- W empik go
Królowie bourbona - ebook
Królowie bourbona - ebook
Bradfordowie od wielu pokoleń uchodzą za królów bourbona. Dzięki ogromnemu majątkowi od lat cieszą się prestiżem i prowadzą uprzywilejowany styl życia w rozległej posiadłości Easterly, gdzie panuje staranny podział klasowy. Na piętrze rezydencji mieszkają członkowie dynastii, przynajmniej z pozoru pławiący się w szczęściu i wysmakowanych przyjemnościach. Na parterze zaś znajdują się pomieszczenia dla personelu, niestrudzenie pracującego nad utrzymaniem fasadowego raju Bradfordów. Te dwa światy istnieją obok siebie, ale nie dają się ze sobą pogodzić.
Lizzie King, naczelna ogrodniczka, przekroczyła tę granicę, o mało nie niszcząc tym sobie życia. Wbrew zdrowemu rozsądkowi zakochała się w Tulanie, synu marnotrawnym Bradfordów. Ich gorzkie rozstanie stanowiło dla niej dowód, że słusznie się tego związku obawiała. Teraz, po dwóch latach przebywania z dala od Easterly, Tulane znów przybywa do domu, a wraz z nim wraca cała przeszłość. Nikt nie pozostanie obojętny: ani jego piękna i bezwzględna żona, ani starszy brat, pogrążony w odmętach goryczy, a już na pewno nie rządzący silną ręką patriarcha – człowiek niemający zasad moralnych ani skrupułów, skrywający natomiast wiele strasznych tajemnic. W miarę jak w rodzinie narastają konflikty, cała posiadłość wraz z mieszkańcami wpada w wir przemian. Żeby je przetrwać, trzeba mieć głowę na karku.
J.R. Ward jest autorką ponad dwudziestu powieści, w tym kolejnych części serii o Bractwie Czarnego Sztyletu, świętującej triumfy na liście bestsellerów „New York Timesa”. Na całym świecie ukazało się już ponad piętnaście milionów egzemplarzy jej książek, które wydano w dwudziestu pięciu krajach. J.R. Ward mieszka na Południu USA wraz z rodziną.
„Przygotujcie się na najbardziej grzeszną przyjemność tego lata. To pełna dramatyzmu opowieść o rodzinnych sekretach i odnajdywaniu utraconej miłości, a także zaciętej rywalizacji między cudownie ujmującymi bohaterami i rozkosznie podłymi draniami. Zachwyć się niezwykłą scenerią stanu Kentucky, wyszukanymi strojami i smakiem najlepszej amerykańskiej whisky. Przyjrzyj się, jak niezwykle przedstawione są związki między przedstawicielami klasy uprzywilejowanej i zwykłymi, uciśnionymi śmiertelnikami. Włóż słomkowy melonik i dołącz do towarzystwa celebrującego wyścigi konne”.
– Susan Wiggs, autorka z listy bestsellerów „New York Timesa”
„Przednia zabawa, wprost zapierająca dech w piersiach! J.R. Ward przenosi się z mrocznego i zmysłowego świata walecznych wampirów do zakamarków rezydencji rodu należącego do elity stanu Kentucky. Jej nowi bohaterowie walczą równie zaciekle jak przedstawiciele wampirzego bractwa, a konsekwencje ich działań bywają równie groźne. Po prostu nie mogłam się oderwać!”.
– Lisa Gardner, autorka z listy bestsellerów „New York Timesa”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65586-78-0 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Charlemont, Kentucky
Nad leniwie płynącą rzeką Ohio unosiła się mgła, niczym Boże tchnienie, a drzewa rosnące przy drodze biegnącej wzdłuż rzeki od strony Charlemont przybrały tak wiele odcieni wiosennej zieleni, że aby je ogarnąć, człowiek musiałby dysponować szóstym zmysłem. Błękit nieba był przytłumiony i matowy (na Północy takie zjawisko obserwuje się wyłącznie w lipcu), a choć minęło dopiero wpół do ósmej, temperatura przekroczyła już dwadzieścia stopni.
Był pierwszy tydzień maja – najważniejsze siedem dni w kalendarzu, z którymi nie mogły się równać ani Boże Narodzenie, ani Święto Niepodległości, ani sylwestrowe hulanki.
W sobotę miały się odbyć sto trzydzieste dziewiąte derby w Charlemont.
Co oznaczało, że wszystkich mieszkańców stanu Kentucky ogarniało czystej krwi wyścigowe szaleństwo.
Lizzie King właśnie zbliżała się do zjazdu z autostrady prowadzącego do jej pracy. Już od trzech tygodni funkcjonowała na pełnej adrenalinie, a na podstawie doświadczeń z lat poprzednich wiedziała, że ten gorączkowy nastrój nie opuści jej aż do czasu, gdy w sobotę wszystko zostanie uprzątnięte. Tyle dobrego, że przynajmniej jechała, jak zwykle, w stronę przeciwną niż wszyscy zmierzający do centrum, więc pokonywała trasę dość szybko. Dojazd zajmował jej czterdzieści minut w każdą stronę, ale nawet w godzinach szczytu nigdy nie tkwiła w koszmarnych korkach typowych dla Nowego Jorku, Bostonu czy Los Angeles (co przy jej obecnym stanie umysłu groziłoby atakiem apopleksji). Na te czterdzieści minut składało się dwadzieścia osiem minut podróży przez pola Indiany, następnie sześć minut mozolnego przebijania się przez most i rozjazdy, a na koniec jeszcze sześć do dziesięciu minut trasy biegnącej wzdłuż rzeki, w stronę przeciwną do głównego nurtu ruchu ulicznego.
Czasem miała nieodparte wrażenie, że w tę samą stronę co ona jadą wyłącznie samochody pozostałych pracowników Easterly.
No właśnie, Easterly.
Usytuowana na najwyższym wzgórzu aglomeracji Charlemont posiadłość rodziny Bradfordów (Bradford Family Estate, w skrócie BFE) obejmowała rezydencję o powierzchni niemal dwóch tysięcy metrów kwadratowych, trzy ogrody w stylu francuskim, dwa baseny oraz widok na pełną panoramę hrabstwa Washington. Na terenie posesji stało też dwanaście domków pracowników obsługi, jak również dziesięć budynków gospodarczych. Do posiadłości należała też w pełni wydajna farma o powierzchni ponad czterdziestu hektarów, stajnia na dwadzieścia koni, którą przerobiono na centrum biznesowe, a także dziewięciodołkowe pole golfowe.
Oświetlone.
Na wypadek gdyby ktoś nagle o pierwszej w nocy zapragnął poćwiczyć precyzję uderzeń.
Z tego, co słyszała, tę ogromną posiadłość rodzina Bradfordów otrzymała w roku 1778, podczas wojny o niepodległość, gdy jej pierwszy reprezentant przybył tu z Pensylwanii z oddziałami podpułkownika George’a Rogersa Clarka i sprowadził tym samym do powstającego właśnie stanu zarówno własne ambicje, jak i rodzinną tradycję wyrobu bourbona. A teraz, po niemal dwustu pięćdziesięciu latach od tego zdarzenia, klasycystyczną rezydencję na wzgórzu otaczała posiadłość o rozmiarach niedużego miasteczka, a obsługę całości zapewniały siedemdziesiąt dwie osoby, zatrudnione w pełnym lub niepełnym wymiarze godzin.
Każdy z pracowników musiał się dostosować do iście feudalnych zasad oraz systemu kastowego jakby żywcem wyjętego z serialu Downton Abbey – choć w porównaniu z tutejszym rygorem zasady narzucane przez hrabinę wdowę Grantham mogłyby się wydawać nieco zbyt postępowe. Lepszym porównaniem byłoby chyba panowanie Wilhelma Zdobywcy.
Jeśli więc na przykład (oczywiście to sytuacja czysto hipotetyczna, rodem z telewizyjnego serialu) tutejsza ogrodniczka zakocha się w jednym z synów tego szacownego rodu, wówczas... Nawet jeśli jest ona wysokiej klasy specjalistką uznaną w całym kraju i posiada dyplom architektury krajobrazu Uniwersytetu Cornell oraz należy do dwuosobowego zespołu zarządzającego wszystkimi ogrodami posiadłości, to po prostu nie ma mowy.
Trochę jak w filmie Sabrina – tylko bez happy endu.
Lizzie zaklęła i włączyła radio z nadzieją, że uciszy w ten sposób swoje rozszalałe myśli. Niewiele to jednak pomogło. System głośników zainstalowany w jej toyocie yaris lepiej by się sprawdził w domku dla Barbie – przez kółeczka zamieszczone w drzwiach miała niby płynąć muzyka, ale tak naprawdę był to pic na wodę. W każdym razie dochodzące teraz z tych rozetek piskliwe brzęczenie wiadomości nie działało kojąco.
Zaraz zresztą zagłuszyło je wycie syren karetki nadjeżdżającej z tyłu. Lizzie ostro przyhamowała i zjechała na pobocze. Gdy migoczący, hałaśliwy pojazd ją wyminął, wróciła na drogę prowadzącą zamaszystym łukiem wzdłuż rzeki. I oto ona: wspaniała biała rezydencja Bradfordów, wznosząca się wysoko ku niebu królewska, symetryczna bryła opleciona promieniami porannego słońca.
Lizzie wychowała się w miasteczku Plattsburgh w stanie Nowy Jork, w otoczeniu jabłoniowego sadu.
Co, do diabła, strzeliło jej do głowy, kiedy dwa lata temu wpuściła do swojego życia Lane’a Baldwine’a, najmłodszego syna tego rodu?
I dlaczego wciąż, choć minęło tyle czasu, rozważa najrozmaitsze szczegóły z tym związane?
Przecież nie jest pierwsza, która dała mu się oczarować i uwieść...
Lizzie zmarszczyła brwi i pochyliła się nad kierownicą.
Karetka jechała teraz zboczem wzgórza, w stronę rezydencji. Klonowa aleja rozbłyskiwała czerwono-białymi smugami światła.
– O Boże... – szepnęła Lizzie, wstrzymując oddech.
Żeby tylko nie chodziło o tę osobę, która nasuwała jej się na myśl...
Ale bez przesady, nie można przecież mieć aż takiego pecha.
I czy to nie żałosne, że właśnie w ten sposób o tym myśli, zamiast się przejąć losem osoby, której coś się stało, może zachorowała lub straciła przytomność?
Minęła zamykającą się właśnie bramę z kutego żelaza ozdobioną rodowym monogramem, a następnie, jakieś trzysta metrów dalej, skręciła w prawo.
Jako osoba zatrudniona w rezydencji miała obowiązek korzystać z bramy dla personelu – od tej zasady nie było wyjątków.
Jak by to bowiem wyglądało, gdyby przed rezydencją zauważono pojazd o wartości poniżej stu tysięcy dolarów...?
Uznała, że zrobiła się już zbyt zgryźliwa. Jak skończy się to derby, musi sobie zrobić wakacje, zanim wszyscy dookoła uznają, że przechodzi menopauzę o dwie dekady za wcześnie.
Terkoczący niczym maszyna do szycia silnik samochodu zwiększył obroty, gdy wjechała na prostą drogę otaczającą wzgórze. Najpierw dotarła do pola przygotowanego pod zasiew kukurydzy, na którym porozrzucano już nawóz. Następnie zaś minęła ogród kwiatowy, gdzie kwitły pierwsze byliny i rośliny jednoroczne – główki młodych piwonii były już całkiem spore, a barwą przypominały rumieńce na policzkach naiwnej panienki. Dalej stały storczykarnie oraz szkółki sadzonek, za nimi budynki gospodarcze pełne sprzętów rolniczych i ogrodowych, a na samym końcu rzędy trzy- i czteropokojowych domków utrzymanych w estetyce lat pięćdziesiątych, w jednym i tym samym, przeciętnym stylu – niczym puszki na mąkę i cukier ustawione na kuchennym blacie.
Lizzie wjechała na parking dla personelu i wysiadła z samochodu, zostawiając w nim przenośną lodówkę, kapelusz i torebkę, w której miała krem z filtrem.
Podbiegła do głównego budynku gospodarczego, a następnie przez niezabudowane wejście po lewej stronie wkroczyła do ciemnego wnętrza, gdzie unosił się zapach benzyny i oleju. Gabinet Gary’ego McAdamsa, głównego zarządcy, znajdował się nieco z boku. Mleczne szyby pozwalały dostrzec, że w środku pali się światło i ktoś się przemieszcza.
Weszła bez pukania. Mocno pchnęła cienkie drzwi i znalazła się środku, nie zwracając uwagi na półnagie panienki z kalendarza Pirellego.
– Gary...
Sześćdziesięciodwuletni zarządca odkładał właśnie słuchawkę telefonu, którą trzymał w swojej niedźwiedziej łapie. Jego ogorzała od słońca twarz o skórze grubej jak kora drzewa wyglądała wyjątkowo ponuro. Wystarczyło, że spojrzał na nią znad zabałaganionego biurka, a już wiedziała, po kogo przyjechała karetka – zanim jeszcze wypowiedział imię tej osoby.
Lizzie zakryła twarz dłońmi i oparła się o framugę.
Współczuła oczywiście rodzinie, ale nie potrafiła się powstrzymać przed odnoszeniem tej tragedii do samej siebie. Najchętniej poszłaby gdzieś zwymiotować.
Jeden jedyny człowiek, którego miała nadzieję już nigdy nie zobaczyć, przyjedzie teraz do domu.
Właściwie mogłaby już chyba włączyć stoper.
Nowy Jork
– No już, przecież wiem, że mnie pragniesz.
Jonathan Tulane Baldwine ominął wzrokiem biodro oparte o stół przy jego stosie żetonów do pokera.
– Stawiajcie, chłopaki.
– Hej, do ciebie mówię – znad trzymanego przez niego w dłoniach wachlarza z kart wyłoniła się para ledwie częściowo zakrytych sztucznych piersi. – Czeeść...
Lane uznał, że musi zacząć udawać zainteresowanie czymkolwiek innym. Szkoda tylko, że kawalerkę usytuowaną w samym środku śródmiejskiego wieżowca urządzono w stylu czysto funkcjonalnym. A po co miałby się gapić w twarze tych niedobitków, którzy wytrwali przez osiem godzin, odkąd zaczęli grać? Jedyną wartością, jaką reprezentowali, była umiejętność ciągłego podbijania stawki. O wpół do ósmej rano nie chciało mu się już męczyć oczu próbami odgadywania wysyłanych przez nich sygnałów, nawet jeśli miałoby to pozwolić mu uniknąć natarczywych zaczepek.
– Czeeeść...
– Daj sobie spokój, skarbie, on nie jest zainteresowany – mruknął któryś z graczy.
– Przecież mną każdy się interesuje!
– Ale nie on – zawyrokował Jeff Stern, rzucając na stół żetony o wartości tysiąca dolarów. – Prawda, Lane?
– Jesteś gejem? Czy on jest gejem?
Lane przełożył królową kier na miejsce obok króla kier, a przy niej położył waleta. Miał ochotę popchnąć na podłogę te paplające sztuczne cycki.
– Dwóch z was jeszcze nie postawiło.
– Ja pasuję, Baldwine. To zbyt dużo jak na mnie.
– Ja wchodzę, jeśli ktoś mi pożyczy tysiaka.
Jeff rzucił wzrokiem na Lane’a siedzącego po drugiej stronie stolika pokrytego zielonym suknem.
– I znów zostaliśmy sami, Baldwine – powiedział.
– Chętnie przejmę twoją kasę – mruknął Lane, wyrównując karty w dłoni. – Twoja kolej.
Dziewczyna znów się nad nim pochyliła.
– Ale masz świetny południowy akcent.
Jeff zmrużył oczy za szkłami okularów w przezroczystych oprawkach.
– Zejdź z niego, laleczko.
– Nie jestem głupia – mruczała. – Dobrze wiem, kim jesteś i ile masz forsy. Piję waszego bourbona.
Lane wyprostował się i zwrócił do durnia, który sprowadził tę przeszkadzajkę.
– Billy? No naprawdę...
– Dobra, dobra. – Facet, który wcześniej chciał pożyczyć tysiaka, podniósł się z krzesła. – I tak słońce już wstało. Idziemy!
– Ale ja chcę zostać...
– Nie ma mowy, koniec. – Billy wziął za ramię panienkę z rozdętym ego i poprowadził ją do drzwi. – Zabiorę cię do domu. A on nie jest tym, za kogo go bierzesz. Na razie, łajdaki!
– A właśnie, że jest! Widziałam zdjęcia w gazetach!
Zanim jeszcze drzwi się zamknęły, wstał kolejny zawodnik, całkiem już spłukany.
– Ja też spadam. Przypomnijcie mi, że mam już nigdy z wami nie grać.
– Nie mam zamiaru – oświadczył Jeff, unosząc w górę dłoń. – Pozdrów ode mnie żonę.
– Możesz ją sam pozdrowić, jak się spotkamy przy szabacie.
– Co, znowu?
– Jak co piątek. Skoro ci się nie podoba, to po co wciąż do nas zaglądasz?
– Darmowe żarcie. Prosta sprawa.
– Jasne, bo potrzebujesz jałmużny.
No i zostali sami. Na stole, obok popielniczki pełnej kiepów, leżały żetony o wartości dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów i dwie talie kart. No i nie było już sztucznych cycków.
– Twoja kolej – powiedział Lane.
– On chyba chce się z nią ożenić – mruknął Jeff, rzucając na środek stołu kolejne żetony. – Znaczy Billy. Masz tu dwadzieścia tysięcy.
– Powinien odwiedzić psychiatrę. – Lane przyjął stawkę swojego kolegi ze studiów, a następnie ją podwoił. – Żałośni są, oboje.
– Mogę cię o coś spytać? – zagadnął Jeff, opuszczając karty.
– Byle o nic trudnego. Jestem pijany.
– Kręcą cię?
– Żetony? – Gdzieś w kącie rozległ się dzwonek komórki. – Pewnie. Możesz ich wrzucić trochę więcej...
– Nie, kobiety.
– Słucham? – Lane podniósł wzrok znad kart.
Stary kumpel oparł łokieć o zielone sukno i pochylił się w jego stronę. Krawat gdzieś mu przepadł już na samym początku gry, a śnieżnobiała krochmalona koszula zrobiła się miękka i luźna niczym koszulka polo. Wzrok miał jednak uważny i przenikliwy.
– Nie będę się powtarzał. Wiem, że to nie moja sprawa, ale słuchaj: ile już czasu minęło, odkąd tu przyjechałeś? Prawie dwa lata. Śpisz na mojej kanapie, nie pracujesz, co zresztą mogę zrozumieć, zważywszy na twoje pochodzenie. Ale żeby tak żadnych kobiet, żadnych...
– Za dużo myślisz, Jeff.
– Mówię poważnie.
– To stawiaj!
Komórka ucichła. Ale Jeff nie miał zamiaru zamilknąć.
– Czasy studenckie są już dawno za nami. Wszystko się zmienia.
– Najwyraźniej nie wszystko, skoro dalej śpię na twojej kanapie.
– Co się z tobą dzieje, stary?
– Umarłem z nudów, czekając, aż postawisz zakład albo się wycofasz.
– To jeszcze dwadzieścia tysi – mruknął Jeff, rzucając na stół stos czerwonych i niebieskich żetonów.
– I o to chodzi! – Komórka znów się rozdzwoniła. – Przyjmuję. I podbijam do pięćdziesięciu. O ile się przymkniesz.
– Jesteś pewien?
– Że masz się przymknąć? O, tak.
– Agresywna gra w pokera z bankierem inwestycyjnym takim jak ja? Trzeba choć trochę wierzyć stereotypom. Jestem chciwy i umiem świetnie liczyć. W odróżnieniu od ludzi twojego pokroju.
– Mojego pokroju?
– Ludzie tacy jak wy, Bradfordowie, nie wiedzą, jak się zarabia pieniądze. Nauczono was tylko, jak je wydawać. W przeciwieństwie jednak do większości tego rodzaju dyletantów wasza rodzina ma przynajmniej stały dopływ gotówki. Chociaż właśnie dlatego nie musieliście się niczego uczyć. Nie jestem więc pewien, czy na dłuższą metę to wam służy.
Lane wrócił myślami do przyczyn, dla których w końcu na dobre opuścił Charlemont.
– Sporo się już nauczyłem, możesz mi wierzyć.
– Gorzko to brzmi.
– Nudzisz mnie. Mam tryskać entuzjazmem?
– Dlaczego nie jeździsz do domu na święta? Boże Narodzenie, Święto Dziękczynienia, Wielkanoc...
Lane złożył karty i odwrócił je na stole figurami do dołu.
– Jakoś już, cholera, nie wierzę w Świętego Mikołaja ani w zajączka wielkanocnego, a indyk jest przereklamowany. O co ci chodzi?
Nie powinien zadawać tego rodzaju pytań. Zwłaszcza po całej nocy spędzonej przy pokerze i alkoholu. A już szczególnie facetowi takiemu jak Jeff, organicznie niezdolnemu do mówienia nieprawdy.
– Martwi mnie, że jesteś taki samotny.
– Chyba sobie kpisz!
– Jestem jednym z twoich najstarszych kumpli, tak? Jeśli ja ci tego nie powiem prosto w twarz, to kto to zrobi? I nie rzucaj mi się. Sam sobie wybrałeś na wiecznego współlokatora nowojorskiego Żyda, a nie jednego z tych licznych sztywniaków z Południa, którzy chodzili z nami na tę kretyńską uczelnię. Więc się pierdol.
– Gramy czy nie?
– Odpowiedz mi na jedno pytanie. – Jeff zwęził źrenice, wbijając w niego przenikliwy wzrok.
– No dobra, muszę się poważnie zastanowić, dlaczego właściwie nie zdecydowałem się nocować u Wedge’a albo Chenowetha.
– Ha! Nie dałbyś rady znieść żadnego z tych typów przez dłużej niż dobę. No, chyba że w stanie upojenia, który zresztą towarzyszy ci stale od trzech i pół miesięcy. A to dla mnie kolejna niepokojąca okoliczność.
– Stawiaj! Już! Na litość boską...
– Dlaczego...
Komórka rozdzwoniła się po raz trzeci. Lane wstał i przemaszerował do barku, na którym obok jego portfela leżał rozświetlony telefon. Nawet nie spojrzał, kto dzwoni. Odebrał tylko dlatego, że w przeciwnym razie mógłby kogoś zamordować.
W słuchawce rozległy się trzy słowa, wypowiedziane męskim głosem z południowym akcentem:
– Twoja mamunia umiera.
Podczas gdy ich sens pomału docierał do jego mózgu, wszystko dookoła zadrżało, ściany zaczęły się zacieśniać, podłoga falowała, a sufit opadał mu na głowę. Wspomnienia całkiem go osaczyły, a alkohol w żyłach nijak nie osłabiał ich zmasowanego ataku.
Nie – pomyślał Lane. Nie teraz. Nie dziś rano.
Z drugiej strony czy kiedykolwiek byłby odpowiedni czas? „Nigdy, przenigdy” zdawało się jedynym terminem do zaakceptowania.
Usłyszał z oddali swój głos, mówiący:
– Będę na miejscu przed dwunastą.
Po czym się rozłączył.
– Lane? – Jeff wstał z krzesła. – Jasna cholera, nie zemdlej mi tu. Za godzinę mam być na giełdzie, a muszę jeszcze wziąć prysznic.
Lane patrzył z oddali, jak jego własna ręka sięga po portfel. Włożył go razem z telefonem do kieszeni spodni, po czym ruszył w stronę drzwi.
– Lane! Dokąd ty się, kurwa, wybierasz?!
– Nie czekaj na mnie – rzucił Lane, otwierając drzwi.
– Kiedy wracasz? Ej, Lane, co jest, do diabła?
Stary dobry kumpel wciąż coś do niego mówił, Lane jednak po prostu wyszedł, pozwalając, żeby drzwi się za nim zamknęły. Na końcu korytarza pchnął kolejne, stalowe, prowadzące na betonową klatkę schodową i zaczął zbiegać na dół. Po całym budynku niosło się dudnienie jego kroków. Ścinając zakręty, wybrał znajomy numer telefonu, a gdy uzyskał połączenie, powiedział:
– Mówi Lane Baldwine. Proszę odrzutowiec na lotnisko Teterboro, teraz. Lecę do Charlemont.
Po chwili przerwy znów rozległ się w słuchawce głos asystentki jego ojca:
– Mamy dostępny samolot, proszę pana. Rozmawiałam z pilotem. W tej chwili przygotowywany jest plan lotu. Gdy dotrze pan na lotnisko, proszę się skierować...
– Wiem, gdzie jest nasz terminal – przerwał Lane, wpadając do marmurowego holu. Skinął portierowi i ruszył w stronę obrotowych drzwi. – Dzięki!
To tylko szybki wypad, mówił sobie, gdy już się rozłączył i łapał taksówkę. Przy odrobinie szczęścia do wieczora, najpóźniej do północy, wróci na Manhattan i będzie dalej grać na nerwach Jeffowi.
Jakieś dziesięć godzin. Góra piętnaście.
Przecież musi się zobaczyć ze swoją mamunią. Tak zawsze robią chłopcy z Południa.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------