Kościelec - ebook
Kościelec - ebook
""Kościelec"" Jacka Bielawy zwraca uwagę energią języka i energią wypowiedzi bohatera-narratora, który – rzecz ujmując w największym skrócie – opowiada o sobie, o swoim życiu, o przeszłości, o teraźniejszości, o spełnieniach i niespełnieniach, o powikłanych relacjach z ojcem i z partnerkami. Nosi imię Feliks, jest właścicielem „Fabryki”, czyli klubu fitness i ma czterdziestkę na karku.
Proza gęsta i zwarta. Powieść współczesna, problemy i znaki współczesności jak najbardziej znajome. Dynamiczna narracja ""Kościelca"" jest ironiczna, często sarkastyczna. Feliks stara się znaleźć wytłumaczenie, „jak można nazwać te szalone ciągi zdarzeń, na które nie miał wpływu, jak alkoholik nie ma wpływu na ciągi alkoholowe?”. Zatem bohater mówi, mówi, mówi, roztrząsa, interpretuje zdarzenia ze swojego życia i najbliższych sobie osób. Wdrapuje się na budowlę wzniesioną ze słów i rozgląda się dokoła.
Tekst ma rytm i strukturę utworu muzycznego; chodzi o melodykę narracji, jej powtórzenia, nowe motywy, o swoistą refreniczność. Może to mieć związek z zawodem ojca Feliksa, dyrygentem, który jest intensywnie „opowiadaną” postacią, może mieć związek z pojawiającymi się w utworze nazwiskami muzyków i ich dzieł. Słyszalny, muzyczny motyw ""Kościelca"" rozwija się jak wstęga na wietrze – wybiega naprzód i zawraca. I żeby nie wszystko w ""Kościelcu"" toczyło się w sposób przewidywalny, czytelnika zaskoczy rozbudowana koda utworu, coś się w świadomości bohatera rozjaśni, a jego opowieść może zostać odebrana z czujnym przymrużeniem oka.
Piotr Szewc
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65778-71-0 |
Rozmiar pliku: | 807 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Georges Perec Kondotier, przeł. Marzena Chrobak
„zrodzony
z figla
morze przez przodka lub przodek przeciwko morzu
kusząc niepotrzebnie los”.
Stéphane Mallarmé Rzut kośćmi nigdy nie zniesie przypadku,
przeł. Tomasz Różycki
„Bóg umarł, Nietzsche umarł, i ja też nie czuję się za dobrze”.
przypisywane Woody’emu Allenowi1
Na początku był wielki wybuch. Eksplozja kosmicznego wprost wkurwienia na B. Sny w tamtym czasie miewałem mordercze. Ćwiartowałem tasakiem ciało mojej byłej żony i szybko pakowałem w nadjeżdżające taśmociągiem puszki, które już zalutowane i bezpieczne, śmigały po autostradzie A4 w stronę wschodzącego słońca. Słowem, bezczelnie wymykały mi się te konserwy z żoniny, rozmnożywszy się w setki i tysiące B., żwawo toczących się w swych kolorowych opakowaniach, po nowo wybudowanych, płatnych drogach. Ale już za chwilę, w wielkiej, czerwonej, amerykańskiej ciężarówce z dymiącym kominem, sunąłem ja: brodaty, spocony i niewyspany, zupełnie nie zważając na to, że jadę pod prąd. Spostrzegłem mknące z naprzeciwka auto jednej z B. Pogłośniłem odbiornik, nastawiony znowu, zupełnie przypadkiem, na czeskie Country Radio, frekvence 94,7 FM. Szedł stary szlagier Six days on the road and I’m gonna make it home tonight. Dodałem gazu i już miałem... gdy poczułem, że bak mam przepełniony i zaraz spowoduję jakiś niewyobrażalny wprost karambol. Tuż przed uderzeniem w barierę zaświtało mi, że to jednak nie bak. Taka przedśmiertna myśl, szybka jak błyskawica; ostatnie życzenie skazańca, by skorzystać z kibla. Zawładnęła mną idea pełnego pęcherza, zbyt długo wypierana w mroczne zakamarki marzeń sennych. Organ ten wewnętrzny, miękki a rozciągliwy, zadziałał jak poduszka powietrzna. Życie mojej byłej zostało ocalone. Pewien hydraulik miał powody, by odczuwać ulgę, choć nawet o tym nie wiedział. Poskromił jedynie chrapanie i czule przysunął się do zgrabnych pośladków B. Producent pęcherza moczowego uśmiechnął się na to pod wąsem i pomyślał: „Dobra robota Feliks”.
Tymczasem wstałem. Na wpół śniąc, wszedłem do toalety, pustej jak stacja benzynowa z płótna Hoppera. Coś się już wydarzyło albo wydarzy... Ale co? Trzymany w ręku, sztywny wąż dystrybutora nie działał. Myśleć, myśleć, myśleć o płynącej wodzie. Kap... kap... kap... kapkapkapkapkap! I już żółte krople rozbijają się o ścianki muszli klozetowej, tworząc niebezpieczne fale, wiry, siklawy, meandry i efemeryczne bąble, według sobie tylko znanych reguł prawdopodobieństwa. Ten kojący wytrysk wypłukał pozostałości ciała mojej byłej żony, które peklowało mi się w głowie przez pół nocy. Reszty dopełnił wodospad. Spłuczka, niczym maszyna losująca, natychmiast po zerwaniu banderoli wypluła mi nowy, piękny, jasny i błyszczący dzień, chwilowo wolny od myśli o przebrzmiałej B.
I już stoję z filiżanką czarnej kawy i papierosem na balkonie mojego wypasionego mieszkanka, kupionego za ciężkie pieniądze właśnie dla B., na ostatnim piętrze apartamentowca, tutaj na osiedlu Wierzbowe Tarasy. Ciągle nie czuję się w tym mieście u siebie. Jestem tu raczej przelotnym ptakiem, chyba jeszcze nie krzakiem, a już na pewno żadnym tam pniakiem. Patrzę na ciągnące się tuż obok pawilony największego (w tej części Europy, a może tylko Polski) centrum handlowego. Na samochody sunące do pracy w różne punkty aglomeracji. Na szczelinę torów kolejowych dzielących to dupiate miasto na dwa mniej więcej równe pośladki (jeśli nie liczyć rozpostartych na południu lasów). Na znajdujące się w pobliżu torów kolejne centrum handlowe, zwane popularnie przez miejscową ludność waginą, z uwagi na obłość i przepastność architektury. A także na kolejną galerię handlową, którą ze względu na małą odległość od tej ostatniej nazwać by można macicą. Miasto leży bezwstydnie rozwalone przede mną, chętne i gotowe na nowe rozkosze. Ach, jaki piękny dzień! Z bilbordu pod centrum handlowym pręży swe opalone ciało modelka w najnowszym bikini. Zresztą, w pięciu innych centrach tego miasta, w kilkudziesięciu centrach aglomeracji i setkach centrów w kraju, też się ona właśnie pręży. Bo przyszedł na nią czas prężenia. Za dwa tygodnie się odpręży i napręży się jakaś inna. Brunetka czy dla odmiany blondynka pokaże mi się pod oknem? W każdym razie pokus jest wiele, a B. ni na lekarstwo.
A dalej, za torami, uwagę przykuwają dachy kamienic, zielona kopuła katedry, strzelista wieża kościoła neogotyckiego i może jeszcze posępna sylwetka przedwojennego drapacza chmur. W sumie wszystko, co mi się tu pokazuje, jest na swój sposób przemyślane. Białe, niewielkie obłoczki wróżą śliczną pogodę na resztę dnia. Dym z papierosa wróży raka i choroby układu krążenia. Rak to mój znak zodiaku, bo w lipcu się urodziłem. Dokładnie to 6 lipca 1974 roku. Mundial był wtedy w Niemczech. Na Stadionie Olimpijskim w Monachium Polska wygrała z Brazylią mecz o trzecie miejsce. 1:0 dla nas. Był to także mój sukces, że się z tą datą w światło bramki wstrzeliłem. Znak Raka był po mojej stronie. A teraz niech mnie lepiej nieborak uszczypnie, bo ciągle nie wierzę, że ode mnie ta pinda odeszła. Że mnie zostawiła samego z brakującym dzieckiem, z potomkiem, którego nie mam i mieć nie mogę, mimo usilnych starań.
Prawie dziesięć lat próbowaliśmy. Pod koniec to już na siłę, a ona w dodatku z kim innym. Ciągle strzelałem ślepakami. Strzelałem na oślep, Panu Bogu w okno, a Pan Bóg, już całkiem zniechęcony, kule nosił innemu, zostawiając mi tylko łuski na szczęście, jak jakiemuś dzieciakowi. Dałem ci babę, to pobaw się dzieciaku, tylko nie licz na nic więcej. A tam w dole aż kłębi się od pędzącej do roboty populacji. Widać przez okno, to plastikowe, kolorowe centrum biznesowe tuż obok. Z nowo erygowanym wieżowcem, w którym stresują się ci wszyscy korpofaceci w obcisłych, wizytowych gaciach, hodujący przed ekranami komputerów własną bezpłodność. E-ry-go-wa-ny. Trochę z erekcji i trochę z rzygania. Napina się ludzkość, masuje bez umiaru słupki notowań giełdowych. Wielu chce być ojcami sukcesu. Bo wielu jest powołanych, lecz mało wybranych. Prawdziwy sukces niezwykle trudno jest dogonić. Tak sobie to wszystko tłumaczę, próbując się pocieszać. A i tak zawsze goni się za wcześnie, za późno albo nie za tym. Dzisiaj na przykład moim sukcesem będzie przeżycie dnia.
Otwieram, nie wiadomo po co, po raz n-ty, książkę o leczeniu niepłodności i jak zwykle trafiam na zakreślony markerem fragment, w którym dr Judith Daniluk z British Columbia University w prosty sposób tłumaczy, dlaczego ja sam nie odniosłem prawdziwego sukcesu. „Ważne, by pamiętać, że proces zapłodnienia jest niezwykle złożony. I dlatego nawet najbardziej zaawansowane technologie reprodukcyjne nie zawsze odnoszą sukces. Jeżeli pomyślisz o wszystkim, co musi się zdarzyć – plemnik musi dotrzeć do komórki jajowej, przenikając do jej wnętrza, komórka musi podzielić się na ośmiokomórkowy zarodek, następnie zarodek schodzi jajowodem, wydobywa się z ochronnej otoczki zewnętrznej (łac. zona pellucida) i zagnieżdża się w ściance macicy – staje się zdumiewające, że ktokolwiek w ogóle zachodzi w ciążę”. Skąd w takim razie, do kurwy nędzy, tyle tego wypełza każdego ranka z domów i sunie tam w dole jak gigantyczna stonoga albo inne gówno popychane ruchami Browna w imię życiowych potrzeb? A niemal natychmiastowy sukces hydraulika? Trafiony zatopiony i B. pakuje manatki. Ustrzelił skurwysyn na strzelnicy słodką dzidzię dla B. Taki obwieś łysiejący, z brzuszkiem. Ale samica B. wyczuła w nim snajpera. Jakiś rok temu powiedziała, że jest strzelona i że się wyprowadza w tej sytuacji, bo chce być względem mnie uczciwa. Kurwa mać! Kawa się kończy, papieros się dopalił. Odciąć się wreszcie od reprodukowania myśli o braku potomka. Kompletnie bezpłodne są te pieprzone myśli. Wykastrować tatusia i poczuć wolność. Każdy idiota może zmajstrować bachora. Na przykład ten hydraulik. Łysa pała. Poprawnie się nawet wysłowić nie umie. „Może mi pan pomóż?” Debil, bezokolicznika nie odróżnia od trybu rozkazującego. Ale mu B. pomogła. I to jak! Pora byłaby coś zjeść.
Płatki owsiane z jogurtem, startym jabłkiem i odrobiną miodu. Dobrze nam to robi z rana na perystaltykę. Trzeba by obrać jabłko ze skórki. Na szczęście mam już ten nowy nożyk do obierania owoców. Cały zestaw ostatnio kupiłem, po tym jak mi się tamten stary nożyk zgubił. Gdyby tak zedrzeć z siebie, w pizdu, starą powłokę, obrać się jak to jabłko. Odciąć się wreszcie od tych myśli o braku potomka. Zdrapać stary, budzący ciągle te same skojarzenia krajobraz. Zarżnąć niedoszłego tatusia. To przecież banał – mieć dzieci. Każdy może je mieć i co z tego? Na przykład mój stary. Posiał i zapomniał. Nawet nie wie, co wyrosło. Teraz by mu jeszcze za to może zapłacili. Swoją drogą, czy to nie zabawne, że ten facet mieszka parę przecznic dalej? To było naprawdę niezamierzone, że zamieszkałem z B. w tym samym mieście co on. To znaczy B. już tu wcześniej była, ale jakie by to miało znaczenie, gdybym się tutaj nie pojawił ja – Feliks N. Nawet nazwiska nie mam po nim, tylko po matce. Wróciła do panieńskiego, a ja sobie później też zmieniłem. Takie popularne nazwisko sugerujące absolutną nowość, jakby człowiek non stop startował w jakiejś promocji. A ja czuję się stary, zużyty i mocno przeceniony. Czterdzieści lat temu mój stary wykonał tę robotę. Zrobił mnie. W konia mnie zrobił. Stwórca pierdolony. Stworzył i zostawił. Pomatrosił i brosił jak mówią ruscy. Był wtedy adiunktem na Akademii Muzycznej w Warszawie. No i poderwał sobie naiwną E., tę samą, która później została moją matką, a kilka lat temu wzięła i umarła.
Poznali się ponoć na uczelni. Już wtedy otaczała go aura muzycznego geniuszu. Wygrał jakiś konkurs dyrygencki. Słyszałem już różne wersje tego, jak się ze sobą spiknęli. W jednej z nich poprosiła go, żeby jej coś tam wyjaśnił po zajęciach. Powiedział, że nie ma czasu, ale niech wpadnie do niego do hotelu asystenckiego, najlepiej tak pod wieczór. No i wpadła z tymi maślanymi oczami naiwnej studentki, zafascynowanej młodym geniuszem. Dokładnie nie wiem, jak tam było, bo matka same legendy o nim opowiadała. Podobno na swój obraz i podobieństwo mnie zrobił. Widziałem jego zdjęcia w pożółkłych papierach matki. Parę razy w telewizji go pokazywali. Może i jest jakieś podobieństwo.
Skończyła w zakładzie zamkniętym. Jej głowa przestała działać jak należy. Nie, nie była wariatką. Alzheimer. Nie zdążyłem jej o wszystko wypytać, zanim pamięć jej się zamazała. Umieściliśmy ją z B. w takim prywatnym, drogim ośrodku. Tak jakby cena mogła zmniejszyć moralnego kaca. „Tak będzie lepiej dla wszystkich” – gdakała moja była. Myślała, że w ten sposób zagdacze ten jej zagubiony wyraz twarzy. Oczywiście, odwiedzałem ją. Mówiła do mnie A. Nie zapomnij A. odebrać Felusia z przedszkola. Jej pożerany przez Alzheimera mózg wymyślał jedynemu i przelotnemu mężowi nowy życiorys. Wzruszające, co? Niezła wersja. A.L., młody, utalentowany dyrygent, odbierający ukochanego synka z przedszkola. A potem ze szkoły. I jeszcze może gra z dzieckiem w nogę, uczy jeździć na rowerze, pomaga w odrabianiu lekcji. No, tej lekcji to mój stary nie odrobił wcale. A ta jeszcze resztkami szarych komórek podtrzymywała jego legendę, tworzyła te alternatywne życiorysy z happy endem. Może zresztą istnieje jeszcze jakaś inna historia − myślę sobie. Czeka tylko, żeby ją ktoś odpalił. Kto wie, może to na mnie czeka takie zadanie? Mieszkam w końcu parę ulic od niego. Wspólnota miejsca i czasu. Brak wspólnoty akcji. Życiorysy spokrewnione, ale doskonale równoległe. Nieprzecinające się linie życia. Moja i tego skurwysyna.
Jak miałem jakieś trzynaście lat, matka mi co nieco opowiedziała, tak żeby nie naruszyć zanadto wcześniejszych legend. Kupy się to wszystko nie trzymało. Nawet adres mi dała. „Jak chcesz, to pisz do niego, a mnie już nie męcz, bo co miałam na jego temat do powiedzenia, to ci już powiedziałam”. No i zaczęła się ta cała bezsensowna akcja wysyłania listów. „Tato, dowiedziałem się właśnie, jaki masz adres i pomyślałem, że napiszę. Głupio tak pisać po tylu latach, no ale wcześniej, bez adresu, się nie dało”. Ha, ha, ha! Do dziś pamiętam ten swój list. Myślę, że to zrozumiesz, ojcze, któryś jest tam w górze, na piętrze czternastym, że bez adresu ni w chuja nie da się pisać listów.
Zbierałem płyty z nagraniami orkiestry pod twoją dyrekcją. Tych dwóch wczesnych winyli nie dało się słuchać, ale udawałem wtedy, że się na tym znam i że to fascynujące. Co za bzdura, słuchać 4 minut i 33 sekund ciszy granej przez orkiestrę lub jakikolwiek instrument czy zespół. Jakiego kunsztu dyrygenckiego wymagał od ciebie ten utwór?! Młody dyrygent A.L. był zarażony wtedy eksperymentami. Szukał jakiejś nieodkrytej głębi w buddyzmie zen i księdze Yijing. John Cage był jego mesjaszem, a przypadek bóstwem. Aleatoryzm się to nazywało. I wtedy trafiło ci się to stypendium w Salzburgu. Alea iacta est. Kości rzuciłeś za siebie. Jak się nazywał ten facet w mitologii, co rzucał kośćmi? Deukalion mu chyba było. Rzuciłeś dwudziestodwuletnie gnaty mojej matki i moje młode, miękkie jeszcze kosteczki, i pognałeś na stypendium za żelazną kurtynę. A tam nagle wszystko ci się odwidziało. Ni z tego ni z owego zainteresowałeś się muzyką dawną. Co za wolta, od awangardy do barokowych staroci. Wcześniej jednak zapoznawałeś się z techniką preparowania fortepianów. Majstrowałeś przy instrumentach, by grały fałszywie, tak jak ty pogrywałeś z nami. Mimochodem spreparowałeś także mnie, swój nowy instrument, wyjący i zawodzący, srający w pieluchy i sikający. Nie chciałeś już na nim grać. Ale kości tak bezkarnie rzucać nie można. Jak się już rzuci, nie ma rady, trzeba grać. Na tym polega wróżenie z kości, czyli kleromancja. Myślałeś sukinsynu, że tak sobie rzucisz i powiesz pass już na samym początku partii. Nawet nie wiesz, że czterdzieści lat czekałem na swój rzut. No to teraz sobie zagramy w autorską grę integracyjną pod tytułem Odnaleziony tata.
Otwieram planszę miasta. Składa się ona równo wzdłuż torów kolejowych. Wybieram jeden pionek spośród setek tysięcy ojców mieszkających w tych stronach. Składa się tak, że wybrany zostajesz ty. Wykonam pierwszy, decydujący rzut kośćmi. Jeśli wypadnie szóstka, mam cię z głowy. Będziesz się przesuwał po placach, ulicach, domach, sklepach, uczelniach, barach i parkach tego miasta zupełnie bez mojego udziału. Wystarczy ten jeden szczęśliwy rzut, a później to już samo pójdzie. Na kolejnych polach nic już nie będę musiał robić. Będą napisy: „cofasz się o dwa pola”, „kiblujesz jedną kolejkę w knajpie”, „idziesz do centrum handlowego zrobić zakupy swego życia”, „tracisz życie i przesuwasz się o dwa pola poniżej powierzchni ziemi”, „trafiasz za karę do czyśćca”. Dlatego trzeba dobrze rzucić, bo jeśli od razu nie wypadnie sześć, wszystko stracone i będę musiał nie wiadomo jak długo się z tobą męczyć. Nie, nie wyrzucę cię już przez okno ani nie zasztyletuję siedmioma nożami, tak jak to jeszcze niedawno, po zażyciu jakiegoś syfu, chciałem zrobić. Kości do tej gry zostaną wybrane starannie. Nie mogą to być byle ochłapy. Muszą być zdrowe, silne i przede wszystkim zgrabne. Takie, że mucha nie siada, obleczone w cudną tkankę. Żadne tam z odłażącym mięchem szkieletory z obrazów Beksińskiego albo Francisa Bacona. Muszą być takie, by chciało się je od razu obgryzać do białości, nie czekając na pozwolenie właścicielki. A trzeba przyznać, że wypościłem się solidnie, ale też byle czego nie chcę brać. Poza tym jakoś na żadną jeszcze nie wypadło po rzuceniu mnie przez B. Ostatnio jakbym nie rzucał, ciągle mi jednak sześć wypada. Na dziewczynę z sześciopakiem się zapatrzyłem. Może to ona mnie od myślenia o tobie uwolni? W szóstce twoja zagłada, a moje ocalenie. Jeszcze, kurwa, wróci do mnie szczęście! A ty wsiądziesz w szóstkę, dojedziesz nią do pętli i cofniesz się do punktu 0, z dożywotnim zakazem powrotu do gry.w serii kwadrat ukazały się:
„2008”, „2011”, „2014”, „2017” – antologie współczesnych polskich opowiadań
Marcin Bałczewski „Eva Morales de Nacho Lima”, „Malone”
Waldemar Bawołek „To co obok”
Kostia Berezin (Paweł Laufer) „Buty Mesjasza”
Dariusz Bitner „Książka”
Roman Ciepliński „Diabelski młyn”
Tomasz Dalasiński „Nieopowiadania”
Krzysztof Gedroyć „Przygody K”
Andrzej Grodecki „Iluzje”
Brygida Helbig „Anioły i świnie. W Berlinie!!”, „Enerdowce i inne ludzie”
Lech M. Jakób „Ciemna materia”
Bogusław Kierc „Bazgroły dla składacza modeli latających”
Wojciech Klęczar „Wielopole”
Bogusława Latawiec „Ciemnia”
Ryszard Lenc „Chimera”
Artur Daniel Liskowacki „Capcarap”, „Eine kleine”, „Mariasz”, „Skerco”
Miłka O. Malzahn „Fronasz”, „Kosmos w Ritzu“
Agnieszka Masłowiecka „Pyszne ciało”, „Splątanie”
Jarosław Maślanek „Ferma ciał”
Dariusz Muszer „Homepage Boga”, „Niebieski”, „Wolność pachnie wanilią”
Krzysztof Niewrzęda „Czas przeprowadzki”, „Poszukiwanie całości”, „Second life”, „Wariant do sprawdzenia”, „Zamęt”
Ewa Elżbieta Nowakowska „Apero na moście”
Cezary Nowakowski, Jakub Nowakowski „Błogosławieni”
Paweł Orzeł „Arkusz ”, „Nic a nic”, „Ostatnie myśli (sen nie przyjdzie)”
Paweł Przywara „Zgrzewka Pandory”
Krystyna Sakowicz „Księga ocalonych snów”, „Praobrazy”
Alan Sasinowski „Pełna kontrola”, „Rupieć”, „Szczery facet”
Grzegorz Strumyk „Kra”, „Nierozpoznani”
Łukasz Suskiewicz „Egri bikaver”, „Mikroelementy”, „Zależności”
Leszek Szaruga „Dane elementarne”, „Podróż mego życia”, „Zdjęcie”
Izabela Szolc „Śmierć w hotelu Haffner”
Łukasz Szopa „Kawa w samo południe”
Andrzej Turczyński „Bruliony Starej Ziemi”, „Brzemię”, „Koncert muzyki dawnej”, „Zgorszenie”, „Żywioły”
Anatol Ulman „Cigi de Montbazon i Robalium Platona”
Emilia Walczak „Hey, Jude!”
Miłosz Waligórski „Kto to widział”
Henryk Waniek „Miasto niebieskich tramwajów”
Maciej Wasilewski „Jednodniowy spacer po dwudziestu kilku głowach”, „Rozmowy młodej Polski w latach dwa tysiące coś tam dwa tysiące coś”
Bartosz Wójcik „Christiania. Historie z tamtej strony dobra”
Grzegorz Wróblewski „Nowa Kolonia”
Maciej Wróblewski „Historie Jakuba Blottona z widokiem na Toruń”
Tadeusz Zubiński „Rzymska wojna”