- W empik go
Koroniarz w Galicyi - ebook
Koroniarz w Galicyi - ebook
Artur Kukielski podaje się za bohatera powstania styczniowego. Tak naprawdę jest uciekinierem z Królestwa, który po dotarciu do Lwowa otrzymuje nominację na majora i rozkaz powrotu na front. Kukielski musi uciekać z hotelu przed rewizją policyjną i chowa się w krzakach. Tam znajdują go dwie kobiety: Celina Trzeszczyńska i jej macocha Małgorzata Szeliszczyńska. Kobiety oczarowane "powstańcem" przez dwa tygodnie sprawują nad nim opiekę. Po tym czasie oszust rusza w dalszą podróż. Wdzięk i spryt Kukielskiego sprawia, że na swojej drodze mami on niezliczone rzesze bohaterów. Czy nadejdzie kres przychylności losu i ktoś w końcu zdemaskuje "majora"?
"Koroniarz w Galicji" jest opowieścią o Galicji i stosunkach mieszkańców do walki o niepodległość. Lam wyśmiewa ludzkie przywary chowane pod pozorami dystynkcji i dobrych manier. Charakterystyczny język Kukielskiego staje się parodią urzędowych rozporządzeń i programów politycznych różnych ugrupowań. Autor rozlicza rodaków z ich pustego w czynach patriotyzmu. Dzięki mistrzowskiej satyrze Lam uważany jest za jednego z największych ironistów polskiej rzeczywistości XIX wieku.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-261-0667-1 |
Rozmiar pliku: | 248 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
nader ważny dla tych, którzy pragną rozumieć koniec tej powieści.
Miło zapewne będzie szanownym czytelnikom i czytelniczkom, jeżeli bez wszelkiej przedmowy i zwykłych ceremonij autorskich, zapoznam ich od razu z niepospolicie przyzwoitym młodzieńcem, którego przygody, według własnych jego zeznań spisane i należytemi komentarzami objaśnione, powierzam niniejszem prasie drukarskiej rod tytułem po części — przyznaję się — naśladowanym z fejletonów _Dziennika Poznańskiego._ Jednę tylko małą zrobiłem zmianę — zamiast „Emigrant“ napisałem „Koroniarz w Galicyi“, bo wolno może Koroniarzowi uważać się za „emigranta“, gdy jest po tej stronie kordonu, ale nie wolno Galicyaninowi nazywać emigrantem nikogo, kto przybywa z Królestwa, z Poznańskiego, z Prus, z Litwy, z ziem Zabranych. Polak w polskim kraju nie może być tak nazywanym, i sam siebie tak nazywać nie powinien, chyba że jest przypadkowo niemieckim _Grafem_ i że mu się daje w znaki nietolerancya instytutów kredytowych, urzędujących w niezrozumiałym dla niego języku polskim. Taki _Graf_ jest tutaj prawdziwym emigrantem, nieszczęśliwą istotą, pozbawioną towarzystwa ludzi, pokrewnych jej wyobrażeniami, mową i obyczajami, skazaną na obcowanie chyba z pensyonowanemi landsdragonami od ś. p. urzędów cyrkularnych lub _Büchsenspannerami_ wielkich panów — bo innych Niemców nie wiele znajdzie się w Galicyi. Ale ponieważ te małe niedogodności społeczne nie dają się bynajmniej czuć Koroniarzom, Litwinom itd., więc ci nie są emigrantami i sam tytuł komedyi, „Emigrant w Galicyi“ jest kolosalną niedorzecznością.
Mój Koroniarz — czas bowiem przystąpić raz do niego — nazywa się Artur Kukielski, jest młody, średniego wzrostu, brunet, ubiera się ile możności najwytworniej i używa ciemnoszafirowego _pince-nez,_ który odejmuje od oczów tylko wtenczas, gdy chce naprawdę zobaczyć jaki przedmiot. Ruchy i maniery jego pełne są przesadnej, afektowanej elegancyi. Nie mówi inaczej, jak tylko pięknie zaokrąglonemi frazesami, i mówi rzadko kiedy o czem innem, jak tylko o sobie samym. Nie jest on zresztą — broń Boże — typem „przeciętnym“ Koroniarza, tak jak my go sobie tu w Galicyi przedstawiamy. Nie jest ani tak żywym i wesołym, ani tak otwartym i serdecznym. Fanfaronuje wprawdzie trochę, lecz po cichu, i popiera wszystkie swoje opowiadania tak szczegółowemi datami co do czasu, miejsca i innych towarzyszących okoliczności, że nietylko słuchacz, ale i on sam musi wierzyć wszystkiemu, co mówi. To daje mu pewną wyższość nad krzykliwymi trochę i burzliwymi braćmi zakordonowymi, których mieliśmy sposobność poznać bliżej w oddziałach powstańczych. Co do mnie, zaraz na pierwszym wstępie powziąłem to głębokie przekonanie, że p. Artur Kukielski jest bardzo wykształconym młodzieńcem, należącym z urodzenia, majątku i sposobu życia do śmietanki towarzystwa warszawskiego — Sam mi to zresztą powiedział, częścią po polsku częścią zaś po francusku, a ta druga część przekonała mię oczywiście jeszcze mocniej, niż pierwsza. Przybył on był do Galicyi jako jeden z rozbitków pewnego oddziału w Sandomierskiem, który po długiej i świetnej kampanii uległ niezmiernej przemocy moskiewskiej. Zaimponował mi od razu, i zaimponowało mi w jego osobie królestwo Kongresowe. Mój Boże, pomyślałem sobie, kiedyż to u nas przyjdzie do tego, by członkowie lwowskiego _jockey‒clubu_ tak gorąco służyli sprawie narodowej, i tak ochoczo porzucali wystawne i wykwintne swoje życie dla trudów i niebezpieczeństw obozowych! Rozczulony do żywego, kazałem zaprządz konie do bryczki (trzymałem bowiem wówczas małą dzierżawę w Rzeszowskiem i nie zajmowałem się jeszcze literaturą), i sam odwiozłem p. Artura Kukielskiego do Lwowa, dokąd powoływała go konieczna potrzeba widzenia się z jakimś szefem sztabu. Dygnitarza tego odszukaliśmy z łatwością, i ja, pożegnawszy się naówczas z p. Arturem, straciłem go z oczów na lat sześć niespełna, tak, że dopiero teraz, po zasiągnięciu informacyi w różnych okolicach kraju, i po krótkiem widzeniu się z nim samym we Lwowie w zimie r. b. — mogę uzupełnić jego życiorys, z którego początkiem wówczas mię obznajomił. Co się zresztą tyczy tego początku, to lepiej może będzie pomówić o nim później, przy zdarzającej się sposobności; teraz zaś przystąpmy do stwierdzonej, autentycznej zupełnie historyi pobytu pana Kukielskiego w Galicyi.
Wymaga to zresztą niektórych wyjaśnień strategicznych i politycznych co do epoki, w której przypada nasza powieść. Był to rok 1863. W całej Polsce odgrywał się krwawy i straszny dramat, o zakroju trochę szekspirowskim, bo obok scen wzniosłych i tragicznych, nie brakło i komicznych. Rzecz oczywista, że tamte działy się wszystkie za kordonem, a tych wyłączną widownią była Galicya.
Najtragikomiczniejszą stroną ruchu galicyjskiego były organizujące i dezorganizujące się bez końca niektóre korpusy, których nigdy nie pokazywano Moskalom, i które trzymano zawsze niby w pogotowiu od strony krajów Zabranych, ażeby niemi „szachować“ siły moskiewskie na Podolu, Wołyniu i Ukrainie. Korpusy te pochłaniały największą część pieniędzy, przeznaczonych na cele powstańcze, i wysyłano do nich mnóstwo ludzi, którzyby się byli daleko lepiej przydali w Królestwie. Po ośm i po dziesięć miesięcy trwała taka organizacya, ochotnicy niecierpliwili się, gorętsi i niesforniejsi uciekali z kwater i na własną rękę starali się dostać na teatr wojny, a rozkaz do wymarszu nie przychodził i — nigdy nie przyszedł.
Nie wiem, czy pan Artur Kukielski pragnął tego, czyli też może stało się to przeciw jego woli, ale dość, że zaraz po swojem przybyciu do Lwowa otrzymał od sztabu nominacyę na majora i rozkaz udania się do jednego z tych oddziałów „szachujących“ Moskwę, w dość odległej części kraju. Odesłano do komisyi „ekspedycyjnej“, ta odesłała go do jakiejś drugiej komisyi, a ta znowu odesłała go do jakiegoś komisarza, którego na żaden sposób nie mógł odszukać, bo go nie było we Lwowie — wyjechał był na wieś, czy do wód. Koroniarzowi wydało się to rzeczą niesłychaną, że władze narodowe tak opieszale biorą się do dzieła, skoro chodzi o wysłanie majora, jadącego z ważną misyą do oddziału. Zaniósł tedy skargę do wszystkich instancyj, a instancye rozpoczęły między sobą bardzo energiczną i gorliwą korespondencyę w celu wyświecenia tej sprawy. Komisarz rządu narodowego zmuszony był interweniować, i otrzymał odpowiedź, że mu nic do tego, bo Galicya ma swoją autonomię, a autonomiczne komisye lepiej są obznajomione ze stosunkami miejscowemi, niż centralistyczne władze warszawskie. Tu znowu ze sztabu wysłano energiczną notę i naganę do komisyi „ekspedycyjnej“, a ta odpowiedziała niemniej energicznem przedstawieniem. Sztab powtórzył kategorycznie swój rozkaz, ale ten, przez pomyłkę czy przypadek, dostał się do rąk c. k. austryackiej dyrekcyi policyi i nie odniósł pożądanego skutku. P. Artur Kukielski chodził tymczasem z kawiarni Müllera do Jezuickiego ogrodu, a z Jezuickiego ogrodu napowrót do kawiarni, i sarkał na „Galileję“, nazywając niedołęztwem i nieporządkiem to, co w gruncie było przecież wierną kopią cywilnej i wojskowej organizacyi, używanej od wieków w całem państwie Austryackiem! Na domiar nieszczęścia, wypłoszyła go rewizya policyjna z hotelu, w którym mieszkał, tak, że nie mógł już znaleźć nietylko owego komisarza, ale nawet noclegu. Dopiero w tej ostateczności zmiłowała się nad nim autonomia galicyjska, w postaci dwóch pań wcale przystojnych, które przechadzając się w wieczór w ogrodzie Jezuickim, spostrzegłszy młodzieńca z miną bardzo rzadką, ukrywającego się w krzakach i domyśliwszy się, że to powstaniec potrzebujący przytułku, zabrały go z sobą.
Ktokolwiek miał kiedy przed sobą perspektywę przespania się na ławeczce w ogrodzie, lub według okoliczności w kordygardzie, ten przyzna, że nicby mu nie mogło być przyjemniejszem, jak ujrzeć nagle dwie piękne damy, zapraszające go uprzejmie, by szedł z niemi i przyjął u nich schronienie. Nie jeden wolałby może, ażeby Opatrzność przystępowała w takich razach w liczbie pojedynczej, ale p. Artur nie czuł w tj chwili najmniejszej urazy do losu w ogólności, a do autonomii galicyjskiej w szczególności, za to, że go obdarzyły aż dwiema naraz opiekunkami.
Miał on do tego tem mniej powodu, gdy obydwie jego wybawczynie, choć mocno różniące się wiekiem, były zarówno powabne. Starsza, słuszna szatynka o bardzo dużych i bardzo czarnych oczach, przecudnie oprawnych, miała płeć śnieżnej prawie białości, nosek cokolwiek zadarty i owe dołki w policzkach, które według znawców, same przez się zawierać mają miliony innych wdzięków, a które na każdy sposób świadczą przynajmniej korzystnie o pełności i zaokrągleniu wszystkich kształtów, mniej podpadających powierzchownej krytyce, a jednak potrzebujących pełności i zaokrąglenia. Młodsza wybawczyni pana Artura była zaledwie podlotkiem, twarzyczka jej świeża, jak rozkwitający się właśnie pączek, składała się z najregularniejszych w świecie rysów, włosy miała bardzo jasne a oczy niebieskie, patrzące w świat jakby dwa znaki zapytania, położone przez ciekawego komentatora przy niezrozumiałym jakim frazesie. Jeden z powieściopisarzy kolegów moich twierdzi, że niema nic bardziej zachwycającego, jak takie oczy, niby trochę zagapione, a niby zdradzające, że wiedzą, na co patrzą.
P. Artur Kukielski był także zachwycony, a to pojawienie się tych dwóch piękności w ogóle, jakoteż dotkniętemi powyżej szczegółami, że zapomniał na chwilę o własnej swojej osobie i w krótkości tylko opowiedział, iż jest powstańcem, pochodzi z Królestwa, zmuszony jest ukrywać swoje właściwe nazwisko i podpisuje się tymczasem pseudonimem: Jan Wara. Nie omieszkał atoli dać do zrozumienia swoim opiekunkom, że mają do czynienia z człowiekiem wielkiej wagi, i że policya moskiewska i austryacka nie zajmuje się w tej chwili niczem innem, jak odszukaniem Jana Wary. Muszę nadmienić przy tej sposobności, że p. Artur nie wahał się ani chwili, by poczynić wszystkie te kompromitujące go zeznania, choć nie mógł jeszcze wiedzieć, z kim ma do czynienia. Opiekunki jego przejęły się także od razu niezmierną troskliwością o los młodzieńca, którego przypadek poruczył ich staraniu. Wzięły go między siebie, jak gdyby go chciały zasłonić od spojrzeń c. k. organów bezpieczeństwa, patrolujących po ogrodzie. Rozmawiając ciągle, zaprowadziły go aż do swego pomieszkania, które znajdowało się przy ulicy Jezuickiej.
Tam ulokowano natychmiast i ugoszczono jak najlepiej p. Artura Kukielskiego, _vulgo_ Jana Warę, usiłowano go najprzód zakarmić na śmierć, kazano mu potem palić najlepsze cygara, jakie się znalazły w trafice, i nalegano na niego, ażeby się bez wszelkiej ceremonii położył na sofie w salonie, bo musi być bardzo zmęczony po kampanii w Sandomierskiem. Dowiedział się przy tem, że jest w domu pani Małgorzaty Szeliszczyńskiej, _primo voto_ Trzeszczyńskiej, i że młoda jej towarzyszka jest to panna Celina Trzeszczyńska, córka pana Trzeszczyńskiego z jakiegoś jeszcze dawniejszego małżeństwa. Pokazało się oprócz tego przy apelu familijnym, który miał miejsce przy herbacie, iż kółko rodzinne pani Małgorzaty składało się z dość licznego potomstwa, pochodzącego z dwóch jej małżeństw i z dwóch małżeństw pana Trzeszczyńskiego.
Galicyanin byłby za pół roku nie trafił do końca z tą genealogią, ale pan Artur w pół godziny umiał już na pamięć wszystkie imiona chrzestne i nazwiska, znał doskonale rodowód każdego członka rodziny; dowiedział się, że po panu Trzeszczyńskim zostały dwie wioski, kamienica, tudzież niejakie kapitały, i zapytał nawet, czy nie będzie miał przyjemności poznać pana Szeliszczyńskiego, obecnego męża pani Szeliszczyńskiej? Odpowiedź na to zapytanie wypadła atoli jakoś wymijająco ze strony pani domu, a przytem tak ona, jak i panna Celina objawiły pewien rodzaj zakłopotania, z którego Artur wywnioskował, najprzód, że nie będzie może miał przyjemności widzieć pana Szeliszczyńskiego, a następnie, że między p. Szeliszczyńskim a resztą rodziny zachodzi coś nakształt dysharmonii dość jawnej. Artur postanowił natychmiast korzystać z czasu, który mu zostawiał sztab, komisya ekspedycyjna i komisarz bawiący u wód, ażeby zbadać dokładnie, jak się mają właściwie rzeczy z panem Szeliszczńskim, i przejęty tą myślą, rozgościł się w pokoju, który troskliwie panie przygotowały i przyrządziły jak najlepiej na miłe i bezpieczne schronienie dla „pana majora“ Jana Wary.
Pobyt pana majora w domu pani Szeliszczyńskiej potrwał blisko dwa tygodnie i pod względem wygód życia wynagrodził mu obficie trudy, poniesione w służbie ojczyzny. Nietylko bowiem rodzina, u której znalazł schronienie, wysilała się na to, by mu na niczem nie zbywało, ale na wiadomość, że u pani Małgorzaty przechowuje się ważna figura z Królestwa, przybiegł na pomoc cały komitet znajomych jej różnych pań i panien. Znoszono najrozmaitsze przedmioty, które mogą być potrzebne lub pożyteczne prawemu synowi ojczyzny: bieliznę, garderobę, zapasy tytoniu i cygar, torby podróżne, szale, plaidy, rewolwery i konfitury, niezawodne pancerze z jedwabiu lub tektury i przedni bulion domowy; szyto szarfy i kokardy, robiono naboje: jednem słowem, gdyby jego Wysokość cesarzewicz chiński raczył wybierać się na wojaczkę, nie mógłby być lepiej zaopatrzonym we wszystko, jak pan Artur przy wyjeździe do owego oddziału, szachującego Moskwę. Jeżeli przy tem wszystkiem nie dostał niestrawności, zawdzięczał to jedynie doskonałemu swemu żołądkowi, bo dom pani Szeliszczyńskiej i wszystkie znajome jej domy pracowały połączonemi siłami jak najusilniej nad tem, ażeby mu przeładować żołądek.
Co wieczora odbywała się w salonie p. Małgorzaty wielka rada wojenna co do dalszych kroków, jakie przedsiębrać należało, by „pan major“ jak najbezpieczniej, a więc ku jak największemu pożytkowi sprawy publicznej mógł przystąpić do spełnienia swej misyi. W radzie tej brała udział sama tylko płeć piękna; z mężczyzn przypuszczonym był tylko jakiś stary pułkownik, należący zapewne do rezerwy, bo dotychczas jeszcze nigdy nie wystąpił był czynnie na linii bojowej. Należało atoli w kółku p. Szeliszczyńskiej do aksyomatów, nieulegających najmniejszej wątpliwości, że pułkownik, gdy raz stanie na czele zbrojnego hufca, dokaże rzeczy nadzwyczajnych. W r. 1848 dowodził on gdzieś jakąś kompanią gwardyi narodowej i okazał się tak niepospolitym instruktorem, że sam śp. Dwernicki przyznał, iż żadna kompania nie prezentowała broni i nie zachodziła sekcyami w prawo i w lewo z taką dokładnością, jak kompania kapitana Kwaternickiego. Dzięki tym zasługom, awansował on w opinii publicznej od owego czasu powoli na majora i dalej, tak, że obecnie był już pułkownikiem i reputacya jego jako najzdolniejszego pod słońcem taktyka była ustaloną. Teraz dopiero, po pojawieniu się majora Jana Wary, mniemanie to poczęło się chwiać, zwłaszcza gdy stary pułkownik kilka razy w dyspucie z młodym kolegą sztabowym był na głowę pobitym. Pan Kukielski nie służył wprawdzie nigdy w żadnej regularnej armii, ale umiał za to na pamięć mnóstwo wojskowych terminów technicznych, używanych w książkach, których pułkownik Kwaternicki nie czytał, i cytował przytem różne przykłady z własnego doświadczenia na poparcie tego co mówił. Fakta te, dla braku wszelkich przeciwnych dowodów, musiały być uważane za świętą prawdę, panie stawały zresztą zawsze po stronie pana Artura, i choć np. pułkownik utrzymywał, że kawalerya przy ataku nie powinna nigdy z miejsca ruszać pędem, ażeby nie nużyć koni przed czasem, to zgodzono się jednomyślnie na prawidło wręcz przeciwne, albowiem pan major wyjaśnił, że pod Małogoszczą on sam, w nieobecności jenerała, jako adjutant jego dowodząc brygadą jazdy, już na dwie mile od Moskali kazał ruszyć z miejsca „marsz, marsz!“ i jednym pędem rozbił dwa _carré_moskiewskie, przyczem zagwoździł w dodatku dwa działa. Pułkownik czuł się także zagwożdżonym i nie odzywał się więcej, tembardziej, że był rodem z Galicyi, a całe towarzystwo pod kierownictwem pana Jana Wary od pewnego czasu deklamowało chórem przeciw galilejszczyźnie, jak gdyby bez wyjątku było rodem z nad Bzury albo Narwi.
Trzeba bowiem wiedzieć, że p. Artur Kukielski, _vulgo_ Jan Wara, nietylko przejęty był sam do głębi swoją wyższością nad Galilejczykami, ale okazywał im to przy każdej sposobności. Słysząc go, możnaby było mniemać, że naród polski w istocie składa się z dwóch ras, zupełnie odrębnych, z których jedna mieszka poza Galicyą i w doskonałości wszelkiego rodzaju nie ma sobie równej, podczas gdy druga, galicyjska, pod względem zalet intelektualnych, fizycznych i towarzyskich zajmuje zaledwie środek między małpą a niedźwiedziem. Sam mowca, porównany z obecnemi w pokoju egzemplarzami galicyjskiej rasy, a mianowicie z sześćdziesięcioletnim panem pułkownikiem i z dwunastoletnim Edziem Trzeszczyńskim, bratem panny Celiny, był najwymowniejszym dowodem tej wielkiej prawdy etnograficznej. Przekonanie to podzielały z nim wszystkie panie i panny. Te ostatnie zawiązały nawet między sobą tajemną ligę i sprzysięgły się, że żadna nie pójdzie za mąż, chyba za Koroniarza. Żałuję mocno, że nie dotrzymały tej przysięgi, bo byłyby najprzód przekonały, każda bodaj jednego Koroniarza, że w Galicyi nie wszystko znowu jest tak bardzo złe, jak mu się to wydaje; a powtóre, byłyby może doprawdy miały lepszych mężów. Tak zaś, jedna wyszła za szlachcica, który zaledwie umie czytać i pisać, i który słysząc raz o Trenach Kochanowskiego, dowodził, że Kochanowski posiada nie Treny, ale Zawichrowice w jego sąsiedztwie, w powiecie oczywiście mościskim — druga została quasi‒hrabiną, i mąż jej, quasz‒hrabia, tej właśnie wiosny pozostałą z Wiesbadenu resztą posagu zapłacił dyferencyę kursu akcyj franko‒austryackiego banku — trzecia zaś i czwarta są dotychczas pannami, ale tylko dlatego, że żaden Galilejczyk nie umiał się poznać na ich wartości — ot, jak zwykle w Galilei.
Ale p. Artur nie był z Galilei, i poznał od razu, że choć cała ta „prowincya“" w gruncie nie warta nawet za jeden Ryczywół w Królestwie, to natomiast niewiasty galilejskie mają szacowne bardzo cnoty i zalety, a to fizyczne zarówno jak moralne, obok niepospolitych często materyalnych.
Panna Celina Trzeszczyńska naprzykład była istnym cukierkiem, mimo jakiegoś „szyku“ galicyjskiego, który upatrywało w niej wprawne oko pana Artura. Nie mogłem nigdy dociec, na czem właściwie ten zły „szyk“ galicyjski polega — zdaje mi się nawet, że młode i piękne, a dobrze wychowane panienki mają wszędzie „szyk“ jednakowy — ale może być, że jako Galilejczyk, pozbawiony jestem gustu i zmysłu w tej mierze. Zresztą szyk galicyjski ani w pannie Celinie, ani nawet w pani Małgorzacie nie raził p. Artura tak mocno, by mu się obydwie te damy nie miały mocno podobać. Otaczały go taką przyjaźnią i troskliwością, opiekowały się nim ciągle, omal nie nosiły go na rękach, by stopy swej nie obraził o kamień — a wszystko to tylko dlatego, że się bił za ojczyznę!
Pan Artur przywiązywał bardzo wiele znaczenia do zasług, które położył około sprawy narodowej — przywiązywał go nawet więcej, niż należało, i przyjmował zabiegi, któremi go otaczano, jako hołd, należący się słusznie jego patryotycznej cnocie. Zdawało mu się jednak, nie wiem czy słusznie, że wielką część uprzejmości i serdeczności, z jaką mu podawano u pani Szeliszczyńskiej _panem bene merentium,_ mógł kłaść na karb osobistych swoich zalet i przymiotów. O ile mu się zdawało, i jak zamierzał korzystać z tego swojego położenia, niechaj świadczy wyjątek z listu, który pisał do mnie w drugim tygodniu swojego pobytu u pani Małgorzaty. Oto jego własne słowa.
„Grubo im się podobałem obydwom matce i córce. Gdyby nie sprawa narodowa, gotów bym się rozgrzeszyć i osiąść w tej waszej głupiej Galilei. Jeden jest tylko ambaras, oryginalny w swoim rodzaju: _l'embarras du choix._ Mamunia jest sobie wcale niczego i przytem jeszcze grubo w pretensyach, a nie do uwierzenia zazdrośna na swoją pasierbicę. Zdaje mi się, że wypędziła męża z domu z tego powodu; nieborak gdzieś przepadł tak, że ani słychać o nim. Powiadają, że uchwycił coś trochę gotówki, pojechał do Monaco i tam zgrawszy się, w łeb sobie wypalił. _Donc, madame serait_ _à_ _prendre_ — ależ pasierbica śliczna i lgnie do mnie niezmiernie; żalby mi było zakrwawiać serce tego podlotka, gdybym się zaangażował z macochą. Wystaw sobie mój kłopot i poradź mi co, jeźli możesz i t. d.“
Nie mogłem mu oczywiście nic poradzić i nie potrzebowałem, bo poradził sobie bezemnie, a to w ten sposób, że korzystał umiejętnie ze słabych stron pani Małgorzaty i z niedoświadczenia Panny Celiny. Co do tego drugiego punktu, nie potrzeba podobno żadnych wyjaśnień, bo każde pietnastoletnie dziewczę jest i musi być niedoświadczone — inna zaś rzecz, czy każda trzydziestoletnia wdowa musi mieć słabe strony? Nie chcę się wdawać w rozstrzygnięcie tego drażliwego pytania i przypominam tylko, że nawet pierwsza w świecie twierdza, Gibraltar, uległa na początku zeszłego stulecia orężowi oblegających ją Anglików, a pani Szeliszczyńska nie była przecież kutą z granitu, jak baterye Dżebel‒al‒Tarif'u. Stało się tedy tak, że gdy nakoniec za staraniem zgromadzonego u pani Małgorzaty sejmu niewieściego, znalazł się sposób bezpieczny i wygodny do wyjazdu dla pana Artura, i gdy tenże pakował swoje rzeczy, weszły do składu podróżnego jego inwentarza:
a) dwie fotografie, jedna przedstawiająca panią Małgorzatę, a druga pannę Celinę, obydwie powierzone mu z osobna i w sekrecie, w zamian za wizerunki, przedstawiające go w pełnym majorskim mundurze;
_b)_ róża, dar panny Celiny, podany ze spuszczonemi oczkami i z zachwycającym rumieńcem na twarzy, i skropiony kilkoma__rzewnemi łzami, jakby kropelkami gorącej jakiejś, podzwrotnikowej rosy;
c) kaftanik flanelowy, własnoręczne dzieło pani Małgorzaty, wraz z nieoddzielnemi od niego, na wypadek mrozu, innemi, także flanelowemi…. pojęciami o ciepłej odzieży;
_d)_ medalik srebrny, poświęcony w Rzymie, z szyi panny Celiny, wraz z serdecznemi życzeniami szczęśliwego powrotu;
_e)_ pugilares juchtowy, z klamrą, od Stillera, zawierający niektóre bardzo cenne okazy stalorytów, wykonanych w c. k. austryackim banku narodowym, a włożonych tam przez panią Małgorzatę pod pozorem, że _vademecum_ tego rodzaju uprzyjemnia czas w podróży i łączy piękne z pożytecznem.
Oprócz tych przedmiotów i oprócz bardzo bogatej garderoby i innych przyborów, p. Artur zaopatrzony był jeszcze w jeden blankiet paszportowy francuski, a jeden moskiewski, tamten wizowany przez ambasadę w Wiedniu, a ten przez konzulat w Brodach, i w rozkaz, opatrzony pieczęcią naczelnego wodza sił zbrojnych narodowych na Rusi, a polecający wszystkim władzom cywilnym i wojskowym majora Jana Warę, jako udającego się do sztabu IX. oddziału w obwodzie ….. skim.
Pan Artur zastanawiał się czas jakiś nad tem, jakie nazwiska ma wpisać w swoje blankiety paszportowe. Chodziło mu bowiem o eufonię i o to, ażeby go przecież szanowała ta szlachta galilejska, o której słyszał, że kłania się tylko majątkom i tytułom. Nakoniec wziął pióro i przystąpił do tego nowego chrztu bez najmniejszego wahania. W blankiet francuzki wpisał: Henri de Laroche‒Chouart, vicomte de Tourne‒Broche et baron de Barcarolles — w moskiewski zaś: Jewo Siejatielstwo kniaź Artiur Artiurowicz na Staroj Czetwertnie, Kitajgarodzie i pr. i pr. Swiatopołk Czetwertynskij. Kosztowało to tylko parę kropel atramentu więcej, niż proste, plebejuszowskie nazwiska, a brzmiało nierównie piękniej. „Jakiś tam Kukielski“ nie mógł zaimponować żadnemu karmazynowemu Galilejczykowi, ale wice‒hrabia, któryby w poufnej rozmowie przyznał się, że właściwie nie jest wice‒hrabią, jeno tak sobie, księciem Światopełkiem Czetwertyńskim, z Białej Rusi, potomkiem rodziny, starszej nieledwo od Welfów i Burbonów i tysiąc lat temu już panującej, to miało już więcej „szyku“, jak słusznie rozumował pan Artur.
Przyszła nakoniec chwila wyjazdu. Pan major przyrzekł i przysiągł pani Małgorzacie, że nigdy nie zapomni „chwil szczęśliwych, przepędzonych w jej domu;“ pani Małgorzata zapytała go, czy doprawdy uważa te chwile za szczęśliwe, p. Artur zawołał: „Ach pani!“ uchwycił się jedną ręką za serce, a drugą porwał piękną, białą i pulchną dłoń pani Małgorzaty, okrywając ją gorącemi pocałunkami. Zdawało mu się nawet, że jest rozrzewnionym, a pani Małgorzata rozrzewniła się naprawdę i ze łzami prosiła go, by zaglądnął do jej domu, gdy szczęśliwie wróci z wojny. Tu czarna chmura osiadła na czole pana Artura i rzekł: — „Pani, ta nadzieja świecić mi będzie jak gwiazda przewodnia aż do chwili, gdy się ziści to czarne przeczucie, które tkwi na dnie mej duszy“. I smętnie pochylił głowę na piersi, bo czuł się jeszcze mocniej rozrzewnionym, ale przypomniał sobie, że powinien być mężnym, i podniósł ją znowu w górę. Tego było za wiele — pani Małgorzata łkając chwyciła go za ręce, i zawołała: „Nie, pan nie zginiesz, pan wrócisz do nas! My pana tak kochamy!“ Ale nim od liczby mnogiej przystąpiono do pojedyńczej, ktoś nadszedł, i pani Szeliszczyńska poszła ukryć swoje łzy w swoim pokoju.
Niemniej łzawe było pożegnanie z panną Celiną, przy której to sposobności pan Artur po raz trzeci czuł się rozrzewnionym, tylko że tym razem nikt nie nadszedł, w skutek czego słowo czasowe „kochać“ odmieniane było nietylko w liczbie mnogiej, ale i w pojedyńczej — a na różanych usteczkach panny Celiny spoczął pierwszy w jej życiu pocałunek. Pocałunek od człowieka, który.... ale nie wyprzedzajmy biegu wypadków!
Jakiś szlachcic, jadący na wieś własną bryczką, zabrał z sobą pana majora, jego tłumok, fotografie i kaftanik. We Lwowie nie zostało po nim nic, prócz łez i żalu, i dwóch fotografij, z których jedną pani Szeliszczyńska ukrywała przed pasierbicą, a drugą panna Trzeszczyńska przed macochą.ROZDZIAŁ II,
z którego wynika, ze wicehrabia de Tournebroche nie powinien być grubianinem, i że p. Kajetan Asakasowicz jest tęgim patryotą i męczennikiem sprawy ojczystej.
Szlachcicowi, który wiózł pana majora Jana Warę, polecono tego ostatniego jako niezmiernie ważną figurę, wysłaną przez rząd francuzki w celu naocznego przekonania się o stanie rzeczy w Polsce. Ażeby ciekawy Galicyanin nie naprzykrzał się panu Arturowi natrętnemi pytaniami, dodano, że wysłannik Napoleona III. nie mówi inaczej, tylko po francuzku. Ponieważ szlachcic oprócz ojczystej mowy i trochę w szkołach zachwyconej niemiecczyzny i łaciny nie znał żadnego innego języka, więc nie było sposobu prowadzenia rozmowy, jak chyba na migi. Szlachcic tylko od czasu do czasu z pewnym rodzajem bogobojnego uszanowania spoglądał na pana Artura, a ten ze swojej strony mierzył go wzrokiem, który zdawał się mówić: — Wielki to zaszczyt dla Waści i dla waścinej taradajki, że wieziecie człowieka, który tydzień temu zaledwie miał poufną konferencyę z samym Napoleonem! — Szlachcic rozumiał znaczenie tego wzroku i za każdym razem, gdy się z nim spotkał, kłaniał się z największem uszanowaniem, wyjmując cybuch z ust i uchylając czapki. Pan Artur kiwał łaskawie głową, puszczał kłąb dymu z cygara w oczy poczciwemu szlachcicowi i rozpierał się jak mógł najwygodniej na trzęsącym nielitościwie wózku węgierskim, ażeby zabić czas dumaniem. Szlachcic zaś myślał sobie, że to dalibóg bardzo grzeczni ludzie ci Francuzi!
O czem dumał p. Artur? Czy o ciemnych włosach i o czarnych oczach pani Małgorzaty, czy o cudownym błękicie źrenic jej jasnowłosej pasierbicy? Jedne i drugie warte były dumania, i w istocie p. Artur przypominał sobie z upodobaniem, co to za rozkoszna Galicyanka, ta pani Szeliszczyńska, i co to za świeży, nadobny kwiatek, ta panna Celina. Przykro mi jednak, że z obowiązku rzetelnego historyografa muszę dodać, iż do tych miłych i poetycznych wspomnień pana Artura mięszały się daleko prozaiczniejsze. Ściśle biorąc — myślał on sobie — lwowskie moje gosposie są wprawdzie niczego, ale brak im jeszcze wiele rzeczy. Najprzód, w całym ich układzie i w całym domu czuć niewykorzeniony jakiś szyk prowincyonalny, — gdyby nie kwestye patryotyczne, doniesienia z placu boju, fabrykacya nabojów i skubanie szarpii, nie byłoby nawet przedmiotu do rozmowy, — dowcipu, sprytu ani za grosz — pani Szeliszczyńska pyta się tylko wiecznie, czy każdy Warszawianin taki bałamut? i zaraz potem z głębokiem westchnieniem przechodzi na temat niewierności mężczyzn w ogóle, a lekkomyślności pana Szeliszczyńskiego w szczególności — otóż i rozmowa na cały wieczór. Z panny Trzeszczyńskiej trudno wydobyć choćby słówko. _Pour un causeur, comme moi, ce n’est rien!_ Wszystko to jakieś nieruchliwe, sztywne, bez życia nie jest tak jak u nas w Warszawie. Przecież tu w tej skamieniałej Galilei muszą istnieć jakieś inne kobiety. Ha, rozpatrzę się — i zdaje się, że puszczę w trąbę moje Lwowianki.
Ostatni ten frazes wyjąłem z listu, który wkrótce potem otrzymałem od pana Artura. Zgorszyła mię niezmiernie jego niewdzięczność, bo wiedziałem, jak dobrze był przyjmowanym w domu pani Szeliszczyńskiej, i jak troskliwie ona wypytywała się zawsze o niego po jego wyjeździe. Co się tyczy p. Celiny, jestem przekonany, że przynajmniej sześć razy na dzień przypatrywała się w sekrecie jego fotografii i odczytywała wiersze „jego utworu“, które wpisał był do jej albumu. Jeden z nich zaczyna się tak:
Módl Ty się za mną, gdy w rozpaczy ginę,
Za winę ojców, i za własną winę;
Módl Ty się za mną, by się w moim grobie
Nie opiekielnił żal wieczny po Tobie!
Właściwie autorem tych wierszy jest ś. p. Zygmunt Krasiński, ale p. Jan Wara wpisał i podpisał je jako swoje własne, a ponieważ p. Jan Wara w domu pani Szeliszczyńskiej był najwyższą pod każdym względem powagą, więc nawet sam Julian Klaczko nie byłby zdołał i nie zdołałby teraz jeszcze wytłumaczyć pannie Celinie, że prześliczny ten poemacik, nad którym tyle łez wylała, nie był napisany umyślnie dla niej przez pana Artura Kukielskiego.
Zresztą, nietylko panna Celina znajdowała się w takim błędzie. Znam pewien dom na wsi, gdzie dotychczas przechowują w manuskrypcie znaczną część dzieł Słowackiego i wierzą, iż to są płody poetycznej muzy pana majora Wary. Profesor Małecki przekona może kiedy redaktora _Gazety Narodowej,_ że wystąpił z Rady szkolnej nie z braku, ale ze zbytku odwagi cywilnej — ale nie przekona nigdy posiadaczki owych manuskryptów, że w „Szwajcaryi“ i „Ojca Zadżumionych“ pisał kto inny, niż znany pod pseudonimem Jana Wary najprawdziwszy ze wszystkich prawdziwych potomków Ruryka, książę Artur Czetwertyński. Od czegożby nakoniec Galicya była Galicyą, gdyby się w niej nie wydarzały od czasu do czasu rzeczy tego rodzaju, gdyby w niej nie było poetów, którzy piszą Bajrona na nowo, i historyków, którzy co roku na nowo przepisują swoje własne dzieła, a nadewszystko, gdyby dla tych poetów i historyków brakło wielbicieli?
Pan Jan Wara miał przynajmniej ten dobry gust, że jeżeli popełniał plagiaty, to już z Krasińskiego, albo ze Słowackiego. Ale nasi galicyjscy plagiatorowie nie przebierają bynajmniej, okradają jedni drugich, albo i sami siebie. Dożyjemy jeszcze może i tego skandalu, że ktoś okradnie — pana Aurelego Urbańskiego. Byłaby to wprawdzie sposobność do powiedzenia: _Ce qui vient de la flûte, s'en va par le tambour,_ ale czyn byłby przeto niemniej karygodnym i świadczyłby, iż u nas i najbiedniejszy nie może być pewnym swego mienia. Pan Kukielski okradał zaś tylko bogatych, i oto jeszcze jeden dowód wyższości Kongresówki nad Galicyą.
Nad tą wyższością zadumał się był właśnie pan Artur, powziąwszy postanowienie „puszczenia w trąbę“ swoich opiekunek lwowskich. Był on wprawdzie dopiero od kilku godzin wicehrabią i księciem, ale czuł, że mu z tą rolą będzie wcale do twarzy, i że nie okaże się niegodnym swoich tytułów. Dlaczegożby miał zajmować się nadal dwoma tak codziennemi istotami, z któremi los go przypadkiem sprowadził i nigdy już może nie sprowadzi? Galileja ma przynajmniej tę jednę zaletę, że jest długa i szeroka, jest się gdzie obrócić i poszukać za czemś lepszem. Przytem naród potulny, łatwowierny, a po części przekonany o tem, że każdy, co przyjeżdża z daleka, mędrszym jest od tych, co są na miejscu. Czetwertyńskich niema w całym kraju, są aż gdzieś na Wołyniu i mogą tu mieć krewnych — ale pan Artur wywodził się z Białej Rusi, a tam mogła przed wiekami osiąść jedna gałąź tej rodziny i pójść prawie w zapomnienie, póki wypadki z r. 1863 nie wyrzuciły jednego z jej potomków na terytoryum galicyjskie. Tak rozumował pan Artur i wnosił ztąd, że w stronach, gdzie na dwadzieścia mil wokoło nikt go nie zna, i gdzie zresztą nie spodziewał się długo zabawić, może Kukielski być doskonałym Czetwertyńskim, i może mu z tem być tak dobrze na wsi, jak mu było bez tytułu we Lwowie. Każdy przyzna, że rozumowanie to było słuszne, i że równie w Galicyi, jak w Lodomeryi, a nawet w Towarzystwie narodowo‒demokratycznem we Lwowie, umieją ludzie poznać się na różnicy między księciem a prostym śmiertelnikiem i oddać każdemu, co mu się należy.
Znajdzie się za to w Galicyi i po za Galicyą niemało takich, którzy powiedzą, że żart tego rodzaju, jak go sobie pozwalał p. Artur Kukielski, niekoniecznie był godziwym. Co do tego punktu, mogę zapewnić, że p. Artur nie zastanawiał się nad nim wcale, i że gdyby się nawet był zastanowił, to byłby zapewne stłumił skrupuły swoje tą uwagą, że to nikomu nie szkodzi, jakie on przybiera nazwisko. Dopiero gdyby chciał wyzyskiwać na własną korzyść urok przybranego tytułu, byłoby to nieuczciwością, ale o tem nie było mowy: pan Artur jechał organizować oddział, przeznaczony do szachowania sił moskiewskich na Rusi, i pochlebiał sobie, że w charakterze księcia daleko lepiej uskuteczni tę organizacyę, niż bez tego charakteru. Układał sobie właśnie w duchu, jakim sposobem najlepiej ma dać do zrozumienia każdemu, z kim się zetknie, iż za paszportem wicehrabiego de la Roche‒Chouart jeździ właściwie książę Artur Czetwertyński, gdy wtem nagle siedzący obok niego szlachcic zbladł jak chusta i krzyknął na swego woźnicę: — Stój!
Pan Artur spojrzał na niego ze zdziwieniem. Znajdowali się w dolinie, w której po lewej stronie drogi ciągnął się las bukowy, podszyty gęstą leszczyną. Na prawo były łąki rozległe, a za temi widać było w odległości ćwierć mili jakieś miasteczko. Droga ciągnęła się w górę krętym wąwozem. W tę stronę szlachcic, podniósłszy się w górę, wlepił wzrok pełen obawy. Pan Artur zwrócił także mimowoli oczy tamtędy i spostrzegł migocący się i poruszający w wąwozie, o kilkaset kroków od bryczki, koniec bagnetu.
— Żandarm, jak mi Bóg miły, żandarm! — zawołał szlachcic z wyrazem okropnej rozpaczy w głosie. — Na honor — dodał przez nos, z płaczliwym tonem — jak'em Kajetan Asakasowicz, tak nie wiem, co ja tu pocznę z tym Francuzem niemową, tu, na środku drogi! Gotów się człek ni ztąd, ni zowąd dostać do kozy!
P. Artur patrzał z niemałem zdziwieniem na strwożonego pana Asakasowicza i myślał, że szlachcic żartuje. Ale nim on się jeszcze przestał dziwić, pan Kajetan, mimo znacznej swej tuszy, jednym susem skoczył z bryczki i zniknął w krzakach. W tej chwili bagnet a wraz z nim i cały żandarm pojawił się u wyjścia z wąwozu. P. Artur sam jeden z woźnicą został na bryczce, i zmiarkowawszy, że szlachcic ze strachu przed organem władzy publicznej dał drapaka, zapomniał o dyplomatycznej swojej roli i misyi i począł kląć po polsku, na czem świat stoi.
W każdym innym wypadku, żandarm byłby minął wózek pana Asakasowicza nie zwracając nań uwagi. Ale wyrazy jak: Ażeby was tu jasny piorun trzasł z waszą przeklętą Galileją i z wszystkimi Galilejczykami! zwróciły baczność stróża spokoju publicznego na siebie. Może mu przyszło na myśl, że to jakiś _„Ausländer_“__siedzi na wózku, bo tutejsi mieszkańcy nie mają zwyczaju przeklinać swą ojczyznę, gdy są w podróży, zwłaszcza gdy droga dobra i rogatka jeszcze daleko. Zbliżył się tedy do wózka zapytał p. Artura o paszport.
— _Plâit‒il?_ — odparł p. Kukielski.
_—_ _Pass, Reisepass,_ paszport — powtórzył żandarm.
Pan Artur wydobył z kieszeni ów dokument, na którym stało, że w imieniu Jego Mości cesarza Francuzów, nakazuje się władzom krajowym, a uprasza się zagraniczne, by nie stawiały przynajmniej żadnych przeszkód w podróży, jeżeli już nie chcą dopomódz, panu Henrykowi de la Roche‒Chouart, wicehrabiemu, baronowi i t. d., podróżującemu dla przyjemności przez Niemcy, Austryę i t. d. na Wschód. Ale żandarm nie rozumiał niestety tego wezwania, a natomiast, na mocy swego węchu urzędowego, uznał to za rzecz niezwykłą, by wicehrabia i baron de la Roche‒Chouart, przybywający prosto z Paryża, klął gościnną ziemię galilejską bez żadnego widomego powodu, i to tak czysto po polsku. Usiłował tedy porozumieć się z p. Arturem, ale ten nie uważał za stosowne zwierzyć mu się, iż w gruncie rzeczy nie jest wicehrabią francuzkim. Żandarm wsiadł tedy do niego na wózek i wezwał woźnicę, by jechał dalej.
W kwandrans później, efekta majora Jana Wary, jako to: wspomniane powyżej fotografie, kaftanik flanelowy i t. d. i t. d., jakoteż wszystkie znajdujące się przy nim papiery i dokumenta, deponowane już były wraz z końmi i wózkiem p. Asakasowicza w c. k. urzędzie powiatowym w Błotniczanach, a p. Artur Kukielski, mimo wszelkiej opozycyi wraz z woźnicą p. Asakasowicza zakwaterowany został w przybytku, z powierzchowności swej nader podobnym do spiżarni, ale pełniącym w Błotniczanach obowiązki cytadeli warszawskiej.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.