- promocja
Kraina Chichów - ebook
Kraina Chichów - ebook
Wznowienie najgłośniejszej powieści Jonatana Carrolla – niezwykłej mieszanki humoru i horroru. Odwołując się do słów samego Carrolla, można by stwierdzić, iż Kraina Chichów to książka, od której czytelnikowi włos się jeży na głowie, gdyż okazuje się, że potworem może być wszystko, co nas otacza: znajomi, jedzenie na stole i półki pełne książek. Jest to też powieść o cudzie i grozie tworzenia – porusza problem osiągnięcia artystycznego: czy wielki pisarz jest zarazem wielkim alchemikiem, zdolnym przemienić słowo zapisane na papierze w człowieka w niebieskim kapeluszu, który naprawdę stanie pod naszymi drzwiami? A jeżeli jest do tego zdolny, to czy jest to wspaniałe, czy potworne.
Jonathan Carroll to jeden z najpopularniejszych w Polsce pisarzy amerykańskich. Wiedeńczyk z wyboru, twórca magicznych światów przelanych na karty książek. REBIS opublikował wszystkie jego powieści – m.in. najsłynniejszą Krainę Chichów, a także Dziecko na niebie, Śpiąc w płomieniu i Zakochanego ducha - trzy zbiory opowiadań (m.in. w 2012 roku Kobieta, która wyszła za chmurę) i jeden zbiór scenariuszy filmowych oraz książkę – blog Oko dnia.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7818-139-2 |
Rozmiar pliku: | 594 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Powiedz mi, Tomaszu, wiem, że zadawano ci to pytanie milion razy, ale powiedz, naprawdę, jak to jest być...
– Synem Stephena Abbeya? – Znów to odwieczne pytanie. Właśnie niedawno oświadczyłem matce, że nie nazywam się Tomasz Abbey, tylko Syn Stephena Abbeya. Westchnąłem i zająłem się przepychaniem resztek sernika z jednego krańca talerza w drugi. – To trudno powiedzieć. Pamiętam, że był bardzo sympatyczny, bardzo czuły. Może po prostu bez przerwy chodził ubzdryngolony.
Jej oczy rozbłysły. Zdawało mi się wręcz, że słyszę, jak pracowicie tykają w jej głowie małe, sprawne trybiki. A więc On był alkoholikiem! I fakt ten potwierdza jego własny syn! Usiłowała zamaskować radość miną pełną wyrozumiałości i otwarciem mi możliwości wybrnięcia z sytuacji.
– Wszyscy są tacy, bardzo dużo o nim czytałam. Chociaż nigdy nie wiadomo, ile jest prawdy w tych artykułach, no nie?
Nie chciało mi się dłużej gadać na ten temat.
– Większość z tego, co o nim piszą, to prawda. Przynajmniej to, co sam słyszałem i czytałem.
Na szczęście właśnie przechodziła koło nas kelnerka, więc mogłem w całości poświęcić się scenie odbierania rachunku, sprawdzania go, płacenia – wszystko, byle zakończyć idiotyczną rozmowę.
Na dworze wciąż panował grudzień, a zimne powietrze miało chemiczną woń jakby rafinerii albo szkolnej pracowni chemii, w której dziesiąta klasa analizuje tajniki smrodu. Jej ręka wślizgnęła się pod moje ramię. Spojrzałem na nią i uśmiechnąłem się. Była ładna – krótkie, rude włosy, zielone oczy zawsze szeroko otwarte, jakby w radosnym osłupieniu, ciało miłe w dotyku. Nie mogłem się więc nie uśmiechnąć i po raz pierwszy tego wieczoru ucieszyłem się, że jest ze mną.
Od restauracji do szkoły mieliśmy niespełna dwie mile spacerem, ale ona uparła się w obie strony podróżować autostopem. Twierdziła, że spacer w tamtą stronę nadmiernie rozbudzi nasze apetyty, a z powrotem – wszystko, co zjemy, pójdzie na marne. Kiedy ją zapytałem, czy sama rąbie sobie drewno na opał, nawet się nie uśmiechnęła. Moje poczucie humoru często marnowało się w towarzystwie.
Zanim dotarliśmy do szkoły, byliśmy już w dobrej komitywie. Nie pytała więcej o mojego starego; w zamian za to przez cały prawie czas snuła dykteryjki o swoim wuju pedale z Florydy.
Byliśmy z powrotem w Gmachu Założycieli, majstersztyku architektury neonazistowskiej, i zorientowałem się, że stoimy na wmontowanym w posadzkę herbie szkoły. Jej ręka zacisnęła się na moim ramieniu, kiedy również to zauważyła, pomyślałem więc, że przyszła odpowiednia chwila na zasadnicze pytanie.
– Może chciałabyś obejrzeć moje maski?
Zachichotała, a jej chichot przypominał odgłos spływającej w zlewie wody. Następnie pogroziła mi palcem w stylu „a fe, brzydki chłopiec”.
– Wolę znaczki pocztowe.
A ja już myślałem, że jest chociaż na wpół człowiekiem – ten nieprzyzwoity odruch przekłuł balonik nadziei. Dlaczego kobieta nie może być nieskazitelna? Dlaczego musi być wyzwolona, dlaczego musi tak dobrze znać życie, dlaczego musi puszczać porozumiewawcze oko?
– Nie, serio, mam kolekcję masek i...
Ponownie ścisnęła moje ramię, blokując krążenie krwi.
– Przecież żartowałam. Marzę o obejrzeniu twojej kolekcji.
Podobnie jak we wszystkich słynnych ze skąpstwa szkołach Nowej Anglii, również w naszej mieszkania przydzielane nauczycielom w stanie kawalerskim były straszne. Moje składało się z miniaturowego przedpokoju, gabinetu, który był niegdyś pomalowany na żółto, ale dawno zdążył o tym zapomnieć, sypialni oraz kuchenki, tak starej i nędznej, że nigdy nie pomyślałem nawet, żeby tam gotować, obawiałem się bowiem kosztów napraw, które musiałbym ponieść.
Szarpnąłem się jednak na galon farby, by przynajmniej ściana, na której wisiała kolekcja, prezentowała się w miarę godnie.
Jedyne wejście do szkoły wiodło przez hol. Z lękiem i niecierpliwością oczekiwałem na jej reakcję. Cały czas tuliła się do mnie i przemawiała słodkim głosem, w końcu jednak dotarliśmy do mojej sypialni-salonu.
– O raju! Jak...? Skąd go masz? – Posapując z przejęcia, podeszła, żeby przyjrzeć się z bliska. – Skąd wytrzasnąłeś tego... no... tego?
– Z Austrii. Fantastyczny, co? – Rudy Wieśniak był świetlistobrązowy i wyrzeźbiony z podziwu godną nonszalancją, która podkreślała prostactwo jego pijackiej gęby. Do tego cały się świecił, bo rano eksperymentowałem na nim z nowym olejem lnianym, który jeszcze nie wysechł.
– Ależ on jest... jak żywy. Błyszczy się!
W tym momencie moje nadzieje gwałtownie zwyżkowały. Boi się? Jeżeli tak, to jej wybaczę. Niewiele osób odczuwało lęk w obliczu masek. Ci, którzy go odczuwali, mieli u mnie spory kredyt.
Nie przeszkadzało mi, że idąc wzdłuż ściany, dotyka ręką niektórych masek. Nawet byłem zadowolony, że dotyka właśnie tych, a nie innych – Bawół Wodny, Pierrot, Krampus.
– Zacząłem je kupować, jeszcze będąc studentem. Ojciec zostawił mi w spadku trochę pieniędzy, więc odbyłem wycieczkę do Europy. – Podszedłem do Markizy i czule dotknąłem jej różowobrzoskwiniowego podbródka. – Ją, Markizę, zobaczyłem w sklepiku na bocznej uliczce w Madrycie. Ona była pierwsza.
Moja Markiza, z szylkretowymi grzebieniami, z nazbyt białymi i nazbyt dużymi zębami, które pokazywała mi w uśmiechu od blisko ośmiu lat... Markiza.
– A tamta?
– To maska pośmiertna Johna Keatsa.
– Pośmiertna?
– Tak. Czasami, kiedy umiera sławny człowiek, robi mu się przed pogrzebem odcisk twarzy. Potem się to kopiuje...
Przerwałem wykład, bo patrzyła na mnie, jakbym był Charlesem Mansonem.
– One są niesamowite. Jak ty możesz z nimi spać? Nie boisz się?
– Nie bardziej niż ty, moja miła.
I to był koniec. W pięć minut później jej już nie było, a ja namaszczałem kolejną maskę olejem lnianym.II
Mój ojciec, ilekroć kończył kręcić film, zarzekał się, że już nigdy w życiu w niczym nie zagra. Ale, jak większość jego oświadczeń, był to pic na wodę, wystarczało bowiem parę tygodni odpoczynku i łakoma oferta wysmażona przez agenta, żeby ojciec pędził z powrotem w światła jupiterów, na czterdziestą trzecią triumfalną maskaradę.
Po czterech latach belfrowania mówiłem to samo co on. Miałem już po dziurki w nosie prac semestralnych, posiedzeń ciała pedagogicznego i trenowania szkolnej drużyny koszykarskiej dziewiątoklasistów. Dzięki spadkowi mógłbym spokojnie robić, co zechcę, tylko że, mówiąc szczerze, nie bardzo wiedziałem, co mógłbym robić, zamiast uczyć w szkole. Poprawka – miałem jeden bardzo konkretny zamysł, ale o charakterze mrzonki. Nie byłem pisarzem, nie miałem pojęcia o aparacie badawczym i nawet nie przeczytałem wszystkich jego dzieł – chociaż nie było ich tak wiele.
Moim marzeniem było napisać biografię Marshalla France’a, najbardziej tajemniczego, najwspanialszego autora najlepszych na świecie książek dla dzieci. Książek takich, jak Kraina Chichów albo Sadzawka Gwiazd, które przez trzydzieści lat nieraz pomogły mi zachować zdrowie psychiczne.
Mój ojciec zrobił dla mnie jedną udaną rzecz. Na dziewiąte urodziny – pamiętny dzień! – podarował mi mały, czerwony samochodzik z prawdziwym silnikiem, który znienawidziłem od pierwszego wejrzenia, piłkę baseballową z napisem „Od wielbiciela numer jeden – Twojego Tatusia, Mickeya Mantle’a” oraz – to już raczej z rozpędu – wydaną przez Shaver-Lamberta książkę Kraina Chichów, z ilustracjami Van Walta. Książkę tę mam do dziś.
Usiadłem w samochodziku, czując, że ojciec chce, żebym w nim usiadł, i po raz pierwszy przeczytałem książkę od deski do deski. Kiedy po roku odmówiłem rozstania się z nią, matka zagroziła, że wezwie doktora Kintnera, mojego psychoanalityka, który kosztował sto dolarów za minutę, i powie mu, że „nie współpracuję”. Zgodnie ze swoim ówczesnym zwyczajem zignorowałem ją i przewróciłem następną kartkę.
„Krainie Chichów światło dały oczy, które widziały światła, których nie widział nikt”.
Spodziewam się, że zdanie to zna cały świat. Wyśpiewywałem je sobie tym niskim, prywatnym głosem, którym dzieci gadają-śpiewają do siebie, kiedy są same i szczęśliwe.
Ponieważ nigdy przedtem nie wyrażałem zapotrzebowania na różowe króliczki czy pluszowe pieski do odpędzania nocnych strachów i dziecinnych koszmarków, matka w końcu zgodziła się, żebym stale nosił książkę przy sobie. Zapewne czuła się urażona tym, że nigdy jej nie prosiłem, żeby mi ją poczytała. Ja jednak już wtedy byłem do tego stopnia zazdrosny o Krainę Chichów, że nie chciałem jej dzielić nawet z głosem innej osoby.
W tajemnicy napisałem list do France’a, jedyny list w życiu, który napisałem jako wielbiciel, i nie posiadałem się z radości, kiedy otrzymałem odpowiedź.
Drogi Tomaszu,
oczy, które dały światło Krainie Chichów,
Widzą cię i mrugają w podzięce.
Twój przyjaciel,
Marshall France
Kiedy zdałem do piątej klasy, kazałem sobie oprawić ten list w ramki i odtąd patrzyłem na niego zawsze, gdy potrzebowałem wsparcia duchowego. Napisany był ręcznie, fantazyjną kursywą, y i g miały bardzo długie ogonki, litery często się nie łączyły. Stempel pocztowy na kopercie pochodził z Galen w stanie Missouri, gdzie France spędził większą część życia.
Wiedziałem o nim co nieco. Nie mogłem sobie odmówić odrobiny amatorskiego szpiegostwa. Zmarł na atak serca w wieku czterdziestu czterech lat, był żonaty, miał jedną córkę, imieniem Anna. Nienawidził pokazywać się publicznie i po sukcesie książki Smutek Zielonego Psa w zasadzie zniknął ludziom z oczu. Jakieś czasopismo wydrukowało artykuł o nim ze zdjęciem domu w Galen. Dom był typowym wiktoriańskim monstrum, usadowionym na zwyczajnej małej uliczce w samym sercu Stanów. Ilekroć zdarzyło mi się widzieć podobny dom, przypominałem sobie jeden z filmów ojca, w którym facet wraca z wojny do domu tylko po to, żeby tam w końcu umrzeć na raka. Ponieważ akcja filmu toczyła się głównie w salonie i na werandzie, ojciec nadał filmowi tytuł Dom raka. Film zrobił wielką kasę i dostał nominację do Oscara.
W lutym, miesiącu, w którym zawsze z przyjemnością myślę o samobójstwie, omawiałem z uczniami Edgara Allana Poego, co ostatecznie pomogło mi podjąć decyzję o urlopie na najbliższą jesień, zanim z moją głową stanie się coś bardzo niedobrego. Tuman nazwiskiem Davis Bell miał przedstawić klasie własną recenzję Upadku domu Usherów. Stanął przed nami i powiedział, co następuje: „Upadek domu Usherów napisał Edgar Allan Poe, który był alkoholikiem i ożenił się ze swoją młodą kuzynką”.
Ja sam mówiłem to na lekcji kilka dni wcześniej, żeby rozbudzić w uczniach żywsze zainteresowanie lekturą. No nic, kontynuujmy:
– ...ożenił się ze swoją młodą kuzynką. Ten dom, to znaczy, ta książka, mówi o tym domu Usherów...
– Który upada? – podpowiedziałem, ryzykując, że zdradzam treść utworu kolegom Bella, a przecież i oni go nie czytali.
– Właśnie, który upada.
Najwyższy czas wziąć urlop.
Pozytywną odpowiedź na moje podanie przyniósł Grantham. Grantham, który zawsze śmierdział tak, jakby właśnie pił kawę i jednocześnie puszczał bąki. Ogarnął ramieniem moje plecy i pchając mnie w stronę drzwi, pytał, co też zamierzam zrobić z „urlopuńciem”.
– Myślałem o napisaniu książki. – Nie spojrzałem przy tym na niego, bo bałem się, że ma dokładnie taką minę, jaką sam bym miał, gdyby ktoś taki jak ja powiedział mi, że zamierza napisać książkę.
– To fantastycznie, Tom! Biografia tatusia, co? – Przyłożył palec do ust i rozejrzał się teatralnie na boki, jakby ściany miały uszy. – O mnie możesz być spokojny. Będę milczał jak grób, słowo. Te rzeczy mają teraz straszne wzięcie. Jak to było naprawdę, od kuchni, itepe. Tylko pamiętaj, że jak się ukaże, masz mi dać egzemplarz z autografem.
Nie miałem już najmniejszych wątpliwości, że przyszła pora na urlop.
Reszta zimowego trymestru zleciała jak z bicza trzasł, a ferie wielkanocne przyszły wręcz za szybko. Podczas letnich wakacji parę razy miałem pokusę, żeby się wycofać z projektu, ponieważ skok w nieznane, z planem, do którego nawet nie wiedziałem, jak się zabrać, nie mówiąc już o tym, jak go sfinalizować, wydawał mi się mało pociągający. Ale szkoła wynajęła kogoś na zastępstwo, ja kupiłem nową furgonetkę z myślą o podróży do Galen, a uczniowie ani trochę nie czepiali się pół mojego płaszcza, błagając, żebym został. Więc pomyślałem sobie, że co będzie, to będzie, ale rozstanie się z takimi typkami jak Davis Bell i wypierdek Grantham na pewno dobrze mi zrobi.
Potem nastąpiła cała seria dziwnych zdarzeń.
Pewnego popołudnia bobrowałem w antykwariacie i nagle ujrzałem na kontuarze wydanie Alexa Brzoskwiniowych cieni France’a, z oryginalnymi ilustracjami Van Walta. Książka ta z niewiadomych mi powodów od lat nie była wznawiana, a ja jej nigdy nie czytałem.
Na miękkich nogach zbliżyłem się do lady i wytarłszy ręce o spodnie, z nabożeństwem ująłem książkę w dłoń. Zauważyłem, że z kąta sklepiku obserwuje mnie troll, który wygląda, jakby go ktoś zanurzył w beczce talku.
– Wspaniały egzemplarz, prawda? Ktoś go tu przyniósł jakby nigdy nic i rzucił na ladę.
Troll mówił z południowym akcentem i sprawiał wrażenie typa, który wegetuje w zagrzybionym domiszczu z trupem mamusi i sypia pod moskitierą.
– Fantastyczny. Ile?
– Nic z tego, widzi pan, to już sprzedane. Prawdziwy rarytas. Wie pan, dlaczego tej książki nigdzie nie ma? Bo Marshall France uznał, że jest kiepska, i zabronił ją wznawiać. To był kawał dziwaka, ten cały France.
– Można wiedzieć, kto ją kupił?
– Taka jedna, nigdy przedtem jej nie widziałem, ale ma pan szczęście, bo mówiła, że przyjdzie po książkę – spojrzał na zegarek, złoty cartier, jak zauważyłem – właśnie mniej więcej o tej porze, około jedenastej, tak mówiła.
Taka jedna. Muszę zdobyć tę książkę, musi mi ją odsprzedać, wszystko jedno za jaką cenę. Zapytałem, czy mogę poprzeglądać książkę, dopóki właścicielka nie przyjdzie, na co troll odparł, że czemu nie.
Tak jak zdarzało mi się ze wszystkim, co napisał Marshall France, wdepnąłem w tę książkę i na pewien czas opuściłem świat. Te sformułowania! „Talerze nienawidziły sreber, które z kolei nienawidziły szklanek. Wyśpiewywały do siebie nawzajem okrutne piosenki. Ping. Ding. Dzyń. Te same złośliwości trzy razy dziennie”. Jak to się działo, że wszystkie jego postacie były takie nowe, a z chwilą, kiedy się je poznało, człowiek nie mógł pojąć, że sobie dotąd bez nich radził w życiu. Zupełnie jak ostatnie kawałki puzzli, które idealnie pasują w sam środek układanki.
Skończyłem i natychmiast zabrałem się do ponownego czytania fragmentów, które szczególnie mi się spodobały. Było ich sporo, toteż kiedy usłyszałem dzwonek przy drzwiach i czyjeś wejście, postanowiłem to całkowicie zignorować. Jeżeli to była ona, mogło się skończyć tym, że nie sprzeda mi książki i nie będę miał już okazji jej zobaczyć, chciałem więc wchłonąć, ile się da, póki czas.
Przez kilka lat kolekcjonowałem wieczne pióra. Kiedyś łaziłem po pchlim targu we Francji i zobaczyłem tuż przed sobą faceta, który podniósł ze straganu wieczne pióro i uważnie mu się przyglądał. Po sześcioramiennej gwiazdce na skuwce zaraz poznałem, że to montblanc. Stary montblanc. Zatrzymałem się i zaklinałem faceta w myślach: „Odłóż, NIE KUPUJ!”. Ale na nic się to nie zdało – facet patrzył na pióro z coraz większym zainteresowaniem. Zacząłem mu życzyć, żeby padł trupem na miejscu, a wtedy wyjąłbym pióro z jego bezwładnej dłoni i sam je kupił. Facet cały czas stał plecami do mnie, ale moja nienawiść była tak intensywna, że musiała do niego dotrzeć, bo ni stąd, ni zowąd odłożył pióro na miejsce, obejrzał się na mnie z przerażeniem i poszedł jak zmyty.
Oderwałem oczy od książki. Przy ladzie stała niebrzydka lalunia w dżinsowej sukience. To musiała być ona. ODŁÓŻ, NIE KUPUJ! Próbowałem przebić ją wzrokiem przez dżinsową sukienkę aż po samo dno duszy, gdziekolwiek ją miała. ODEJDŹ, KOBIETO! ZAKLINAM CIĘ, ODEJDŹ, ZOSTAW TĘ KSIĄŻKĘ TUTAJ, TUTAJ, TUTAJ!
– Tamten pan ją przegląda. Myślałem, że nie będzie pani miała nic przeciwko temu.
Nagle opadła mnie dzika romantyczna nadzieja, że ona okaże się śliczna i łagodnie uśmiechnięta. Śliczna i łagodnie uśmiechnięta, bo najlepiej w świecie zna się na książkach. Ale nie była ani śliczna, ani łagodnie uśmiechnięta. Uśmiech na jej twarzy był szczątkowy – lekkie zmieszanie połączone z pączkującym gniewem – a sama twarz – brzydko/ładna. Czysta, zdrowa twarz, wyhodowana gdzieś na wiejskiej farmie, ale ukrywana przed słońcem. Włosy proste, brązowe, lekko podwinięte na końcach, tam, gdzie sięgały ramion, jak gdyby bały się ich dotknąć. Archipelag bardzo bladych piegów, nos prosty, oczy szeroko rozstawione. Im dłużej się na nią patrzyło, tym bardziej wydawała się pospolita, ale cały czas narzucało się określenie „zdrowa uroda”.
– Nie trzeba było.
Nie wiedziałem, do którego z nas to mówi. Ale zaraz podeszła wprost do mnie i wyjęła mi książkę z ręki, całkiem jak matka, kiedy mnie czasem przyłapała na lekturze świńskiego pisemka. Dwukrotnie przetarła jasnozieloną okładkę i dopiero wtedy spojrzała prosto na mnie. Miała cienkie, rdzawe brwi, lekko zawinięte na końcach, tak że nawet kiedy gniewnie marszczyła czoło, nie wyglądała na specjalnie wściekłą.
Księgarz zbliżył się w lansadach, z grzecznym: „Czy można?” porwał moją ukochaną z rąk obcej baby i wrócił za ladę, gdzie zaczął owijać skarb brązową bibułką.
– Siedzę tu na tym rogu od dwunastu lat i zdarzało się, że miałem po kilka France’ów jednocześnie, ale na ogół nie ma go ani na lekarstwo. Jasne, że trafić na pierwsze wydanie Krainy Chichów jest stosunkowo łatwo, bo France był już wtedy bardzo znanym pisarzem, ale Smutku Zielonego Psa, wszystko jedno w którym wydaniu, można szukać jak zębów hydry. Coś państwu powiem, zdaje mi się, że mam na zapleczu jedną Krainę, więc gdyby któreś z państwa było zainteresowane...
Popatrzył po nas, oczy mu się zaświeciły, ale ja już miałem pierwsze wydanie, za które zapłaciłem majątek w Nowym Jorku, a moja przeciwniczka zapamiętale szukała czegoś w torebce, więc księgarz skwitował nieudaną transakcję wzruszeniem ramion i wrócił do pakowania.
– To będzie trzydzieści pięć dolarów, panno Gardner.
Trzydzieści pięć! Ja bym chętnie dał...
– Hmm, panno Gardner? Czy nie odstąpiłaby mi pani tej książki za stówkę? Zapłacę od razu, gotówką.
Troll stał dokładnie za nią, kiedy rzuciłem swoją cenę, mogłem więc zobaczyć, jak jego usta wiją się gwałtownie w górę i w dół niby dwie cierpiące żmije.
– Sto dolarów? Pan chce za to dać sto dolarów?
Była to jedyna książka France’a, której nie miałem, tym bardziej w pierwszym wydaniu, a mimo to na ton głosu księgarza poczułem się bogatą świnią. Ale tylko przez chwilę. Kiedy chodziło o Marshalla France’a, byłem gotów zostać świnią w każdej chwili, byleby zdobyć książkę.
– Tak. Sprzeda pani?
– Doprawdy, panno Gardner, może nie powinienem się wtrącać, ale sto dolarów to niesamowita suma, nawet za tego France’a.
Jeżeli odczuła pokusę i jeżeli ta książka znaczyła dla niej tyle samo co dla mnie, to teraz cierpiała. Właściwie było mi jej prawie żal. Wreszcie popatrzyła na mnie, jakbym jej zrobił paskudny kawał. Wiedziałem, że na moją ofertę odpowie „tak”, czym sama sobie sprawi zawód.
– W śródmieściu jest ksero. Skopiuję tę książkę, a potem... potem ją panu sprzedam. Może pan po nią przyjść jutro wieczorem. Mieszkam na Broadway 189, pierwsze piętro. Niech pan przyjdzie o... no, nie wiem... o ósmej.
Zapłaciła i wyszła, nie mówiąc już ani słowa do żadnego z nas. Po jej wyjściu antykwariusz spojrzał na świstek, którym założona była książka, i powiedział mi, że dziewczyna nazywa się Saxony Gardner i że poza książkami Marshalla France’a kazała sobie odkładać wszystkie stare pozycje dotyczące marionetek.
Mieszkała w tej dzielnicy, przez którą niebezpiecznie jest jechać samochodem z otwartymi oknami, w domu, który musiał być niegdyś całkiem szykowny – mnóstwo ozdób i duża komfortowa weranda przez cały fronton – ale teraz przypominał szkielet krążownika szos, ogołocony ze wszystkiego prócz wstecznego lusterka. W bujanym fotelu na werandzie siedział stary Murzyn w szarej bluzie od dresu z kapturem, a ponieważ było ciemno, nie od razu zauważyłem, że trzyma na kolanach czarnego kota.
– Szanowanko, kolego.
– Cześć. Mieszka tu Saxony Gardner?
Zamiast odpowiedzieć na moje pytanie, podniósł kota na wysokość oczu i zagadnął go czule – „kici, kici, kici” – nie jestem zresztą pewien, czy mówił do kota. Nie przepadam za zwierzętami.
– Najmocniej pana przepraszam, czy byłby pan uprzejmy poinformować mnie, czy...
– Tak. Jestem. – Szklane drzwi otworzyły się i stanęła w nich ona. Podeszła do starego i kciukiem dotknęła czubka jego głowy. – Czas do łóżka, wujku Leonardzie.
Uśmiechnął się i przekazał kota w jej ręce. Saxony odprowadziła go wzrokiem, po czym gestem poleciła mi zająć jego fotel.
– Wszyscy mówią do niego wujku. Miły staruszek. Mieszka z żoną na parterze, a ja zajmuję piętro. – Pod pachą trzymała coś, co po chwili wyjęła i szorstkim ruchem pchnęła w moją stronę. – To pańska książka. Nigdy bym jej panu nie sprzedała, gdyby nie to, że akurat potrzebuję pieniędzy. Pan pewnie gwiżdże na powody, ale wszystko jedno, chciałam, żeby pan wiedział. Nie cierpię pana, ale jednocześnie jestem panu wdzięczna.
Już miała się uśmiechnąć, ale tylko przeczesała dłonią włosy. Była to u niej śmieszna cecha, do której zrazu trudno było przywyknąć. Saxony Gardner rzadko kiedy robiła więcej niż jedną rzecz naraz. Kiedy się uśmiechała, jej ręce były nieruchome. Kiedy chciała odgarnąć włosy z twarzy, uśmiech na ten moment znikał.
Kiedy już trzymałem książkę w ręku, zauważyłem, że została na nowo opakowana w papier będący kopią rękopisu muzycznego. Uznałem to za miły gest, chociaż tak naprawdę miałem jedynie ochotę jak najprędzej zerwać papier i ponownie zabrać się do lektury. Wiedziałem, że byłoby to nietaktem, ale cieszyłem się na myśl o szybkim powrocie do domu. Zemleć garść ziarenek, zaparzyć imbryk świeżej kawy, zasiąść w dużym fotelu przy oknie, w dobrym świetle...
– Wiem, że to nie mój interes, ale dlaczego dał pan za tę książkę aż sto dolarów?
Jak wytłumaczyć obsesję?
– A dlaczego pani dała trzydzieści pięć? Jeśli się nie mylę, nawet na to pani nie stać.
Odepchnęła się od kolumny, o którą przez cały czas opierała się plecami, i potarła podbródek gestem twardego faceta.
– Skąd pan może wiedzieć, na co mnie stać, a na co nie? Wcale nie muszę panu sprzedawać tej książki. Jeszcze nie wzięłam od pana ani grosza.
Podniosłem się ze sfatygowanego fotela wujka Leonarda i sięgnąłem do kieszeni po nowy banknot studolarowy, który zawsze noszę ukryty w tajnej skrytce portfela. Dziewczyna nie była mi na nic potrzebna, i nawzajem, a poza tym zaczynało się robić zimno i chciałem wydostać się z tej okolicy, zanim na dachu domu zabrzmią wojenne tam-tamy i rozpoczną się tańce rytualne.
– No to ja już chyba sobie pójdę. Proszę, oto pieniądze, i przepraszam najmocniej, jeżeli byłem wobec pani niegrzeczny.
– Był pan. Napije się pan herbaty?
Machałem jej przed nosem nowiuteńkim banknotem, ale nie spieszyła się go wziąć. Wzruszyłem więc ramionami i zgodziłem się na herbatę, a ona wprowadziła mnie do wnętrza domostwa Usherów.
W holu, nad drzwiami, które uznałem za wejście do komnat wujka Leonarda, paliła się trzywatowa żarówka w odcieniu brunatnożółtym. Spodziewałem się, że w środku będzie śmierdziało jak po odpływie, ale myliłem się. Zapach był przyjemny i egzotyczny: na pewno jakieś kadzidło. Zaraz za lampką były schody. Okazały się tak strome, że przez chwilę zastanawiałem się, czy nie prowadzą do obozu bazy na El Capitan, ale jakoś je sforsowałem, w samą porę, żeby zobaczyć, jak moja przewodniczka znika za drzwiami, mówiąc do mnie przez ramię coś, czego nie zrozumiałem.
Zapewne radziła mi uważać na głowę, bo ledwie przekroczyłem próg, zaplątałem się w gęstą pajęczynę, co przyprawiło mnie o lekki atak serca. Pajęczyna okazała się linkami marionetki, a ściślej mówiąc, jednej z licznych lalek rozwieszonych po całym pokoju w makabrycznych pozach, które przypomniały mi wszystkie najgorsze sny, jakie miewałem w życiu.
– Tylko proszę nie używać słowa „kukiełki”. To są wszystko marionetki. Jaką herbatę pan woli, jabłkową czy rumiankową?
Przyjemny zapach pochodził właśnie z jej pokoju – i rzeczywiście był to zapach kadzidła. Zobaczyłem, że kilka laseczek kopci się w pełnej drobnego, białego proszku glinianej miseczce stojącej na stoliku do kawy. Obok leżało kilka dziwnie jaskrawych kamieni i coś, co uznałem za głowę marionetki. Właśnie trzymałem ją w ręku i oglądałem, kiedy Saxony wróciła do pokoju z herbatą i bochenkiem własnoręcznie upieczonego chleba bananowego.
– Zna się pan na marionetkach? Ta jest kopią Natta, złego ducha z Birmańskiego Teatru Marionetek.
– Czy pani z tego właśnie żyje? – Zatoczyłem ręką łuk, przy czym Natt o mało nie wylądował na chlebie bananowym.
– Tak, a raczej żyłam, dopóki nie zachorowałam. Słodzi pan miodem czy cukrem? – Słowo „zachorowałam” powiedziała takim tonem, że nie czułem się w obowiązku pytać, na co ani czy już czuje się lepiej.
Po wypiciu filiżanki najobrzydliwszego płynu, jaki kiedykolwiek miałem w ustach – ciekawe, czy to była jabłkowa czy rumiankowa – odbyło się zwiedzanie pokoju. Gospodyni wymieniała nazwiska Ivo Puhonny’ego i Tony’ego Sargi, paplała o figurkach z Wajang i o bunraku, jakbyśmy wszyscy byli starymi znajomymi. Mimo to podobał mi się jej entuzjazm i niebywałe podobieństwo między obliczami niektórych lalek a moimi maskami.
Kiedy usiedliśmy z powrotem i kiedy już lubiłem ją sto razy bardziej niż na początku, oświadczyła, że ma coś, co na pewno mi się spodoba. Wyszła do drugiego pokoju i wróciła z fotografią w ramce. Znałem tylko jedno zdjęcie France’a, więc nie rozpoznałem postaci na fotografii, dopóki nie zauważyłem jego autografu w lewym dolnym rogu.
– O rany! Skąd pani to ma?
Odebrała mi zdjęcie i przypatrzyła mu się z uwagą. Kiedy się znów odezwała, mówiła wolno i cicho:
– Kiedy byłam mała, bawiłam się z dziećmi przy stercie palonych liści. Potknęłam się i wpadłam w stos. Miałam tak poparzone nogi, że cały rok przeleżałam w szpitalu. Matka przynosiła mi książki, a ja czytałam je w kółko, aż okładki odchodziły od grzbietu. Książki Marshalla France’a i książki o marionetkach.
Wtedy po raz pierwszy zastanowiłem się, czy przypadkiem France nie działa tylko na takie dziwadła jak my: na małe dziewczynki, leżące w szpitalu i zafascynowane marionetkami, oraz na małych chłopców, poddawanych psychoanalizie od piątego roku życia, którzy mają wspaniałych ojców.
– Ale skąd pani to ma? Widziałem tylko jedno jego zdjęcie, i to z czasów młodości, jeszcze bez brody.
– Wiem, to z „Time’a”? – Ponownie przyjrzała się fotografii. – Pamięta pan, jak zapytałam, dlaczego był pan skłonny zapłacić aż tyle za Brzoskwiniowe cienie? Wie pan, ile ja zapłaciłam za to? Pięćdziesiąt dolarów. Nieźle, co? – Popatrzyła na mnie i przełknęła ślinę tak głośno, że usłyszałem donośne „glump”. – Czy pan też uwielbia jego książki? To jest... niedobrze mi się robi na myśl, że mam ją panu oddać. Szukałam jej przez tyle lat. – Dotknęła czoła, a potem przesunęła palcami po bladym policzku. – Niech pan ją już lepiej zabierze i pójdzie sobie.
Skoczyłem na równe nogi i wyłożyłem pieniądze na stół. Przed wyjściem zapisałem na kawałku papieru swoje nazwisko i adres. Podałem jej świstek, mówiąc żartem, że może odwiedzać u mnie swoją książkę, kiedy tylko zechce. Bodajbym się był ugryzł w język.