Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kontener - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
27 kwietnia 2022
Ebook
34,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Kontener - ebook

Pierwsza odsłona wciągającej fińskiej serii kryminalnej!

W Helsinkach zostaje odnaleziony kontener ze zwłokami. Posesja, na której go odkryto, należy do jednego z najbardziej znanych biznesmenów w Finlandii. Kiedy komisarz policji Paula Pihaja rozpoczyna śledztwo, ślady prowadzą do rodziny biznesmena, ujawniając dziesięciolecia podejrzanych przedsięwzięć biznesowych w Namibii.

Tymczasem życiem osobistym Pauli wstrząsają stare wspomnienia, które pojawiają się na skutek ostatnich wydarzeń. Kiedy była młodsza, musiała oddać dziecko do adopcji. Chłopiec, jej syn, ma już dwadzieścia lat i jest oskarżony o morderstwo. Paulę dręczy nie tylko poczucie winy związane z adopcją. Kobieta martwi się też o to, co stanie się z jej synem.

A.M. Ollikainen to pseudonim małżeństwa i duetu autorskiego Aki i Milli Ollikainenów.

Aki Ollikainen opublikował do tej pory trzy powieści i zdobył Helsingin Sanomat Literature Prize w 2021 roku. Był też nominowany do Man Booker Prize i Prix Femina w 2016 roku. Milla Olliainen opublikowała trzy powieści kryminalne i zdobyła nagrodę Like Publishing oraz nagrodę w konkursie literackim Fińskiego Towarzystwa Detektywistycznego w 2012 roku.

Kontener to ich pierwsza wspólna powieść i zwycięzca National Crime Novel Competition, ogólnokrajowego konkursu na najlepszą powieść kryminalną. A.M. Olliainen pracują nad drugą książką z serii, pt. Kiikku (ang. Swing), która w Finlandii ukaże się w 2022 roku. Para mieszka w fińskim mieście Lohja z dwójką dzieci.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-039-2
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

STY­CZEŃ

Poranne słońce zabar­wia samo­cho­dowe spa­liny i rzuca brudne żół­tawe świa­tło na domy pobli­skiego kwar­tału. Wypy­cha nie­chluj­nego męż­czy­znę zza rogu cen­trum han­dlo­wego na główną ulicę.

Jak na tak ostry i szczy­piący mróz jest on ubrany sta­now­czo zbyt lekko. Na pognie­cio­nej popie­la­tej mary­narce i wymię­tych spodniach wid­nieją mniej­sze i więk­sze plamy, odbie­ra­jące ochotę do roz­wa­ża­nia nad ich pocho­dze­niem. Uważny prze­cho­dzień nie domy­śliłby się, że gar­ni­tur ten, nie­na­da­jący się teraz nawet do lum­peksu, jakiś czas temu kosz­to­wał tysiące euro.

Męż­czy­zna chwieje się we mgle, która powoli się roz­cho­dzi. Zdaje sobie sprawę, że znaj­duje się na nie­zna­nej sobie ulicy. Ale poza tym nic do niego nie dociera. Umysł wypeł­nia mu mgli­sta wata, więc ciężko oddy­cha­jąc, wyrzuca ją w postaci pary uno­szą­cej się w mroź­nym powie­trzu, robiąc miej­sce na myśli.

Przede wszyst­kim drę­czą go pyta­nia, na które nie zna odpo­wie­dzi: gdzie jest, skąd przy­szedł, jak długo już tak idzie – nie ma nawet pew­no­ści, kim jest. Świat wokół nie chce przy­brać sta­łych kształ­tów, faluje i drży. Jakby usta­wiony na auto­ma­tyczne wyzwa­la­nie migawki apa­rat foto­gra­ficzny nie mógł zna­leźć sta­łego punktu.

Męż­czy­zna stoi oparty o zimną szybę okna mar­ketu. Do nosa wdziera mu się odpy­cha­jąca woń moczu, kwa­sów żołąd­ko­wych i alko­holu. W oknie widzi odbi­cie, które przy­ci­ska swoją dłoń do jego gołej dłoni. Ale odbi­cie to wydaje mu się obce.

Postać w oknie ma jego rysy twa­rzy, lecz białka pod opuch­nię­tymi powie­kami są tak zaczer­wie­nione, jakby ktoś wtarł w nie okru­chy szkła. Głowę odbi­ja­ją­cej się w szy­bie syl­wetki okrywa czapka rekla­mu­jąca lata temu upa­dły bank.

Męż­czy­zna obu­dził się na kana­pie w jakimś zanie­dba­nym dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu. Przez otwarte drzwi sypialni docho­dziły do niego nie­wy­raźne odgłosy funk­cji życio­wych dwóch osób śpią­cych w podwój­nym łóżku. Ludzie ci nale­żeli do niż­szej klasy spo­łecz­nej, więc ich nie roz­po­znał. Na stole w kuchni zna­lazł do połowy opróż­nioną butelkę wódki Suomi Viina, pocią­gnął z niej spory łyk, a potem wło­żył do kie­szeni płasz­cza.

Picie zaczął od calva­dosu, koniaku X.O. i whi­sky z dym­nym aro­ma­tem. Od tam­tej chwili upły­nęły dni, może tygo­dnie. Im czyst­szy sta­wał się alko­hol, tym więk­sza mgła zasnu­wała poczu­cie czasu. O tym, że ma za sobą pra­wie dzie­wię­cio­dniowy ciąg alko­holowy, mógł wywnio­sko­wać po zaro­ście.

Oparta na szy­bie dłoń jest zaczer­wie­niona od mrozu, stawy pal­ców opuch­nięte, nie chcą się pro­sto­wać, nawet gdy męż­czy­zna wkłada w to całą swoją wolę. Nagle uświa­da­mia sobie, jak bar­dzo mu zimno. I nic dziw­nego, przed chwilą wyrzu­cił płaszcz do kosza na śmieci, kiedy zauwa­żył, że stru­mień moczu zwil­żył poły.

Męż­czy­zna pró­buje nawią­zać kon­takt wzro­kowy z prze­chod­niami, pro­sić o pomoc, ale szybko się orien­tuje, że z jego ust nie płyną żadne zro­zu­miałe słowa, a co dopiero całe zda­nia. Dostrzega ludzi sto­ją­cych na przy­stanku auto­bu­so­wym i rusza w ich stronę, lecz nogi odma­wiają posłu­szeń­stwa. Pro­wa­dzą go w bok, każda w innym kie­runku, i gdy pra­wie dociera pod wiatę, ugi­nają się pod nim, spra­wia­jąc, że pada na kolana.

Ktoś podaje mu kwiaty w róż­nych, zbyt wielu kolo­rach, przez co bukiet wygląda krzy­kli­wie. Męż­czy­zna czuje się tym nieco ura­żony, prze­cież kwe­stie este­tyczne są dla niego ważne. Mimo to dzię­kuje szep­tem mło­dej kobie­cie ubra­nej w żakiet. Odkłada kwiaty na mów­nicę, nachyla się nad mikro­fo­nem, ale wzrok kie­ruje ku publicz­no­ści i wypo­wiada magiczne słowo: _Współ­czu­cie_.

Ludzie na przy­stanku odsu­wają się od niego na krok. Patrzą usil­nie w innym kie­runku i pozo­sta­wiają za sobą bez­gło­śny oddech ulgi, kiedy lokalny auto­bus ich zabiera.

Nazy­wam się Han­nes Leh­mu­soja, przy­po­mina sobie nagle. Jestem odno­szą­cym suk­cesy biz­nes­me­nem, mię­dzy­na­ro­do­wym filan­tro­pem. Jestem mece­na­sem sztuki współ­cze­snej. W tej samej chwili zawo­dzi go zwie­racz i czuje, jak spo­mię­dzy poślad­ków wycieka mu gęsta, cie­pła ciecz. Spra­wia to, że wyrzuca z sie­bie pierw­sze zro­zu­miałe słowo: „Cho­lera!”.

Dostrzega mały park po dru­giej stro­nie ulicy, więc zbiera siły i się pod­nosi. Oparty dłońmi o uda pró­buje tam dotrzeć.

Staje na środku pasa dro­go­wego, jego zmy­sły się wyostrzają, sły­szy pisk hamul­ców i w odle­gło­ści dwóch metrów od niego zatrzy­muje się cię­ża­rówka. Zauważa markę Volvo na masce pojazdu. Ja też mam volvo, przy­po­mina sobie. Odrywa dło­nie od ud, pro­stuje się i szu­ra­jąc butami, rusza przed sie­bie. Gdy dociera na drugi pas, coś prze­la­tuje przed nim ze świ­stem. Auto, oczy­wi­ście, że to auto, nie­mal otarło się o niego, jesz­cze czuje zimny powiew prze­ni­ka­jący cienką koszulę. Ktoś trąbi, to kie­rowca cię­ża­rówki, który nie poprze­staje na tym, opusz­cza szybę, wysuwa głowę na zewnątrz i zaczyna krzy­czeć. Han­nes nie rozu­mie ani jed­nego słowa. Chwieje się pochy­lony do przodu, nie­mal poty­ka­jąc się o bruk, ale dziw­nym tra­fem udaje mu się zacho­wać rów­no­wagę i zmie­rza w stronę ławki w parku, a potem pada na nią bokiem.

_Współ­czu­cie_. I dru­gie magiczne słowo, bliź­nia­cza sio­stra współ­czu­cia: _Soli­dar­ność._

Pod­czas wystą­pie­nia ważne jest, żeby nawią­zać kon­takt wzro­kowy, kie­ro­wać słowa do kogoś wśród publicz­no­ści. W ten spo­sób two­rzy się intymną atmos­ferę, wra­że­nie, że nie mówi się ogól­ni­kami do sze­ro­kiej grupy ludzi, tylko do każ­dego obec­nego na miej­scu z osobna. Obiekt uwagi można zmie­niać, byle nie za czę­sto.

_Wie­lo­krot­nie sły­sza­łem twier­dze­nie, że praw­dziwą soli­dar­ność czuje się wyłącz­nie wobec ogra­ni­czo­nej liczby osób._

W trak­cie prze­mó­wie­nia Han­nes nie­chęt­nie używa strony bier­nej, ale teraz mu się wymsknęła. Błąd sty­li­styczny. Robi prze­rwę, patrzy słu­cha­czowi głę­boko w oczy. Odpo­wiada mu pełne prze­stra­chu spoj­rze­nie spod dokład­nie zawią­za­nej futrza­nej czapki. Twarz dziecka. Cofa się ono, a ktoś dotyka ostroż­nie jego ramie­nia.

– Dobrze się pan czuje? Może zadzwo­nić po karetkę?

Han­nes unosi dłoń. Tym samym chce dać słu­cha­czom do zro­zu­mie­nia, że prze­rwa w jego wypo­wie­dzi była zamie­rzona, a nie wywo­łana urwa­nym wąt­kiem.

– Ktoś… ma po mnie przy­je­chać.

– Na pewno?

– To tylko krótka prze­rwa.

Matka i dziecko odcho­dzą, oglą­da­jąc się za sie­bie. Kobieta wyciąga z torebki tele­fon, ale po chwili chowa go z powro­tem.

Han­nes patrzy za nimi. Prze­rwa się prze­ciąga, musi szybko pod­jąć temat. Czyżby przed momen­tem było mu zimno? Bo teraz już nie czuje chłodu. Chciałby sobie tutaj posie­dzieć. Musi jed­nak kon­ty­nu­ować prze­mó­wie­nie, pro­mo­wać inter­dy­scy­pli­narny pro­jekt arty­styczny _Współ­czu­cie_, któ­rego spon­so­rem jest nosząca jego nazwi­sko fun­da­cja. Udaje mu się uwię­zić wzro­kiem następną parę oczu wśród publicz­no­ści.

_Do czego ogra­ni­cza się soli­dar­ność?_ – pyta Han­nes okry­tej zimo­wym futrem wie­wiórki. – _Do rodziny? Naj­bliż­szego oto­cze­nia? Zatrzy­muje się ona na gra­nicy danego pań­stwa? Czy praw­dziwe doświad­cze­nie soli­dar­no­ści doty­czy jedy­nie podob­nych nam, tych, z któ­rymi się utoż­sa­miamy? Czyżby soli­dar­ność koń­czyła się na brzegu morza? A prze­cież to wła­śnie my, Fino­wie, ze względu na wła­sną histo­rię powin­ni­śmy wie­dzieć, że wody nie dzielą, a prze­ciw­nie, łączą rze­sze ludzi miesz­ka­jące daleko od sie­bie._

Wie­wiórka prze­krzy­wia głowę i Han­nes instynk­tow­nie ją naśla­duje.

_Czyż w przy­padku współ­czu­cia punk­tem wyj­ścia nie jest wła­śnie ten drobny wspólny czyn­nik? Fakt, że bez względu na naro­do­wość, kolor skóry, wiek i płeć wszy­scy jeste­śmy ludźmi? Ty i ja jeste­śmy tacy sami_ – mówi Han­nes, patrząc uważ­nie w oczy zwie­rzę­cia.

Wie­wiórka pod­rywa się, wbiega na zaspę i w pod­sko­kach kie­ruje się ku pokry­tej szro­nem brzo­zie.

Han­nes odpro­wa­dza ją wzro­kiem. Widzi wąską ścieżkę okrą­ża­jącą drzewo. Wstaje i podąża w ślad za wie­wiórką. Mija krzak róży, tak zasy­pany śnie­giem, że przy­po­mina wielki kala­fior.

Teraz wcale nie jest mu zimno. Wprost prze­ciw­nie, cie­pło i przy­jem­nie. Uwiel­bia kli­mat po tej stro­nie rów­nika. Uwiel­bia od chwili, gdy po raz pierw­szy tu przy­je­chał. Zawsze kiedy jest gdzie indziej, tęskni za tym miej­scem.

Mała małpa, którą obser­wuje, kuca na gałęzi aka­cji i patrzy na niego z zacie­ka­wie­niem. Han­nes siada w cie­niu krzewu.

To jest jego duchowy dom, uko­chany kra­jo­braz. Ciem­no­nie­bie­skie niebo wiszące nad połu­dnio­wym Atlan­ty­kiem, cumu­lusy wędru­jące powoli znad oce­anu nad sawannę. Rów­no­mierny teren, tu i ówdzie piękne drzewa aka­cjowe. Tak chciałby zoba­czyć teraz anty­lopę prze­cha­dza­jącą się pod nimi.

Spo­gląda w górę. Słońce, które jesz­cze chwilę temu świe­ciło bla­dymi kolo­rami, jakby otu­lone dziwną gazą, teraz ma wyraź­nie zary­so­wany kształt i czer­wo­no­żółtą barwę. Jego świa­tło ośle­pia Han­nesa.

Męż­czy­zna wyczuwa zbli­ża­jącą się do niego anty­lopę.

Wpraw­dzie nie widzi zwie­rzę­cia, ale jest pewien, że tu jest. W końcu jego biało-czarny pysk się wyła­nia. Han­nes zauważa, że opa­dła z niego sierść.

Widzi białą czaszkę anty­lopy, z któ­rej patrzą na niego wiel­kie czarne oczy wie­wiórki.MAJ

Pro­ces sądowy zaczął się o dzie­wią­tej rano następ­nego dnia po pierw­szym maja. Mimo to nikt na sali nie wyglą­dał na ska­co­wa­nego.

Wio­sna się spóź­niała, tutaj też kazała na sie­bie cze­kać, a zapo­mniane przez nią mia­sto sta­wało się z dnia na dzień coraz smut­niej­sze, a nawet obra­żone. Pod­czas pochmur­nej pogody fasady domów wyda­wały się posępne niczym twa­rze ludzi wycho­dzą­cych ze spo­tkań, na któ­rych oma­wiano zwol­nie­nia pra­cow­ni­ków.

Po zdra­dli­wych prze­ja­śnie­niach w wigi­lię pierw­szego maja zaczął padać deszcz ze śnie­giem, a dodat­kowy wolny dzień, który potem nastał, wcale nie oka­zał się ład­niej­szy. Urzęd­nicy lubią takie święta.

W każ­dym razie ci, któ­rzy wtedy pra­cują.

Świeżo upie­czony kon­stabl stał przy drzwiach z kciu­kami wsu­nię­tymi w kie­sze­nie spodni mun­duru. Drzwi były zamknięte, a jedyny foto­graf, który się poja­wił, został wypro­szony z sali. Młody oskar­żony sie­dział naprze­ciwko sędzi pół metra niżej, przy pierw­szym stole, przy­ci­ska­jąc czoło do blatu, z nacią­gnię­tym na głowę kap­tu­rem bluzy.

Mina sędzi, kobiety w śred­nim wieku, była nie­zwy­kle opa­no­wana, podob­nie jak jej zwi­nięty na karku kok. Osoba na tym sta­no­wi­sku nie mogła sobie pozwo­lić na współ­czu­jący wyraz twa­rzy.

Kap­tur zakry­wał oskar­żo­nemu nos, ale jego jasny, gładki pod­bró­dek suge­ro­wał dzie­cięce rysy.

Nikt ze zgro­ma­dzo­nych nie ocze­ki­wał zaska­ku­ją­cych zwro­tów sytu­acji pod­czas roz­prawy. W grę wcho­dziło raczej nie­po­zorne zabój­stwo – nie było ono inte­re­su­jące ani w żaden spo­sób nie­spo­ty­kane – zwy­kłe tuzin­kowe mor­der­stwo bez takich szcze­gó­łów, któ­rym popo­łu­dniówki mia­łyby poświę­cić całą stronę albo o któ­rych zamiesz­czano by aktu­alne wpisy na Twit­te­rze.

Z tyłu sali sie­dzieli dzien­ni­karz śled­czy lokal­nej gazety i asy­stent redak­tora wie­czor­nego wyda­nia, spra­wia­jący wra­że­nie zain­te­re­so­wa­nych z obo­wiązku. Na temat wyroku napi­szą być może arty­kuł na dwie kolumny, bo pro­ces potrwa naj­wy­żej dwa dni.

Oskar­żony nie przy­znał się do winy, ale jak zeznał, nie pamię­tał niczego, co robił w trak­cie zabój­stwa, ani nie mógł udo­wod­nić, że prze­by­wał gdzie indziej. Zamor­do­wany był zna­nym drob­nym rze­zi­miesz­kiem, kilka razy ska­za­nym za prze­stęp­stwa nar­ko­ty­kowe. Pro­ku­ra­tor twier­dził, że kry­jący się pod kap­tu­rem młody, dwu­dzie­sto­jed­no­letni męż­czy­zna ugo­dził ofiarę nożem, by ukraść amfe­ta­minę, którą poli­cja zna­la­zła póź­niej w jego bocz­nej kie­szeni. Na miej­scu zbrodni, w wyna­ję­tym przez zabi­tego miesz­ka­niu, zna­le­ziono ostre narzę­dzie, nóż z odci­skami pal­ców oskar­żo­nego, który ponadto miał na sobie ubra­nie popla­mione krwią ofiary.

Odna­le­zie­nie sprawcy nie wyma­gało żad­nej więk­szej ope­ra­cji, ponie­waż leżał on nie­przy­tomny w sypialni. Ranny, który upadł na pod­łogę w salo­nie, zdą­żył zadzwo­nić na numer alar­mowy, ale zmarł przed poja­wie­niem się karetki.

Wtem oskar­żony ścią­gnął kap­tur, jakby ktoś kazał mu odkryć głowę i uko­rzyć się przed sądem.

Odsło­nięte oczy nale­żały do dziecka przy­ła­pa­nego na złym uczynku, któ­remu wstyd się przy­znać do winy, cho­ciaż zdaje sobie sprawę, że doro­śli o niej wie­dzą.

Nikt wśród nie­licz­nie zgro­ma­dzo­nej publicz­no­ści nie wyglą­dał na ojca, matkę albo dziew­czynę mor­dercy. Na sali sie­działa nato­miast była part­nerka ofiary, która poja­wiła się tu już wcze­śniej, gdy zabity wystę­po­wał jako pozwany. Zako­chana w złym chło­paku dziew­czyna pró­bo­wała wszel­kimi siłami zro­bić z obiektu swo­jej nasto­let­niej miło­ści porząd­nego ojca dwojga dzieci cho­dzą­cych teraz do pierw­szych klas szkoły pod­sta­wo­wej. Kiedy nie­moż­liwe do wyko­na­nia zada­nie pochło­nęło jej wszyst­kie siły, młoda kobieta wybrała łatwiej­szą drogę samot­nej matki, choć utrzy­my­wała dobry kon­takt z daw­nym part­ne­rem, chciała, żeby dzieci miały ojca.

Teraz go stra­ciły. Pozo­stało po nim jedy­nie nazwi­sko wygra­we­ro­wane na kamien­nym nagrobku w kącie cmen­ta­rza, na któ­rym pocho­wano go dwa tygo­dnie wcze­śniej.

Obok niej sie­działa sio­stra ofiary. Obie kobiety, z zapuch­nię­tymi od pła­czu oczami, trzy­mały się za ręce. Dzieci nie przy­pro­wa­dzono do sali sądo­wej, nie poja­wiła się też matka zabi­tego.

Matki zamor­do­wa­nych można było poznać po tym, jak żałoba zja­dała ich ciało i pozo­sta­wiała pod oczami głę­bo­kie cie­nie, które nie­ko­niecz­nie zni­kały z bie­giem czasu. Wszy­scy ci nar­ko­mani mieli pra­wie zawsze jakichś bli­skich, kogoś, kto za nimi tęsk­nił.

Pro­mie­nie słońca prze­biły się z umiej­sco­wio­nych wysoko w bocz­nej ścia­nie okien i odbite od sufi­to­wych lamp rzu­ciły na prze­ciw­le­głe panele cie­nie przy­po­mi­na­jące statki kosmiczne. Nagle wszystko wydało się inne, nawet ludzie, jakby świa­tło dało im długo ocze­ki­wany znak.

W lewym kącie sali sie­działa jakaś kobieta w ogrom­nych, tanich oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych. Gar­biła się mocno, jakby chciała stać się nie­wi­doczna. Jej obcięte na pazia czarne włosy wyda­wały się zbyt grube i gęste, aby były praw­dziwe. Peruka także spra­wiała wra­że­nie taniej, kupio­nej w skle­pie z akce­so­riami ero­tycz­nymi. Kobieta tkwiła nie­ru­chomo i nawet pozy­cja jej głowy nie wska­zy­wała, w którą stronę patrzy.

Sędzia spoj­rzała na doku­menty i ude­rzyła młot­kiem o stół. Młody pro­ku­ra­tor przy­brał ofi­cjalny wyraz twa­rzy: nie­długo nadej­dzie jego kolej, by zabrać głos.

Kobieta w peruce drgnęła na dźwięk młotka. Otwo­rzyła oczy dopiero wtedy, gdy brzu­chaty foto­graf w śred­nim wieku zaczął pra­co­wać. Przy­słu­chi­wała się trza­skom migawki jego apa­ratu, w sali sądo­wej brzmiały one zawsze podob­nie, jak dźwięk szty­le­tów ude­rza­ją­cych w niczym nie­osło­nię­tych oskar­żo­nych.

Widziała plecy oskar­żo­nego okryte ciem­no­szarą bluzą i pochy­loną głowę z wło­sami w kolo­rze zmo­czo­nej desz­czem ziemi. Leżąca dotąd na stole prawa ręka mło­dego męż­czy­zny unio­sła się w pew­nej chwili i nacią­gnęła z powro­tem kap­tur w obron­nym geście. Spod rękawa wyło­nił się frag­ment nie­bie­skiego tatu­ażu. Grzbiet dłoni był czy­sty i gładki.

Pro­ku­ra­tor roz­po­czął swoją mowę, kobieta przy­słu­chi­wała się mu tak, jak słu­cha się pastora na pogrze­bie, niczego nie zapa­mię­tu­jąc. Poza nią i tą istotą w kap­tu­rze ludzie na sali sądo­wej byli tylko odpra­wia­ją­cymi rytuał oso­bami z zewnątrz, jedy­nie tu pra­cu­ją­cymi, lub żałob­ni­kami nio­są­cymi innego rodzaju cię­żar niż ona i głowa w kap­tu­rze. Sala miała typowy, fiń­ski, oszczędny, ale zara­zem dys­kret­nie dys­tyn­go­wany wystrój, przy­po­mi­na­jący pomiesz­cze­nia para­fialne, a osoby odpra­wia­jące rytuał wypo­wia­dały się w spo­sób opa­no­wany nawet wtedy, gdy zbrod­nia była szcze­gól­nie bru­talna, wstrzą­sa­jąca bądź obrzy­dliwa. W ten spo­sób wszystko trzy­mano w ryzach, zło umiesz­czano na ste­lażu, oce­niano, a następ­nie prze­no­szono do segre­ga­to­rów. Oso­bi­ste tra­ge­die sta­wały się w tej sali typo­wymi spra­wami pośród innych spraw, zada­niami, które wyko­nuje się w ramach urzę­do­wa­nia.

Kobieta poczuła, że skóra głowy ją swę­dzi, ale nie miała odwagi się podra­pać. Jej dłu­gie gęste włosy goto­wały się pod peruką. Wie­działa, że wygląda śmiesz­nie, lecz nie zamie­rzała nawet odro­binę ryzy­ko­wać, że zosta­nie roz­po­znana. Albo chciała po pro­stu zmie­nić się w kogoś innego, żeby cię­żar, z któ­rym się bory­kała, nie zaczął jej dusić.

Mimo wszystko nie mogła się powstrzy­mać przed przyj­ściem tutaj.

Znów spoj­rzała z ukosa na gładki wierzch dłoni oskar­żo­nego, wyobra­ziła sobie, że jest mała i pulchna i leży w jej wła­snej dłoni. Tak jak to zapa­mię­tała.

Od tam­tej pory minęło dwa­dzie­ścia jeden lat.

Uświa­do­miła sobie, że z tej sali wyj­dzie już jako inny czło­wiek.1

_Gdzie ja jestem?_

To pyta­nie przy­szło jej do głowy, zanim otwo­rzyła oczy, gdy znaj­do­wała się na gra­nicy snu i jawy.

Wła­ści­wie było to raczej wra­że­nie niż pyta­nie, jakby udało się jej wypchnąć z myśli coś nie­przy­jem­nego, po czym pozo­stało tylko uczu­cie.

Stop­niowo, oddy­cha­jąc powoli przez nos, zaczęła uświa­da­miać sobie, gdzie się znaj­duje. Począt­kowo pano­wała zupełna cisza. Potem wydało się jej, że sły­szy głosy mew roz­le­ga­jące się bli­sko i jed­no­cze­śnie daleko, jakby docho­dzące z innego świata. Z tru­dem wyła­wiała te pta­sie dźwięki, nie mając pew­no­ści, czy ich sobie nie wyobraża.

Otwo­rzyła oczy. Instynk­towny strach ści­snął jej żołą­dek.

Pano­wała zupełna ciem­ność.

Unio­sła dłoń na wyso­kość oczu, poru­szyła nią i z wysił­kiem pró­bo­wała doj­rzeć zarówno ruch, jak i zarys tego, co mogło być jej ręką. Pod­nio­sła głowę z posła­nia: leżała na czymś w rodzaju mate­raca bez poduszki.

Wie­działa, że w tym kraju panuje nie­na­tu­ralna jasność, a teraz było nie­na­tu­ral­nie ciemno. Czy to noc, czy dzień? Na chwilę prze­stra­szyła się, że ośle­pła, ale zorien­to­wała się, że ota­cza ją ciem­ność, uno­sząca się niczym morze, głę­boka i bez­denna.

Być może jesz­cze spała i tylko śniła, że się obu­dziła. Od czasu do czasu mie­wała podobne sny: naj­pierw śniło się jej, że zro­biła nie­odwo­łal­nie coś złego, coś tak strasz­nego, że nawet po prze­bu­dze­niu sądziła, że to się naprawdę wyda­rzyło: w rze­czy­wi­sto­ści budziła się z kolej­nego kosz­maru i zapa­dała w następny. Zawsze ogar­niało ją po tym prze­ra­że­nie, a na jawie uświa­da­miała sobie z ulgą, że w grun­cie rze­czy wszystko było tylko snem.

Znów poło­żyła głowę na posła­niu i sta­rała się przy­wo­łać coś, co odwio­dłoby jej myśli od tej sytu­acji, dzięki czemu wpa­dłaby ponow­nie w senny świat, z któ­rego obu­dzi się w swoim łóżku, gdy pro­mie­nie słońca będą wisiały nad pod­łogą, się­ga­jąc jej twa­rzy. Ale bez­pieczny upa­dek nie nastę­po­wał i nie mogła sku­pić myśli na niczym.

To nie był sen, lecz jawa.

Sta­rała się zna­leźć wzro­kiem jakiś stały punkt w ciem­no­ści, ale na próżno. Nie widziała bla­dej smugi nad drzwiami, fos­fo­ry­zu­ją­cych wska­zó­wek budzika ani cha­rak­te­ry­stycz­nego świa­tełka tele­fonu.

_Komórka, gdzie ona jest?_

Kobieta dotknęła ostroż­nie swo­jego ciała. Leżała na ple­cach, kom­plet­nie ubrana, w cien­kim swe­trze nało­żo­nym na top, dżin­sach i płó­cien­nych butach na gołych sto­pach.

Tele­fon powi­nien być w torebce, w nie­du­żym skó­rza­nym woreczku, w któ­rym oprócz tego led­wie mie­ściły się mały port­fel i papie­rosy. Poma­cała posła­nie wokół sie­bie. Był to wąski, jed­no­oso­bowy mate­rac, więc jej dłoń szybko osu­nęła się na pod­łogę.

Wydała się jej zaska­ku­jąca, za zimna. Dziwna mie­szanka chłodu i duchoty wpra­wiła ją w przy­gnę­bie­nie. Prze­su­nęła dłoń dalej, a potem dotknęła pod­łogi po dru­giej stro­nie mate­raca. Nie była zro­biona z betonu, jak począt­kowo sobie to wyobra­ziła, tylko z jakie­goś metalu pokry­tego wykru­szo­nym miej­scami lakie­rem.

Torebki nie zna­la­zła i po tej stro­nie mate­raca. Wyczu­wała jedy­nie odpy­cha­jącą powierzch­nię, śli­ską i jakoś tak brudną.

Teraz już cał­kiem się roz­bu­dziła. Czuła, że swę­dzi ją skóra na piersi, a w gar­dle ma gulę. Oczy wcale nie przy­wy­kły do ciem­no­ści, żaden przed­miot nie wyła­niał się powoli z mroku. Po pro­stu do tego pokoju świa­tło w ogóle nie docie­rało. Czyżby znaj­do­wała się w jakiejś piw­nicy?

Sta­rała się wyrów­nać oddech i sku­pić na spra­wie, którą zapa­mię­tała, zanim się obu­dziła.

Spo­tka­nie w zacie­nio­nym kącie parku.

Wszyst­kie wypo­wie­dziane słowa i oka­zane zdję­cia. Przej­rzała je w myślach. Pamię­tała dokład­nie każde z nich.

Przy­po­mniała sobie doznaną ulgę i ogromne zmę­cze­nie, które po niej nastą­piło.

Wdzięcz­ność, z jaką przy­jęła butelkę wody.

Była pełna, ale czy otwarta?

Powinna była słu­chać matki. Jeżeli odej­dzie za daleko, to już nie będzie wie­działa, kim jest.

Będzie samotna jak sta­tek kosmiczny, który za bar­dzo odda­lił się od macie­rzy­stego pojazdu.

_Can you hear me, major Tom?_

Dla­czego ta pio­senka przy­szła jej na myśl wła­śnie teraz? W każ­dym razie dodała jej siły.

Może nie taki dia­beł straszny, jak go malują, i zbyt­nio demo­ni­zuje tę ciem­ność. Może tylko zemdlała i przy­nie­siono ją tutaj, by odpo­częła w spo­koj­nym miej­scu.

Z tru­dem usia­dła, omal nie tra­cąc przy­tom­no­ści. Przed oczami poja­wiły się jej bły­ski, w gło­wie porząd­nie szu­miało, jakby ktoś ćwi­czył ciosy sza­blą w jej mózgu. Łapała powie­trze w ciem­no­ści.

To nie był zwy­kły ból głowy, zro­zu­miała to od razu.

Panika wdarła się do jej świa­do­mo­ści. Sta­nęła chwiej­nie, zaczęła wyma­chi­wać rękami na oślep i zro­biła kilka nie­pew­nych kro­ków, aż stopa tra­fiła poza mate­rac.

Tum.

Zasty­gła, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co ozna­cza ten głu­chy dźwięk.

Jed­no­cze­śnie stuk­nęła ponow­nie nogą w pod­łogę, teraz już znacz­nie sil­niej.

Tum.

Tum tum tum.2

Tum tum tum.

Tum tum tum tum.

Echo ostat­niego ude­rze­nia roz­cho­dziło się po sali, gdy piłka spo­czy­wała w pra­wej dłoni Pauli, mię­dzy uło­żo­nymi w kie­lich pal­cami.

Lewa ręka się­gnęła do góry i pod­parła piłkę z boku. Potem lekki skłon, unie­sie­nie, wyprost ramion, prze­chył nad­garstka i wykoń­cze­nie ruchem spi­ral­nym. Paula nie musiała się zasta­na­wiać nad poszcze­gól­nymi fazami rzutu, miała je wdru­ko­wane w pamięć mię­śni.

Piłka ruszyła zza łuku trzech punk­tów i wsu­nęła się w obręcz, nie doty­ka­jąc jej.

– Ide­al­nie – skwi­to­wał z zachwy­tem Karhu, sto­jący na skraju boiska i zawią­zu­jący sznu­rówki w butach do gry.

Pozo­stali się spóź­niali, cho­ciaż uwa­żali, że wystar­czy dotrzeć do prze­bie­ralni dopiero na umó­wioną godzinę.

– Tre­ning nie zaczyna się w prze­bie­ralni, tylko na boisku – oświad­czyła pew­nego razu Har­ti­ka­ine­nowi Paula. To tylko zachę­ciło go do opo­wie­dze­nia jakie­goś woj­sko­wego żartu, dow­cipu o prze­gni­łej drew­nia­nej pro­te­zie, który nawet nie był śmieszny. Trudno uwie­rzyć, że taki facet zaj­mo­wał się skom­pli­ko­wa­nymi prze­stęp­stwami gospo­dar­czymi.

Potra­fił jed­nak grać, czego nie można było powie­dzieć o innych człon­kach dru­żyny. Paula już lata temu zre­zy­gno­wała z orga­ni­zo­wa­nia ćwi­czeń w tech­nice albo tre­no­wa­nia kole­gów nale­żą­cych do dru­żyny. Więk­szość z nich bar­dziej niż upo­ko­rze­nia w grze przez kobietę nie­na­wi­dziła tego, że im się coś dora­dzało.

Paula poszła po piłkę prze­sad­nie ocię­ża­łymi kro­kami koszy­ka­rza i kozłu­jąc obu­rącz, wyco­fała się za linię rzu­tów wol­nych. Ude­rze­nia dłoni odbi­jały się w pozba­wio­nej okien sali spor­to­wej, w ponad­cza­so­wym świe­tle rzu­ca­nym przez jarze­niówki, spra­wia­ją­cym, że kolory wyda­wały się mdłe, a ludz­kie twa­rze – szare.

W takich salach spę­dziła pra­wie całą swoją mło­dość: grała pod róż­no­ko­lo­ro­wymi świe­tlów­kami w cia­snych pomiesz­cze­niach znisz­czo­nych szkol­nych budyn­ków na wsi. Pod­czas tur­nie­jów zamie­niała je na sale dużych szkół miej­skich, w któ­rych począt­kowo nie zda­wała sobie sprawy z wiel­ko­ści boiska, jakby nie­ogra­ni­czo­nego ścia­nami.

Cho­ciaż świa­tło sło­neczne tu nie docie­rało, kli­ma­ty­za­cja budynku nie była w sta­nie zama­sko­wać panu­ją­cego na zewnątrz upału. Trwał już od kilku dni i według pro­gnozy pogody miał się utrzy­mać przez week­end.

Upalny juhan­nus ozna­czał wzrost w sta­ty­sty­kach uto­nięć, pomy­ślała Paula, przy­go­to­wu­jąc się do nowego rzutu.

Tum tum tum.

Tum tum tum tum.

Sie­dem ude­rzeń piłką o pod­łogę przed wol­nym rzu­tem. Zawsze sie­dem. To był jej zwy­czaj, któ­rego nie mogła się pozbyć. Tak głę­boko tkwił w jej rdze­niu krę­go­wym.

Zro­biła skłon, pod­nio­sła tułów i wycią­gnęła rękę.

– Gwen­do­line!

To krzy­czał Har­ti­ka­inen.

Zawo­ła­nie prze­cięło powie­trze wła­śnie wtedy, gdy wypusz­czała z uchwytu piłkę. Ta zako­ły­sała się przy star­cie jedy­nie lekko, ale to wystar­czyło, bo tra­fiła w obręcz i odbiła się na bok.

– _Win­ter is coming_ – odpo­wie­działa Paula, kry­jąc nie­za­do­wo­le­nie, i odwró­ciła się do niego.

Wysko­czył z nie­pa­su­ją­cym do sytu­acji zawo­ła­niem.

– Mogłaby nadejść. Nie wytrzy­muję tego upału. Tutaj można się cho­ciaż na chwilę ukryć przed słoń­cem. Niech zacznie padać i popada aż do urlopu – powie­dział Har­ti­ka­inen i wytarł nie­ist­nie­jący pot z mocno opa­lo­nego czoła.

Prze­zy­wał ją imie­niem wyso­kiej aktorki gra­ją­cej w jego ulu­bio­nym serialu. Paula pró­bo­wała oglą­dać _Grę o tron_, ale nie potra­fiła wzbu­dzić w sobie zain­te­re­so­wa­nia fan­ta­styką. Ni­gdy nie rozu­miała tego, jak wymy­ślone światy mogą cie­ka­wić kogoś bar­dziej niż świat rze­czy­wi­sty. Nawet naj­gor­sze fik­cyjne okru­cień­stwa nie wzru­szały jej tak jak praw­dziwe cier­pie­nie, które się wyda­rzyło albo mogło się wyda­rzyć.

W ślad za Har­ti­ka­ine­nem do sali weszli pozo­stali gra­cze, poli­cjanci z róż­nych wydzia­łów Komendy Poli­cji w Hel­sin­kach. Tym razem byli to wyłącz­nie męż­czyźni, cho­ciaż do dru­żyny nale­żały też inne kobiety.

Paula znała każ­dego z nazwi­ska, wie­działa, jakie ma sła­bo­ści na boisku; kto jest szybki, a kto nie radzi sobie z piłką, kto zawsze pierw­szy bie­gnie do kosza, ale nie umie wykoń­czyć rzutu, komu można ode­brać piłkę jak dziecku.

Ostatni z prze­bie­ralni wyszedł Aki Renko. Paula led­wie się powstrzy­mała, żeby nie jęk­nąć.

Poza tym, że był on bez­na­dziej­nym gra­czem, to jesz­cze do tego – jak dla niej – okrop­nym gadułą. Szcze­gól­nie wku­rzało ją, że nie prze­sta­wał paplać nawet na boisku. Teraz zmie­rzał wprost do niej.

Paula odwró­ciła się, żeby chwy­cić piłkę, ale ktoś już ją prze­jął i nad jej głową posłał łukiem na drugi koniec, do Har­ti­ka­inena, który wyko­nał rzut za trzy punkty.

– Brawo, Hartsu! – zawo­łała.

– Nie­zły rzut – pochwa­lił Renko. – Ni­gdy mi się nie udało rzu­cić za trzy punkty.

– Tak? Masz jesz­cze szansę.

– Mogła­byś kie­dyś dać mi lek­cje koszy­kówki.

– Może.

– Teraz, gdy jeste­śmy part­ne­rami.

– Dobra – potwier­dziła, nie zda­jąc sobie począt­kowo sprawy z sensu jego wypo­wie­dzi. – Jak to?

– Zała­twiamy juhan­nusa.

– We dwójkę?

– Tak – oświad­czył Renko.

Paula pokor­nie zgo­dziła się pra­co­wać pod­czas święta lata, ponie­waż wła­śnie wró­ciła z dwu­mie­sięcz­nego bez­płat­nego urlopu. Ale szef, pro­sząc ją o dyżur, nic nie wspo­mi­nał o Renku.

Ten wyda­wał się rozu­mieć, że wia­do­mość nie spra­wiła jej przy­jem­no­ści. Nie wyglą­dał jed­nak na spe­szo­nego, a Paula sko­ry­go­wała swoją minę na tak pozy­tywną, jak tylko się dało.

– Faj­nie. No to do zoba­cze­nia – powie­działa i pobie­gła na drugi koniec sali, żeby zła­pać piłkę, którą Har­ti­ka­inen wła­śnie umie­ścił w koszu.

– To tylko przej­ściowe roz­wią­za­nie – rzu­cił Renko i pobiegł za nią. – Jest za mało ludzi.

Tego aku­rat się domy­śliła, gdyż pra­co­wali w róż­nych zespo­łach i wcze­śniej nie pro­wa­dzili razem żad­nego śledz­twa.

– Wąt­pię, żeby w juhan­nusa coś się działo – cią­gnął Renko. – Zapo­wiada się dobra pogoda, mun­du­rowi na pewno będą mieli co robić, ale nie sądzę, żeby ktoś szy­ko­wał jakieś mor­der­stwo w taki upał…

Czy on sobie wyobraża, że mam usta w tyle głowy?, pomy­ślała.

Pot zaczął spły­wać jej po ciele, w sali było naprawdę gorąco. Może kli­ma­ty­za­cja się popsuła? Pod­nio­sła piłkę i się obró­ciła. Renko stał przed nią, uśmie­cha­jąc się sze­roko.

– Czarni grają prze­ciwko resz­cie – rzu­ciła ponad jego głową.

Pięć osób miało na sobie czarne pod­ko­szulki, a pięć w innych kolo­rach. Był to więc sen­sowny podział i paso­wał jej, ponie­waż sama nosiła czarny, a Renko jasno­nie­bie­ski.

– Czte­rech na czte­rech, jeden na zmianę – zapro­po­no­wała.

Renko potruch­tał potul­nie na bok i usiadł na ławce.

– Dobrze – powie­działa instynk­tow­nie Paula. – To zna­czy, dobrze, gramy! Czarni zaczy­nają w tam­tym kie­runku. Obrona, wybie­raj­cie tych, któ­rych będzie­cie kryć. Ja biorę Karhu.

Wcze­śniej, na początku gra­nia w zespole pro­wa­dzo­nym przez Paulę, Karhu nale­żał do jed­nostki spe­cjal­nej noszą­cej wła­śnie nazwę „Karhu”. Kiedy prze­szedł do wydziału zabójstw, Har­ti­ka­inen natych­miast nadał mu taką ksywkę.

Paula go lubiła i zabie­gała o to, by skie­ro­wano go do jej zespołu.

Miał pra­wie dwa metry wzro­stu, był wyż­szy od niej o dzie­sięć cen­ty­me­trów – i mimo to spra­wiał wra­że­nie jesz­cze potęż­niej­szego niż w rze­czy­wi­sto­ści. Ruchy tego wiel­kiego męż­czy­zny wyda­wały się prze­my­ślane. Przy zbiórce nie­ko­niecz­nie pierw­szy wycią­gał ręce, ale w odpo­wied­nim cza­sie zawsze potra­fił prze­jąć piłkę.

Paula była zado­wo­lona, że nale­żał do prze­ciw­nej dru­żyny. Zwięk­szało to poziom trud­no­ści i udane rzuty mogły spra­wiać jej auten­tyczną radość.

Ubrany w czarną koszulkę Har­ti­ka­inen podał jej piłkę. Paula prze­szła na koniec i oddała mu ją, a on zaczął pro­wa­dzić atak. Bie­gnąc, minęła go i skie­ro­wała się na ukos pod kosz. W chwili poda­nia stała we wła­ści­wym miej­scu, wystar­czyło, że unio­sła piłkę i wrzu­ciła ją do kosza.

– Dzięki! – krzyk­nęła do Har­ti­ka­inena i pobie­gła na linię obrony. Karhu szybko prze­niósł piłkę za linię środ­kową, a Paula unio­sła ręce, ale on podał na bok i ruszył w prze­ciw­nym kie­runku. Paula przy­kle­iła się do niego i za jego ple­cami patrzyła mu na ręce, pró­bu­jąc odgad­nąć, co zrobi.

Czuła, jak sku­tecz­nie dzia­łają jej mię­śnie. Wyni­kało to z pamięci rucho­wej naby­tej wtedy, gdy po okre­sie przy­śpie­szo­nego wzro­stu zaczęła znów pano­wać nad swoim cia­łem, odwa­żyła się pro­sto­wać na całą swoją wyso­kość, wycią­gać dło­nie i pod­ska­ki­wać. Roz­cią­gnięty tułów, dzi­wacz­nie długa syl­wetka wyróż­nia­jąca się wśród innych nagle prze­stały wyda­wać się jej wro­giem. Poczuła, że jest to jej wła­sne, silne ciało. Pod­czas gry zapo­mniała o wszel­kich nie­wy­go­dach, nawet przez chwilę się nie zasta­na­wiała, jak wygląda, a świat zewnętrzny, prze­szły i przy­szły, zni­kał. Na­dal bar­dzo chciała grać, cho­ciaż z kariery spor­to­wej musiała zre­zy­gno­wać już w mło­do­ści.

Karhu pró­bo­wał ją omi­nąć i udał, że ska­cze w drugą stronę. Paula wyczuła to i zdą­żyła wybiec przed niego. Ten zaplą­tał się we wła­sne nogi, zachwiał i wykrzy­wił wargi, ale na szczę­ście się nie prze­wró­cił. Piłka tra­fiła w ścianę.

– Zmiana! – krzyk­nął i poszedł w kie­runku ławki rezer­wo­wych, uty­ka­jąc lekko na nogę.

Na jego miej­scu poja­wił się Renko, któ­rego Paula miała blo­ko­wać, a on praw­do­po­dob­nie ją. W każ­dym razie sta­nął obok niej, jakby się do tego przy­mie­rzał, ale nie zro­bił nawet jed­nego ruchu, żeby powstrzy­mać ją od prze­ję­cia piłki poda­nej przez Har­ti­ka­inena, tylko cof­nął się ocho­czo za linię środ­kową. Jego zda­niem gra zaczy­nała się dopiero na wła­snym polu obrony; byłoby prze­cież nie­grzecz­nie prze­szka­dzać prze­ciw­ni­kowi przed dotar­ciem tam.

Paula odbi­jała piłkę o zie­mię, a Renko stał w odle­gło­ści pół­tora metra przed nią, macha­jąc rękami, jakby tań­czył zumbę i uda­wał drzewo chwie­jące się na wie­trze.

Ona miała jed­nak wro­dzony instynkt do kie­ro­wa­nia grą. Nie musiała wykrzy­ki­wać pole­ceń, wyko­ny­wała jedy­nie drobne gesty, a inni robili to, co chciała. Marzyła o czymś takim już w zespole junio­rów i ku swo­jej rado­ści, choć także zdzi­wie­niu, zauwa­żyła, że spraw­dza się w ama­tor­skim zespole zło­żo­nym z glin.

Har­ti­ka­inen ode­rwał się od kry­ją­cego go obrońcy i zro­bił zasłonę na Renku. Pauli udało się ich minąć i podać piłkę pod koszem do młod­szego kon­sta­bla, ale rzut zakoń­czył się na obrę­czy. Kon­stabl zali­czył jed­nak zbiórkę i zro­bił poda­nie z powro­tem do Pauli.

Renko znów poja­wił się przed nią i teraz przy­po­mi­nał trzę­sący się krzak. Poli­cjantka zamie­rzała pobiec pod kosz, zro­biła mały zwód na prawo, pró­bu­jąc minąć kolegę z lewej strony. Lecz Renko nie zare­ago­wał na zmyłkę, nie­chcący ruszył w odwrot­nym kie­runku i prze­jął piłkę, doty­ka­jąc jej lekko pal­cami. Har­ti­ka­inen ogło­sił błąd, a Renko posłusz­nie się pod­dał.

Pauli było szkoda tej sytu­acji, bo chciała kon­ty­nu­ować grę. Dotknię­cie wyda­wało się jej bez zna­cze­nia, lubiła rywa­li­za­cję, w któ­rej balan­so­wano na gra­nicy prze­pi­sów. Była gotowa wyra­zić uzna­nie dla Renka za to, że udało mu się ją zasko­czyć.

Kiedy poda­wał piłkę, spe­cjal­nie zro­biła mu miej­sce. Renko wyko­nał szybki rzut, jakby chciał unik­nąć sytu­acji, w któ­rej musiałby pod­jąć bły­ska­wiczną decy­zję i cze­goś spró­bo­wać. Po chwili piłka znów zna­la­zła się w jego rękach. Stał przy linii rzu­tów wol­nych, ale nie mógł zna­leźć wol­nego zawod­nika.

Paula zauwa­żyła wyraz zde­ner­wo­wa­nia na jego twa­rzy, gdy posy­łał w powie­trze piłkę, która ude­rzyła w tar­czę i odbi­ja­jąc się od niej, wpa­dła przez obręcz do kosza. Renko zachi­cho­tał.

Uśmiech­nęła się, przy­po­mniała sobie, jak cza­sami pod wpły­wem endor­fin jej umysł i ciało stają się jed­no­ścią, a fizyczny wysi­łek zmie­nia się w roz­kosz. Ale naj­lep­sza była zawsze ta chwila, gdy rzu­cała cel­nie do kosza w waż­nym meczu. Kipiące uczu­cie, krą­żące gdzieś w oko­li­cach brzu­cha.

W miarę jak robiła się coraz star­sza, uczu­cie to zani­kało, pozo­sta­wia­jąc po sobie nie­wy­raźne echo.3

Kobieta krzy­czała. Jej głos odbi­jał się i krą­żył w trój­wy­mia­ro­wej ciem­no­ści, aż zanikł, zde­rzyw­szy się wystar­cza­jąco wiele razy z tymi samymi nie­wi­docz­nymi ścia­nami.

Zro­biła kilka kro­ków w bok, ostroż­nie, nie chcąc usły­szeć ponow­nie głu­chego dźwięku. Potem unio­sła rękę i wycią­gnęła ją przed sie­bie. Natra­fiła na ścianę.

Naj­pierw poczuła ulgę. Pomiesz­cze­nie nabrało jakichś wymia­rów, nie znaj­do­wała się w nie­ogra­ni­czo­nej ciem­no­ści. Ale gdy tak prze­su­wała rękę, strach znów zaczął wycie­kać.

Ściana wyda­wała się, tak jak pod­łoga, zro­biona z metalu.

Powio­dła po niej pal­cami i szybko natra­fiła na kąt. Odwró­ciła się i poszła dalej, następny kąt znaj­do­wał się w odle­gło­ści tylko pię­ciu kro­ków. Znów obrót i teraz szła już szyb­ciej, gdzieś muszą być drzwi, nie­długo wydo­sta­nie się z tego dziw­nego miej­sca i wszystko się wyja­śni.

Kąt, obrót w prawo. Nie­mal natych­miast palce wyczuły jakieś spo­je­nie w ścia­nie.

Prze­su­nęła po nim dło­nią w górę i w dół, a potem w bok. Żad­nej klamki, niczego. Poszła dalej, być może drzwi znaj­dują się po prze­ciw­nej stro­nie. Obma­cy­wała ścianę obiema rękami, spraw­dza­jąc zde­cy­do­wa­nymi i meto­dycz­nymi ruchami moż­li­wie jak naj­więk­szy obszar. Była to chyba bla­cha fali­sta.

Ręka znów natra­fiła na spo­je­nie. Obma­cu­jąc je, stwier­dziła, że obe­szła całe pomiesz­cze­nie. Spo­je­nie wyda­wało się takie samo i nie było w nim nic, czym można by otwo­rzyć drzwi.

Sta­rała się jakoś sen­sow­nie wytłu­ma­czyć sobie to, co zauwa­żyła.

Dud­niąca pod­łoga.

Ściany z bla­chy fali­stej.

Drzwi, któ­rych nie można otwo­rzyć od środka.

Drzwi, któ­rych nie można otwo­rzyć.

Prze­cież to naprawdę nie­bez­pieczne, tak zamknąć ją w pomiesz­cze­niu, w któ­rym drzwi nie otwie­rają się od środka. Kto tak robi?

Gdyby było gorąco, mogłaby umrzeć w krót­kim cza­sie z pra­gnie­nia. Jak dziecko pozo­sta­wione w samo­cho­dzie, albo pies, albo…

Albo jak zamknięci w kon­te­ne­rze uchodźcy.

Myśl ta wydała się jej tak nie­praw­do­po­dobna, że trwało dłuż­szą chwilę, zanim prze­nik­nęła do jej świa­do­mo­ści.

_Jestem w kon­te­ne­rze._

Została zamknięta w meta­lo­wym pudełku.

Cof­nęła się ostroż­nie kilka kro­ków. Tra­fiła na mate­rac i usia­dła, by pomy­śleć, pró­bu­jąc ze wszyst­kich sił opa­no­wać panikę.

_Here am I sit­ting in a tin can._

Czy została porwana? Wywożą ją do innego kraju, żeby sprze­dać do bur­delu, trzy­mać za kra­tami, a w końcu zabić?

W gło­wie jej łomo­tało i poczuła mdło­ści. Umysł roz­pacz­li­wie sta­rał się zna­leźć jakieś lep­sze wytłu­ma­cze­nie sytu­acji.

Coś ude­rzyło w ścianę od zewnątrz.

Kobieta zerwała się i zaczęła nasłu­chi­wać. Roz­le­gło się dru­gie ude­rze­nie, tym razem bli­żej drzwi.

Jeśli to pory­wacz, powinna zacho­wać cał­ko­witą ciszę, sta­nąć w kącie przy drzwiach i cze­kać na ich otwar­cie. A jeżeli to jakiś prze­cho­dzień? Jeśli ona znaj­duje się wśród setek innych kon­te­ne­rów w por­cie i to jest jej jedyna szansa na ratu­nek?

Chęć wydo­sta­nia się z zamknię­tego pomiesz­cze­nia sta­wała się nie do znie­sie­nia, pochła­niała całą zdol­ność rozu­mo­wa­nia. Zaczęła ude­rzać w ścianę przy drzwiach i krzy­czała, a raczej wyła bez­skład­nie; chciała po pro­stu wyjść na zewnątrz, na świa­tło.

Chciała zoba­czyć słońce, to samo, które świe­ciło w domu, cho­ciaż zupeł­nie ina­czej.

Wyjąc, usły­szała dobie­ga­jący z dołu szczęk, a potem w środku zro­biło się jaśniej. Dotarła tam po omacku. W pod­ło­dze nie­da­leko kąta znaj­do­wał się właz. Uklę­kła i zaj­rzała do środka. Właz był mały i okrą­gły, przy­su­nęła do niego twarz i cho­ciaż świa­tło raziło ją w oczy, to jed­no­cze­śnie obu­dziło w niej dziką nadzieję. Znów krzyk­nęła, teraz już arty­ku­łu­jąc słowa wyraź­niej:

– Tu jest czło­wiek, _human_, pro­szę otwo­rzyć drzwi, chcę wyjść, tutaj jest czło­wiek!

Nagle świa­tło zga­sło. Właz został zamknięty. Przez chwilę kobieta nic nie widziała i zroz­pa­czona wycią­gnęła dłoń. Palce natra­fiły na coś okrą­głego i meta­lo­wego, coś, co wysta­wało z otworu.

Była to koń­cówka rury. Gdy tylko o tym pomy­ślała, zaczęła z niej wypły­wać woda. Moc­nym stru­mie­niem.

Krzyk­nęła chra­pli­wie i prze­stra­szona usia­dła obok. Woda natych­miast zalała pod­łogę, jej buty i spodnie prze­mo­kły cał­ko­wi­cie.

Woda była zimna, napły­wała bez ustanku. Kobieta czuła, jak wiruje wokół jej nóg.

Wie­działa tylko jedno: że wkrótce umrze.

Kon­te­ner wypełni się wodą, a gdy to się sta­nie, ona będzie już nie­żywa.

Będzie uno­siła się w środku niczym zaplą­tany w wię­cie­rzu szczur.

Ni­gdy już nie zoba­czy słońca.

Słońca ani matki.

_And I’m flo­ating in a most pecu­liar way._

_And the stars look very dif­fe­rent today._4

Słońce leżało całym swoim cię­ża­rem na ramio­nach mia­sta. Ludzie poru­szali się powoli, jakby się oba­wiali, że upał zwali im się na karki i przy­gnie­cie wszystko.

Aki Renko cze­kał na przy­stanku auto­bu­so­wym. Miał na sobie dłuż­sze szorty dżin­sowe, teni­sówki i czarny pod­ko­szu­lek z napi­sem „Sys­tem of a Down”.

Z lekko zmierz­wio­nymi wło­sami i w oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych nie wyglą­dał na poli­cjanta, ale raczej na obiekt dzia­łań orga­nów wła­dzy.

– Wybie­rasz się na kon­cert? – zapy­tała Paula, gdy wsko­czył do samo­chodu, który ledwo zdą­żył się zatrzy­mać.

– Wczo­raj w Parik­kali zano­to­wano rekor­dową tem­pe­ra­turę tego lata – odparł.

Paula poga­zo­wała z powro­tem na auto­stradę, zaci­ska­jąc mocno wargi, cho­ciaż w rze­czy­wi­sto­ści ani tro­chę nie prze­szka­dzał jej nie­for­malny ubiór part­nera. Zauwa­żyła, że Renko jej się przy­pa­truje i pew­nie się zasta­na­wia, czy poważ­nie potrak­to­wać jej komen­tarz. Pil­no­wała się, żeby niczego mu nie suge­ro­wać, i z obo­jęt­nym wyra­zem twa­rzy obser­wo­wała drogę. Takich typów jak Renko nale­żało trzy­mać w lek­kiej nie­pew­no­ści. Ina­czej pozwa­lali sobie na różne rze­czy i prze­kra­czali gra­nice dozwo­lone w pracy.

– Byli­śmy z żoną w skle­pie, gdy zadzwo­ni­łaś. Musia­ła­byś cze­kać, gdy­bym poszedł do domu się prze­brać. Wola­ła­byś, żebym się spóź­nił czy był ubrany nie­od­po­wied­nio?

Pyta­nie zabrzmiało tak szcze­rze, że Paula posta­no­wiła się zli­to­wać.

– Lepiej, żebyś był na czas – powie­działa.

Renko od razu się roz­luź­nił, odsu­nął oku­lary prze­ciw­sło­neczne na czoło i roz­pro­sto­wał nogi.

– Nie­złego masz saaba, teraz takich już nie robią. Szkoda, że Szwe­dzi sprze­dali pro­duk­cję Chiń­czy­kom, cho­ciaż nie mam nic prze­ciwko Chiń­czy­kom. Wła­ści­wie to mam wię­cej prze­ciwko Szwe­cji niż Chi­nom. Czy to dzie­więć pięć dru­giej gene­ra­cji?

– Ma ponad dzie­sięć lat – oświad­czyła Paula wykręt­nie, gdyż nie znała odpo­wie­dzi na pyta­nie.

Samo­chody ni­gdy jej nie inte­re­so­wały, nawet na tyle, by wymie­nić swój na now­szy model. Ten egzem­plarz sprze­dał jej za śmieszną cenę ojciec, gdy po ostat­nim roz­sta­niu z chło­pa­kiem prze­pro­wa­dziła się na swoje.

– Co masz prze­ciwko Szwe­dom? – zapy­tała.

– Mats Sun­din. Ostat­nia minuta. Pierw­szy mecz w hokeja, jaki pamię­tam. Ojciec pła­kał, ja byłem prze­ra­żony – odparł Renko.

Pauli zachciało się śmiać. Ona także oglą­dała ten mecz z ojcem, który aku­rat miał dobry humor i do końca powta­rzał iro­nicz­nie, że nic z tego nie będzie. _Próżne nadzieje. I co? Nie mówi­łem?_ Łzy w oczach miał dopiero lata póź­niej, gdy Fino­wie zdo­byli złoto.

Szczyt natę­że­nia ruchu samo­cho­do­wego zwią­zany z juhan­nu­sem już minął. Paula skrę­ciła ostro, prze­jeż­dża­jąc przez dwa pasy i kie­ru­jąc się na zjazd z auto­strady, a potem na obwod­nicę pro­wa­dzącą na zachód.

– Z zawia­do­mie­nia wynika, że ciało znaj­duje się pod adre­sem nale­żą­cym do Fun­da­cji Leh­mus. Wiesz, gdzie to jest? – spy­tała.

– Nie mam bla­dego poję­cia – odparł Renko.

– To wygu­gluj.

Poli­cjant wycią­gnął z kie­szeni szor­tów tele­fon i otwo­rzył prze­glą­darkę.

– Fun­da­cja Leh­mus jest orga­ni­za­cją pożytku publicz­nego, bla, bla, bla – zaczął, zna­la­zł­szy wła­ściwą stronę. – Udziela dota­cji arty­stom oraz naukow­com pro­wa­dzą­cym bada­nia nad kra­jami roz­wi­ja­ją­cymi się i wspiera pro­jekty mię­dzy­na­ro­dowe. Fun­da­cja reali­zuje rów­nież wła­sne pro­jekty arty­styczne i spo­łeczne – recy­to­wał z ekranu komórki. – Chcemy budo­wać lep­szy świat, bla, bla, bla…

– Czy możesz prze­czy­tać także te bla, bla? – prze­rwała mu Paula.

– Okej, prze­pra­szam. Chcemy budo­wać lep­szy świat, powięk­sza­jąc wie­dzę i zro­zu­mie­nie pro­ble­mów kra­jów roz­wi­ja­ją­cych się, a także przy­czyn tych pro­ble­mów, oraz brać udział w ich roz­wią­zy­wa­niu. Kra­jów roz­wi­ja­ją­cych się – powtó­rzył Renko powoli. – To słowo zawsze wyda­wało mi się dziwne. Ono świad­czy nie tylko o tym, że te kraje są z tyłu za roz­wo­jem, lecz także dyk­tuje z zewnątrz, co one powinny…

– Kto zało­żył tę fun­da­cję? – spy­tała znie­cier­pli­wiona Paula.

– Chwi­leczkę, dane kon­tak­towe… Pre­ze­sem zarządu fun­da­cji jest Mai Rinne, a wice­pre­ze­sem Elina Leh­mu­soja.

– Leh­mu­soja? Sły­sza­łam gdzieś to nazwi­sko – przy­po­mniała sobie poli­cjantka.

– Fun­da­cję Leh­mus zało­żył w dwu­ty­sięcz­nym roku Han­nes Leh­musoja. Chciał prze­zna­czyć część zysków kon­cernu Leh­mus na cele zwią­zane z uży­tecz­no­ścią publiczną – wyczy­tał Renko.

– Leh­mu­soja, kon­cern Leh­mus, Fun­da­cja Leh­mus – wyli­czała Paula. – Wszystko się kręci wokół tej samej rodziny.

– Bo to spółka rodzinna, dyrek­to­rem zarzą­dza­ją­cym jest teraz Juhana Leh­mu­soja. To chyba syn Han­nesa?

– Czym zaj­muje się kon­cern?

– Tutaj jest link do fir­mo­wej strony… Budow­nic­twem i infra­struk­turą.

– Infra­struk­turą.

– Tak. Czemu to słowo nie ma fiń­skiego odpo­wied­nika? Infra­struk­tura nie leży Finowi na języku. Ale wła­ści­wie jakim sło­wem można zastą­pić coś, co ozna­cza wszystko to, po czym i czym poru­sza się cokol­wiek dokąd­kol­wiek, samo­chody, ludzie, płynne odpady, infor­ma­cja, prąd, pociągi, statki, cię­ża­rówki, towary, no i jest jesz­cze infra­struk­tura spo­łeczna…

– Infra­struk­turą. Czy mam skrę­cić na następ­nym w lewo? – zapy­tała Paula, prze­ry­wa­jąc kole­dze mono­log.

Po zjeź­dzie z obwod­nicy tra­fili na dobrą, ale wąską drogę wijącą się przez pola spa­lone słoń­cem. Zakrę­cała ostro w prawo, nur­ku­jąc w mroku gęstego liścia­stego lasu. Skrzy­żo­wa­nie z odnogą wio­dącą do willi nale­żą­cej do Fun­da­cji Leh­mus można było zauwa­żyć dopiero wtedy, gdy się pod­je­chało bli­żej.

Nieco dalej od skrzy­żo­wa­nia, po dru­giej stro­nie, stał cią­gnik sio­dłowy cię­ża­rówki, a za nim pusta naczepa. Blo­ko­wała nie­mal cał­ko­wi­cie jeden pas i gdyby ktoś chciał ją wymi­nąć, to musiałby wje­chać na drugi, nie widząc, czy z naprze­ciwka nie zbliża się jakiś samo­chód.

– Zapisz numery tej cię­ża­rówki – powie­działa Paula do cał­kiem zato­pio­nego w tele­fo­nie kolegi.

Renko oprzy­tom­niał, pochy­lił się do przodu, żeby przyj­rzeć się nume­rowi reje­stra­cyj­nemu, i powta­rzał go na głos tak długo, aż udało mu się zapi­sać w komórce.

– Lipy! – zawo­łał ura­do­wany, gdy Paula skrę­ciła na żwi­rową drogę.

Rze­czy­wi­ście, po obu stro­nach rosły stare, sękate drzewa lipowe.

– Jesteś pewien? – spy­tała Paula.

– Czego?

– Że to lipy.

– Raczej tak – odparł Renko, nie­mal przy­ci­ska­jąc twarz do przed­niej szyby. – W parku trzeba na nie uwa­żać, bo spa­dają z nich odchody mszyc.

– Fe, ohyda – stwier­dziła iro­nicz­nie Paula.

– Te tutaj są tak stare, że nawet dawny patron firmy nie mógł ich sam zasa­dzić. Może one rosły tu jesz­cze przed Leh­mu­so­jami¹.

Za zakrę­tem ujrzeli krótki odci­nek drogi koń­czący się pod willą Fun­da­cji Leh­mus. Był to wielki biały drew­niany budy­nek; po jego pra­wej stro­nie poły­ski­wało morze. Lipy ota­cza­jące drogę koń­czyły się w jej poło­wie, przy meta­lo­wej bra­mie i ogro­dze­niu. Dalej droga pro­wa­dziła przez zadbany ogród do głów­nego wej­ścia wokół zasa­dzo­nych w okręgu kwia­tów.

Przy zamknię­tej bra­mie stał lśniący w słońcu nie­bie­ski kon­te­ner mor­ski. Za nim par­ko­wał radio­wóz. Obok bramy, na wydzie­lo­nym pla­cyku, stały dwu­miej­scowy czer­wony kabrio­let oraz czarna potężna miej­ska tere­nówka.

Paula zatrzy­mała się w spo­rej odle­gło­ści od poli­cyj­nego wozu.

– Ja się zajmę mówie­niem – rzu­ciła do Renka, zanim otwo­rzyła drzwi.

Pod ostat­nią lipą przy bra­mie stało dwóch mun­du­ro­wych w samych koszu­lach z pod­wi­nię­tymi ręka­wami. Dotrzy­my­wał im towa­rzy­stwa sześć­dzie­się­cio­letni męż­czy­zna w nie­bie­skim kom­bi­ne­zo­nie ogrod­nika.

– Klub miło­śni­ków mszyc i ich odcho­dów – mruk­nął Renko sto­jący za ple­cami Pauli.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: