- W empik go
Królowa Margot - ebook
Królowa Margot - ebook
"Królowa Margot" to powieść historyczna autorstwa Alexandre'a Dumasa. Osadzona w Paryżu, w 1572 roku, w czasach panowania Karola IX, książka opowiada o Małgorzacie de Valois (Margot), córce Henryka II, oraz jej intrygującej matce, Katarzynie Medycejskiej. Historia przedstawia małżeństwo Margot z protestanckim księciem Henrykiem de Bourbon, mające na celu pojednanie religijne w czasach francuskich wojen religijnych. Jednak Katarzyna planuje masakrę w dzień św. Bartłomieja, która prowadzi do rzezi tysięcy hugenotów. Margot, mimo małżeństwa, zakochuje się w protestanckim żołnierzu La Môle'u. Dworskie intrygi, morderstwa i spisek Katarzyny zagrażają życiu głównych bohaterów. Książka łączy historyczne fakty z literacką fikcją, tworząc fascynującą opowieść o miłości, zdradzie i walce o władzę.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-631-6 |
Rozmiar pliku: | 603 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I. ŁACINA KSIĘCIA GWIZYUSZA.
W poniedziałek, 18-go sierpnia 1572 roku, w Luwrze, obchodzono wielką uroczystość.
Okna dawnego zamku królewskiego, zawsze ciemne, zajaśniały dzisiaj rzęsistem światłem, a place sąsiednie i ulice, zwykle puste, skoro tylko uderzyła godzina dziewiąta na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois, dnia tego jeszcze e północy były zapchane pospólstwem.
Tłum ten groźny, zwarty, niespokojny, można było wziąć w ciemnościach nocnych za ponure i kołyszące morze, które, wynurzając się z ulic des Fossés-Saint-Germain i de Lastruce, rozlewało się na bulwarkach; fale jego, podczas przypływu roztrącały się o ściany Luwru, w czasie zaś odpływu odbijały się o stojący naprzeciwko pałac Burbonów.
Pomimo uroczystości królewskiej, a może właśnie z przyczyny tejże, spostrzegać się dawały jakieś groźne oznaki pomiędzy tym ludem, który nie spodziewał się, że uroczystość ta jest tylko wstępem do nowej, w ośm dni nastąpić mającej, w której również miał wziąć udział czynny.
Dwór obchodził zaślubiny Małgorzaty Walezyuszówny, córki Henryka II-go i siostry Karola IX-go, z Henrykiem de Bourbon, królem Nawarry.
Rzeczywiście tego poranku na wzniesieniu, urządzonem przy wejściu do katedry Notre-Dame, kardynał de Bourbon pobłogosławił temu związkowi, według obrzędu, używanego zwykle przy zaślubinach francuskich księżniczek.
Małżeństwo to zadziwiło wszystkich i dało dużo do myślenia tym, którzy głębiej rzeczy pojmowali; w istocie, trudno było pojąć zbliżenie się dwóch nieprzyjaznych stronnictw, jakiemi byli: protestanci i katolicy.
Pytano się, czy młody książę Kondeusz, będzie mógł przebaczyć księciu Andegaweńskiemu, bratu króla, śmierć ojca swego, zabitego przez Montesquieu pod Jarnac; czy młody książę Gwizyusz będzie przebaczyć mógł admirałowi de Coligny śmierć ojca swego, zamordowanego w Orleanie przez Poltrot de Méré.
Nie dosyć na tem: Joanna de Nawarre, odważna małżonka słabego Antoniego de Bourbon, która doprowadziła do skutku zaręczyny syna swego Henryka, z księżniczką królewskiego domu, umarła przed dwoma miesiącami.
Z powodu jej nagłej śmierci, zaczęły się rozchodzić dziwne pogłoski. Wszędzie tylko mówiono, że Katarzyna de Médicis, obawiając się, ażeby wiadoma Joannie straszna tajemnica nie wydała się, otruła ją pachnącemi rękawiczkami, przyrządzonymi przez jej ziomka, nazwiskiem Réné, bardzo zdolnego do robót w podobnym rodzaju.
Wieść ta jeszcze bardziej rozeszła się i ustaliła, skoro po śmierci tej wielkiej królowej, dwaj lekarze, z których jeden był znakomity Ambroży Paré, w skutek żądania jej syna, upoważnieni zostali do sekcyi całego ciała, prócz głowy.
Ponieważ zaś Joanna de Nawarre otrutą została zapachem jadowitym, w mózgu więc jedynie należało szukać śladów strasznej zbrodni. Mówię — zbrodni, gdyż o spełnieniu jej nikt nie wątpił wcale.
To jeszcze nie wszystko.
Król Karol obstawał przy tym związku z uporczywą stałością; małżeństwo to bowiem, nietylko przywracało w jego królestwie pokój, lecz nawet sprowadzało do Paryża znaczniejszych hugonotów Francuzkich.
Ponieważ narzeczony był protestanckiego, narzeczona zaś, rzymsko-katolickiego wyznania, należało prosić o dyspensę zasiadającego wówczas na Stolicy Apostolskiej Grzegorza XIII-go.
Z wydaniem żądanej dyspensy ociągano się, co bardzo niepokoiło nieboszczkę królowę Nawarry.
Dnia pewnego powierzyła ona Karolowi IX swą w tym względzie obawę, na co jej król odpowiedział:
— Nie troszcz się bynajmniej, moja ciotko. Nie jestem hugonotem, lecz też nie dam się oszukać, w najgorszym razie sam wezmę Margot za rękę, i podczas kazania z synem twoim do ołtarza poprowadzę.
Słowa te rozniosły się po mieście i nadzwyczaj uradowały hugonotów, dały zaś dużo do myślenia katolikom, którzy sami nie wiedzieli, czy król ich zdradza, czy też odgrywa komodyę, której rozwiązania lada dzień należało oczekiwać.
Nadewszystko, niepojętem było postępowanie Karola IX-go, względem admirała de Coligny, już od pięciu czy sześciu lat prowadzącego z nim bezustanne kłótnie i ciągle mu odgrażającego.
Król oznaczył za jego głowę 150,000 talarów zlotem; pomimo to, na niego się tylko zaklinał, nazywał go swoim ojcem i oświadczył, że odtąd jemu powierzać będzie kierunek wojny.
Przemiana, ta w postępowaniu króla zaczęła wreszcie niepokoić samą Katarzynę de Médicis, dotychczas kierującą jego wolą, a nawet życzeniami; i rzeczywiście miała słuszny powód, mogący usprawiedliwić jej obawę, razu bowiem pewnego, Karol IX-ty w chwili wynurzenia swoich uczuć, powiedział do admirała, rozmawiającego z nim o wojnie Flandryjskiej:
— Mój ojcze, jest tu jeszcze pewna okoliczność, na którą niepodobna nie zwrócić uwagi. Idzie o to, aby królowa-matka, która, jak wiesz, wszędzie lubi wścibić swój nos, nic nie wiedziała o naszych planach względem wojny Flandryjskiej; potrzeba więc, ażebyśmy je trzymali w największej tajemnicy, gdyż na przypadek jej poróżnienia się z nami, wszystkohy popsuła.
Chociaż Coligny był bardzo rozsądnym i doświadczonym człowiekiem, nie zdołał jednak zadość uczynić zaufaniu, jakie w nim król pokładał.
i pomimo to, że przybył do Paryża pełen podejrzeń, pomimo to, że przy odjeździe z Châtillon, wieśniaczka jakaś rzuciła mu się do nóg, wołając „O! nasz dobry ojcze, nie jedź do Paryża, gdyż ty i wszyscy co z tobą, będą, zginiecie nieochybnie;“ pomimo to wszystko, podejrzenia te z biegiem czasu wygasły w sercu admirała i jogo zięcia de Téligny, z którym król pozostawał w bardzo przyjaznych stosunkach, nazywając go swoim bratem, tak jak admirała nazywał swoim ojcem, i tykając go, co tylko miało miejsce w rozmowach z swoimi najlepszymi przyjaciółmi.
Hugonoci, z wyjątkiem kilku ludzi słabych umysłów, zupełnie byli o swój los spokojni, a śmierć królowej Nawarry przypisywali pleurze.
Obszerne sale Luwru napełniły się mężnymi protestantami, którym małżeństwo młodego ich wodza Henryka obiecywało niczem niezakłóconą przyszłość.
Admirał Coligny, La Rochefoucault, młody książę Kondeusz i Téligny, jednem słowem, wszyscy naczelnicy protestanckiego stronnictwa, uroczyście obchodzili potęgę i dobre przyjęcie w Luwrze, właśnie tych samych hugonotów, których przed trzema miesiącami król Karol i królowa Katarzyna chcieli kazać wywieszać na szubienicach wyższych jeszcze od tych, które dla morderców przeznaczono.
Napróżno tylko wszyscy hugonoci szukali marszałka de Montmorency; jego bowiem żadna obietnica nie była zdolna ująć, żaden pozór oszukać; pozostał w swoim zamku de L’Ile-Adam, wymawiając się smutkiem, doznanym po śmierci ojca, wielkiego konstabla Anna de Montmorecy, zabitego strzałem z pistoletu przez Roberta Stuart w bitwie pod Saint-Denis.
Lecz skoro od tego wypadku upłynęło już przeszło dwa lata, a czułość była cnotą, prawie zupełnie w tej epoce wyszłą z mody, różni różnie przeto sądzili o tej długiej żałobie.
Wszystko jednak obwiniało marszałka de Montmorency, gdyż król, królowa, książęta d’Anjou i d’Alençon przewybornie przyjmowali swych gości.
Sami nawet hugonoci winszowali księciu Andegaweńskiemu zwycięztw, otrzymanych przez niego przy Jarnac i Moncontour w ośmnastym zaledwie roku życia; w tak młodym bowiem wieku ani Cezar, ani Aleksander Wielki, z którymi go porównywano, zwycięztw nie odnosili; oprócz tego, rozumie się, zwycięzców pod Issus i Farsallą niżej od niego stawiano.
Książę d’Alençon spoglądał na to wszystko swojemi przymilającemi i chytremi oczyma; królowa Katarzyna promieniała radością, i, przepełniona wszelkiemi grzecznościami, winszowała księcia Henrykowi Kondeuszowi małżeństwa, zawartego niedawno z Marya de Clèves; nakoniec, sami nawet książęta Gwizyuszowie, uśmiechali się do strasznych nieprzyjaciół swego domu, a książę de Mayenne prowadził rozmowę z panem de Tavannes i admirałem o wojnie, która bardziej teraz, aniżeli kiedykolwiek król gotował się wypowiedzieć Filipowi II-mu.
Pośród tych grup przechadzał się z pochyloną głową, a chwytający każde słówko, młodzieniec, lat dziewiętnaście mieć mogący, bystrego spojrzenia, czarnych krótko ostrzyżonych włosów, gęstych brwi, orlego nosa, porastających wąsów i brody i cierpkiego uśmiechu.
Młodzieniec ton, który dopiero zwrócił na siebie uwagę po bitwie pod Arnayle-Duc, gdzie osobistem odznaczył się męztwem, ulubionym był wychowańcem admirała dc Coligny, bohaterem logo dnia, i przedmiotem powszechnych pochwał.
Przed trzema miesiącami, to jest za życia jeszcze jego matki, nazywano go księciem de Béarn; teraz królem Nawarry, później Henrykiem IV-ym.
Czasami ponura chmura bystro przebiegała po jego czole; zapewne przypomniał sobie, że zaledwie przed dwoma miesiącami utracił matkę; on bowiem, bardziej niż kto inny, nie wątpił o jej otruciu.
Chmura ta jednak była przelotną i jak błyskawica znikała; gdyż ci właśnie, co z nim rozmawiali i składali mu powinszowania, byli zabójcami odważnej Joanny d’Albret.
O kilka kroków od króla Nawarry rozmawiał z Téligny’m młody książę Gwizyusz, o tyle zamyślony i stroskany, o ile król starał się być wesołym i otwartym.
Młody ten książę szczęśliwszym był od Bearneńczyka, w dwudziestym bowiem roku w sławie wyrównał swemu ojcu, wielkiemu Franciszkowi Gwizyuszowi.
Wzrost jego wysoki, piękna powierzchowność, dumno spojrzenie, nadawały mu okazałą, i prawdziwie książęcą postać.
— Chociaż był jeszcze bardzo młodym, katolicy uważali go już za swego jedynego obrońcę, podobnie jak hugonoci Henryka króla Nawarry, którego obraz tylko co skreśliliśmy.
Z początku nosił on tytuł księcia de Joinville; na polu bitwy pierwszy raz ukazał się przy oblężeniu Orleanu, pod dowództwem swego ojca, który, oddawszy ducha na jego ręku, wskazał mu admirała Coligny, jako swego zabójcę.
Wtedy młody książę, podobnie jak Hannibal, uczynił uroczystą, przysięgę: zemścić się za śmierć ojca na admirale i jego rodzinie, ścigać ciągle nieprzyjaciół religii bez litości, obiecując Bogu, dopóty być na ziemi aniołem niszczycielem, dopóki ostatni z hugonotów nie zginie.
Z zadziwieniem patrzano przeto na księcia, znanego z dotrzymywania swych obietnic, że podawał rękę, ludziom, którym poprzysiągł wieczną nienawiść, i rozmawiał z zięciem tego, którego przyrzekł zamordować, na rozkaz umierającego ojca.
Lecz powiedzieliśmy, już, że wieczora tego działy się w Luwrze zadziwiające wypadki.
Rzeczywiście, gdyby na uroczystość tę patrzył widz, obdarzony siłą przewidywania przyszłości, siłą, ludziom odjętą, i obdarzony łatwością czytania w sercach ludzkich, czyli władzą, którą tylko sam Bóg posiada, ujrzałby tu najciekawszy i zarazem najstraszniejszy widok, jakiego mogą dostarczyć dziwne przeciwieństwa tego świata.
Lecz widz taki nie znajdował się w salach Luwru; z ulicy tylko patrzał on wściekłym wzrokiem i groźnym huczał głosem.
Spostrzegaczem tym był lud, obdarzony instynktom, który nienawiść zaostrzała; widział on tańczące cienie swoich nieubłaganych nieprzyjaciół i tłumaczył ich uczucia z zupełną trafności.
Rzecz dziwna; lud ten był w stanie czynić spostrzeżenia nad tem, co się działo wewnątrz Luwru, stojąc tylko przed sala balową,, dobrze strzeżoną.
Muzyka unosi tańczących, gdy tymczasem ciekawy zewnątrz stojący, widzi tylko same poruszenia i śmieje się z nich, albowiem nie zna przyczyn, które je spowodowały; on nie słyszy muzyki.
Muzyką upajającą hugonotów był głos ich dumy.
Blaskiem, migającym przed oczyma Paryżan pośród tej nocy, były błyskawice nienawiści, oświecające przyszłość.
Pomimo to, wszystko uśmiechało się wewnątrz pałacu: w tej nawet chwili, przebiegł po całym Luwrze jakiś cichy i miły szept: Właśnie młoda narzeczona, włożywszy uroczyste ubranie, suknię z ogonem i długą zasłoną, weszła na balowę salę.
Towarzyszyła jej piękna księżna de Nevers, najlepsza jej przyjaciółka, król zaś Karol IX-ty jej brat, wiódł ją za rękę, przedstawiając znakomitszym gościom.
Narzeczoną tą była Margarita Walezyuszówna, córka Henryka II-go, perła Francuskiej korony, którą Karol IX-ty w dobrym humorze, nazywał zwykle: siostrą Margot, siostrą Małgosią.
Nową królowę Nawarry przyjęto oznakami wielkiego zachwytu, na co istotnie zasługiwała.
Małgorzata miała wtedy zaledwie dwadzieścia lat, a była już przedmiotem pochwal wszystkich poetów, z których jedni porównywali ją z Aurorą, drudzy z Cyterą.
W samej rzeczy; na dworze, gdzie Katarzyna de Médicis zebrała najpiękniejsze wówczas kobiety, ażeby się otoczyć pocztem syren, żadna z nich z Małgorzatą porównania wytrzymać nie mogła.
Czarne lśniące włosy, świeża cera, tchnące rozkoszą oczy, długiem i rzęsy ocienione, wązkie usteczka malinowe, cudownie piękna szyja, kibić pełna, gibka, i dziecinna nóżka, w jedwabne pantofelki uwięziona, oto obraz Małgorzaty.
Francuzi pysznili się, że na ich ziemi rozkwitł tak wspaniały kwiat, a cudzoziemcy, przez Francyę przejeżdżający, powracali do swej ojczyzny, olśnieni jej pięknością, jeśli mieli sposobność widzieć ją, a zdumieni jej nauką, jeśli z nią rozmawiali.
Że Małgorzata była nietylko najpiękniejszą, lecz i najoświeceńszą kobietą owego czasu, dowodzą słowa pewnego uczonego Włocha, który był jej przedstawionym, a rozmawiając z nią całą godzinę po włosku, po hiszpańsku i po łacinie, wyrzekł w uniesieniu: „Widzieć dwór, nie widząc Małgorzaty Walezyuszki, jest to samo co niewidzieć ani Francyi ani dworu.”
Nie brakowało także rozmaitych mów, Karola IX-go i królowę Nawarry pozdrawiających; wszak wiadomo, że hugonoci byli doskonałymi mówcami.
W mowach tych zręcznie wspominali oni królowi o przeszłości i przyszłości; lecz na te wszystkie przymówki, Karol IX-ty odpowiadał z uśmiechem chytrym:
„Oddając mą siostrę Margot królowi Nawarry, oddaję ją wszystkim protestantom królestwa.”
Słowa te, które jednych uspakajały, a drugich zniewalały do uśmiechu, miały rzeczywiście dwa znaczenia: jedno familijne, którem Karol IX-ty nie chciał obciążać swojej głowy; drugie, krzywdzące młodą narzeczonę, jej męża i jego samego, gdyż zaczęły się już rozchodzić jakieś głuche i gorszące wieści, wynalezione przez plotkarzy dworskich, a mające na celu, splamić małżeńską suknię Małgorzaty.
Książę Gwizyusz rozmawiał, jak to już wyżej powiedzieliśmy z Téligny’m, lecz podczas tej rozmowy bardzo był nieuważny; czasami oglądał się i rzucał spojrzenie na grupę dam, wpośród których jaśniała królowa Nawarry.
Gdy wzrok jej i księcia spotykał się ze sobą, zdawało się, że po jej czole przebiegała chmurka, oświecona drżącym blaskiem dyamentów, głowę jej zdobiących; w ruchach zaś niecierpliwej i wzruszonej postawy widać było jakiś niepewny zamiar.
Księżna Klaudia, starsza siostra Małgorzaty, zaślubiona od kilku lat księciu Lotaryńskiemu, spostrzegła niespokojność siostry i chciała zbliżyć się do niej, aby się dowiedzieć, co jest tego przyczyną; lecz właśnie w tej chwili wszyscy ustępowali z drogi, dla zrobienia przejścia królowej-matce, która postępowała, wspierając się na ramieniu młodego księcia Kondeusza; księżniczka więc znalazła się bardzo oddaloną od swojej siostry.
Książę Gwizyusz, korzystając z ogólnego poruszenia, zaczął się zbliżać do pani de Nevers, swojej bratowej, a tem samem i do Małgorzaty.
Księżna Klaudia, nie spuszczająca z oczów młodej królowej, spostrzegła wówczas, zamiast chmury na jej czole, ogniem płonące lica.
Książę, coraz bardziej się zbliżając, wkrótce znalazł się od niej o kilka zaledwie kroków.
Małgorzata, która więcej przeczuwała, aniżeli spostrzegała zbliżanie się księcia, obróciła się, z trudnością nadając spokojny wyraz swej twarzy.
Książe oddal jej głęboki ukłon i półgłosem przemówił:
— Ipsc attuli.
To jest:
— Sam przyniosłem.
Małgorzata, nawzajem się księciu odkłoniwszy cicho odpowiedziała:
— Noctu pro more.
Co znaczyło:
— Tej nocy, jak zwykle.
Przyjemne te wyrazy dla ucha księcia odbiły się o wielki kołnierz karbowany ówczesnego kroju i mogły być tylko słyszane przez osobę, do której zostały zwrócone.
Chociaż rozmowa ta była bardzo krótką, jednakże Małgorzata i książę Gwizyusz zupełnie się porozumieli i natychmiast rozeszli się po tej wzajemnej zamianie słów, ona bardziej zachmurzona, on zaś więcej promieniejący szczęściom.
Człowiek, którego ta scena najbardziej powinna była obchodzić, nic zwrócił nawet na nią najmniejszej uwagi.
Król Nawarry zajmował się podobnież osobą, otoczoną nie mniejszem jak Małgorzata gronem obecnych; osobą tą była piękna pani de Sauve.
Karolina de Beaune Semblancay, wnuczka nieszczęśliwego Semblancay i żona Szymona de Fizes barona de Sauve, była jedną z dam dworu Katarzyny de Médicis i zarazem jej najstraszniejszą pomocniczką, podającą jej nieprzyjaciołom napój miłości, jeśli nie śmiała podać jadu trucizny florenckiej.
Mała ta blondynka, już to żywa jak merkuryusz, to znowu omdlewająca w melancholii, była zawsze gotową do miłości lub intryg, dwóch zatrudnień, od pięćdziesięciu lat przy dworze trzech królów bez ustanku panujących; jednem słowem; była to kobieta w całem znaczeniu tego wyrazu, słynąca zarazem z niepospolitych wdzięków, począwszy od niebieskich omdlewających lub też ogniem pałających oczów, aż do figlarnych nóżek, w aksamitne pantofelki obutych.
Od kilku miesięcy tak dalece zawładnęła ona królem Nawarry, wstępującym zaledwie na pole miłości i politycznego życia, że nawet wspaniała i prawdziwie królewska piękność Małgorzaty nie wzbudziła w sercu jej małżonka żadnego podziwu; pomijając już to, że mogła stłumić w nim wszystkie zdolności, któremi szczodrze od natury był uposażony.
Jeszcze bardziej dla wszystkich dziwnem było to, że Katarzyna de Médicis, pełna skrytości i tajemnic kobieta, tak silnie obstająca za projektem połączenia swej córki z królem Nawarry, nie przestawała popierać prawie jawnie miłostek Henryka z panią de Sauve.
Pomimo jednak tej możnej pośredniczki i wobec zbyt pobłażliwym obyczajom owego czasu, piękna Karolina dotąd się opierała, a niesłychanym i nie do uwierzenia opór ten, więcej niż jej wdzięki, obudził w Henryku namiętność, która, nie mogąc znaleźć swego celu, rzuciła w serce młodego króla nasiona bojaźni, dumy, a nawet tego na pół filozoficznego, na pół leniwego zaniedbania, będącego główną cechą jego charakteru.
Pani de Sauve dopiero przed chwilą weszła na salę balową, ponieważ, czy to wskutek niechęci, czy też z zazdrości, dość że postanowiła nie znajdować się na początkowym tryumfie swojej rywalki i, pod pozorem słabości, wysłała do Luwru swego męża, od pięciu lat urząd sekretarza stanu piastującego; lecz Katarzyna de Médicis, spostrzegłszy barona cle Sauve bez żony, zapytała go o przyczynę nieobecności swojej kochanej Karoliny, a dowiedziawszy się, że powodem tego jest lekka słabość, napisała do niej małą karteczkę, z zaproszeniem, któremu młoda kobieta nieomieszkała zadosyć uczynić.
Henryk, z początku zasmucony jej nieobecnością, wolniej jednak odetchnął, spostrzegłszy wchodzącego samego pana de Sauve; lecz w chwili, kiedy najmniej spodziewał się ujrzeć przedmiot swych ciągłych marzeń, i wzdychając chciał się zbliżyć do miłej Małgorzaty, którą nie będąc zmuszonym kochać, przynajmniej za swą żonę winien był uważać, spostrzegł na końcu galeryi panią de Sauve.
Jakby przykuty, zatrzymał się na miejscu, z oczyma, utkwionemi w tę Cyrceę, przyciągającą go do siebie magicznym łańcuchem, i, zamiast zbliżyć się do swej żony, jak zamierzał, po chwili wahani i udał się do pani do Sauve.
Dworzanie, spostrzegłszy, że król Nawarry, którego łatwość zakochania się była już im wiadomą, zbliża się do pięknej Karoliny, nie śmieli przeszkodzić ich spotkaniu; grzecznie się więc oddalili. i właśnie wtedy, kiedy Małgorzata i książę Gwizyusz zamieniali z sobą kilka wyrazów łacińskich, Henryk, znalazłszy się przy pani de Sauve, zaczął z nią rozmowę po francusku, gaskońskiem wprawdzie narzeczem, lecz daleko mniej tajemniczą.
— A!... kochana przyjaciółko — rzekł Henryk — nareszcie zjawiłaś się, i to właśnie wówczas, kiedy mi powiedziano, że jesteś słabą, i kiedy rudzieję oglądania cię już zupełnie straciłem.
— Czy nie raczy Wasza królewska mość przekonywać mnie — odpowiedziała pani de Sauve — że go wiele kosztowało rozstanie się z tą nadzieją?...
— Oh!.. na Boga, spodziewam się, że to widoczne — odparł Bearneńczyk. — Czyż jeszcze pani nic wie, że jesteś mojem słońcem we dnie, a gwiazdą w nocy? Teraz nawet zdawało mi się, że jestem pogrążony w głębokiej ciemności; nagle przy twojem zjawieniu się, wszystko naraz zajaśniało światłem.
— W takim razie niewielką okazałam Waszej królewskiej mości usługę.
— Co chcesz powiedzieć, kochana przyjaciółko?... — zapytał Henryk.
— Chcę powiedzieć, że, jeżeli kto jest panem najpiękniejszej kobiety we Francyi, powinien sobie życzyć tylko, iżby światło ustąpiło miejsca ciemnościom, w których nas szczęście oczekuje.
— Szczęście to, figlarko, wiesz dobrze, jest w rękach pewnej osoby, która się śmieje i naigrawa z biednego Henryka.
— O!... — odparła baronowa — ja sądzę przeciwnie; mnie się zdaje, że właśnie ta osoba jest igraszką i pośmiewiskiem króla Nawarry.
Henryk przeląkł się tych słów, nieprzyjaznym tonem wymówionych, lecz po chwili zastanowienia osądził, że ton ten zdradza tylko ukryte zmartwienie Karoliny, a zmartwienie jest zawsze maską miłości.
— Istotnie, kochana Karolino — rzekł — czynisz mi niesłuszne wyrzuty; nie pojmuję tylko, jak takie piękne usta mogą być tyle okrutnemi. Może jeszcze myślisz, że się żenię?... O, nie!... to nie ja się żenię!...
— To może ja — odpowiedziała uszczypliwie baronowa, jeżeli tylko można nazwać uszczypliwością słowa kobiety kochającej i wyrzucającej nam obojętność.
— I twoje piękne oczy, baronowo, tak blizko widzą?... Nie!.. nie!.. to nie Henryk król Nawarry żeni się z Małgorzatą.
— A któż więc?...
— Kto?.. religia reformowana zaślubili katolicką.
— O nie, nie, zagadki te nie zdołają mnie oszukać. Wasza królewska mość kochasz królowo Małgorzatę, czego mu wcale za złe nie uważam; uchowaj mnie Boże!... Taką piękność można przecież kochać.
Henryk na chwilę zamyślił się; lekki uśmiech igrał na jego ustach.
— Baronowo — rzekł — zdaje mi się, że zamierzasz pokłócić się ze mną, a jednak do tego nie masz najmniejszego prawa; zobaczmy, coś zrobiła, aby przeszkodzić mojemu małżeństwu z Małgorzatą?... Nic, przeciwnie nawet, zawsze mnie do rozpaczy przyprowadzałaś.
— To dla dobra Waszej królewskiej mości — odpowiedziała pani de Sauve.
— Jakto?...
— Bezwątpienia, gdyż Wasza królewska mość zaślubiasz teraz inną.
— O!.. zaślubię ją dlatego, że mnie nie kochasz.
— Gdybym cię kochała, Naj jaśniejszy panie, tobym musiała już umrzeć najdalej za godzinę.
— Za godzinę!... Co to ma znaczyć?... Cóż byłoby przyczyną twej śmierci?...
— Zazdrość... Za godzinę bowiem, królowa Nawarry rozkaże oddalić się swoim damom, a Wasza królewska mość dworzanom.
— I czy w samej rzeczy ta myśl cię tak wyłącznie zajmuje, moja przyjaciółko?...
— Ja tego nie mówię, powiadam tylko, że, gdybym Waszą królewską mość kochała, myśl ta strasznieby mnie trapiła.
— No dobrze!.. — zawołał Henryk, uniesiony radością, słysząc to pierwsze wyznanie z ust baronowej — a jeżeli król Nawarry nie odeśle dzisiaj wieczorem swoich dworzan?...
— Najjaśniejszy panie — odpowiedziała pani de Sauve, patrząc na króla z zadziwieniem, tym razem nieudanem — mówisz rzeczy niepodobne do prawdy?...
— Cóż więc wypada mi uczynić, ażebyś w nie uwierzyła?...
— Należy mi tego dowieść, czego Wasza królewska mość nie możesz uczynić.
— Dlaczego nie, baronowo?... Na świętego Henryka, dowiodę ci tego — zawołał król, pożerając młodą kobietę oczyma, płonącemi miłością.
— O!... Najjaśniejszy panie — szepnęła piękna Karolina, zniżając głos i spuszczając oczy — nie pojmuję tego... Nie, nie!... to niepodobna, ażebyś Wasza królewska mość wypuścił z rąk szczęście, które go oczekuje.
— W tej sali znajduje się czterech Henryków — odpowiedział król — Henryk Francuski, Henryk Kondeusz, Henryk Gwizyusz; lecz jest tylko jeden Henryk Nawarski.
— Cóż więc?...
— Co?... A gdyby ten Henryk Nawarrski całą noc przy tobie przepędził?...
— Jakto, całą noc?...
— Tak; czybyś uwierzyła wówczas, że jej nie przepędził z inną?...
— A!... gdybyś to uczynił, Najjaśniejszy panie — powiedziała pani de Sauve.
— Na honor, uczynię!..
Pani de Sauve, podniósłszy oczy zwilgotniałe skutkiem namiętnych obietnic, uśmiechnęła się do króla upojonego radością.
— Cóż powiesz więc w tym wypadku? — zapytał Henryk.
— W tym wypadku odpowiedziała Karolina — powiem, że Wasza królewska mość prawdziwie mnie kochasz...
— E!... powinnaś była powiedzieć to już dawno, gdyż tak jest rzeczywiście, baronowo.
— Lecz jak to urządzić?... — szepnęła pani de Sauve.
— O!... na Boga, musisz przecie mieć, baronowo, jaką pokojówkę lub służącą, w której pokładasz zaufanie.
— A jakże, mam Dariolę, duszą i ciałem mi oddaną, gotową nawet śmierć dla mnie ponieść, słowem, prawdziwy skarb.
— A więc, powiedz jej, baronowo, że ją uszczęśliwię, gdy zostanę królem Francyi, jak mi to astrologowie przepowiadają.
Karolina uśmiechnęła się.
— Cóż więc — rzekła — żądasz od Darioli?
— Bagateli, która jednak dla mnie jest wszystkiem.
— Lecz czegóż wreszcie?...
— Pokój twój jest nad moim.
— Tak.
— Żądam więc od niej, ażeby czekała za drzwiami. Skoro zapukam pocichu trzy razy, wpuści mnie, a wtedy, baronowo, będziesz miała dowód, któregoś żądała.
Pani de Sauve milczała chwil kilka, potem, niby to oglądając się, czy kto jej nie podsłuchuje, zatrzymała swój wzrok na grupie, otaczającej królowę-matkę; chociaż spojrzenie to było przelotne, jednak Katarzyna i jej dama dworska wspólnie się porozumiały.
— A gdybym toż chciała — rzekła pani de Sauve głosem syreny — zniewolić Waszą Królewską mość do kłamstwa.
— Spróbuj, moja przyjaciółko, spróbuj...
— Dalibóg, przyznaję, że mam wielką ochotę to uczynić.
— Poddaj się jej więc: kobiety są zwykle najsilniejsze po przegranej.
— A więc, gdy Wasza królewska mość zostaniesz królem Francyi, przypomnę mu obietnicę, dla Darioli uczynioną.
Henryk wydał okrzyk radości.
Stało się to właśnie w tej samej chwili, w której królowa Nawarry odpowiedziała księciu Gwizyuszowi.
— „Nocta pro more“.
Henryk rozłączył się z panią de Sauve, szczęśliwy, tak jak książę Gwizyusz po oddaleniu się od Małgorzaty.
W godzinę później, po opowiedzianych dwóch scenach powyższych, król Karol i królowa matka, powrócili do swoich pokojów.
Wkrotce też salony zaczęły się opróżniać, i można było już widzieć podstawy marmurowych kolumn, galerye podpierających. Admirała i księcia Kondeusza przeprowadzało, pomiędzy huczącym narodem, czterystu dworzan protestanckich.
Wkrótce też po nich opuścił Luwr Henryk Gwizyusz wraz z katolickimi panami Lotaryngii, pośród towarzyszenia okrzyków radości i oklasków ludu.
Małgorzata, król Nawarry i pani de Sauve, jak wiadomo, mieszkali w samym Luwrze.ROZDZIAŁ IV. WIECZÓR 24 SIERPNIA 1572 ROKU.
Bezwątpienia czytelnik przypomina sobie szlachcica de La Mole, o którym mowa była w poprzedzającym rozdziale i którego z niecierpliwością oczekiwał król Nawarry.
Młodzieniec ten, jak to zapowiedział admirał, przybył do Paryża bramą Śgo-Marcela, przy schyłku dnia 24 sierpnia 1572 roku.
Rzucając okiem pogardy na liczne domy zajezdne, które wskazywały znaki rozmaitych kształtów i kolorów, po prawej i po lewej stronie wiszące, dojechał na zmordowanym koniu do środka miasta, minął plac Maubert, Petit-pont, most Notre-Dame, bulwary, i zatrzymał się dopiero na ulicy de Bresec, nazwanej potem ulicą de l’Arbre-Sec.
Wspaniała blacha żelazna, skrzypiąc na zawiasach przy towarzyszeniu dzwonów, zwróciła jego uwagę.
Spojrzał więc na lewo, zatrzymał się i przeczytał wyrazy: — „Pod piękną gwiazdą”, umieszczone, pod widokiem najbardziej nęcącym zgłodniałego przechodnia: na ciemnem tle blachy piekł się ptak, poniżej zaś stał człowiek w czerwonym płaszczu, wyciągając do tego nowego rodzaju gwiazdy, ręce i pieniądze.
— To musi być dobra oberża — pomyślał sobie szlachcic — a gospodarz bezwątpienia jest miłym człowiekiem. Słyszałem, że ulica de l’Arbre-Sec znajduje się w dzielnicy Luwru, jeżeli więc zakład nie jest gorszy od znaku, spodziewani się, że będzie mi tu bardzo dobrze.
Podczas, kiedy przybysz rozmyślał, co ma uczynić, nowa osoba, która wjechała na ulicę de l’Arbre-Sec, lecz od strony przeciwnej, to jest przez ulicę Saint Honoré, zatrzymała się, z zadziwieniem przyglądając się znakowi oberży: „Pod piękną gwiazdą”.
Ten, którego już znamy przynajmniej z nazwiska, siedział na białym koniu hiszpańskim, w czarnym kaftanie, ozdobionym agatami. Miał na sobie płaszcz z aksamitu ciemno-fioletowego, buty czarne, szpadę z cyzelowana stalową rękojeścią i takiż sztylet.
Był to człowiek, około dwudziestu pięciu lat mieć mogący, twarzy ściągłej, oczów niebieskich, wąsów pięknych, białych połyskujących zębów, które jakby oświecały jego twarz, skoro uśmiechał się, uśmiechem łagodnym i smutnym.
Drugi podróżny stanowił z pierwszym zupełną sprzeczność.
Z pod zawiniętych skrzydeł kapelusza dawały się widzieć gęste, kędzierzawe, rudawe włosy. Szare jego oczy............................