszę się, że jestem na dworze. Rozglądam się i myślę o otaczającej mnie przyrodzie, o tych wszystkich stuletnich drzewach. Próbuję się uspokoić myślą, że były tu na długo przede mną i będą też po mnie, że te drzewa są tym, co nazywa się nieskończonością. Przede wszystkim koniecznie muszę zapalić. Cholera. Gdzie jest paczka pierwszej pomocy?
Nagle słońce razi mnie w oczy. Patrzę na łagodne szczyty pogranicznych gór. To na pewno Niemcy. Ta góra to już musi być Bawaria – mówiliśmy sobie wtedy.
Idę dalej i rozglądam się. Wielka letnia łąka falująca na wietrze jak tafla morza. Stodoła, w której kiedyś nocowaliśmy. Tu przeżyłem swój pierwszy raz. Niski płot i dom. Surowo ociosana górska chata z jaskrawoczerwonym blaszanym dachem, pod małymi oknami starannie ułożone polana. Od południa antena satelitarna. Chałupa lśni w słońcu, jest wyremontowana, wygląda jak z bajki. Z pewnością kupili ją ludzie z miasta jako domek letniskowy. Nigdzie żywej duszy.
Idę w stronę domu i nagle go zauważam. Trzyma w rękach kosę i żnie trawę. Przez chwilę zastanawiam się, czy to on. To musi być on! Zestarzał się, jest bardziej zgarbiony, ale wtedy przecież też był. Lewe ramię wyżej niż prawe. Może być już po osiemdziesiątce, ale kosę trzyma mocno i pewnie, tak jak wtedy, kiedy dał nam wody, a jego żona chleba, słoniny i piwa. Trawa kładzie się pod uderzeniami kosy, idzie na śmierć dość spokojnie i z oddaniem.
Nagle chudy starzec zastyga w połowie ruchu. Prostuje się, przeciąga i spogląda na słońce. Spocone pomarszczone czoło ociera rękawem flanelowej koszuli w kratkę, z kieszeni spodni wyciąga ostrzałkę, pluje na nią i zaczyna ostrzyć.
I zauważa mnie.
Patrzymy na siebie. Dłuższą chwilę. Wiatr mierzwi mu resztki siwych włosów, starzec wyciera usta w rękaw, lewą ręką wciąż opiera się o kosę. Ma niebieskie, odrobinę wyblakłe oczy i żółte połamane zęby. Zrzucam plecak z ramion. Wciąż oddałbym dwa lata życia za papierosa. Nic nie mówię, on też milczy. Po prostu, ot tak, na siebie patrzymy. Wysoka trawa faluje, a po drodze przejeżdża ciężarówka wyładowana drewnem.
Wtedy lato dobiegało końca, teraz dopiero się zaczyna.Paczki papierosów
Odpala papierosa, zapina kurtkę pod samą szyję, połyka pigułkę przeciw śmierci i idzie. Ulica jest jak pustynia. Wieje, a pod rurami przesuwają się wydmy kolorowych liści. Gałęzie i pnie drzew podpierają popękany sufit ciemnych chmur jak nagie, szare żerdzie.
Ole zastanawia się przez chwilę, czy wyłączył kuchenkę, i dziesięć razy zapewnia siebie, że tak. Ani on, ani Prażak nie gotowali na niej od miesięcy, ale i tak ma wątpliwości. Idzie dalej, liście chrzęszczą mu pod nogami. Ole próbuje sobie przypomnieć, kiedy właściwie ostatnio ugotował coś w domu, ale bez efektu.
Poskręcane rury grzmią nad jego głową. Przez ułamek sekundy wydaje mu się, że za moment pękną. Potem uświadamia sobie, że chyba pęknie mu głowa. Że to nie nad nią, tylko w niej jakoś tak dziwnie grzmi. Nie byłby pierwszym, któremu w tym rozbitym mieście odbiłaby szajba. Tutaj to normalne.
Jest na głównej ulicy. Mógłby podjechać trzy przystanki tramwajem, ale rano lubi się przejść. Poza tym w tramwaju nie wolno palić. Skoro idzie, to chce palić. Idzie, jedna ręka w kieszeni, w drugiej papieros i patrzy na ostre czubki swoich schodzonych skórzanych butów.
Po ulicy przetoczyła się ciężka wywrotka załadowana gliną i piaskiem. Jedną autostradę zbudowali już przed wojną, w kształcie okręgu otaczającego miasto. Robotnicy się cieszyli, że po latach ktoś dał im pracę. Chociaż w zamian za nią ten ktoś pozwolił ich powystrzelać albo zostawił, żeby pozdychali gdzieś w Rosji, jak brata dziadka i ich kuzyna, i pewnie jeszcze kogoś. A teraz robotnicy budują kolejną autostradę, pod miastem, żeby z okręgu zrobić półokrąg. I też się cieszą, że mają pracę, bo jest beznadziejnie, od kiedy Polacy zajęli ich miejsca. Inżynierowie chcą zbudować jeszcze jeden tunel i przekroić miasto Olego jak pizzę. Nikt już nie pamięta, od jak dawna robotnicy są pod ziemią. Może trzy lata, może dziesięć, może dwadzieścia. I nikt nie wie, jak długo tam jeszcze będą.
Inżynierowie wyciągnęli plany, robotnicy zaczęli kopać, ale wszyscy zapomnieli o morzu wody, na którym miasto unosi się jak olbrzymia wyspa. No i teraz muszą ją pompować rurami spod ziemi aż za blokowiska na obrzeżach miasta, żeby to wszystko im się nie zawaliło, a miasto nie zapadło. I żeby tam na dole ktoś się znów nie utopił. Dlatego zalewają wszystko betonem i pompują wodę do góry za miasto, a woda w rurach szumi latem i zimą. Ponoć w tunelach mają wielkie piece, którymi ogrzewają wodę, żeby na zewnątrz nie zamarzła.
Ole idzie dalej pod liniami rur. Pali papierosa i wie, że tu był zakład kuśnierski, tam fryzjer, a obok mały brudny spożywczak z ekspedientką w niebieskim fartuchu. Widzi wszystkie te sklepiki, które kiedyś się tu znajdowały, a teraz zamiast nich są same butiki. Idzie dalej i mija jedną z tych nowych, spokojnych restauracji dla niepalących. Idzie dalej, a miasto napina się i skrzypi. Ole wyobraża sobie, jak by to było spojrzeć na wszystko z góry, zapomnieć o mieście i oglądać tylko te linie pomarańczowych i niebieskich rur. Widzieć te odrapane kolorowe żyły wyrwane z ciała miasta, tak jak się robi w szpitalach podczas operacji, kiedy lekarze chcą wyciągnąć ludzkie serce, żeby wymienić je na inne. Pokazywali to raz w telewizji.
Mija kolejny z nowych budynków, który wyrósł na miejscu małej, niegdyś znanej fabryki rowerów. Fabryki, która przetrwała wszystkie systemy polityczne, oprócz tego inżyniersko-tunelowego. Można teraz wjechać tu autem pod same drzwi mieszkania.
Przy jednym z wejść stoi łysy koleżka w szarym prochowcu i coś fotografuje. Trzy plamy po czerwonej farbie, które niedawno pojawiły się na nowej fasadzie. Z nieco zmęczoną gębą koleżki rozmawia ładna, świeża biodziewczyna koło trzydziestki, ze świeżym biobobasem w wózku, jakich teraz pełno w dzielnicy. Ole nie wie dlaczego, ale jej czysta mięsista twarz o ostrych rysach przypomina mu nowy, wilczy design beemki.
– A co, jak następnym razem rzucą w okno? – wyraża troskę. Koleżka kiwa głową i nic nie mówi. Kiedy naciska na migawkę, krzywi lewą stronę twarzy.
Ole idzie dalej, zapala jeszcze jednego papierosa i wie, że poczuje po nim delikatny ucisk w płucach, jakby ktoś nadepnął mu na pierś. Cieszy się, kiedy coś czuje. W drodze do pracy zawsze wypala trzy. Czasem myśli, że jego czasu nie odmierza zegar, ale papierosy. Paczki papierosów. Kartony wypalonych szlugów jednej starej marki, która istnieje od wojny. A kiedy spogląda za siebie, nie widzi głównej ulicy, tylko mnóstwo zgniecionych pustych paczek po papierosach, nad którymi słońce bezskutecznie próbuje przegryźć się przez chmury.
Skrzyżowanie. Musi jeszcze przejść przez szeroki bulwar, uważać na tramwaje i będzie na miejscu.