- W empik go
Kroniki Jagiellońskie. Tom IV. Krzyżacy Zakon Zdrady - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Kroniki Jagiellońskie. Tom IV. Krzyżacy Zakon Zdrady - ebook
Ostatnia część Kronik Jagiellońskich opowiada o ostatnich latach życia króla polskiego Władysława II Jagiełły i jego w walce z Krzyżackim zakonem Najświętszej Marii Panny poprzez Sobór w Konstancji w 1414-1418.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-441-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opowiadanie dedykuje swoim Wnukom
Od czasu śmierci tragicznej, w dniu 7 sierpnia 1411 roku. W Ropczycach, Arcybiskupa Gnieźnieńskiego i Kanclerza Koronnego, Mikołaja Kurowskiego, kiedy to ten, zleciał z konia prosto na łeb, i kark sobie skręcił, jadąc na wezwanie króla swego Jagiełły, jako zawsze wierny, służbie kapłan. Przez długi czas pogrążony w smutku byłem jako pisarczyk jego, dwór wawelski, jak i całe królestwo polskie. Zaś Krzyżacy w Malborku, z tego powodu wielką ucztę wydali, a na niej tak popili się, zaś potłukli między sobą, o władzę w zakonie, tak że wielki refektarz wyglądał jak by Jagiełło, znowu na ich twierdzę najechał i z armat ostrzelał. Konwent natomiast takie miał gęby poobijane, jak by spod Grunwaldu Krzyżacy, dopiero co wrócili. Koronni za to z honorami, swego Kanclerza Mikołaja uprzednio odprowadzili, w kondukcie żałobnym aż do Katedry w Gnieźnie, przez najbliższych, w tym kancelistów wszelkich, duchowieństwo i samego mnie skryby Kurowskiego. Gdzie w prastarym grodzie, pogrzeb był bardzo uroczysty i z takim zgromadzeniem ludu bożego, na jaki zasłużył ten patriota i pierwszy wróg zakonu Krzyżackiego. Po swoim powrocie, do Krakowa polazłem jako pisarczyk na pielesze domowe, kulawo bo, m jako i Kurowski z konia zleciał na zbity łeb. Bo na, stypie na cześć kanclerza zbyt dużo, m miodu wychlał. Jechałem z Gniezna do chałupy swojej poturbowany mocno, i siedział, ja w chałupie swojej aż do końca stycznia 1412 roku, niemal bezsilnie, bo od czasu do czasu, pismo święte księdzu biskupowi Trąbie w mozole przepisywałem. Jak i kronikę jego wymysłu, o konflikcie króla naszego, Władka II z krzyżakami w roku pańskim 1410,według notatek księdza, który jeszcze w Bydgoszczy rzekł mi jak jędza, przepisz mnie to wszystko ku potomności w bibliotece Wawelskiej będzie. Jak powrócę z Kowalewa, dasz mi do wglądu jakoś się spisał trutniu. To co, m miał czynić? Siedział ja jak mól książkowy i pisał, w trudzie bardzo wielkim. Bo ksiądz miał pismo jak kura pazurem na ziemi skrobane, nie inaczej. Jako, m obiecał owemu, niechętnie bardzo. Już chciałem się zatopić, w żałobie ponownie i gębę swoją z wielkiej rozterki, w kuflu z zimnym piwskiem, zamoczyć. Kiedy małżonka moja, zwana w tajemnicy przez kumotrów i gdzie ją tylko znali, pisarczyk, ową niewiastą, przypędziła biegiem z szopy, gdziem to, trzymał wszelakiego rodzaju zardzewiałe zbroje, broń starą i rozliczne graty, gospodarcze. Zaś powiada mnie owa niewiasta nieznośna, szybko nogą tupiąc w polepę. Aż kurz się podniósł pod powałę, taki jak na gościńcu w skwarną pogodę. Coś to, myślał sobie trutniu wawelski? Gębę swoją zaraz, po pogrzebie księdza Kurowskiego, w piwskach i miodach, z niemocy wielkiej moczyłeś! A teraz, dalej się do tego, zabierać zamierzasz? Nie ma tak dobrze, jakoś to sobie umyślił szybko. Choć no tu zaraz, do szopki owej. A czego mnie to, w jakiejś szopie szukać, kiedym ja skryba dworski jest chyba, co? Zaś księdzu Trąbie, kroniki jego przepisuję. A po to, że nasz wspólny majątek, w ruinę popada. Rzekła pisarczyk, owa niewiasta patrząc mnie a, swojemu mężowi prosto w ślepia, jak bazyliszek jak i ksiądz mój nieobecny, na razie Trąba. W jaką ruinę, znowu? Czy brak ci jakiego grosza, lubo miedziaków? Czy czego tam, wymyślisz sobie? W fantazji niezmierzonej jak morze, bałtyckie nasze? Zapytałem pisarczyk, owej, bardziej ostrożnie na wypadek, najazdu na mnie, przez zastępy krzyżackie, i niewieście. Grosza żadnego, mnie nie brak, jeno dziada, porządnego w chałupie, potrzeba ot co. Na to, Pisarczyka niewiasta powiada. Koło od woza naszego się rozlazło, na części cztery, i naprawić je zaraz, trza. Jeno na cztery? To i tak nieźle jeszcze, gorzej by było jak by się, na sześć części rozlazło, powiadam pisarczyk, owej. Dalej trutniu miodowy, bierz się do owego woza durnego, bo mnie trzeba pilnie, na stary rynek po sprawunki jechać. A na drugi wóz nas nie stać, jest. To jako pisarczyk, na to w obronie swojego kanclerskiego urzędu pisarczyk, owego powiadam jej bardzo uprzejmie i dwornie jako zwykle. Com to ja, jakiś piast kołodziej jest? Myślisz sobie niewiasto? Co bym, koła stare naprawiać musiał, albo nowe czynić? I niby z czego, owe koło? Robić mam? Ze starego miecza zardzewiałego dawno, lubo przekuwać twoje koło na nowo, kiedym nie kowal Szymon jest? Albo jaki inny smoluch kowalski. Lepiej może, z gęsich piór, koło ci uplotę? Bo tych u mnie dostatek. Prędzej to na pierzynę piór moich starczy, niźli na kołomyje i wymysły twoje jakieś. I powiadam ci to ja, jako mąż twój nieszczęsny, od trzydziestu roków. Że to właśnie, tak jest i nie inaczej. Bo jak by ja, był piast kołodziej po kądzieli, to koło od woza by ci, się nie rozlazło ze starości wielkiej. Bo oto, byśmy na Wawelu, na zamku krakowskim, siedzieli oba. Zaś dziatwa nasza by, książętami była. Ty, jako królowa pani, ja zasie jako król, z dynastii piastów. A tak, co nam, innego w tym żywocie pozostaje? Królowi litewskiemu, z nowej dynastii owych Jagiellonów musimy służyć, a przed tym, nim to nasza królowa Jadwiga pomarła. Rodowi wielkich Andegawenów posługiwać musieli my oba, i na owe koło od woza grosiwa, braki w sakwie swojej masz? Zaś opasłej jako ślepia moje widzą, niewiasto? Praśnij, owe stare koło, w najciemniejszy kąt szopy, lubo do lamusa samotrzeć, zanieś. Zaś nowe całkiem, sobie kup, albo i, ot co. Weź, sobie na ostatku, żonko moja, kołodzieja z grodu, to ci owe koło, raz dwa zamieni, na nowe. Prędzej ciebie, ja sobie na męża posłusznego, gdzieś zamienię, lubo przez łeb durny czym prasnę. A co to myślisz sobie, trutniu jakiś? Że u mnie, w komorze, grosiwo rośnie, jako grzyby w lesie? Nie wiem ja, niczego o grzybach żadnych, bo owych nie jadam. Z obawy co byś mnie czasem, nie struła. Król nasz Jagiełło, też byle czego nie jada, ani nie pija z tych samych powodów. Zaś mój kumoter, medyk owego Jagiełły, Jakubek Kuna. Wiesz który, to, zaś jest? Pisarczyk, owa, stała bezradnie, przez chwile pod ścianą, oparłszy się na miotle brzozowej, bo przecie ze zdumienia ją, całkiem zatkało i w słup soli zamieniło. A pisarczyk, owej dalej prawię. Powiadał mnie, razu jednego, ów kumoter Jakubek, tak. Pod Malborkiem. Jak król nasz zamek tameczny oblegał, z krzyżakami w środku zawartymi mocno! Jakom to ja, z maligny był, przez owego Jakubka uleczony. Razem z owym, naszym kumotrem Piotrowi, nem. Powiada mnie on, jako już my wszystko pod tym Malborkiem, co było z zapasów na czas Grunwaldu, zeżarli. Zaś kucharze nasi, co do gara włożyć nie mieli. Łącznie z Mikołajem Kozą, kuchmistrzem królewskim. To zaś, pan nasz Jagiełło, grzybów nakazał rycerstwu w boru sobie szukać, bo przecie mizeria z nami straszna była. Przeto Jakubek Kuna gadał, tak. Jakoś my oba, w boru za grzybami byli, z innymi kmiotkami i głodomorami. Wszystkie grzyby raczej są, jadalne, powiadam ci kumotrze mój. Jeno niektóre, tylko raz jeden. Dobre są. Co i prawdą, pewnikiem jest. Albo i, jak królowi naszemu, takoż samo, pod owym Malborkiem koło od armaty, razu pewnego się rozlazło i bieda taka sama była, z owym kołem, jako i u ciebie, żono moja miła. Jak cię trzasnę mokrą szmatą, przez łeb, ty grzybie durny, to ci się odechce, wszelakich grzybów, piwska, i Jakubka Kuny, owego drugiego opoja, jako i ty sam. Do naszej, szopki, ruszaj mi migiem. I za skrzynkę, na narzędzia bierz się. Puki, m dobra jeszcze, jest. A nie! To i królowi naszemu, zaraz doniosę, że to w chałupie, od pomocy się żonie swojej własnej wymawiasz. Dobrze i to chociaż, że tylko Jagiełłę o tym uwiadomisz uprzejmie, i z dworskimi manierami. Zaś nie będziesz poselstwa, z taką paskudną informacją, do Zygmuntka Luksemburczyka, na dwór do Budy. I na Węgry, sposobiła. No i pewnie, jeszcze ci rzeknę. Oba wy z królem w komitywie dla mnie dziwnej, siedzicie, i obydwa na jednym punkcie, fioła jakiegoś macie. On sam, że to ptaszysków, wysłuchiwał by całymi godzinami i po nocach nawet. Ty zasie w drzewie owe, jemu bez ustanku strugając. Nosisz mu zaś owe, ptaszyska i te figurki malowane, dla uciechy i siedzicie razem, nad owymi wydziwiając. Jak byście cuda, na niebie jakieś widywali. Zaś w izbie naszej, można się, o trociny lipowe przewrócić, i zabić z kretesem, czasami. Jako za miotłę, sam nie sięgniesz i ogarniesz jako tako. No i co, z tego złego? Na to pisarczyk, owa, odrzekła. Odetkawszy się jakoś nagle. Lepiej mnie, ptaszyska kolorowe strugać, czy figury jakieś farbami kraśnieć. Zaś wydziwiać, z królem nad ptaszyskami struganymi i onych nocami, wysłuchiwać. Chociaż by, dzień w dzień, miast twojej gadki durnej, przez całe życie moje. Jako dziad proszalny nieraz po Krakowie łazisz, a nie jako szlachcic słuszny. Lubo po karczmach po próżnicy łazić cięgiem postura twoja, się lubuje ponad wszystko. Za piwskiem, lubo jakimś wińskiem czy innym cienkuszem. Zaś pogadywać z kumotrami jacy, ci się napatoczą pod ślepia kaprawe. Rozprawiać o licznych przewagach wojennych, jakoś to nigdzie miecza nie dobył, ośle stary. Jako ty, jak tylko chwilę wolną, od służby królowi posiadasz, łazisz po Krakowie jak obwieś jaki, i zaś mury podpierasz. Co by się, ze starości nie obaliły. Zaś cię, na dworze obwiesiem, z tymi drugimi, pozywają. Jakom cię, to przecie nie raz, i nie dwa, na grodzie naszym naszła. Tego mnie już było za wiele, przeto pomyślał ja sobie po cichu, gdziem to ślepia miał za młodu. Że o tom, chyba z krewniaczką komtura Szwelborna śluby powziął. Machnął ja, na to wszystko łapą, i nie rzekł, owej już nic. Bo i tak przecie nie, było co, czy innej rady, i do szopki owej jako do twierdzy malborskiej polazł, ja. Cały boży dzień prawie, zmitrężył ja, nad kołem owym. Jeno nic, nie chciało do drugiego pasować, i razem na piaście siedzieć. Zaś po obiedzie, koło od woza mocno naprawione, jam osobiście własnej, żonie oddał. A że, nieco to i koślawe wyszło z naprawy, wóz nieco czasami mniej a czasami bardziej. Po bruku krakowskim brykał, jak młody źrebiec, na błoniach przy Wiśle. Zaś jednego dnia, znowu przywlekła się owa krzyżacka, moja żona ze strychu. Gdzie z kolei swoje, ptaszyska wystrugane trzymała dla ilości bardzo wielkiej, że to już i w chałupie miejsca dala nich, nie było. I powiada, przymilnie jakoś bardziej. Musisz to zaraz, na dach wyleźć, i dachówek parę założyć. Bo wiatr je porwał, i do środka mi się deszcz, ze śniegiem czasem naleje, czy nasypie. Na to jam, już ogarnięty całkiem niemocą, rzekłem jej. Przecie dachówek, w chałupie u nas, na zapas nie ma, bom nie ceglarz jest ani dachówkarz. Zaś jako i to powiadam, owej. Że przecie ona sama, jako z miotłą brzozową, łażąca po obejściu. Powinna podlecieć sobie, do dachu naszej chałupy. I dachówki zamienić jako, baba jaga, na miotle latająca. Czego owej, było, już za wiele. Zaś bez, żadnego wypowiedzenia wojny, królestwu naszemu, natarła na wojska nasze, samotrzeć. Że i uchodzić chciałem, z chałupy swojej, zaraz. Od pewnej niebezpieczności jak, i spod Malborka król nasz, ze wstydem wielkim z pola oblężenia, wielkiego mistrza Plauena, złaził. Przed tym nim poległ ja, na polu bitwy z niewiastą swoją. Ta mnie jeszcze rzecze po swojemu tak. A wiesz ty jełopie gminny, co mnie król w tajemniczości wielkiej powiadał? A z czego mam, to wiedzieć? Co wy tam pogadujcie, w tajności oba, przeciw szlachcicowi słusznemu jakim ja, jest. Na to niewiasta pisarczyk, owa powiada. Nie o ciebie tu idzie, jeno o Piotrowi, na, jako to na sąsiada naszego i kumotra swojego powiadasz. A z tym, znowu co, się wam przyśniło? Nic, rzeknę ci ja o tym, jako słowem szlacheckim mi przyrzekniesz, że nie powiesz o tym nikomu, co mnie król powiadał w tajności. Musiał przyrzec jej na krzyżyk na ścianie wiszący. Przez ową własnoręcznie wystrugany i powiadam. Gadaj zaś, składniej niewiasto, jako masz co powiadać a jako nie. To zawrzyj japę i na rynek popędzaj ku swojej uciesze, z przekupkami w plotki krakowskie się wdać. Bo mi do owego dekarza w końcu iść trza. Zaś siadaj se dziadu, przed tym, na ławie wedle komina, bo jako ci rzeknę co wiem, padniesz trupem tu na miejscu, miast pola grunwaldzkiego jakoś z niego w zdrowiu wylazł. Lubo z owego Malborka z Piotrowi, nem, coś to ledwo z żywotem uszedł. No? Gadaj zasie. Siedzę wygodnie, jako ślepia twoje zalotne, widzą pewnie. Zaś miodu zimnego z loszku w kubas mi wlej, czy czego tam masz na pod orędziu, wedle uciechy jaką chcesz mi sprawić. To pisarczyk, owa moja miodu w kubas wlała, ze zdziwieniem na gębie mojej i powiada, tak. Jeno nie wiem czy ci mam to rzec, co wiem od króla? To ja powiadam. Weź mi, idź ty, lepiej plotkować z niewiasty na rynku, prędzej ci jadaczka się ruszać będzie między nimi. Niźli, tu w chałupie naszej. Jakom ci już dziś, powiadał. No to słuchaj zaś, powiada niewiasta moja. No? Powiadam pisarczyk, owej drugi raz. Jak oście oba z Piotrowi nem ze szpiegowania na ziemie zakonne, powrócili. Król nasz mnie powiadał, że oto Piotra Malarczyka do siebie wezwał w tajności przed wszystkimi. No i co? No i powiadał mnie król, tak. Że to niby tak onemu, powiadał. Widzę ja, żeś to sługa mój dobry, razem z tym drugim obwiesiem i na ziemi zakonnej z rozkazu, iście się oba dobrze sprawili. Zaś Pieter niby, królowi powiada. Wedle pana swego zawsze, m rozkaz królewski pierwej spełniać winien, niźli do beczki zaglądać z piwskiem, jako mój kumoter durny, a pisarczyk waszej królewskiej mości. A to kanalia krzyżacka, powiadam pisarczyk, owej na to. Nic to, jeszcze takiego słuchaj, dalej zaś. No powiadaj, przeto. Król powiada, do owego Piotrowi na tak. Od przyszłego roku, a będzie to przecie, nowy 1408 rok pański. Ustanawiam cię na urzędzie naszym, na urzędzie świętego inkwizytora, za zgodą i nakazem papieskim. Jakim otrzymał ze stolicy Piotrowej. A ty, Pietrze mój, jako inkwizytor króla, na wszelakie odstępstwa, od wiary naszej, ścigać będziesz heretyków wszelkich. I pod sąd grodowy, stawiał niezwłocznie. Na to, jakom łyknął miodu z kufla, tak mnie zatkało, że musiała mnie pisarczyk, owa przez plecy palnąć. Bom to zadławić się chciał, ze zdumienia w jakie, m wpadł i udusić miodem z kretesem mogłem. To powiadam niewieście swej, nie wierzę za bardzo, co mi tu wygadujesz niewiasto. Ale może i takie coś, czasami być. Bo to przecie nie raz i nie dwa go na dworze nie ma. Zaś nie wiadomo, gdzie się pałęta ów, inkwizytor jako powiadasz. Jeno to jeszcze myślę, że to słabo coś mu jego interesy idą, bo jako by złapał kogo na czymś, co przeciw kościołowi, gada. Głośno by o tym, na dworze naszym było. Dam ja owemu obwiesiowi taką inkwizycję, że prędzej sam na stosie zapłonie jako czarownik jakiś. W pierwej idę ja, na Wawel, opatrzyć się jak i co. Zawołał ja, jednak całkiem wprzódy, pomny na wołania niewiasty swojej. Dekarza z grodu, i do chałupy trutnia ściągnąłem, zaś dałem mu pięć groszy, za dachówki nowe i robotę jego na wysokości. Za co mnie, dekarz Wojciechem zwany, w łapę chciał całować, zaraz. Jeno, m mu rzekł prędzej, niźli ten się do łapy mojej zabrał. Puknij się w łeb swój, człecze durny. Jam ci, przecie wdzięczność, winien do zgonu swojego. Który nadejść mógł prędzej, niźli na samego księdza Mikołaja Kurowskiego. Jak ten, z konia zleciawszy, ducha zaraz wyzionął. Ja zaś, jak tylko pomyślawszy o dachu swoim, zaraz musiałem do Jakubka Kuny iść, na nerwów moich skołatanych mocno, kurowanie. Takim był roztrzęsiony jak, by mnie krzyżaki samotrzeć napadli, i po łbie kijami, tęgo obili. Za czym, prędzej na Wawel polazłem, aby wojny nowej, z zakonem krzyżackim nie wywoływać. Z owym, komturem tucholskim, jako, m na niewiastę, swoją powiadał. Bo i po prawdzie, w komturii tucholskiej, się owa przecie porodziła. W 1351 roku, rok prędzej od swego, kumotra królewskiego Władysława II. Przez co rówieśnikami, będąc o sztuce różnej pogadywali, wytrwale. Rezydował ja chętniej, na naszej smoczej jamie. Aby zaś w spokoju i nadziei, na lepsze czasy, w zacnym towarzystwie kumotrów swoich czekać. Z wyjątkiem owego inkwizytora, przy którym zważać trza było, co się gada. Od tego też czasu, siedziałem na Wawelu na kurzej stopie, przy swoim pulpicie. Czy to w kancelarii królewskiej, albo i u siebie w chałupie czasami, jak, om w zamku, nic do roboty nie miał. Cicho raczej, jako mysz pod miotłą. Wyglądał pisarczyk czyli gęba moja czasami, jak struty i nawet garnca z piwskiem do gęby właściwie, ja nie powziął, od czasu pogrzebu. Z wyjątkiem, kilku beczek i antałów miodu krakowskiego wypitych. Na co, moja własna ślubna niewiasta, obawy zaraz powzięła i strach miała, czy mi się coś, we łbie, z żalu za kanclerzem Kurowskim nie przekręciło. Ja sam też, nie odpowiadał, zbytnio składnie na zadawane mi często, pytania, bo mnie i wygodniej było. Król nasz, nawet chciał wysłać, mnie z tego powodu, po konsultacji naukowo mocno medycznej z pisarczyk, ową niewiastą, na kuracje łba mojego, do medyka i kumotra owego, Jakubka Kuny. Ale król nasz Jagiełło, jako mąż stanu, strategicznie wielki wódz, zreflektował się ostatecznie, w błędzie taktyki wojennej, jaką przyjął. Przemyślał sposób i w końcu, powiadał do niewiasty pisarczyk, owej tak. Lepiej my, do Jakubka twego, męża durnego, nie pchajmy, na kuracje żadne. Bo to i przecie, oni dwaj bardzo, lubują się w swoim towarzystwie kręcić, a jeszcze lepiej obracać, jedną flaszę za drugą. Zaś owa, zagadała zaraz do Jagiełły. Ano, ano, wasza królewska mość. Jeno co czynić z pijakami obrzydłymi? Zaś kumoter owej, Władek II ponoć bezradnie łapy rozkładał, bo i on konceptu na te okoliczności nie posiadał. Przeto, wszystko pozostało po staremu. Jeśli idzie o koncept wspomnianego, ten niezmiennie pozostawał zaczepny, i obronny za razem, jak i u króla Jagiełły z Krzyżakami. Na zadawane mi, przez mojego kumotra, owego Malarczyka królewskiego i inkwizytora świętego niedawno mianowanego, Piotrowi na, zwanego na dworze dalej, aniołem. Dla spokojnego usposobienia, które tamten raczej posiadał. Nie powiadałem nic, dla bezpieczeństwa czystości wiary. Zaś jako i tamten czasami, gębę trzymałem na kłódkę zawartą. A z którym, to przecie, na przeszpiegi w ziemie zakonne już, w 1407 roku Pańskim, jeździłem. O samej bitwie i potrzebie Grunwaldzkiej nie gadając. Czy bitwie owej sławetnej, o skarby Wielkiego Mistrza Ulryka von Jungingena, w skarbcu ukrytych, na zamku w Radzyniu Chełmińskim. Siedziałem zaś i przysypiał ja często, na stołku swoim, przy pisaniu kiwając się w lewo i prawo. Raz tak się rozkołysałem mocno, że łbem kudłatym w pulpit przywaliłem, aż mi się, pióra gęsie poprzewracały i na podłogę spadły. Zaś inkaust, na łeb sobie, m wylał i mocno zdumiony patrzał ja, ślepiami dookoła co się dzieje. I łeb swój rozcierałem gdzie to, na środku czoła piękny, guz mi się pojawił, jak księżyc w pełni, doprawiony do koloru, atramentem zielonym. Na kumotra swego nie zważając, zakląłem coś głośno. Tamten zaś, skrzętnie malował, coś na lnianym płótnie naciągniętym na sztalugi w dużej ramie. Był to portret drugiej, córki króla Jagiełły i Anny Cylejskiej, Jadwigi Jagiellonki. Jako pisarczyk nieszczęsny kląłem dalej, coś szpetnie, pod nosem. Malarczyk lubo inkwizytor królewski jak kto woli, swoim zwyczajem od malowanego obrazu do mnie się, odwrócił. I nic, tylko. Nagle ha, ha, ha, głośnym śmiechem zagrzmiał. Wtedy właśnie, jakiś hałas wielki na korytarzu, się uczynił. Bo, przecie grube dębowe drzwi od kancelarii, naszej prywatnej, zwanej też Smoczą Jamą. Trzasły z wielkim hukiem, jak w natarciu wroga jakiegoś, na zamek wawelski i z trzaskiem ustąpiły. A do kancelarii wpadł, jak bomba, zwierzchnik obu nas obecny. Arcybiskup nowo mianowany, Mikołaj Trąba. Powiada głośno, za swoim zwyczajem. Czego to drzemiesz trutniu, nad pulpitem jako stary kot na piecu? Gadaj mi zaraz. Budźcie mi się obaj, z owej maligny. Bo do Konstancji, do Ojca świętego ze mną chyba w przyszłym roku, na sobór pojedziecie. Ale w pierwej, listy do Papieża Grzegorza XII napiszemy, lubo do którego innego. Zaś za, podróżą, oglądać się będziemy, nieco później. Najpierwej księdzu musimy gratulacje, lubo kondolencje złożyć, jako naszej wielebności, że to król i papież nad księdzem się zmiłował i tytuł arcybiskupa mu przydzielił. Powiadam mu w ślepia, na początek. Bóg was opłać, kmiotki moje. Powiada zadowolony wielce nasz nowy arcybiskup, że my nie zapomnieli mu powinszować nominacji arcybiskupiej. Za to, żeby mu zbyt wesoło nie było, pytam zaraz. A flaszę jakąś na tą okazję wytrąbimy? Na co ksiądz jak zwykle powiada mi, idź ty przechero, lecz się na łeb lepiej. Bo po Malborku widzę ja, że ty do rozumu jeszcze nie przylazł całkiem. Albo żonie twojej powiem, coś mnie tu śpiewał na powitanie, zaraz odechce ci się z flasz po strychach miody trąbić. Niech księdzu jest wedle woli, powiadam ugodowo. Zaś zmieniłem temat zaraz, przewidziawszy nową wojnę krzyżacką, baby mojej ze mną samotrzeć. Powiadam przeto. Gdzie to, wasza miłość, już o przyszłym roku, myśli? Jak ów kogut, co to przemyśliwał o niedzieli, a w sobotę łeb mu ścieli. Do przyszłego, roku jeszcze, przecie szmat czasu. Powiadam księdzu arcybiskupowi nowemu. Bo to przecie obiecują, mi na tronie Piotrowym nominację, i na sutannę czerwoną, i stan kardynalski. Rzekł, z pewną dumą, arcybiskup Trąba. Na którym tronie? Zapytałem, i dodałem zaraz. No i co, za tym? Jeszcze przecie, waszej miłości nominacji papież nie dał, a i nie wiadomo który z nich, może ową, ojcu przydzielić. Bo przecie jest na tronie, papież i anty papież. I jeszcze jeden na dodatek, papieżem się mieni tym dwóm naprzeciw, i okoniem wszystkim stając. Z resztą, do Konstancji? Czy tam gdzie? Za czym jechać, ksiądz arcybiskup chce? A ja, albo i ten tam, co pod ścianą siedzi? Po co? Na to ksiądz Trąba, nadął się do zadęcia w siebie i powiada. Jam przecie, rzymskokatolicki ksiądz jest, to i od Rzymskiego papieża, tylko przyjąć purpurę mogę. No. Zasie jako pisarczyk jego ślepia, m wybałuszył, na taką wiadomość i dalej przestraszony siedziałem, łeb swój i atrament na nim, dalej wytrwale rozcierając. Nagle, olśniło łeb mój nieszczęsny, bo oto przypomniał ja sobie, o sposobach na guzy na łbie, niezawodnych. Zaś krótką mizerykordię za pasa jam sobie wyciągnął, i do guza swojego przyłożył szybko. My? I po co? Wasza miłość, gdzieś znowu wlec się chce, nas za sobą po gościńcach włócząc? Dodał z razu Malarczyk ze świętej inkwizycji. Jeszcze bardziej wystraszony napadem nas na Konstancję. Niż i wizyty u Ojca świętego i to jeszcze nie wiadomo u którego. Zaś, całkiem, już był przestraszony napadem, owej Trąby jerychońskiej na nas obu. Jak po cichu, na Księdza Trąbę obaj my powiadali. A kto ze mną pojedzie? Duch święty? My zaś a,i po co? Zapytałem znowu. Na to, arcybiskup popatrzał na mnie swojego skrybę i powiada. A swoją to? Mizerykordię na mnie, wyciągasz, za pasa swojego? Zapytał nieco też, chyba przestraszony, widokiem mieczyka, ksiądz Arcybiskup. Gdzie zaś? Wasza miłość, guza sobie od pulpitu, na łbie nabiłem i gaszę go z zarania. A kto by, żywił moją marną posturę, jakbym ojca swojego dobrodzieja, ową moją mizerykordią, zadźgał? Jeno doprowadzony do desperacji, dźgnąć w siebie samego mogę. Powiadam do księdza. Nie strasz mnie tu po próżnicy bo wiary ci, w takie gadki nie daję. Za długo znam cię, i się na twoich breweriach poznam zawsze. Ale, m to pomyślał w pierwszej chwili, że na mnie, na powitanie za sztylet sięgasz. A łeb, od czego masz na czole, zielony? Inkaust ty wychlał z kałamarza? Miast piwska, czy miodu z biedy? Z mitręgi skrybo wania, na łeb, mi się atramentu wylało takoż tyram ja teraz, przecie ciężko. Powiadam grzecznie. Na to, ksiądz Trąba powiada. To i nie tęgo, teraz widzę ja, z wami. I dodał zaraz. Może naszego księdza Kurowskiego, mam ze sobą zabrać? Kiedy on od wielu miesięcy, w Gnieźnie już pochowany leży. A waszą miłość? Król nasz, miłościwie nam Władek II panujący, już wypuścił z niewoli? Z naszego zamku w tym tam, czy jak mu tam? Kowalewie Pomorskim? Zapytałem znowu, dalej sztylet miłosierdzia, przy łbie trzymając. W niewoli przecie ja, tam nie był wcale zamknięty. Jeno, m skarby krzyżackie królowi naszemu, zdobyczne w zamku Radzyńskim na zakonie Najświętszej Marii Panny, zliczał. A zamek w Kowalewie, już też nie nasz obecnie jest, jeno Krzyżacy znowu, na nim załogą silną siedzą. Bo to i tak, po prawdzie wyzwolił mnie, i przegonił z owego naszego niby, zamku. Sam parchaty, jako to, na krzyżaków powiadasz, land marszałek Krzyżacki, Bern von Hevellmann. Co, przywlekł się, pod owe Kowalewo, na czele armii inflanckiej, i musieli my brać, szybko nogi za pas, przed niewolą pewną. Chciałbym ja widzieć to, jako ksiądz arcybiskup w powadze swojej, przed krzyżakami zmiatał. Zaś trąbiła wasza miłość na larum? Na to Trąba nadął się i powiada. Nie wy, mądruj się mi tu, bo chciałbym widzieć jako by cię Krzyżaki ogarnęli, jako byś to trąbił, i gębę darł o z, ratowanie łba swojego. Co, m dyplomatycznie przemilczał. Przeto znowu zmieniłem kierunek rozmowy, i zapytałem zaraz, jeszcze bardziej uprzejmie. A do papieża, jakiegoś tam? Za czym ksiądz Arcybiskup, gonić nas, i siebie chce? To? Nie wiecie, nic? A co, wiedzieć mamy? Wasza miłość, zapytałem. A Pieter, gębę ciekawie zaraz nadstawił, czekając na sensacje jakie z Mikołajowej, Trąby mogły być zagrane. Krzyżacy przecie, bunty w całym chrześcijańskim świecie wnoszą. Co by, na króla naszego, Władysława Jagiełłę i na naród nasz cały. Ojciec święty, klątwę nałożył, za bitwę pod Grunwaldem i całą odpowiedzialność za wojnę z zakonem, Polskę obciążyć Krzyżacy chcą. Jeno, papież Grzegorz XII, i inni papieże schizmatycy wprawdzie takoż samo, na ich wołania głuchy na razie jest, bo po naszej stronie opowiedział się, w tej wojnie parszywej. Jako i tamci dwaj. Ale, Krzyżacy czekają z niecierpliwością wielką, na zmianę papieży, na tronie Piotrowym. Zaś i po to też, król węgierski Zygmunt Luksemburski sobór w Niemczech w Konstancji zwołuje. Aby schizmę w kościele katolickim, do cna wyplenić i tron papieski ze schizmy oczyścić. A jak, przychylny zakonowi Ojciec święty nastanie, taki postulat Krzyżacy słyszałem, zgłoszą pewnikiem. Więcej to niźli, pewne jest. A król nasz, co na to? I wie on o tym? Że mu fałszywy, wielki mistrz Heinrich V von Plauen. Za uszami, pomimo tego, podpisanego nieszczęsnego pokoju w Toruniu, spiski jakieś czyni? Wie, król. A, co to ma, nie wiedzieć? Sam mu, o tym doniosłem, jak tylko tu, wróciłem z owego Kowalewa. A wracałem szybciej, niż się na zamku tamtejszym wygodnie rozsiadłem. Wielki mistrz Henryk von Plauen to jeszcze nic, do tego, co przeciw nam Zygmunt Luksemburczyk czyni. Bo przecie to, na Ziemię Sądecką z krzyżakami, najechał w 1410 roku. Jak my spod Grunwaldu wracali. Słusznie panowie Krakowscy, bunty pod zamkiem i Malborkiem czynili. Bo, przecie zaraz, wyczuli pismo nosem. Co się dziać będzie, na Sądecczyźnie pod dłuższą nieobecność, chorągwi krakowskich. I w królestwie, mieliśmy nową, i starą wojnę, jednocześnie. Za przyczyną, wroga naszego Zygmunta Luksemburczyka. I nie wiadomo, w którą stronę miecz swój, król ma zwrócić. Zakończył wywody wojenne, ksiądz Trąba. To, i co teraz? Czynić mamy? Wasza miłość. Zapytał Malarczyk. Co robić? Sam jeszcze dokładnie, nie wiem co czynić, bo zamęt taki w około jest. Po owej Grunwaldzkiej, potrzebie jak po burzy z gradem i wszystko leży powalone, i z korzeniami powyrywane. Listy, trza pewnikiem dalej pisać. I za herezje owego Falkenberga trza ścigać. Jeno to już twoja, jako inkwizytora królewskiego, sprawa. Na to Pieter na gębie się czerwony zrobił i powiada. To ksiądz arcybiskup wie? O czym mam, wiedzieć lubo nie wiedzieć? Pyta znowu Trąba. No, zaś o tym że mnie król nasz inkwizytorem z polecenia stolicy Piotrowej uczynił. Od 1408 roku to wiem, jeno, m nic nie powiadał bo i potrzeby nie było. A jakoś się nie chwalił stanowiskiem i urzędem swoim, ani potrzeby, to co i gadać o tym. Na to jam powstał od stołu, i powiadam do księdza. Mnie tyle lat nie powiadała o tym nic, gęba jego. Dopiero, m się od niewiasty swojej z wiedział, nie dawno jakiego to kumotra, moja osoba posiada. A zaś co mam ci, zaraz gadać co mi król powiada i nakazuje? Zacietrzewił się Piotr. Na to, m machnął łapą. Tyle lat, żeś to gębę trzymał na kłódkę? Powiadam inkwizytorowi, jakom na niego postanowił od dziś gadać. Na to on, mnie powiada, jako byś herezje jakie prawił, wiedział by ty prędzej, jeno jak sługa króla dobry z ciebie jest jeszcze, nic mnie na razie do gardła twojego chudego. Ciesz się jeno, że ślepia przymykam na twoje księgi zakazane. Coś to je przez lata gromadził, albo bzdurstwa swoje w nich wypisywał. W tomiska grube, zaś w bibliotece zamkowej skrywał. Na to mnie zatkało i powiadam. Ludzie trzymajcie mnie, bo ze stołka na łeb swój biały zlecę lubo się rozpęknę z zdziwienia. Jak stara beczka, co się jej klepki rozlazły. Zaś ksiądz arcybiskup, powiada. Pax, pax między wami. Dobrze przecie, że król za nakazem stolicy Piotrowej, służy i jej nakazy wykonuje. Zaś inkwizytora świętego na dworze swoim trzyma ku porządku zachowania. Mniej krzyżactwu, kłamstw wobec króla naszego, w garści zostanie. A moje kroniki żeś mi przepisał? Tu są, powiadam na drugi pulpit, łapą wskazując. Masz szczęście żeś mi, nie zaspał nad nimi. Niech leży tu na razie księga owa. Weźmie lepiej ksiądz ją mi ze ślepiów, bom przez nią oślepł, prawie. Później, ksiądz powiada. Przewracając karty na wypadek, czy czasem jaka pusta nie siedzi. Zaś gada zaraz po swojemu. No. Teraz my, zejdziemy na dół, do kancelarii mojej i listy, pisać będziemy nowe. Wasza miłość przecie dobrze wie, za co, listy nasze i waszej miłości, król czeski i niemczurski, Zygmuntek Luksemburczyk ma? Świętej pamięci, ksiądz arcybiskup Kanclerz Kurowski, jak odpowiedź jego, na owe listy przed Grunwaldem zobaczył. To myśleli my, że pęknie jak podpalona, pękata beczka z prochem. Taki lont zgrabny, król i nieprzyjaciel nasz. Zygmunt Węgierski, ów Luksemburczyk, w gębę mu wsadził, królowi naszemu i nam wszystkim. A czerwony na gębie, Kanclerz Kurowski się zrobił, jak nie przymierzając sam nasz król czasami jak go, apopleksja na coś, lubo na kogoś, poweźmie. Jak burak czerwony wyglądał, albo jak sutanna jego, czy waszej miłości, albo dalia królewska. Lubo moje sukno, szkarłat no czerwone, co dla ścięcia łba mojego, sobie, m u kupca Firleja, z Piotrowi nem owym inkwizytorem, kupił. Jak przez kogoś rozeźlony i do desperacji doprowadzony, mocno jest. Miłościwie nam przecie, panujący król Władysław. Wiem to dobrze bom, nie raz i nie dwa, króla naszego niechcący do desperacji doprowadził. Wasza miłość tego, nie widział bo, to przecież z naszym królem, na naradzie z księciem Witoldem i z owym Tatarzynem. Ge la lalą, czy jak mu tam, było na imię? Bom to i, zapomniał w pierwszej chwili, przezwiska jego tatarskiego, w Brześciu Litewskim był. Na to Trąba, nadął się znowu i zatrąbił głośno. Pierwszy ty, na tej liście, u króla wisisz. A i mnie nieraz, do zieloności, czy tam czerwoności doprowadzasz. Ja? Nigdzie jeszcze nie wiszę, i do niczego księdza nie doprowadzam. Chyba że do królestwa niebieskiego. Staram się waszej miłości dopomóc, wejść w cnocie. Jako i ksiądz mnie takoż samo codziennie od lat dopomaga. A teraz jeno, m ze złości zzieleniał. Zapytałem i dodałem za to, zdziwiony niby, bardzo. Niechaj waszej miłości, z resztą tam będzie. Nie będę się zbytnio, za księdzem osłaniał. Ale wasza miłość Kanclerz, zaraz za mną na tej, liście drugi w kolejce, siedzi. A nie raz i przed moją skromną posturą. Przed tym, nim ksiądz Kurowski pomarł, godnie nas we wszystkim, na owej liście zastępował. Odparłem księdzu jako pisarczyk owego, mieczyk swój chowając w końcu za pas, do srebrnej pochewki. Co mnie tam, po staremu, duperelami głowę zawracasz. I we łbie mi, po swojemu na nowo mącisz. Jako kijem wodę w stawie, gdzie karpie dorodne siedzą. Odparł ksiądz Trąba. Nie żadne to duperele, wasza miłość. Bo to przecież, własne słowa, waszej miłości jako kanclerza koronnego wypowiedziane. Przepisywałem ja je, z innymi skrybami, słowo w słowo. Ani jednego z nich nie mieniając przecie, dla dobra korony naszej. A i juści widzę ja to. I powiem ci po waszemu. Amen. Rzekł Kanclerz Trąba. Idziemy prędzej, bo to i do króla, mi trza, za tą sprawą wejść, zaś uradzić co działać dalej trza. Chciał się, też król nasz miłościwy wyspowiadać, bo przecie jako, jego to spowiednik, w owym Kowalewie, m siedział, i u spowiedzi od tego czasu, król chyba nie był? I uradzić nam z królem trzeba, co lepiej dalej nam czynić z krzyżakami wypadnie. A ja, co? Zapytałem księdza Mikołaja. Przecie ja pisarczyk, a nie spowiednik króla. Jako ministrant, księdza kanclerza, mam iść z waszą miłością, i spowiedzi króla, naszego wysłuchiwać? Zaś łbem mądrze kiwać jako ten tu. Malarczyk, judejski iskariota inkwizytorski. Albo jakiś, kubeł wody święconej, wraz z kropidłem trzymać? Lubo na Jagiełłę wylać go z góry, ku poświęceniu łba jego, za grzechy owego? Że oto król nasz, tak usilnie arcybiskupa Kurowskiego poganiał do Krakowa. Aż ten, zleciał z konia swego, na zbity łeb w zeszłym roku, i ducha swojego wyzionął, zaraz na miejscu, Krakowa nie czekając? Zawrzyj gębę lepiej, bo za takie coś, do kupca Firleja cię, Jagiełło nie wyśle, po sukno czerwone po staremu. Jeno zaraz ci łeb, każe ściąć na Wawelu, na nic, nie patrząc ni czekając zmiłowania. I nawet na niewiastę twoją, się nie oglądając, za bardzo. A wiem, że lubi ją, i współczucie ku niej ma. Współczucie król ku, babie mojej ma? A po czemu to? I po co? Jej, jako statecznej mieszczce Krakowskiej, wcale niepotrzebne, jest współczucie jakieś. Kiedy ona zaś, zadowolona bardzo, z żywota swojego niewiasta jest. Zapytałem zdziwiony bardzo. Boś durny jak kiep, gorzej od łba, konia twojego. Rzekł na to ksiądz Trąba. Na co, Malarczyk ze świętej inkwizycji, zaraz przymilnie zagadał. Munsztuków od przełożonego się spodziewając. Słusznie ksiądz, dobrodziej prawi. Słusznie prawi i dobrze trąbi. A w trąbę chcesz, trutniu? Aż we farbach łeb swój zamoczysz jako, ten twój kumoter, nieznośny w atramencie zielonym? Zapytał go, prędko Kanclerz. Który to tytuł, po Kurowskim według starszeństwa przejął. Nie dziękuję, bardzo pokornie waszej miłości, odparł Malarczyk inkwizytorski szybko. Księdza Kurowskiego, brak, na dworze naszym, i w ogóle bardzo, rzekł pisarczyk. Nam wszystkim go brak, i mnie samemu takoż samo, jako i wam. Rzekł Kanclerz Trąba. Na to odwagą, nagłą ogarnięty. Malarczyk nagle powiada. Ja, przecie iść z wami, do króla nie mogę, bo mi farba, na portrecie, królewny Jadwigi Jagiellonki raz dwa, zastygnie. Rzekł z powagą, Pieter. A jak mi farba na portrecie królewny zastygnie, to w królu naszym, krew, się na pewno zagrzeje, i zagotuje na wrzątek, co zaś wtedy? Pójdę ja prędzej, pod kata, niźli ów pisarczyk za swoje, spiskowe i durnowate teorie, głoszone po wszem, gdzie jego osoba durna łazi. Zaś gada byle co, i komu. Pójdzie on pod kata, co mniemam jak najszybciej przyjdzie, za przyczyną świętej inkwizycji. Rzekł Piotr Malarczyk. To siedź trutniu tutaj, i kończ swoje portrety. Ale! Pokaż, mi w pierwej, jakoś nasza królewnę śliczną, marnie pewnie spaskudził? Co, marnie? Co, marnie? Zaperzył się nagle w obronie talentu swego, Malarczyk, Piotrowy. Od teraz przeze mnie inkwizytorem świętym zwany. Słusznie zresztą i zgodnie z prawdą. Ksiądz Arcybiskup, podszedł bliżej, do sztalugi. I ślepiem swoim, bardzo wprawnym na wszelakie obiekty sztuki, sakralnej i użytkowej, rzucił na malunek królewny, nie przymierzając. Jak sam Rektor czy pro dziekan, na naszej świetnej akademii krakowskiej, prace żaków wycinane na ławkach, i na murach smarowane węglami, oceniając. No, no. Rzekł po chwili. Całkiem jak nasza królewna Jadwisia Jagiellonka. Mnie samemu takoż samo, portrecik byś może jakiś zgrabny zmalował? Jakom to samotrzeć, przewag wojennych, na potrzebie Grunwaldzkiej w polu dokonywał. Albo jak kiedyś, na tronie kardynalskim, albo papieskim siędę. Na to, ja pisarczyk jego ryknąłem śmiechem, aż się Trąba wystraszyła. Widzę ja już, jakie to frukta, byśmy ze stołu, waszej papieskiej miłości w Polsce żarli. Korona nasza, zaś pierwsza w świecie by stała, zaraz. Zaś tak się, by rozpuchła, że na króla Zygmuntka Luksemburczyka miejsca by na ziemi nie stało. O zakonie krzyżackim, czy innych wrogach naszych, wcale już nie gadając. A jakoś to, myślał sobie, trutniu ośli? Gęba moja Trąbo, wa na tronie papieskim by ci nie, uchodziła? Czemu zaś nie? Wygląd na papieża? Ksiądz arcybiskup ma. Jako i każdy drugi, ksiądz katolicki. Za wyjątkiem krzyżaków, oczywiście. Powiadam księdzu. Zaś Malarczyk, nie myślał o fruktach, z papieskiego stołu, więc pytał księdza Trąbę, o swoje obrazki i spodziewaną obfitą zapłatę w srebrze, od księdza arcybiskupa. Jeno kiedy, je zmaluję? Rzekł wtrącając, do spraw papieskich nos swój, wiecznie zasmucony Malarczyk. To pewnikiem po temu, jak król na gębę jego zafrasowaną wiecznie spojrzał, funkcję jeszcze smutniejszą owemu trutniowi naznaczył. Pomyślałem głośno. Tamten zaś nie zważając na nic, powiada. Kiedy mnie czasu, na nic nie staje. Co kiedy? Jak mnie ojciec święty, w stan Kardynalski powoła. Ciekaw ja jestem, jakich to wasza miłość, na Grunwaldzie przewag samotrzeć, dokonywał? Albo, pod Malborkiem samym? Kiedym to ja, za waszą miłością, jednym ciągiem, jak cień jego własny, stać musiał, od rana do nocy samej. I za chorągwią waszej miłości, na polu ślepia, m wybałuszał, nie wyłączając chorągwi księdza naszego, Kurowskiego. Aż mnie w ślepia słońce świeciło jak i krzyżakom. Chociaż z drugiej strony pola Grunwaldzkiego całą siłą, owe psubraty stali. Bo król nasz, tak specjalnie bitwą pokierował, co by Krzyżakom w ślepia słońce raziło. A przecie pod wschód ta durna bitwa, się toczyła. Rzekłem, na to powątpiewająco. A i truposza krzyżackiego za waszą miłość, musiał ja z owym Piotrowi, nem na polu bitwy Tannenberga, zliczać. Aż to, ksiądz dobrodziej rycerza Janotę, za mną samotrzeć posyłał. Co bym, prędzej w robocie grabarskiej się uwijał. A wasza miłość, co? Nic, jeno jedną mszę, za drugą od prawował. Zaś za królem i rycerzami naszymi, z kropidłem latał. Co by ich święcić do boju, co by któremu łba z szyszakiem, krzyżak jaki nie obciął. Na to, Trąba że miał już dość wywodów wojennych swojego skryby powiada. Ale, m przecie, chciał iść i ja, na owe psubraty z mieczem w ręku, jak nie przymierzając inni nasi rycerze. Jeno mnie, ośle łby oba nie puszczaliście. Za rękawy mnie ciągnąc, od wroga. Gęby drąc co chwila, na całe pole. A wasza miłość, gdzie?! A wasza miłość gdzie?! Aż mnie, przed królem naszym i radą wstyd, za was i za siebie, było. Bośmy się, to bali o księdza dobrodzieja, co by Krzyżaki waszej miłości, pod Tannenbergiem, czy Grunwaldem, jak go tam zwał tak zwał, nie usiekli. No i pewnie, no i pewnie. Baliście się jeno, tylko tego, co by was. Powała z Taczewa, albo Zyndram z Maszkowic, w bój do przodu nie popchnął. Zaperzył się, nagle Kanclerz koronny. A i jeszcze coś, wam rzeknę obu kmiotki moje. Po kiego to grzyba, trzymam cię jednego, z tym drugim obwiesiem, pod skrzydłami swoimi? I jak ten pelikan, nie przymierzając, na studni, w zamku malborskim, krwią własną, was tyle już roków żywię. Co, prawicie na to? Naparł się nasz pracodawca, w ślepia, obu swoim podwładnym, z uwagą pilną wielce, patrząc. Tylko nie kmiotki bo, m ja szlachcic, jest a ten tam powiada że on uszlachcony od dawna. Raczej jak u, szlachtowany, przez krzyżaków, pod Malborkiem wygląda. Powiadam. To też i nie dziwota. Że za takie coś, jak tu ten obrazek wojenny, zobaczyć można. Krzyżacy chcą nas, u Ojca świętego klątwą obłożyć. Jako i Arcybiskupi nasi do bitki, miast ku mszy świętej, i do ołtarza się nie rwą tak chętnie, jako do miecza i swary. Zaś i to powiada, też nam wytrwale, od lat ksiądz Arcybiskup. Zaraz tam, krwią własną, was żywię? Rzekłem księdzu bardzo jasno i raczej
Darmowy fragment
Od czasu śmierci tragicznej, w dniu 7 sierpnia 1411 roku. W Ropczycach, Arcybiskupa Gnieźnieńskiego i Kanclerza Koronnego, Mikołaja Kurowskiego, kiedy to ten, zleciał z konia prosto na łeb, i kark sobie skręcił, jadąc na wezwanie króla swego Jagiełły, jako zawsze wierny, służbie kapłan. Przez długi czas pogrążony w smutku byłem jako pisarczyk jego, dwór wawelski, jak i całe królestwo polskie. Zaś Krzyżacy w Malborku, z tego powodu wielką ucztę wydali, a na niej tak popili się, zaś potłukli między sobą, o władzę w zakonie, tak że wielki refektarz wyglądał jak by Jagiełło, znowu na ich twierdzę najechał i z armat ostrzelał. Konwent natomiast takie miał gęby poobijane, jak by spod Grunwaldu Krzyżacy, dopiero co wrócili. Koronni za to z honorami, swego Kanclerza Mikołaja uprzednio odprowadzili, w kondukcie żałobnym aż do Katedry w Gnieźnie, przez najbliższych, w tym kancelistów wszelkich, duchowieństwo i samego mnie skryby Kurowskiego. Gdzie w prastarym grodzie, pogrzeb był bardzo uroczysty i z takim zgromadzeniem ludu bożego, na jaki zasłużył ten patriota i pierwszy wróg zakonu Krzyżackiego. Po swoim powrocie, do Krakowa polazłem jako pisarczyk na pielesze domowe, kulawo bo, m jako i Kurowski z konia zleciał na zbity łeb. Bo na, stypie na cześć kanclerza zbyt dużo, m miodu wychlał. Jechałem z Gniezna do chałupy swojej poturbowany mocno, i siedział, ja w chałupie swojej aż do końca stycznia 1412 roku, niemal bezsilnie, bo od czasu do czasu, pismo święte księdzu biskupowi Trąbie w mozole przepisywałem. Jak i kronikę jego wymysłu, o konflikcie króla naszego, Władka II z krzyżakami w roku pańskim 1410,według notatek księdza, który jeszcze w Bydgoszczy rzekł mi jak jędza, przepisz mnie to wszystko ku potomności w bibliotece Wawelskiej będzie. Jak powrócę z Kowalewa, dasz mi do wglądu jakoś się spisał trutniu. To co, m miał czynić? Siedział ja jak mól książkowy i pisał, w trudzie bardzo wielkim. Bo ksiądz miał pismo jak kura pazurem na ziemi skrobane, nie inaczej. Jako, m obiecał owemu, niechętnie bardzo. Już chciałem się zatopić, w żałobie ponownie i gębę swoją z wielkiej rozterki, w kuflu z zimnym piwskiem, zamoczyć. Kiedy małżonka moja, zwana w tajemnicy przez kumotrów i gdzie ją tylko znali, pisarczyk, ową niewiastą, przypędziła biegiem z szopy, gdziem to, trzymał wszelakiego rodzaju zardzewiałe zbroje, broń starą i rozliczne graty, gospodarcze. Zaś powiada mnie owa niewiasta nieznośna, szybko nogą tupiąc w polepę. Aż kurz się podniósł pod powałę, taki jak na gościńcu w skwarną pogodę. Coś to, myślał sobie trutniu wawelski? Gębę swoją zaraz, po pogrzebie księdza Kurowskiego, w piwskach i miodach, z niemocy wielkiej moczyłeś! A teraz, dalej się do tego, zabierać zamierzasz? Nie ma tak dobrze, jakoś to sobie umyślił szybko. Choć no tu zaraz, do szopki owej. A czego mnie to, w jakiejś szopie szukać, kiedym ja skryba dworski jest chyba, co? Zaś księdzu Trąbie, kroniki jego przepisuję. A po to, że nasz wspólny majątek, w ruinę popada. Rzekła pisarczyk, owa niewiasta patrząc mnie a, swojemu mężowi prosto w ślepia, jak bazyliszek jak i ksiądz mój nieobecny, na razie Trąba. W jaką ruinę, znowu? Czy brak ci jakiego grosza, lubo miedziaków? Czy czego tam, wymyślisz sobie? W fantazji niezmierzonej jak morze, bałtyckie nasze? Zapytałem pisarczyk, owej, bardziej ostrożnie na wypadek, najazdu na mnie, przez zastępy krzyżackie, i niewieście. Grosza żadnego, mnie nie brak, jeno dziada, porządnego w chałupie, potrzeba ot co. Na to, Pisarczyka niewiasta powiada. Koło od woza naszego się rozlazło, na części cztery, i naprawić je zaraz, trza. Jeno na cztery? To i tak nieźle jeszcze, gorzej by było jak by się, na sześć części rozlazło, powiadam pisarczyk, owej. Dalej trutniu miodowy, bierz się do owego woza durnego, bo mnie trzeba pilnie, na stary rynek po sprawunki jechać. A na drugi wóz nas nie stać, jest. To jako pisarczyk, na to w obronie swojego kanclerskiego urzędu pisarczyk, owego powiadam jej bardzo uprzejmie i dwornie jako zwykle. Com to ja, jakiś piast kołodziej jest? Myślisz sobie niewiasto? Co bym, koła stare naprawiać musiał, albo nowe czynić? I niby z czego, owe koło? Robić mam? Ze starego miecza zardzewiałego dawno, lubo przekuwać twoje koło na nowo, kiedym nie kowal Szymon jest? Albo jaki inny smoluch kowalski. Lepiej może, z gęsich piór, koło ci uplotę? Bo tych u mnie dostatek. Prędzej to na pierzynę piór moich starczy, niźli na kołomyje i wymysły twoje jakieś. I powiadam ci to ja, jako mąż twój nieszczęsny, od trzydziestu roków. Że to właśnie, tak jest i nie inaczej. Bo jak by ja, był piast kołodziej po kądzieli, to koło od woza by ci, się nie rozlazło ze starości wielkiej. Bo oto, byśmy na Wawelu, na zamku krakowskim, siedzieli oba. Zaś dziatwa nasza by, książętami była. Ty, jako królowa pani, ja zasie jako król, z dynastii piastów. A tak, co nam, innego w tym żywocie pozostaje? Królowi litewskiemu, z nowej dynastii owych Jagiellonów musimy służyć, a przed tym, nim to nasza królowa Jadwiga pomarła. Rodowi wielkich Andegawenów posługiwać musieli my oba, i na owe koło od woza grosiwa, braki w sakwie swojej masz? Zaś opasłej jako ślepia moje widzą, niewiasto? Praśnij, owe stare koło, w najciemniejszy kąt szopy, lubo do lamusa samotrzeć, zanieś. Zaś nowe całkiem, sobie kup, albo i, ot co. Weź, sobie na ostatku, żonko moja, kołodzieja z grodu, to ci owe koło, raz dwa zamieni, na nowe. Prędzej ciebie, ja sobie na męża posłusznego, gdzieś zamienię, lubo przez łeb durny czym prasnę. A co to myślisz sobie, trutniu jakiś? Że u mnie, w komorze, grosiwo rośnie, jako grzyby w lesie? Nie wiem ja, niczego o grzybach żadnych, bo owych nie jadam. Z obawy co byś mnie czasem, nie struła. Król nasz Jagiełło, też byle czego nie jada, ani nie pija z tych samych powodów. Zaś mój kumoter, medyk owego Jagiełły, Jakubek Kuna. Wiesz który, to, zaś jest? Pisarczyk, owa, stała bezradnie, przez chwile pod ścianą, oparłszy się na miotle brzozowej, bo przecie ze zdumienia ją, całkiem zatkało i w słup soli zamieniło. A pisarczyk, owej dalej prawię. Powiadał mnie, razu jednego, ów kumoter Jakubek, tak. Pod Malborkiem. Jak król nasz zamek tameczny oblegał, z krzyżakami w środku zawartymi mocno! Jakom to ja, z maligny był, przez owego Jakubka uleczony. Razem z owym, naszym kumotrem Piotrowi, nem. Powiada mnie on, jako już my wszystko pod tym Malborkiem, co było z zapasów na czas Grunwaldu, zeżarli. Zaś kucharze nasi, co do gara włożyć nie mieli. Łącznie z Mikołajem Kozą, kuchmistrzem królewskim. To zaś, pan nasz Jagiełło, grzybów nakazał rycerstwu w boru sobie szukać, bo przecie mizeria z nami straszna była. Przeto Jakubek Kuna gadał, tak. Jakoś my oba, w boru za grzybami byli, z innymi kmiotkami i głodomorami. Wszystkie grzyby raczej są, jadalne, powiadam ci kumotrze mój. Jeno niektóre, tylko raz jeden. Dobre są. Co i prawdą, pewnikiem jest. Albo i, jak królowi naszemu, takoż samo, pod owym Malborkiem koło od armaty, razu pewnego się rozlazło i bieda taka sama była, z owym kołem, jako i u ciebie, żono moja miła. Jak cię trzasnę mokrą szmatą, przez łeb, ty grzybie durny, to ci się odechce, wszelakich grzybów, piwska, i Jakubka Kuny, owego drugiego opoja, jako i ty sam. Do naszej, szopki, ruszaj mi migiem. I za skrzynkę, na narzędzia bierz się. Puki, m dobra jeszcze, jest. A nie! To i królowi naszemu, zaraz doniosę, że to w chałupie, od pomocy się żonie swojej własnej wymawiasz. Dobrze i to chociaż, że tylko Jagiełłę o tym uwiadomisz uprzejmie, i z dworskimi manierami. Zaś nie będziesz poselstwa, z taką paskudną informacją, do Zygmuntka Luksemburczyka, na dwór do Budy. I na Węgry, sposobiła. No i pewnie, jeszcze ci rzeknę. Oba wy z królem w komitywie dla mnie dziwnej, siedzicie, i obydwa na jednym punkcie, fioła jakiegoś macie. On sam, że to ptaszysków, wysłuchiwał by całymi godzinami i po nocach nawet. Ty zasie w drzewie owe, jemu bez ustanku strugając. Nosisz mu zaś owe, ptaszyska i te figurki malowane, dla uciechy i siedzicie razem, nad owymi wydziwiając. Jak byście cuda, na niebie jakieś widywali. Zaś w izbie naszej, można się, o trociny lipowe przewrócić, i zabić z kretesem, czasami. Jako za miotłę, sam nie sięgniesz i ogarniesz jako tako. No i co, z tego złego? Na to pisarczyk, owa, odrzekła. Odetkawszy się jakoś nagle. Lepiej mnie, ptaszyska kolorowe strugać, czy figury jakieś farbami kraśnieć. Zaś wydziwiać, z królem nad ptaszyskami struganymi i onych nocami, wysłuchiwać. Chociaż by, dzień w dzień, miast twojej gadki durnej, przez całe życie moje. Jako dziad proszalny nieraz po Krakowie łazisz, a nie jako szlachcic słuszny. Lubo po karczmach po próżnicy łazić cięgiem postura twoja, się lubuje ponad wszystko. Za piwskiem, lubo jakimś wińskiem czy innym cienkuszem. Zaś pogadywać z kumotrami jacy, ci się napatoczą pod ślepia kaprawe. Rozprawiać o licznych przewagach wojennych, jakoś to nigdzie miecza nie dobył, ośle stary. Jako ty, jak tylko chwilę wolną, od służby królowi posiadasz, łazisz po Krakowie jak obwieś jaki, i zaś mury podpierasz. Co by się, ze starości nie obaliły. Zaś cię, na dworze obwiesiem, z tymi drugimi, pozywają. Jakom cię, to przecie nie raz, i nie dwa, na grodzie naszym naszła. Tego mnie już było za wiele, przeto pomyślał ja sobie po cichu, gdziem to ślepia miał za młodu. Że o tom, chyba z krewniaczką komtura Szwelborna śluby powziął. Machnął ja, na to wszystko łapą, i nie rzekł, owej już nic. Bo i tak przecie nie, było co, czy innej rady, i do szopki owej jako do twierdzy malborskiej polazł, ja. Cały boży dzień prawie, zmitrężył ja, nad kołem owym. Jeno nic, nie chciało do drugiego pasować, i razem na piaście siedzieć. Zaś po obiedzie, koło od woza mocno naprawione, jam osobiście własnej, żonie oddał. A że, nieco to i koślawe wyszło z naprawy, wóz nieco czasami mniej a czasami bardziej. Po bruku krakowskim brykał, jak młody źrebiec, na błoniach przy Wiśle. Zaś jednego dnia, znowu przywlekła się owa krzyżacka, moja żona ze strychu. Gdzie z kolei swoje, ptaszyska wystrugane trzymała dla ilości bardzo wielkiej, że to już i w chałupie miejsca dala nich, nie było. I powiada, przymilnie jakoś bardziej. Musisz to zaraz, na dach wyleźć, i dachówek parę założyć. Bo wiatr je porwał, i do środka mi się deszcz, ze śniegiem czasem naleje, czy nasypie. Na to jam, już ogarnięty całkiem niemocą, rzekłem jej. Przecie dachówek, w chałupie u nas, na zapas nie ma, bom nie ceglarz jest ani dachówkarz. Zaś jako i to powiadam, owej. Że przecie ona sama, jako z miotłą brzozową, łażąca po obejściu. Powinna podlecieć sobie, do dachu naszej chałupy. I dachówki zamienić jako, baba jaga, na miotle latająca. Czego owej, było, już za wiele. Zaś bez, żadnego wypowiedzenia wojny, królestwu naszemu, natarła na wojska nasze, samotrzeć. Że i uchodzić chciałem, z chałupy swojej, zaraz. Od pewnej niebezpieczności jak, i spod Malborka król nasz, ze wstydem wielkim z pola oblężenia, wielkiego mistrza Plauena, złaził. Przed tym nim poległ ja, na polu bitwy z niewiastą swoją. Ta mnie jeszcze rzecze po swojemu tak. A wiesz ty jełopie gminny, co mnie król w tajemniczości wielkiej powiadał? A z czego mam, to wiedzieć? Co wy tam pogadujcie, w tajności oba, przeciw szlachcicowi słusznemu jakim ja, jest. Na to niewiasta pisarczyk, owa powiada. Nie o ciebie tu idzie, jeno o Piotrowi, na, jako to na sąsiada naszego i kumotra swojego powiadasz. A z tym, znowu co, się wam przyśniło? Nic, rzeknę ci ja o tym, jako słowem szlacheckim mi przyrzekniesz, że nie powiesz o tym nikomu, co mnie król powiadał w tajności. Musiał przyrzec jej na krzyżyk na ścianie wiszący. Przez ową własnoręcznie wystrugany i powiadam. Gadaj zaś, składniej niewiasto, jako masz co powiadać a jako nie. To zawrzyj japę i na rynek popędzaj ku swojej uciesze, z przekupkami w plotki krakowskie się wdać. Bo mi do owego dekarza w końcu iść trza. Zaś siadaj se dziadu, przed tym, na ławie wedle komina, bo jako ci rzeknę co wiem, padniesz trupem tu na miejscu, miast pola grunwaldzkiego jakoś z niego w zdrowiu wylazł. Lubo z owego Malborka z Piotrowi, nem, coś to ledwo z żywotem uszedł. No? Gadaj zasie. Siedzę wygodnie, jako ślepia twoje zalotne, widzą pewnie. Zaś miodu zimnego z loszku w kubas mi wlej, czy czego tam masz na pod orędziu, wedle uciechy jaką chcesz mi sprawić. To pisarczyk, owa moja miodu w kubas wlała, ze zdziwieniem na gębie mojej i powiada, tak. Jeno nie wiem czy ci mam to rzec, co wiem od króla? To ja powiadam. Weź mi, idź ty, lepiej plotkować z niewiasty na rynku, prędzej ci jadaczka się ruszać będzie między nimi. Niźli, tu w chałupie naszej. Jakom ci już dziś, powiadał. No to słuchaj zaś, powiada niewiasta moja. No? Powiadam pisarczyk, owej drugi raz. Jak oście oba z Piotrowi nem ze szpiegowania na ziemie zakonne, powrócili. Król nasz mnie powiadał, że oto Piotra Malarczyka do siebie wezwał w tajności przed wszystkimi. No i co? No i powiadał mnie król, tak. Że to niby tak onemu, powiadał. Widzę ja, żeś to sługa mój dobry, razem z tym drugim obwiesiem i na ziemi zakonnej z rozkazu, iście się oba dobrze sprawili. Zaś Pieter niby, królowi powiada. Wedle pana swego zawsze, m rozkaz królewski pierwej spełniać winien, niźli do beczki zaglądać z piwskiem, jako mój kumoter durny, a pisarczyk waszej królewskiej mości. A to kanalia krzyżacka, powiadam pisarczyk, owej na to. Nic to, jeszcze takiego słuchaj, dalej zaś. No powiadaj, przeto. Król powiada, do owego Piotrowi na tak. Od przyszłego roku, a będzie to przecie, nowy 1408 rok pański. Ustanawiam cię na urzędzie naszym, na urzędzie świętego inkwizytora, za zgodą i nakazem papieskim. Jakim otrzymał ze stolicy Piotrowej. A ty, Pietrze mój, jako inkwizytor króla, na wszelakie odstępstwa, od wiary naszej, ścigać będziesz heretyków wszelkich. I pod sąd grodowy, stawiał niezwłocznie. Na to, jakom łyknął miodu z kufla, tak mnie zatkało, że musiała mnie pisarczyk, owa przez plecy palnąć. Bom to zadławić się chciał, ze zdumienia w jakie, m wpadł i udusić miodem z kretesem mogłem. To powiadam niewieście swej, nie wierzę za bardzo, co mi tu wygadujesz niewiasto. Ale może i takie coś, czasami być. Bo to przecie nie raz i nie dwa go na dworze nie ma. Zaś nie wiadomo, gdzie się pałęta ów, inkwizytor jako powiadasz. Jeno to jeszcze myślę, że to słabo coś mu jego interesy idą, bo jako by złapał kogo na czymś, co przeciw kościołowi, gada. Głośno by o tym, na dworze naszym było. Dam ja owemu obwiesiowi taką inkwizycję, że prędzej sam na stosie zapłonie jako czarownik jakiś. W pierwej idę ja, na Wawel, opatrzyć się jak i co. Zawołał ja, jednak całkiem wprzódy, pomny na wołania niewiasty swojej. Dekarza z grodu, i do chałupy trutnia ściągnąłem, zaś dałem mu pięć groszy, za dachówki nowe i robotę jego na wysokości. Za co mnie, dekarz Wojciechem zwany, w łapę chciał całować, zaraz. Jeno, m mu rzekł prędzej, niźli ten się do łapy mojej zabrał. Puknij się w łeb swój, człecze durny. Jam ci, przecie wdzięczność, winien do zgonu swojego. Który nadejść mógł prędzej, niźli na samego księdza Mikołaja Kurowskiego. Jak ten, z konia zleciawszy, ducha zaraz wyzionął. Ja zaś, jak tylko pomyślawszy o dachu swoim, zaraz musiałem do Jakubka Kuny iść, na nerwów moich skołatanych mocno, kurowanie. Takim był roztrzęsiony jak, by mnie krzyżaki samotrzeć napadli, i po łbie kijami, tęgo obili. Za czym, prędzej na Wawel polazłem, aby wojny nowej, z zakonem krzyżackim nie wywoływać. Z owym, komturem tucholskim, jako, m na niewiastę, swoją powiadał. Bo i po prawdzie, w komturii tucholskiej, się owa przecie porodziła. W 1351 roku, rok prędzej od swego, kumotra królewskiego Władysława II. Przez co rówieśnikami, będąc o sztuce różnej pogadywali, wytrwale. Rezydował ja chętniej, na naszej smoczej jamie. Aby zaś w spokoju i nadziei, na lepsze czasy, w zacnym towarzystwie kumotrów swoich czekać. Z wyjątkiem owego inkwizytora, przy którym zważać trza było, co się gada. Od tego też czasu, siedziałem na Wawelu na kurzej stopie, przy swoim pulpicie. Czy to w kancelarii królewskiej, albo i u siebie w chałupie czasami, jak, om w zamku, nic do roboty nie miał. Cicho raczej, jako mysz pod miotłą. Wyglądał pisarczyk czyli gęba moja czasami, jak struty i nawet garnca z piwskiem do gęby właściwie, ja nie powziął, od czasu pogrzebu. Z wyjątkiem, kilku beczek i antałów miodu krakowskiego wypitych. Na co, moja własna ślubna niewiasta, obawy zaraz powzięła i strach miała, czy mi się coś, we łbie, z żalu za kanclerzem Kurowskim nie przekręciło. Ja sam też, nie odpowiadał, zbytnio składnie na zadawane mi często, pytania, bo mnie i wygodniej było. Król nasz, nawet chciał wysłać, mnie z tego powodu, po konsultacji naukowo mocno medycznej z pisarczyk, ową niewiastą, na kuracje łba mojego, do medyka i kumotra owego, Jakubka Kuny. Ale król nasz Jagiełło, jako mąż stanu, strategicznie wielki wódz, zreflektował się ostatecznie, w błędzie taktyki wojennej, jaką przyjął. Przemyślał sposób i w końcu, powiadał do niewiasty pisarczyk, owej tak. Lepiej my, do Jakubka twego, męża durnego, nie pchajmy, na kuracje żadne. Bo to i przecie, oni dwaj bardzo, lubują się w swoim towarzystwie kręcić, a jeszcze lepiej obracać, jedną flaszę za drugą. Zaś owa, zagadała zaraz do Jagiełły. Ano, ano, wasza królewska mość. Jeno co czynić z pijakami obrzydłymi? Zaś kumoter owej, Władek II ponoć bezradnie łapy rozkładał, bo i on konceptu na te okoliczności nie posiadał. Przeto, wszystko pozostało po staremu. Jeśli idzie o koncept wspomnianego, ten niezmiennie pozostawał zaczepny, i obronny za razem, jak i u króla Jagiełły z Krzyżakami. Na zadawane mi, przez mojego kumotra, owego Malarczyka królewskiego i inkwizytora świętego niedawno mianowanego, Piotrowi na, zwanego na dworze dalej, aniołem. Dla spokojnego usposobienia, które tamten raczej posiadał. Nie powiadałem nic, dla bezpieczeństwa czystości wiary. Zaś jako i tamten czasami, gębę trzymałem na kłódkę zawartą. A z którym, to przecie, na przeszpiegi w ziemie zakonne już, w 1407 roku Pańskim, jeździłem. O samej bitwie i potrzebie Grunwaldzkiej nie gadając. Czy bitwie owej sławetnej, o skarby Wielkiego Mistrza Ulryka von Jungingena, w skarbcu ukrytych, na zamku w Radzyniu Chełmińskim. Siedziałem zaś i przysypiał ja często, na stołku swoim, przy pisaniu kiwając się w lewo i prawo. Raz tak się rozkołysałem mocno, że łbem kudłatym w pulpit przywaliłem, aż mi się, pióra gęsie poprzewracały i na podłogę spadły. Zaś inkaust, na łeb sobie, m wylał i mocno zdumiony patrzał ja, ślepiami dookoła co się dzieje. I łeb swój rozcierałem gdzie to, na środku czoła piękny, guz mi się pojawił, jak księżyc w pełni, doprawiony do koloru, atramentem zielonym. Na kumotra swego nie zważając, zakląłem coś głośno. Tamten zaś, skrzętnie malował, coś na lnianym płótnie naciągniętym na sztalugi w dużej ramie. Był to portret drugiej, córki króla Jagiełły i Anny Cylejskiej, Jadwigi Jagiellonki. Jako pisarczyk nieszczęsny kląłem dalej, coś szpetnie, pod nosem. Malarczyk lubo inkwizytor królewski jak kto woli, swoim zwyczajem od malowanego obrazu do mnie się, odwrócił. I nic, tylko. Nagle ha, ha, ha, głośnym śmiechem zagrzmiał. Wtedy właśnie, jakiś hałas wielki na korytarzu, się uczynił. Bo, przecie grube dębowe drzwi od kancelarii, naszej prywatnej, zwanej też Smoczą Jamą. Trzasły z wielkim hukiem, jak w natarciu wroga jakiegoś, na zamek wawelski i z trzaskiem ustąpiły. A do kancelarii wpadł, jak bomba, zwierzchnik obu nas obecny. Arcybiskup nowo mianowany, Mikołaj Trąba. Powiada głośno, za swoim zwyczajem. Czego to drzemiesz trutniu, nad pulpitem jako stary kot na piecu? Gadaj mi zaraz. Budźcie mi się obaj, z owej maligny. Bo do Konstancji, do Ojca świętego ze mną chyba w przyszłym roku, na sobór pojedziecie. Ale w pierwej, listy do Papieża Grzegorza XII napiszemy, lubo do którego innego. Zaś za, podróżą, oglądać się będziemy, nieco później. Najpierwej księdzu musimy gratulacje, lubo kondolencje złożyć, jako naszej wielebności, że to król i papież nad księdzem się zmiłował i tytuł arcybiskupa mu przydzielił. Powiadam mu w ślepia, na początek. Bóg was opłać, kmiotki moje. Powiada zadowolony wielce nasz nowy arcybiskup, że my nie zapomnieli mu powinszować nominacji arcybiskupiej. Za to, żeby mu zbyt wesoło nie było, pytam zaraz. A flaszę jakąś na tą okazję wytrąbimy? Na co ksiądz jak zwykle powiada mi, idź ty przechero, lecz się na łeb lepiej. Bo po Malborku widzę ja, że ty do rozumu jeszcze nie przylazł całkiem. Albo żonie twojej powiem, coś mnie tu śpiewał na powitanie, zaraz odechce ci się z flasz po strychach miody trąbić. Niech księdzu jest wedle woli, powiadam ugodowo. Zaś zmieniłem temat zaraz, przewidziawszy nową wojnę krzyżacką, baby mojej ze mną samotrzeć. Powiadam przeto. Gdzie to, wasza miłość, już o przyszłym roku, myśli? Jak ów kogut, co to przemyśliwał o niedzieli, a w sobotę łeb mu ścieli. Do przyszłego, roku jeszcze, przecie szmat czasu. Powiadam księdzu arcybiskupowi nowemu. Bo to przecie obiecują, mi na tronie Piotrowym nominację, i na sutannę czerwoną, i stan kardynalski. Rzekł, z pewną dumą, arcybiskup Trąba. Na którym tronie? Zapytałem, i dodałem zaraz. No i co, za tym? Jeszcze przecie, waszej miłości nominacji papież nie dał, a i nie wiadomo który z nich, może ową, ojcu przydzielić. Bo przecie jest na tronie, papież i anty papież. I jeszcze jeden na dodatek, papieżem się mieni tym dwóm naprzeciw, i okoniem wszystkim stając. Z resztą, do Konstancji? Czy tam gdzie? Za czym jechać, ksiądz arcybiskup chce? A ja, albo i ten tam, co pod ścianą siedzi? Po co? Na to ksiądz Trąba, nadął się do zadęcia w siebie i powiada. Jam przecie, rzymskokatolicki ksiądz jest, to i od Rzymskiego papieża, tylko przyjąć purpurę mogę. No. Zasie jako pisarczyk jego ślepia, m wybałuszył, na taką wiadomość i dalej przestraszony siedziałem, łeb swój i atrament na nim, dalej wytrwale rozcierając. Nagle, olśniło łeb mój nieszczęsny, bo oto przypomniał ja sobie, o sposobach na guzy na łbie, niezawodnych. Zaś krótką mizerykordię za pasa jam sobie wyciągnął, i do guza swojego przyłożył szybko. My? I po co? Wasza miłość, gdzieś znowu wlec się chce, nas za sobą po gościńcach włócząc? Dodał z razu Malarczyk ze świętej inkwizycji. Jeszcze bardziej wystraszony napadem nas na Konstancję. Niż i wizyty u Ojca świętego i to jeszcze nie wiadomo u którego. Zaś, całkiem, już był przestraszony napadem, owej Trąby jerychońskiej na nas obu. Jak po cichu, na Księdza Trąbę obaj my powiadali. A kto ze mną pojedzie? Duch święty? My zaś a,i po co? Zapytałem znowu. Na to, arcybiskup popatrzał na mnie swojego skrybę i powiada. A swoją to? Mizerykordię na mnie, wyciągasz, za pasa swojego? Zapytał nieco też, chyba przestraszony, widokiem mieczyka, ksiądz Arcybiskup. Gdzie zaś? Wasza miłość, guza sobie od pulpitu, na łbie nabiłem i gaszę go z zarania. A kto by, żywił moją marną posturę, jakbym ojca swojego dobrodzieja, ową moją mizerykordią, zadźgał? Jeno doprowadzony do desperacji, dźgnąć w siebie samego mogę. Powiadam do księdza. Nie strasz mnie tu po próżnicy bo wiary ci, w takie gadki nie daję. Za długo znam cię, i się na twoich breweriach poznam zawsze. Ale, m to pomyślał w pierwszej chwili, że na mnie, na powitanie za sztylet sięgasz. A łeb, od czego masz na czole, zielony? Inkaust ty wychlał z kałamarza? Miast piwska, czy miodu z biedy? Z mitręgi skrybo wania, na łeb, mi się atramentu wylało takoż tyram ja teraz, przecie ciężko. Powiadam grzecznie. Na to, ksiądz Trąba powiada. To i nie tęgo, teraz widzę ja, z wami. I dodał zaraz. Może naszego księdza Kurowskiego, mam ze sobą zabrać? Kiedy on od wielu miesięcy, w Gnieźnie już pochowany leży. A waszą miłość? Król nasz, miłościwie nam Władek II panujący, już wypuścił z niewoli? Z naszego zamku w tym tam, czy jak mu tam? Kowalewie Pomorskim? Zapytałem znowu, dalej sztylet miłosierdzia, przy łbie trzymając. W niewoli przecie ja, tam nie był wcale zamknięty. Jeno, m skarby krzyżackie królowi naszemu, zdobyczne w zamku Radzyńskim na zakonie Najświętszej Marii Panny, zliczał. A zamek w Kowalewie, już też nie nasz obecnie jest, jeno Krzyżacy znowu, na nim załogą silną siedzą. Bo to i tak, po prawdzie wyzwolił mnie, i przegonił z owego naszego niby, zamku. Sam parchaty, jako to, na krzyżaków powiadasz, land marszałek Krzyżacki, Bern von Hevellmann. Co, przywlekł się, pod owe Kowalewo, na czele armii inflanckiej, i musieli my brać, szybko nogi za pas, przed niewolą pewną. Chciałbym ja widzieć to, jako ksiądz arcybiskup w powadze swojej, przed krzyżakami zmiatał. Zaś trąbiła wasza miłość na larum? Na to Trąba nadął się i powiada. Nie wy, mądruj się mi tu, bo chciałbym widzieć jako by cię Krzyżaki ogarnęli, jako byś to trąbił, i gębę darł o z, ratowanie łba swojego. Co, m dyplomatycznie przemilczał. Przeto znowu zmieniłem kierunek rozmowy, i zapytałem zaraz, jeszcze bardziej uprzejmie. A do papieża, jakiegoś tam? Za czym ksiądz Arcybiskup, gonić nas, i siebie chce? To? Nie wiecie, nic? A co, wiedzieć mamy? Wasza miłość, zapytałem. A Pieter, gębę ciekawie zaraz nadstawił, czekając na sensacje jakie z Mikołajowej, Trąby mogły być zagrane. Krzyżacy przecie, bunty w całym chrześcijańskim świecie wnoszą. Co by, na króla naszego, Władysława Jagiełłę i na naród nasz cały. Ojciec święty, klątwę nałożył, za bitwę pod Grunwaldem i całą odpowiedzialność za wojnę z zakonem, Polskę obciążyć Krzyżacy chcą. Jeno, papież Grzegorz XII, i inni papieże schizmatycy wprawdzie takoż samo, na ich wołania głuchy na razie jest, bo po naszej stronie opowiedział się, w tej wojnie parszywej. Jako i tamci dwaj. Ale, Krzyżacy czekają z niecierpliwością wielką, na zmianę papieży, na tronie Piotrowym. Zaś i po to też, król węgierski Zygmunt Luksemburski sobór w Niemczech w Konstancji zwołuje. Aby schizmę w kościele katolickim, do cna wyplenić i tron papieski ze schizmy oczyścić. A jak, przychylny zakonowi Ojciec święty nastanie, taki postulat Krzyżacy słyszałem, zgłoszą pewnikiem. Więcej to niźli, pewne jest. A król nasz, co na to? I wie on o tym? Że mu fałszywy, wielki mistrz Heinrich V von Plauen. Za uszami, pomimo tego, podpisanego nieszczęsnego pokoju w Toruniu, spiski jakieś czyni? Wie, król. A, co to ma, nie wiedzieć? Sam mu, o tym doniosłem, jak tylko tu, wróciłem z owego Kowalewa. A wracałem szybciej, niż się na zamku tamtejszym wygodnie rozsiadłem. Wielki mistrz Henryk von Plauen to jeszcze nic, do tego, co przeciw nam Zygmunt Luksemburczyk czyni. Bo przecie to, na Ziemię Sądecką z krzyżakami, najechał w 1410 roku. Jak my spod Grunwaldu wracali. Słusznie panowie Krakowscy, bunty pod zamkiem i Malborkiem czynili. Bo, przecie zaraz, wyczuli pismo nosem. Co się dziać będzie, na Sądecczyźnie pod dłuższą nieobecność, chorągwi krakowskich. I w królestwie, mieliśmy nową, i starą wojnę, jednocześnie. Za przyczyną, wroga naszego Zygmunta Luksemburczyka. I nie wiadomo, w którą stronę miecz swój, król ma zwrócić. Zakończył wywody wojenne, ksiądz Trąba. To, i co teraz? Czynić mamy? Wasza miłość. Zapytał Malarczyk. Co robić? Sam jeszcze dokładnie, nie wiem co czynić, bo zamęt taki w około jest. Po owej Grunwaldzkiej, potrzebie jak po burzy z gradem i wszystko leży powalone, i z korzeniami powyrywane. Listy, trza pewnikiem dalej pisać. I za herezje owego Falkenberga trza ścigać. Jeno to już twoja, jako inkwizytora królewskiego, sprawa. Na to Pieter na gębie się czerwony zrobił i powiada. To ksiądz arcybiskup wie? O czym mam, wiedzieć lubo nie wiedzieć? Pyta znowu Trąba. No, zaś o tym że mnie król nasz inkwizytorem z polecenia stolicy Piotrowej uczynił. Od 1408 roku to wiem, jeno, m nic nie powiadał bo i potrzeby nie było. A jakoś się nie chwalił stanowiskiem i urzędem swoim, ani potrzeby, to co i gadać o tym. Na to jam powstał od stołu, i powiadam do księdza. Mnie tyle lat nie powiadała o tym nic, gęba jego. Dopiero, m się od niewiasty swojej z wiedział, nie dawno jakiego to kumotra, moja osoba posiada. A zaś co mam ci, zaraz gadać co mi król powiada i nakazuje? Zacietrzewił się Piotr. Na to, m machnął łapą. Tyle lat, żeś to gębę trzymał na kłódkę? Powiadam inkwizytorowi, jakom na niego postanowił od dziś gadać. Na to on, mnie powiada, jako byś herezje jakie prawił, wiedział by ty prędzej, jeno jak sługa króla dobry z ciebie jest jeszcze, nic mnie na razie do gardła twojego chudego. Ciesz się jeno, że ślepia przymykam na twoje księgi zakazane. Coś to je przez lata gromadził, albo bzdurstwa swoje w nich wypisywał. W tomiska grube, zaś w bibliotece zamkowej skrywał. Na to mnie zatkało i powiadam. Ludzie trzymajcie mnie, bo ze stołka na łeb swój biały zlecę lubo się rozpęknę z zdziwienia. Jak stara beczka, co się jej klepki rozlazły. Zaś ksiądz arcybiskup, powiada. Pax, pax między wami. Dobrze przecie, że król za nakazem stolicy Piotrowej, służy i jej nakazy wykonuje. Zaś inkwizytora świętego na dworze swoim trzyma ku porządku zachowania. Mniej krzyżactwu, kłamstw wobec króla naszego, w garści zostanie. A moje kroniki żeś mi przepisał? Tu są, powiadam na drugi pulpit, łapą wskazując. Masz szczęście żeś mi, nie zaspał nad nimi. Niech leży tu na razie księga owa. Weźmie lepiej ksiądz ją mi ze ślepiów, bom przez nią oślepł, prawie. Później, ksiądz powiada. Przewracając karty na wypadek, czy czasem jaka pusta nie siedzi. Zaś gada zaraz po swojemu. No. Teraz my, zejdziemy na dół, do kancelarii mojej i listy, pisać będziemy nowe. Wasza miłość przecie dobrze wie, za co, listy nasze i waszej miłości, król czeski i niemczurski, Zygmuntek Luksemburczyk ma? Świętej pamięci, ksiądz arcybiskup Kanclerz Kurowski, jak odpowiedź jego, na owe listy przed Grunwaldem zobaczył. To myśleli my, że pęknie jak podpalona, pękata beczka z prochem. Taki lont zgrabny, król i nieprzyjaciel nasz. Zygmunt Węgierski, ów Luksemburczyk, w gębę mu wsadził, królowi naszemu i nam wszystkim. A czerwony na gębie, Kanclerz Kurowski się zrobił, jak nie przymierzając sam nasz król czasami jak go, apopleksja na coś, lubo na kogoś, poweźmie. Jak burak czerwony wyglądał, albo jak sutanna jego, czy waszej miłości, albo dalia królewska. Lubo moje sukno, szkarłat no czerwone, co dla ścięcia łba mojego, sobie, m u kupca Firleja, z Piotrowi nem owym inkwizytorem, kupił. Jak przez kogoś rozeźlony i do desperacji doprowadzony, mocno jest. Miłościwie nam przecie, panujący król Władysław. Wiem to dobrze bom, nie raz i nie dwa, króla naszego niechcący do desperacji doprowadził. Wasza miłość tego, nie widział bo, to przecież z naszym królem, na naradzie z księciem Witoldem i z owym Tatarzynem. Ge la lalą, czy jak mu tam, było na imię? Bom to i, zapomniał w pierwszej chwili, przezwiska jego tatarskiego, w Brześciu Litewskim był. Na to Trąba, nadął się znowu i zatrąbił głośno. Pierwszy ty, na tej liście, u króla wisisz. A i mnie nieraz, do zieloności, czy tam czerwoności doprowadzasz. Ja? Nigdzie jeszcze nie wiszę, i do niczego księdza nie doprowadzam. Chyba że do królestwa niebieskiego. Staram się waszej miłości dopomóc, wejść w cnocie. Jako i ksiądz mnie takoż samo codziennie od lat dopomaga. A teraz jeno, m ze złości zzieleniał. Zapytałem i dodałem za to, zdziwiony niby, bardzo. Niechaj waszej miłości, z resztą tam będzie. Nie będę się zbytnio, za księdzem osłaniał. Ale wasza miłość Kanclerz, zaraz za mną na tej, liście drugi w kolejce, siedzi. A nie raz i przed moją skromną posturą. Przed tym, nim ksiądz Kurowski pomarł, godnie nas we wszystkim, na owej liście zastępował. Odparłem księdzu jako pisarczyk owego, mieczyk swój chowając w końcu za pas, do srebrnej pochewki. Co mnie tam, po staremu, duperelami głowę zawracasz. I we łbie mi, po swojemu na nowo mącisz. Jako kijem wodę w stawie, gdzie karpie dorodne siedzą. Odparł ksiądz Trąba. Nie żadne to duperele, wasza miłość. Bo to przecież, własne słowa, waszej miłości jako kanclerza koronnego wypowiedziane. Przepisywałem ja je, z innymi skrybami, słowo w słowo. Ani jednego z nich nie mieniając przecie, dla dobra korony naszej. A i juści widzę ja to. I powiem ci po waszemu. Amen. Rzekł Kanclerz Trąba. Idziemy prędzej, bo to i do króla, mi trza, za tą sprawą wejść, zaś uradzić co działać dalej trza. Chciał się, też król nasz miłościwy wyspowiadać, bo przecie jako, jego to spowiednik, w owym Kowalewie, m siedział, i u spowiedzi od tego czasu, król chyba nie był? I uradzić nam z królem trzeba, co lepiej dalej nam czynić z krzyżakami wypadnie. A ja, co? Zapytałem księdza Mikołaja. Przecie ja pisarczyk, a nie spowiednik króla. Jako ministrant, księdza kanclerza, mam iść z waszą miłością, i spowiedzi króla, naszego wysłuchiwać? Zaś łbem mądrze kiwać jako ten tu. Malarczyk, judejski iskariota inkwizytorski. Albo jakiś, kubeł wody święconej, wraz z kropidłem trzymać? Lubo na Jagiełłę wylać go z góry, ku poświęceniu łba jego, za grzechy owego? Że oto król nasz, tak usilnie arcybiskupa Kurowskiego poganiał do Krakowa. Aż ten, zleciał z konia swego, na zbity łeb w zeszłym roku, i ducha swojego wyzionął, zaraz na miejscu, Krakowa nie czekając? Zawrzyj gębę lepiej, bo za takie coś, do kupca Firleja cię, Jagiełło nie wyśle, po sukno czerwone po staremu. Jeno zaraz ci łeb, każe ściąć na Wawelu, na nic, nie patrząc ni czekając zmiłowania. I nawet na niewiastę twoją, się nie oglądając, za bardzo. A wiem, że lubi ją, i współczucie ku niej ma. Współczucie król ku, babie mojej ma? A po czemu to? I po co? Jej, jako statecznej mieszczce Krakowskiej, wcale niepotrzebne, jest współczucie jakieś. Kiedy ona zaś, zadowolona bardzo, z żywota swojego niewiasta jest. Zapytałem zdziwiony bardzo. Boś durny jak kiep, gorzej od łba, konia twojego. Rzekł na to ksiądz Trąba. Na co, Malarczyk ze świętej inkwizycji, zaraz przymilnie zagadał. Munsztuków od przełożonego się spodziewając. Słusznie ksiądz, dobrodziej prawi. Słusznie prawi i dobrze trąbi. A w trąbę chcesz, trutniu? Aż we farbach łeb swój zamoczysz jako, ten twój kumoter, nieznośny w atramencie zielonym? Zapytał go, prędko Kanclerz. Który to tytuł, po Kurowskim według starszeństwa przejął. Nie dziękuję, bardzo pokornie waszej miłości, odparł Malarczyk inkwizytorski szybko. Księdza Kurowskiego, brak, na dworze naszym, i w ogóle bardzo, rzekł pisarczyk. Nam wszystkim go brak, i mnie samemu takoż samo, jako i wam. Rzekł Kanclerz Trąba. Na to odwagą, nagłą ogarnięty. Malarczyk nagle powiada. Ja, przecie iść z wami, do króla nie mogę, bo mi farba, na portrecie, królewny Jadwigi Jagiellonki raz dwa, zastygnie. Rzekł z powagą, Pieter. A jak mi farba na portrecie królewny zastygnie, to w królu naszym, krew, się na pewno zagrzeje, i zagotuje na wrzątek, co zaś wtedy? Pójdę ja prędzej, pod kata, niźli ów pisarczyk za swoje, spiskowe i durnowate teorie, głoszone po wszem, gdzie jego osoba durna łazi. Zaś gada byle co, i komu. Pójdzie on pod kata, co mniemam jak najszybciej przyjdzie, za przyczyną świętej inkwizycji. Rzekł Piotr Malarczyk. To siedź trutniu tutaj, i kończ swoje portrety. Ale! Pokaż, mi w pierwej, jakoś nasza królewnę śliczną, marnie pewnie spaskudził? Co, marnie? Co, marnie? Zaperzył się nagle w obronie talentu swego, Malarczyk, Piotrowy. Od teraz przeze mnie inkwizytorem świętym zwany. Słusznie zresztą i zgodnie z prawdą. Ksiądz Arcybiskup, podszedł bliżej, do sztalugi. I ślepiem swoim, bardzo wprawnym na wszelakie obiekty sztuki, sakralnej i użytkowej, rzucił na malunek królewny, nie przymierzając. Jak sam Rektor czy pro dziekan, na naszej świetnej akademii krakowskiej, prace żaków wycinane na ławkach, i na murach smarowane węglami, oceniając. No, no. Rzekł po chwili. Całkiem jak nasza królewna Jadwisia Jagiellonka. Mnie samemu takoż samo, portrecik byś może jakiś zgrabny zmalował? Jakom to samotrzeć, przewag wojennych, na potrzebie Grunwaldzkiej w polu dokonywał. Albo jak kiedyś, na tronie kardynalskim, albo papieskim siędę. Na to, ja pisarczyk jego ryknąłem śmiechem, aż się Trąba wystraszyła. Widzę ja już, jakie to frukta, byśmy ze stołu, waszej papieskiej miłości w Polsce żarli. Korona nasza, zaś pierwsza w świecie by stała, zaraz. Zaś tak się, by rozpuchła, że na króla Zygmuntka Luksemburczyka miejsca by na ziemi nie stało. O zakonie krzyżackim, czy innych wrogach naszych, wcale już nie gadając. A jakoś to, myślał sobie, trutniu ośli? Gęba moja Trąbo, wa na tronie papieskim by ci nie, uchodziła? Czemu zaś nie? Wygląd na papieża? Ksiądz arcybiskup ma. Jako i każdy drugi, ksiądz katolicki. Za wyjątkiem krzyżaków, oczywiście. Powiadam księdzu. Zaś Malarczyk, nie myślał o fruktach, z papieskiego stołu, więc pytał księdza Trąbę, o swoje obrazki i spodziewaną obfitą zapłatę w srebrze, od księdza arcybiskupa. Jeno kiedy, je zmaluję? Rzekł wtrącając, do spraw papieskich nos swój, wiecznie zasmucony Malarczyk. To pewnikiem po temu, jak król na gębę jego zafrasowaną wiecznie spojrzał, funkcję jeszcze smutniejszą owemu trutniowi naznaczył. Pomyślałem głośno. Tamten zaś nie zważając na nic, powiada. Kiedy mnie czasu, na nic nie staje. Co kiedy? Jak mnie ojciec święty, w stan Kardynalski powoła. Ciekaw ja jestem, jakich to wasza miłość, na Grunwaldzie przewag samotrzeć, dokonywał? Albo, pod Malborkiem samym? Kiedym to ja, za waszą miłością, jednym ciągiem, jak cień jego własny, stać musiał, od rana do nocy samej. I za chorągwią waszej miłości, na polu ślepia, m wybałuszał, nie wyłączając chorągwi księdza naszego, Kurowskiego. Aż mnie w ślepia słońce świeciło jak i krzyżakom. Chociaż z drugiej strony pola Grunwaldzkiego całą siłą, owe psubraty stali. Bo król nasz, tak specjalnie bitwą pokierował, co by Krzyżakom w ślepia słońce raziło. A przecie pod wschód ta durna bitwa, się toczyła. Rzekłem, na to powątpiewająco. A i truposza krzyżackiego za waszą miłość, musiał ja z owym Piotrowi, nem na polu bitwy Tannenberga, zliczać. Aż to, ksiądz dobrodziej rycerza Janotę, za mną samotrzeć posyłał. Co bym, prędzej w robocie grabarskiej się uwijał. A wasza miłość, co? Nic, jeno jedną mszę, za drugą od prawował. Zaś za królem i rycerzami naszymi, z kropidłem latał. Co by ich święcić do boju, co by któremu łba z szyszakiem, krzyżak jaki nie obciął. Na to, Trąba że miał już dość wywodów wojennych swojego skryby powiada. Ale, m przecie, chciał iść i ja, na owe psubraty z mieczem w ręku, jak nie przymierzając inni nasi rycerze. Jeno mnie, ośle łby oba nie puszczaliście. Za rękawy mnie ciągnąc, od wroga. Gęby drąc co chwila, na całe pole. A wasza miłość, gdzie?! A wasza miłość gdzie?! Aż mnie, przed królem naszym i radą wstyd, za was i za siebie, było. Bośmy się, to bali o księdza dobrodzieja, co by Krzyżaki waszej miłości, pod Tannenbergiem, czy Grunwaldem, jak go tam zwał tak zwał, nie usiekli. No i pewnie, no i pewnie. Baliście się jeno, tylko tego, co by was. Powała z Taczewa, albo Zyndram z Maszkowic, w bój do przodu nie popchnął. Zaperzył się, nagle Kanclerz koronny. A i jeszcze coś, wam rzeknę obu kmiotki moje. Po kiego to grzyba, trzymam cię jednego, z tym drugim obwiesiem, pod skrzydłami swoimi? I jak ten pelikan, nie przymierzając, na studni, w zamku malborskim, krwią własną, was tyle już roków żywię. Co, prawicie na to? Naparł się nasz pracodawca, w ślepia, obu swoim podwładnym, z uwagą pilną wielce, patrząc. Tylko nie kmiotki bo, m ja szlachcic, jest a ten tam powiada że on uszlachcony od dawna. Raczej jak u, szlachtowany, przez krzyżaków, pod Malborkiem wygląda. Powiadam. To też i nie dziwota. Że za takie coś, jak tu ten obrazek wojenny, zobaczyć można. Krzyżacy chcą nas, u Ojca świętego klątwą obłożyć. Jako i Arcybiskupi nasi do bitki, miast ku mszy świętej, i do ołtarza się nie rwą tak chętnie, jako do miecza i swary. Zaś i to powiada, też nam wytrwale, od lat ksiądz Arcybiskup. Zaraz tam, krwią własną, was żywię? Rzekłem księdzu bardzo jasno i raczej
Darmowy fragment
więcej..