Król szczurów - ebook
Król szczurów - ebook
Trzecie wydanie jednej z najsłynniejszych powieści XX wieku.Jej autor, James Clavell (1924-94) to jeden z najpopularniejszych amerykańskich (pochodzenia angielskiego) pisarzy, słusznie nazywany „Mr Bestseller”, także wzięty scenarzysta filmowy, m.in. Mucha i Wielka ucieczka. Również orientalista, zafascynowany kulturą Dalekiego Wschodu. Świetnie znał kilka języków, w tym malajski, chiński i japoński. I kto wie, czy ta fascynacja Wschodem nie przyniosła mu największej sławy. Jego azjatycki cykl: Król szczurów, Shōgun, Gai-Jin, Tai-Pan, Noble House i Whirlwind, to absolutne literackie hity. Kilkanaście milionów sprzedanych egzemplarzy! I nic dziwnego - to się po prostu świetnie czyta. W 1941 roku, 17-letni James Clavell, został wysłany na wojnę do Malezji. Przez wiele miesięcy ukrywał się w tropikalnej dżungli, żył w malezyjskiej wiosce. Schwytany jednak przez Japończyków trafił do obozu jenieckiego Changi w pobliżu Singapuru. Ze 150 tysięcy więźniów, którzy tu trafili, przeżyło zaledwie 10 tysięcy. Pozostałych wykończyły głód i tropikalne choroby. Clavell przeżył. I właśnie to obozowe doświadczenie stało się kanwą jego debiutanckiej powieści – Króla szczurów. To książka o zachowaniu człowieka w sytuacji ekstremalnej. Ale nawet w piekle można być człowiekiem wolnym i zachować resztki godności – jak dwuznaczny moralnie amerykański kapral, nazywany przez współwięźniów Królem, albo jak kapitan Marlowe, literackie alter ego pisarza.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7998-802-0 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KSIĘGA PIERWSZA
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
KSIĘGA DRUGA
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
KSIĘGA TRZECIA
XV
XVI
XVII
XVIII
KSIĘGA CZWARTA
XIX
XX
XXI
XXII
XXIII
XXIV
XXV
XXVI
* * *
Changi przypominało perłę osadzoną na wschodnim krańcu wyspy Singapur i mieniącą się pod kopułą nieba tropików. Zajmowało niewielkie wzniesienie, otoczone pasmem zieleni; nieco dalej zieleń ustępowała miejsca zielonkawoniebieskiemu morzu, a morze gubiło się w nieskończoności horyzontu.
Ale z bliska Changi traciło swój urok, stając się tym, czym było: plugawym, odrażającym więzieniem. Wokół bloków z celami – prażone słońcem podwórza, wokół podwórzy – wysokie mury.
Za tymi murami, w blokach, piętro po piętrze ciągnęły się cele, które mogły pomieścić dwa tysiące więźniów. Ale teraz w celach tych, na korytarzach, we wszystkich kątach i zakamarkach żyło tu około ośmiu tysięcy ludzi. Głównie Anglicy i Australijczycy, trochę Nowozelandczyków i Kanadyjczyków – niedobitki sił zbrojnych kampanii dalekowschodniej. Ludzie ci byli na dodatek przestępcami. Popełnili ciężką zbrodnię.
Przegrali wojnę. I mimo przegranej żyli.
Drzwi do cel pozostawiono otwarte, drzwi do bloków także, nawet olbrzymia brama przecinająca mur stała otworem i jeńcy mogli wchodzić i wychodzić niemal swobodnie. Lecz mimo to czuć tu było zaduch, jakiś klaustrofobiczny smród.
Za bramą ciągnęła się droga wysypana smołowanym żużlem. Sto metrów na zachód przecinała ją plątanina barier z kolczastego drutu, za którymi znajdowała się wartownia obsadzona uzbrojonymi strażnikami odpadkami hord najeźdźcy. Minąwszy tę przeszkodę, droga podążała beztrosko naprzód, aby po jakimś czasie zgubić się w gąszczu ulic Singapuru. Ale dla jeńców droga wiodąca na zachód kończyła się w odległości stu metrów od głównej bramy.
Ku wschodowi biegła wzdłuż muru, potem skręcała na południe i nie odstępując muru, podążała dalej. Po obu jej stronach stały szeregiem długie sutereny, jak nazywano prymitywne szopy. Wszystkie były jednakowe: długie na czterdzieści pięć metrów, ze ścianami splecionymi z liści palmy kokosowej, przybitymi byle jak do słupów, kryte strzechą również z liści kokosu, ułożonych w spleśniałych warstwach jedna na drugiej. Nie zaniedbano zwyczaju i co roku kładziono nową ich warstwę, jako że słońce, deszcz i owady pastwiły się nad strzechami, niszcząc je. Za okna i drzwi służyły zwykłe otwory. Dla ochrony przed słońcem i deszczem strzechy wystawały daleko poza ściany szop, które stały na betonowych słupkach broniących dostępu powodziom, wężom, żabom, ślimakom, skorpionom, stonogom, żukom, pluskwom – wszelkiemu pełzającemu robactwu.
W szopach tych mieszkali oficerowie.
Na południe i na wschód od drogi stały w czterech rzędach, po dwadzieścia w każdym, betonowe domki zwrócone do siebie tyłem. Mieszkali w nich wyżsi oficerowie – majorzy, podpułkownicy i pułkownicy.
Dalej droga skręcała na zachód i biegnąc wzdłuż muru, napotykała jeszcze jeden szereg krytych palmowymi liśćmi szop. Służyły one za kwatery tym, których nie pomieściło więzienie.
Jedną z nich, mniejszą od innych, zajmowała grupa Amerykanów licząca dwudziestu pięciu żołnierzy i podoficerów.
Tam gdzie droga skręcała znów na północ, tuż przy murze znajdowała się część ogródków warzywnych. Pozostałe, które dostarczały większość obozowej żywności, leżały dalej na północ, po drugiej stronie drogi, naprzeciw bramy więzienia. Droga ciągnęła się jeszcze dwieście metrów przez mniejszy ogród i kończyła przed wartownią.
Cały ten przesiąknięty ludzkim potem skrawek ziemi o rozmiarach niespełna kilometra kwadratowego otaczała siatka z drutu kolczastego. Łatwo ją było przeciąć. Łatwo się przez nią przedostać. Prawie jej nie strzeżono. Nie było reflektorów. Nie było stanowisk karabinów maszynowych. Bo i cóż począłby uciekinier? Dom był daleko za morzami, za horyzontem, za bezkresnym morzem albo wrogą dżunglą. A przejście poza druty oznaczało nieszczęście, i dla tych, którzy by uciekli, i dla tych, którzy by pozostali.
W opisywanych tu czasach, w roku 1945, Japończycy wiedzieli już, że najlepiej jest pozostawić kontrolę nad obozem w rękach jeńców. Sami wydawali rozkazy, a za ich wykonanie odpowiedzialni byli jeńcy-oficerowie. Jeśli obóz nie przysparzał kłopotów, sam ich także nie miał. Za złe miano jeńcom prośby o jedzenie. Za złe prośby o lekarstwa. Za złe prośby o cokolwiek. Za złe to, że w ogóle żyli.
Changi było dla swoich mieszkańców więcej niż więzieniem. Changi było dla nich Genesis, miejscem, gdzie wszystko zaczyna się od nowa.KSIĘGA PIERWSZA
I
–Dostanę tego przeklętego drania, choćbym padł.
Porucznik Grey cieszył się, że nareszcie wypowiedział na głos to, co od tak dawna ciążyło mu na żołądku jak kamień. Jadowity ton jego głosu wyrwał z zadumy sierżanta Mastersa, który myślał właśnie o butelce australijskiego piwa z lodu, o steku zwieńczonym sadzonym jajkiem, o swoim domu w Sydney, o żonie, o jej piersiach i o tym, jak pachniała. Nawet nie spojrzał w okno, przez które patrzył porucznik. I tak wiedział, kto właśnie idzie przez tłum półnagich mężczyzn ścieżką wydeptaną wzdłuż ogrodzenia z kolczastego drutu. Jednakże wybuch Greya zaskoczył go. Komendant żandarmerii obozu Changi był zwykle małomówny i nieprzystępny jak każdy Anglik.
–Niech się pan oszczędza, panie poruczniku. Tylko patrzeć, jak załatwią się z nim Japończycy – odezwał się Masters znużonym głosem.
–Pies trącał Japończyków – warknął Grey. – To ja chcę go złapać. Chcę go mieć tu, w tym areszcie. A kiedy już z nim skończę… chcę, żeby trafił do więzienia Outram Road.
–Outram Road? – spytał Masters i spojrzał na niego w osłupieniu.
–Oczywiście.
–Słowo daję, rozumiem, że chce pan się do niego dobrać, no ale więzienia to bym nie życzył nikomu.
–Tam jest jego miejsce. I tam właśnie go wsadzę. To złodziej, kłamca, oszust i pijawka. Przeklęty wampir, który żeruje na innych.
Grey wstał i podszedł do okna baraku żandarmerii, w którym było nieznośnie duszno i gorąco. Odpędził ręką rój much unoszący się nad drewnianymi deskami podłogi i zmrużył oczy, chroniąc je przed oślepiającym blaskiem południowego słońca padającego na ubitą ziemię.
–Jak Boga kocham, zemszczę się za nas wszystkich – przysiągł.
Powodzenia, bracie, powiedział w duchu Masters. Ty jeden możesz się dobrać do Króla. Masz na to w sobie dość nienawiści. Masters nie lubił oficerów ani żandarmerii wojskowej. Szczególnie zaś gardził Greyem, ponieważ ten był oficerem z awansu i ukrywał to przed wszystkimi.
Ale Grey nie był osamotniony w swojej nienawiści. Całe Changi nienawidziło Króla. Nienawidzono go za muskularne ciało, za niezmącony blask niebieskich oczu. W tym dogorywającym świecie półżywych nie było ludzi otyłych, dobrze zbudowanych, zaokrąglonych, gładko ogolonych, zgrabnych czy masywnych. Były tylko twarze zdominowane przez oczy i wynędzniałe tułowia – skóra okrywająca ścięgna, a ścięgna kości. Ludzie różnili się między sobą tylko wiekiem, twarzą i wzrostem. I w całym tym świecie jedynie Król jadł jak człowiek, palił jak człowiek, sypiał jak człowiek, śnił jak człowiek i wyglądał jak człowiek.
–Ej, wy tam, kapralu! – szczeknął Grey. – Do mnie!
Król był świadom obecności Greya już od chwili, gdy wyszedł zza rogu więzienia. Nie dlatego, że widział cokolwiek w ciemnym wnętrzu baraku żandarmerii, ale wiedział, że Grey ma swoje przyzwyczajenia. Kiedy ma się wroga, mądrze jest znać jego zwyczaje, stąd Król wiedział o Greyu akurat tyle, ile jeden człowiek może wiedzieć o drugim.
Zszedł ze ścieżki i skierował się ku samotnemu barakowi wyrosłemu jak krosta pośród wielu innych.
–Pan mnie wołał, panie poruczniku? – spytał, salutując. Miał uprzejmy uśmiech. Pogardliwe spojrzenie przesłaniały okulary przeciwsłoneczne.
Grey, stojąc w oknie, wpatrywał się z góry w Króla. Jego napięta twarz skrywała zakorzenioną w nim nienawiść.
–Dokąd to?
–Wracam do baraku, panie poruczniku – wyjaśnił ze spokojem Król, nie przestając się zastanawiać, o co właściwie chodzi. Zdarzyła się jakaś wpadka? Ktoś doniósł? Co się stało Greyowi?
–Skąd macie tę koszulę?
Król kupił ją poprzedniego dnia od pewnego majora, który przechowywał koszulę starannie przez dwa lata, na wypadek gdyby musiał ją sprzedać, żeby za uzyskane pieniądze kupić jedzenie. Król lubił być schludny i porządnie ubrany, tam gdzie nikt inny nie był ani schludny, ani porządnie ubrany, i sprawiało mu przyjemność, że włożył nową, czystą koszulę, długie, zaprasowane w kant spodnie, czyste skarpetki, świeżo wypastowane buty i nieskazitelnie utrzymany kapelusz. Bawiło go, że Grey nie ma na sobie nic oprócz połatanych szortów, drewnianych chodaków i beretu wojsk pancernych, zzieleniałego i zesztywniałego od tropikalnej pleśni.
–Kupiłem – odparł. – Dawno temu. Nie ma przepisu zakazującego kupować ani tutaj, ani gdziekolwiek… panie poruczniku.
Grey wyczuł w owym „panie poruczniku” bezczelność.
–Dobra, kapralu, do środka.
–Po co?
–Na małą pogawędkę – powiedział Grey z sarkazmem.
Król stłumił złość, wszedł po schodkach, przestąpił próg i stanął przy stole.
–I co teraz… panie poruczniku?
–Wywrócić kieszenie.
–Po co?
–Wykonać rozkaz! Wiecie, że mogę rewidować was zawsze i wszędzie – powiedział Grey i dorzucił z pogardą: – Nawet wasz dowódca się na to zgodził.
–Tylko dlatego, że pan porucznik nalegał.
–Miałem powody. Wywrócić kieszenie!
Król bez pośpiechu wykonał rozkaz. W końcu nie miał nic do ukrycia. Chusteczka, grzebień, portfel, paczka fabrycznych papierosów, pudełko z jawajską machorką, ryżowe bibułki do papierosów, zapałki. Grey upewnił się, że wszystkie kieszenie zostały opróżnione, a potem otworzył portfel. Było w nim piętnaście amerykańskich dolarów i blisko czterysta dolarów japońsko-singapurskich.
–Skąd są te pieniądze? – spytał ostro Grey. Cały był zlany potem.
–Wygrałem w karty… panie poruczniku. Grey zaśmiał się ponuro.
–Macie dobrą passę. I to już od prawie trzech lat. Dobrze mówię?
–Skończył pan już rewizję… panie poruczniku?
–Nie. Chcę jeszcze obejrzeć zegarek.
–Jest w spisie…
–Powiedziałem, że chcę obejrzeć zegarek!
Z posępną miną Król ściągnął z nadgarstka bransoletkę z nierdzewnej stali i wręczył zegarek Greyowi.
Oprócz nienawiści, jaką Grey żywił do Króla, targnęła nim zazdrość. Zegarek był automatyczny, wodoszczelny i odporny na wstrząsy, marki Oyster Royal. Tylko złoto miało w Changi wyższą cenę. Grey odwrócił zegarek, przyjrzał się wygrawerowanym w stali cyfrom, a potem podszedł do ściany z palmowych liści, zdjął spis przedmiotów należących do Króla, machinalnie zgarnął z niego mrówki i starannie porównał numer zegarka z numerem umieszczonym w spisie.
–Zgadza się – odezwał się Król. – Nie ma obawy, panie poruczniku.
Ja się o nic nie boję – odparł Grey. – To wy powinniście się bać. Zwrócił Królowi zegarek, zegarek, za który można było kupić jedzenia na prawie pół roku.
Król założył zegarek na rękę i sięgnął po portfel i resztę swoich rzeczy.
–A, prawda. Pierścień – powiedział Grey. – Sprawdzimy.
Ale pierścień też znajdował się w spisie. Wpisano go tam jako „złoty pierścień, sygnet klanu Gordonów”. Obok spisu widniała odbita pieczęć.
–Skąd u Amerykanina sygnet Gordonów? – spytał Grey, zresztą nie po raz pierwszy.
–Wygrałem go. W pokera – odparł Król.
–Macie zdumiewającą pamięć, kapralu – rzekł Grey i zwrócił Królowi pierścień.
Od początku wiedział, że znajdzie zegarek i pierścień w spisie. Rewizja to był tylko pretekst. Coś, jakiś masochistyczny impuls kazał mu choć na chwilę zbliżyć się do swojej ofiary. Wiedział również, że Króla nie jest łatwo zastraszyć. Wielu już próbowało go przyłapać, ale bezskutecznie, ponieważ był sprytny, ostrożny i bardzo przebiegły.
–Jak to jest, że macie tyle, gdy cała reszta nie ma nic? – spytał Grey chrapliwie, ogarnięty nagłą zazdrością o zegarek, pierścień, papierosy, zapałki i pieniądze.
–Nie wiem, panie poruczniku. Po prostu dopisuje mi szczęście.
–Skąd macie te pieniądze?
–Wygrałem w karty… panie poruczniku.
Król był zawsze uprzejmy. Zawsze zwracał się do oficerów odpowiednio do ich stopnia i salutował im, tak Anglikom, jak i Australijczykom. Wiedział jednak, że wyczuwają bezmiar pogardy, jaką żywi do stopni wojskowych i salutowania. Między Amerykanami było inaczej. Człowiek to człowiek, bez względu na to, skąd pochodzi, z jakiej rodziny i jaki ma stopień. Jeżeli go poważasz, to zwracasz się do niego z respektem. A jeśli nie, to nie, i tylko skurwiele mają o to pretensję. Niech ich szlag!
Król wsunął pierścień na palec, pozapinał kieszenie i strzepnął z koszuli pyłek kurzu.
–Czy to wszystko… panie poruczniku? Dostrzegł w oczach Greya błysk gniewu.
Grey przeniósł wzrok na Mastersa, który przez cały czas obserwował ich nerwowo.
–Sierżancie, moglibyście przynieść mi wody? – spytał. Masters podszedł wolno do manierki wiszącej na ścianie.
–Proszę bardzo, panie poruczniku.
–Ta jest wczorajsza – oznajmił Grey, chociaż wiedział, że to nieprawda. – Przynieście świeżej.
–Głowę dałbym, że przyniosłem wodę zaraz z samego rana – rzekł Masters i wyszedł, kręcąc głową.
Król stał swobodnie i czekał. Grey nie przerywał panującej ciszy. Tuż za ogrodzeniem, w górujących nad dżunglą palmach kokosowych, zaszeleścił wiatr, zapowiadając deszcz. Niebo na wschodzie zasnuły już czarne chmury. Wkrótce miały przesłonić cały nieboskłon i sprawić, że kurz zamieni się w błoto i lżej będzie oddychać parnym powietrzem.
–Zapali pan, panie poruczniku? – spytał Król, podsuwając paczkę papierosów.
Ostatni raz Grey palił prawdziwego papierosa dwa lata temu, w dniu swoich urodzin. Skończył wtedy dwadzieścia dwa lata. Wlepił wzrok w paczkę i miał ochotę wziąć jednego, miał ochotę wziąć wszystkie.
–Nie – rzekł ponuro. – Nie chcę od was żadnego papierosa.
–Mogę zapalić, panie poruczniku?
–Nie!
Król, nie spuszczając oczu z Greya, spokojnie wyjął papierosa, zapalił go i głęboko się zaciągnął.
–Wyjmijcie to z ust! – rozkazał Grey.
–Proszę bardzo… panie poruczniku – powiedział Król, lecz zanim wykonał rozkaz, raz jeszcze powoli i głęboko się zaciągnął. A wtedy zhardział. – Nie muszę słuchać pańskich rozkazów, a poza tym nie ma takiego przepisu, który zakazywałby mi palić wtedy, kiedy mam na to ochotę. Jestem Amerykaninem i nie podlegam żadnemu kopniętemu angielskiemu służbiście! Nieraz już o tym panu przypominano. Niechże pan się ode mnie odczepi… panie poruczniku!
–Nie wymkniecie mi się, kapralu – wybuchnął Grey. – Niedługo noga wam się powinie, a ja was na tym przyłapię, i wtedy znajdziecie się tam. – Trzęsącym się palcem wskazał na prymitywną klatkę z bambusu, która służyła za celę. – Tam jest wasze miejsce!
–Ja nie łamię żadnych przepisów…
–To skąd macie pieniądze?w
–Gram w karty – odparł Król i zbliżył się do Greya. Panował nad swoim gniewem, ale w tym momencie był bardzo niebezpieczny. – Nikt mi nic nie daje. To, co mam, jest moje i sam to zdobyłem. A w jaki sposób, to już moja sprawa.
–Nie tylko wasza, dopóki ja tu jestem komendantem żandarmerii.
–Grey zacisnął pięści. – Już od miesięcy giną duże ilości lekarstw. A może coś o tym wiecie?
–Ożeż ty!… Słuchaj pan – wybuchnął Król z wściekłością. – Nigdy w życiu nic nie ukradłem. Nigdy w życiu nie handlowałem lekarstwami i radzę o tym pamiętać! Cholerny świat. Gdyby pan nie był oficerem…
–Ale jestem oficerem, więc proszę, spróbujcie. O tak, bardzo proszę. Myślicie, kapralu, że jesteście tacy strasznie mocni. A ja wiem, że nie jesteście.
–Jedno panu powiem. Kiedy skończy się to zasrane Changi, to się spotkamy i pan się nie pozbiera.
–Zapamiętam to sobie! – Grey starał się powstrzymać kołatanie serca. – Ale wiedzcie, że zanim to nastąpi, ja będę czuwał i czekał. Nie słyszałem jeszcze, żeby komuś szczęście dopisywało wiecznie. Wasze też się skończy.
–Nie ma obawy, panie poruczniku! – odparł Król, chociaż zdawał sobie sprawę, że mimo wszystko w słowach Greya jest wiele prawdy. Jak dotąd miał dużo szczęścia. Nawet bardzo dużo. Ale szczęście to nie hazard, to ciężka praca, planowanie, a poza tym coś jeszcze. A jeżeli już hazard, to wykalkulowany. Tak jak dziś z tym diamentem. Całe cztery karaty. Nareszcie wiedział, jak go zdobyć. Kiedy przyjdzie odpowiednia chwila. Gdyby udało mu się ubić jeszcze ten jeden interes, to byłby on ostatni i nie musiałby więcej ryzykować… Przynajmniej tu, w Changi.
–Skończy się wasze szczęście – powtórzył złowrogo Grey. – A wiecie dlaczego? Bo nie różnicie się niczym od innych przestępców. Jesteście chciwi…
–Dość mam tych bzdur! – zawołał Król i nie mogąc powstrzymać wściekłości, dorzucił: – Jeżeli ja jestem przestępcą, to…
–Właśnie że jesteście. Bez przerwy łamiecie prawo.
–Akurat. Dla mnie to japońskie prawo może…
–Do diabła z japońskim prawem! Mówię o prawie obozowym.
Obozowe prawo zabrania handlu. A wwy się tym właśnie zajmujecie!
–Niech mi pan to udowodni.
–Wszystko w swoim czasie. Wystarczy jedna wpadka. A wtedy zobaczymy, jak się wam będzie powodzić. W mojej klatce. A jak już w niej sobie posiedzicie, osobiście dopilnuję, żeby was wysłano do Outram Road!
Król poczuł zimny dreszcz przerażenia w sercu i jądrach.
–Tak, to podobne do takiego drania jak pan – powiedział przez zaciśnięte zęby.
–W waszym wypadku zrobiłbym to z przyjemnością – rzekł Grey z pianą na ustach. – Przecież Japończycy to wasi przyjaciele!
–Ach ty skurwysynu! – zaklął Król i zacisnąwszy wielką jak młot pięść, ruszył do Greya.
–Co tu się znowu dzieje? – spytał pułkownik Brant, który stąpając ciężko po schodkach, wchodził właśnie do środka.
Był bardzo niski, miał niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu i nosił bródkę podwiniętą pod brodę wzorem Sikhów. W ręku trzymał wojskową trzcinkę. Jego wojskowa czapka nie miała daszka i cała była w łatach z workowego płótna. Na środku błyszczało jak złoto godło pułku, wygładzone przez lata polerowania.
–Nic… nic, panie pułkowniku. – Grey przegonił ręką rój much, usiłując opanować przyśpieszony oddech. – Właśnie… rewidowałem kaprala…
–Ejże, ejże, Grey – przerwał pułkownik rozdrażnionym tonem. – Słyszałem przecież, co pan mówił o Outram Road i Japończykach. Można jak najbardziej rewidować go i przesłuchiwać, o czym powszechnie wiadomo, ale nie ma powodu go straszyć i obrzucać obelgami. – Pułkownik, na którego czole perliły się kropelki potu, zwrócił się z kolei do Króla. – A wy, kapralu, podziękujcie swojej szczęśliwej gwieździe, że nie zamelduję kapitanowi Broughowi o waszym niezdyscyplinowaniu. Macie chyba dość rozsądku, żeby nie paradować w tym ubraniu. To każdego może doprowadzić do szaleństwa. Sami szukacie guza.
–Tak jest, panie pułkowniku – odparł Król. Na zewnątrz zachowywał spokój, ale przeklinał siebie w duchu za to, że stracił panowanie nad sobą, o co właśnie chodziło Greyowi.
–Spójrzcie na mnie, jak jestem ubrany – mówił pułkownik Brant.
–Jak ja się, do licha, przy was czuję?
Król nic na to nie odpowiedział. Pomyślał tylko: To twoje zmartwienie, przyjacielu – ty dbasz o siebie, a ja o siebie. Pułkownik miał na sobie tylko przepaskę na biodrach zrobioną z połowy saronga, którą obwiązał się w pasie jak szkocką spódniczką, a pod nią już nic. W całym Changi jedynie Król nosił kalesony. Miał ich sześć par.
–Myślicie, że nie zazdroszczę wam butów? – ciągnął z irytacją pułkownik Brant. – Mając tylko te dwa ohydztwa?
Pułkownik nosił regulaminowe klapki, zrobione z kawałka drewna i płóciennego paska.
–Nie wiem, panie pułkowniku – odparł Król z udaną pokorą, jakże miłą uchu oficera.
–Całkiem słusznie. Całkiem słusznie – rzekł pułkownik i zwrócił się do Greya. – Wydaje mi się, że winien jest pan kapralowi przeprosiny. Niesłusznie mu pan groził. Musimy być sprawiedliwi, prawda, Grey?
Otarł spoconą twarz.
Wiele wysiłku kosztowało Greya powstrzymanie się od przekleństwa, które cisnęło mu się na usta.
–Przepraszam.
Powiedział to głosem tak stłumionym i ostrym, że Król z trudem ukrył uśmiech.
–Świetnie – rzekł pułkownik Brant, skinął z zadowoleniem głową i spojrzał na Króla. – W porządku, możecie odejść. Ale w tym ubraniu szukacie guza. Pretensje możecie mieć tylko do siebie!
–Dziękuję, panie pułkowniku – odparł Król i zgrabnie zasalutował.
Wyszedł z baraku i znalazłszy się ponownie na słońcu, odetchnął z ulgą. Jeszcze raz przeklął siebie w duchu. Psiakrew, niewiele brakowało. O mało nie uderzył Greya, a tylko wariat mógłby coś takiego zrobić. Żeby dojść do siebie, zatrzymał się przy ścieżce i zapalił następnego papierosa; liczni, którzy go mijali, zobaczyli papierosa i poczuli zapach.
–Przeklęty typ – odezwał się po jakimś czasie pułkownik, nadal patrząc w ślad za Królem i ocierając pot z czoła, po czym zwrócił się do Greya. – Ależ Grey, pan chyba oszalał, żeby tak go prowokować.
–Przepraszam. Ja… wydaje mi się, że on…
–Kimkolwiek by był, jedno jest pewne: oficer i dżentelmen nigdy nie traci panowania nad sobą. Źle pan postąpił, bardzo źle, zgodzi się pan ze mną?
–Tak jest, panie pułkowniku – odparł Grey i to było wszystko, co mógł powiedzieć.
Pułkownik Brant odchrząknął i zacisnął usta.
–Całkiem słusznie. Na szczęście tędy przechodziłem. To niedopuszczalne, żeby oficer wdawał się w awanturę z żołnierzem. – Ponownie spojrzał przez drzwi, czując nienawiść do Króla i pożądając jego papierosa. – Przeklęty typ – rzekł, nie patrząc na Greya. – Kompletnie niezdyscyplinowany. Tak jak ci wszyscy Amerykanie. Łobuzeria. Kto to słyszał, żeby zwracać się do swoich oficerów po imieniu – dodał, unosząc brwi.
–Albo żeby oficerowie rżnęli w karty z szeregowcami. Niech mnie diabli! Gorsi od Australijczyków, a ci to przecież hołota, jakiej świat nie widział. Dziadostwo! Nie to co armia indyjska, prawda?
–Tak, panie pułkowniku – potaknął niewyraźnie Grey. Pułkownik Brant obrócił się szybko.
–Nie chciałem tego… rozumie pan, tylko dlatego, że… – Urwał i nagle oczy zaszły mu łzami. – Czemu, czemu to zrobili? – spytał łamiącym się głosem. – No, niech pan powie, Grey, czemu? Ja… my wszyscy ich kochaliśmy.
Grey wzruszył ramionami. Gdyby nie tamte wymuszone przeprosiny, wyraziłby mu swoje współczucie.
Pułkownik postał niezdecydowany, potem odwrócił się i opuścił barak. Szedł z pochyloną głową, a po policzkach płynęły mu łzy.
Gdy w roku 1942 padł Singapur, niemal wszyscy żołnierze pułkownika przeszli na stronę wroga, Japończyków, i zwrócili się przeciwko swoim angielskim oficerom. Żołnierze ci znaleźli się wśród wartowników strzegących z początku jeńców wojennych, a niektórzy z nich odznaczyli się wyjątkowym okrucieństwem. Oficerowie tego pułku nie zaznali spokoju. Byli to bowiem prawie wyłącznie ich podkomendni, oprócz kilku z innych pułków hinduskich. Natomiast Gurkhowie pozostali bez wyjątku wierni, mimo tortur i upokorzeń. Dlatego pułkownik Brant opłakiwał swoich żołnierzy, żołnierzy, za których oddałby życie, za których ciągle umierał.
Grey, odprowadzając go wzrokiem, dostrzegł na ścieżce Króla, który palił papierosa.
–Cieszę się, iż powiedziałem ci, że albo ja, albo ty – wyszeptał. Usiadł na ławce i wtedy brzuch przeszył mu ostry ból, przypominając o tym, że nie ominęła go w tym tygodniu czerwonka. – A niech to diabli! – mruknął, przeklinając pułkownika Branta i to, że musiał przeprosić Króla.
Masters wrócił z pełną manierką i podał mu ją. Grey pociągnął łyk, podziękował Mastersowi i zaczął snuć plany, jak by tu dobrać się do Króla. Ogarnął go jednak przedobiedni głód, więc biernie poddał się biegowi myśli.
Powietrze przeszył cichy jęk. Grey obejrzał się szybko na Mastersa, który siedział nieświadom tego, że wydał z siebie jakiś dźwięk, i obserwował, jak biegające bezustannie po krokwiach baraku jaszczurki rzucają się na owady albo sczepiają ze sobą.
–Macie czerwonkę, Masters?
Masters niemrawo odegnał muchy, które obsiadły mu twarz wyglądającą niczym mozaika.
–Nie, panie poruczniku. A przynajmniej nie miałem od prawie pięciu tygodni.
–Dur?
–Nie, Bogu dzięki. To tylko ameboza. A malarii nie miałem już od prawie trzech miesięcy. Mam dużo szczęścia i mimo wszystko trzymam się bardzo dobrze.
–Owszem – rzekł Grey i dodał po chwili: – Dobrze wyglądacie.
Wiedział jednak, że już wkrótce będzie się musiał postarać o kogoś na jego miejsce. Ponownie spojrzał w stronę palącego Króla i z głodu tytoniu poczuł mdłości.
Masters znowu jęknął.
–Co wam jest, do diabła? – spytał rozdrażniony Grey.
–Nic, panie poruczniku. Nic. Pewnie mam…
Lecz mówienie kosztowało Mastersa zbyt wiele wysiłku, więc słowa zawisły mu na wargach, zlewając się z brzęczeniem much. To one władały dniem, tak jak noc należała do komarów. Ani chwili ciszy. Nigdy. Masters usiłował przypomnieć sobie, jak wygląda życie bez much, komarów i ludzi, ale było to ponad jego siły. Siedział więc nieruchomo, milcząc, ledwie oddychając – cień człowieka. I tylko dusza poruszała się w nim niespokojnie.
–Możecie już iść, Masters – powiedział Grey. – Zaczekam na waszego zmiennika. Kto to ma być?
Masters zmusił się do myślenia i odparł po chwili:
–Bluey… Bluey White.
–Do jasnej cholery, weźcie się w garść! – warknął Grey. – Kapral White umarł trzy tygodnie temu.
–Ach, przepraszam, panie poruczniku – odparł słabym głosem Masters. – Przepraszam, musiało mi się… To… to chyba będzie Peterson. Ten dżemojad, znaczy się Anglik. Zdaje się kawalerzysta.
–Dobrze. Możecie już iść na obiad. Tylko nie marudźcie i zaraz wracajcie.
–Tak jest, panie poruczniku.
Masters nałożył trzcinowy kapelusz, jaki noszą kulisi, zasalutował i powłócząc nogami, wyszedł przez drzwi, których nie było czym zamknąć, przytrzymując na biodrach strzępy szortów. Mój Boże, pomyślał Grey, czuć go na kilkadziesiąt metrów. Nie da rady, muszą nam wydawać więcej mydła.
Wiedział jednak, że dotyczy to nie tylko Mastersa. Tu wszystkich było czuć. Ten, kto nie mył się sześć razy dziennie, chodził spowity jak w całun w zapach własnego potu. Myśl o całunie przypomniała mu znów o Mastersie i… piętnie, jakim był naznaczony. A może Masters też o tym wiedział, więc po co miał się myć?
Grey wiele razy widział śmierć. Na myśl o własnym pułku i wojnie wezbrała w nim gorycz. O mało nie zaczął krzyczeć: „Psiakrew, mam dwadzieścia cztery lata i wciąż jestem tylko porucznikiem! I pomyśleć, że wszędzie, na całym świecie, trwa wojna. Dzień w dzień są awanse. Okazje. A ja siedzę tu, w tym śmierdzącym obozie jenieckim, i wciąż jestem tylko porucznikiem. Boże! Gdyby w czterdziestym drugim nie przerzucono nas do Singapuru… Gdybyśmy poszli tam, gdzie iść mieliśmy, na Kaukaz. Gdybym…”.
–Przestań – powiedział na głos. – Ty idioto, zachowujesz się jak Masters.
Mówienie od czasu do czasu do samego siebie było w obozie rzeczą normalną. Lekarze wciąż powtarzali, że lepiej wyrzucić z siebie, co komu leży na sercu, niż milczeć, dławiąc się myślami, bo to kończy się obłędem. W dzień zazwyczaj było jeszcze znośnie. Mogłeś nie myśleć o dawnym życiu, o jego podstawowej treści – o jedzeniu, kobietach, domu, jedzeniu, o jedzeniu, kobietach, jedzeniu. Za to noc była niebezpieczna. Bo nocą zaczynałeś marzyć. Marzyć o jedzeniu i kobietach. O swojej kobiecie. Wkrótce marzenia pochłaniały bardziej niż czuwanie i nieostrożni zaczynali śnić na jawie, a wtedy dzień stapiał się z nocą, a noc z dniem. Potem była już tylko śmierć, spokojna, łagodna. Umrzeć było łatwo. Żyć znaczyło cierpieć. Dla wszystkich z wyjątkiem Króla. On nie cierpiał.
Grey nie przestawał go obserwować. Starał się też dosłyszeć, co mówi do stojącego obok mężczyzny, ale znajdował się za daleko. Bezskutecznie próbował przypomnieć sobie, skąd zna tego drugiego. Opaska wskazywała, że to major. Japończycy zarządzili, że wszyscy oficerowie mają nosić na lewej ręce opaski z oznaczeniem stopnia wojskowego. Nosić zawsze i wszędzie. Nawet gdy są nago.
Czarne, deszczowe chmury zbierały się szybko. Niebo na wschodzie upstrzone było płachtami błyskawic, ale słońce przypiekało nadal. Poruszony cuchnącym podmuchem wiatru kurz wzbił się na chwilę w powietrze i opadł.
Grey machinalnie trzepnął bambusową packą na muchy. Zręczny, na wpół odruchowy skręt nadgarstka i na podłogę spadł kolejny okaleczony owad. Zabić muchę było niezręcznością. Należało ją okaleczyć tak, żeby swołocz trochę pocierpiała i choć w maleńkim stopniu odpłaciła za cierpienia, okaleczyć, żeby wrzeszczała; bezgłośnie, dopóki nie nadciągną inne muchy i mrówki, by walczyć o żywe mięso.
Ale tym razem Grey nie oddał się przyjemności oglądania udręki dręczyciela. Zbyt zajęty był Królem.