Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Księga piasku. Pamięć Szekspira - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
20 października 2025
44,00
4400 pkt
punktów Virtualo

Księga piasku. Pamięć Szekspira - ebook

Kolejna odsłona podserii Borgesowskiej w ramach serii Proza światowa.

W opublikowanej w 1975 roku "Księdze piasku", na którą składa się 13 opowiadań, Borges, swobodnie wykorzystując wątki kulturowe, historyczne, literackie i filozoficzne, podejmuje tematy sobowtóra, miłości, przeznaczenia, domniemanej herezji, odwiecznych, składających się z jednego wyrazu dzieł czy niepoznawalnej i fascynującej księgi, nieprzebranej jak piasek. Drugą część zbioru stanowi tomik "Pamięć Szekspira" z roku 1983. W przekładzie i z przypisami Andrzeja Sobola-Jurczykowskiego.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Spis treści

Spis rzeczy

Księga piasku

Ten drugi . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 007

Ulrica . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 021

Kongres . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 029

There are more things . . . . . . . . . . . . . . 062

Sekta Trzydziestu . . . . . . . . . . . . . . . . 075

Noc darów . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 081

Zwierciadło i maska . . . . . . . . . . . . . . 090

Undr . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 098

Utopia człowieka, który jest zmęczony . . . 108

Podstęp . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 121

Avelino Arredondo . . . . . . . . . . . . . . . 133

Krążek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 143

Księga piasku . . . . . . . . . . . . . . . . . . 148

Epilog . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 157

Kategoria: Literatura piękna obca
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8196-768-6
Rozmiar pliku: 943 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ten drugi

Zdarzyło się to w lutym 1969 roku w Cambridge, na północ od Bostonu. Nie opisałem tego od razu, bo chciałem szybko zapomnieć, żeby nie postradać zmysłów. Teraz, w roku 1972, sądzę, że jeśli opiszę te zdarzenia, inni będą je czytać jak opowiadanie i może z biegiem lat i dla mnie się tym staną.

Wiem, że było to niemal potworne, dopóki trwało, a jeszcze potworniejsze w czasie bezsennych nocy, jakie nastąpiły. Co jednak nie znaczy, że moja relacja wzruszy postronnego.

Była może dziesiąta rano. Siedziałem na swojej ławce nad rzeką Charles. O jakieś pięćset metrów na prawo ode mnie wznosił się wysoki budynek, którego nazwy nigdy nie poznałem. Szara woda niosła długie kawałki lodu. Nieuchronnie rzeka nasunęła mi myśl o czasie. Tysiącletni wizerunek Heraklita. Ostatniej nocy spałem dobrze; wykład, który wygłosiłem poprzedniego popołudnia, chyba zdołał zainteresować studentów. Nie było nikogo w zasięgu wzroku.

Nagle odniosłem wrażenie (według psychologów ma to związek ze stanami wyczerpania), że już kiedyś przeżyłem tę chwilę. Na drugim końcu ławki ktoś usiadł. Wolałbym być sam, ale nie chciałem wstawać, żeby nie wyjść na grubianina. Ten drugi zaczął pogwizdywać. Właśnie wtedy spłynęło na mnie pierwsze z utrapień owego ranka. To, co gwizdał, co usiłował gwizdać (nigdy nie miałem dobrego słuchu), było kreolską wersją La tapera Elíasa Regulesa. Melodia przeniosła mnie na pewien nieistniejący już dziedziniec i przywołała Álvara Meliána Lafinura, który zmarł przed wielu laty. Potem popłynęły słowa pierwszej decymy. Głos nie należał do Álvara, ale próbował go naśladować. Pojąłem to z przerażeniem.

Przysunąłem się i spytałem:

– Jest pan Urugwajczykiem czy Argentyńczykiem?

– Argentyńczykiem, ale od tysiąc dziewięćset czternastego roku mieszkam w Genewie.

Zapadło długie milczenie. Spytałem:

– Na Malagnou pod siedemnastym, naprzeciw cerkwi?

Przytaknął.

– W takim razie – powiedziałem szybko – nazywa się pan Jorge Luis Borges. Ja też jestem Jorge Luis Borges. Jest rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty dziewiąty, jesteśmy w Cambridge.

– Nie – odparł moim własnym głosem, ale nieco odległym.

Po chwili dodał stanowczo:

– Jestem tutaj, w Genewie, na ławce, kilka kroków od brzegu Rodanu. Dziwne, że wyglądamy tak podobnie, choć pan jest dużo starszy, z tą siwą głową.

Odpowiedziałem:

– Mogę ci udowodnić, że nie kłamię. Powiem o rzeczach, o których nie może wiedzieć ktoś obcy. W domu jest srebrne naczynko do mate z nóżką ze splecionych węży, które nasz pradziadek przywiózł z Peru. Jest srebrna miednica, którą sobie przytraczał do siodła. W szafie stoją dwa rzędy książek. Trzy tomy Tysiąca i jednej nocy Lane’a, ze stalorytami i przypisami drobnym drukiem, które zgromadzono między rozdziałami, łaciński słownik Quicherata, Germania Tacyta po łacinie i w przekładzie Gordona, Don Quijote w edycji braci Garnier, Tablas de sangre Rivery Indarte z dedykacją autora, Sartor Resartus Carlyle’a, biografia Amiela i ukryta za innymi książka w miękkiej oprawie poświęcona zwyczajom seksualnym ludów bałkańskich. Nie zapomniałem też popołudnia na pierwszym piętrze przy placu Dubourg.

– Dufour – poprawił.

– Słusznie. Dufour. Czy to ci wystarczy?

– Nie – odparł. – To żadne dowody. Jeżeli śnię o panu, to naturalne, że może pan wiedzieć to, co wiem ja. Pański rozwlekły katalog jest zbędny.

Obiekcja była słuszna. Powiedziałem:

– Jeżeli ten ranek jest snem i to spotkanie też, każdy z nas musi myśleć, że to on jest śniącym. Przestaniemy śnić, albo i nie. Tymczasem mamy obowiązek zaakceptować ten sen, jak zaakceptowaliśmy wszechświat i to, że zostaliśmy spłodzeni, że do patrzenia służą oczy i że oddychamy.

– A jeśli sen miałby trwać? – zapytał z niepokojem.

Aby uspokoić jego i siebie, powiedziałem z pewnością, której nie miałem:

– Mój sen trwa już siedemdziesiąt lat. W końcu, jeśli się zastanowić, nie ma człowieka, który nie spotkałby samego siebie. To właśnie się dzieje, tyle że zdarza się nam dwóm. Czy chcesz wiedzieć o czymś z mojej przeszłości, która jest oczekującą na ciebie przyszłością?

Skinął głową bez słowa. Nieco zagubiony ciągnąłem:

– Matka ma się dobrze w swoim domu na rogu Charcas i Maipú w Buenos Aires, ale ojciec umarł jakieś trzydzieści lat temu. Umarł na serce. Zabiło go porażenie połowicze; jego lewa dłoń leżąca na prawej wyglądała jak dłoń dziecka na dłoni olbrzyma. Wyczekiwał niecierpliwie śmierci, ale bez jednej skargi. Nasza babka odeszła wcześniej w tym samym domu. Kilka dni przed końcem zwołała nas wszystkich i powiedziała: „Jestem bardzo starą kobietą, która bardzo powoli umiera. Niech nikt się nie trapi czymś tak zwyczajnym i pospolitym”. Norah, twoja siostra, wyszła za mąż i ma dwóch synów. A jak się mają u ciebie?

– Dobrze. Ojciec ciągle żartuje z religii. Wczoraj wieczorem powiedział, że Jezus był jak gauczo, który nie chce się angażować, i dlatego nauczał przez przypowieści.

Zawahał się i spytał:

– A pan?

– Nie znam liczby książek, jakie napiszesz, ale wiem, że będzie ich za dużo. Napiszesz wiersze, które dadzą ci przyjemność, której nie będziesz dzielił z nikim, i opowiadania fantastyczne. Będziesz wykładał, jak twój ojciec i tylu innych naszej krwi.

Ucieszyłem się, że nie pyta o klęskę czy sukces książek. Zmieniłem ton i mówiłem dalej:

– Co się tyczy historii... Była następna wojna, przeciwnicy niemal ci sami. Francja szybko skapitulowała; Anglia i Ameryka walczyły przeciwko niemieckiemu dyktatorowi, który nazywał się Hitler, w cyklicznej bitwie pod Waterloo. Buenos Aires w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku spłodziło drugiego Rosasa, który przypominał naszego krewnego. W pięćdziesiątym piątym uratowała nas prowincja Córdoba, tak jak wcześniej Entre Ríos. Teraz sprawy mają się źle. Rosja zaczyna zagarniać świat; Ameryka, spętana zabobonem demokracji, nie może się zdecydować, czy stać się imperium. Z każdym dniem nasz kraj robi się bardziej prowincjonalny. Bardziej prowincjonalny i zadufany w sobie, jakby zamknął oczy. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby naukę łaciny zastąpiono nauką guaraní.

Zauważyłem, że słabo mnie słucha. Ogarnął go pierwotny lęk przed czymś niemożliwym, a jednak prawdziwym. Ja, który nie zostałem ojcem, poczułem falę miłości wobec tego biednego chłopca, bardziej mi bliskiego niż rodzony syn. Zauważyłem, że ściska w dłoniach książkę. Spytałem o nią.

– To Opętani, czy też, jak sądzę, Biesy Fiodora Dostojewskiego – odparł nie bez pychy.

– Już mi się rozmyła. Jaka jest?

Ledwie zadałem pytanie, poczułem, że bluźnię.

– Rosyjski mistrz – zawyrokował – dokładniej niż ktokolwiek zbadał labirynty słowiańskiej duszy.

Ta próba retoryczna chyba świadczyła, że się uspokoił. Spytałem, jakie czytał inne książki mistrza. Wymienił dwie czy trzy, wśród nich Sobowtóra.

Spytałem, czy czytając je, dobrze odróżnia poszczególne postacie, co jest łatwe w dziełach Josepha Conrada, i czy ma zamiar poznać całą twórczość Dostojewskiego.

– Prawdę mówiąc, nie – odrzekł z pewnym zaskoczeniem.

Zapytałem go, co teraz pisze, i odparł, że przygotowuje tom wierszy, który chce zatytułować Czerwone hymny. Jeszcze się zastanawia nad Czerwonymi rytmami.

– Czemu nie? – powiedziałem. – Możesz odwołać się do dobrych wzorców. Niebieski wiersz Rubéna Darío i szara pieśń Verlaine’a.

Nie słuchając mnie, wyjaśnił, że jego książka będzie opiewała braterstwo wszystkich ludzi. Poeta naszych czasów nie może odwracać się plecami do swojej epoki.

Zamyśliłem się i spytałem, czy naprawdę czuje się bratem wszystkich. Na przykład wszystkich przedsiębiorców pogrzebowych, wszystkich listonoszy, wszystkich nurków, wszystkich, którzy mieszkają po parzystej stronie ulicy, wszystkich, co ochrypli i tak dalej. Odpowiedział, że jego książka odnosi się do wielkiej masy uciemiężonych i pariasów.

– Twoja masa uciemiężonych i pariasów – odrzekłem – jest tylko abstrakcją. Istnieją wyłącznie jednostki, o ile w ogóle ktokolwiek istnieje. „Człowiek wczorajszy nie jest człowiekiem dzisiejszym” – orzekł pewien Grek. My dwaj, na tej ławce w Genewie czy w Cambridge, być może jesteśmy tego dowodem.

Poza surowymi kartami Historii pamiętne fakty obchodzą się bez pamiętnych sentencji. Człowiek tuż przed śmiercią pragnie sobie przypomnieć rycinę oglądaną w dzieciństwie; żołnierze, którzy za chwilę ruszą do boju, rozmawiają o błocie lub sierżancie. Nasza sytuacja była wyjątkowa i szczerze mówiąc, nie byliśmy na nią przygotowani. Naturalnie zaczęliśmy mówić o literaturze; obawiam się, że nie powiedziałem nic innego niż to, co zwykle mówię dziennikarzom. Moje alter ego wierzyło w wymyślanie czy odkrywanie nowych metafor; ja – jedynie w takie metafory, które odpowiadają intymnym i oczywistym podobieństwom, zaakceptowanym już przez naszą wyobraźnię. Starość ludzi i zmierzch, sny i życie, upływ czasu i wody. Przedstawiłem mu tę opinię, którą on miał wyrazić po latach w pewnej książce.

Prawie mnie nie słuchał. Nagle powiedział:

– Jeżeli pan był mną, to jak wytłumaczyć, że zapomniał pan o spotkaniu ze starszym mężczyzną, który w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku powiedział panu, że też jest Borgesem?

Nie pomyślałem o tej trudności. Odpowiedziałem bez przekonania:

– Może ów epizod był na tyle dziwny, że postarałem się o nim zapomnieć.

Zaryzykował nieśmiałe pytanie:

– Jak z pańską pamięcią?

Zrozumiałem, że dla chłopca, który nie ukończył dwudziestu lat, człowiek po siedemdziesiątce jest niemal trupem. Odparłem:

– Zazwyczaj przypomina niepamięć, ale wciąż odnajduje to, co jej zlecają. Uczę się anglosaksońskiego i nie jestem ostatni w klasie.

Nasza rozmowa trwała już zbyt długo, by mogła należeć do snu.

Przyszedł mi do głowy nagły pomysł.

– W tej chwili mogę udowodnić – powiedziałem – że ci się nie śnię. Posłuchaj dobrze tego wersu, którego, o ile pamiętam, nigdy nie czytałeś.

Powoli wypowiedziałem sławną linijkę:

– L’hydre – univers tordant son corps écaillé d’astres.

Poczułem jego niemal trwożne osłupienie. Powtórzył półgłosem, delektując się każdym olśniewającym słowem.

– To prawda – wyjąkał. – Nigdy nie zdołam napisać takiego wersu jak ten.

Hugo nas połączył.

Wcześniej mój rozmówca powtórzył z zapałem, teraz to sobie przypominam, krótki utwór, w którym Walt Whitman wspomina wspólną noc nad morzem, kiedy był naprawdę szczęśliwy.

– Skoro Whitman śpiewał o niej – zauważyłem – to dlatego, że jej pragnął, ale nie nadeszła. Poemat zyskuje, jeśli czujemy, że wyraża pragnienia, a nie że jest opisem faktów.

Bacznie na mnie spojrzał.

– Nie zna go pan – krzyknął. – Whitman niezdolny jest do kłamstwa.

Pół wieku nie mija na próżno. W czasie naszej rozmowy dwóch ludzi o różnorakich lekturach i odmiennych gustach dotarło do mnie, że nie możemy się zrozumieć. Nazbyt różni byliśmy i nazbyt podobni. Nie mogliśmy się oszukiwać, a to utrudnia dialog. Każdy z nas był karykaturalną imitacją drugiego. Sytuacja była za bardzo niezwykła, żeby mogła trwać dłużej. Nie miało sensu doradzać mu czy dyskutować z nim, bo jego nieuchronnym przeznaczeniem było stać się mną.

Nagle przypomniała mi się pewna fantazja Coleridge’a. Ktoś śni, że idzie przez Raj, i na dowód tego dostaje kwiat. Budzi się z kwiatem w ręku.

Przyszła mi na myśl analogiczna sztuczka.

– Słuchaj – powiedziałem – czy masz pieniądze?

– Tak – odparł. – Ze dwadzieścia franków. Na dzisiejszy wieczór zaprosiłem Simóna Jichlinskiego do Crocodile’a.

– Powiedz Simónowi, że zajmie się medycyną w Carouge i że zrobi wiele dobrego... teraz daj jedną z monet.

Wyjął trzy srebrne monety i kilka drobniejszych. Nie rozumiejąc, podał mi srebrną.

Wręczyłem mu któryś z tych zwodniczych amerykańskich banknotów, co to mają taki sam rozmiar, ale różną wartość. Przyjrzał mu się łapczywie.

– To niemożliwe! – zawołał. – Emitowany w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym roku.

(Kilka miesięcy później ktoś mi powiedział, że na banknotach nie ma daty).

– Wszystko to zakrawa na cud – zdołał z siebie wydusić – a rzeczy cudowne napawają lękiem. Ci, którzy byli świadkami wskrzeszenia Łazarza, z pewnością się przerazili.

Nie zmieniliśmy się, pomyślałem. Wciąż odniesienia literackie.

Podarł banknot i schował monety.

Postanowiłem wrzucić swoją do rzeki. Łuk srebrnej tarczy zagubiony w srebrnej wodzie dodałby do mej historii żywy obraz, los jednak chciał inaczej.

Odpowiedziałem, że rzeczy nadprzyrodzone, jeśli przytrafiają się dwukrotnie, przestają być przerażające. Zaproponowałem, żebyśmy nazajutrz spotkali się znów, na tej samej ławce, która jest w dwóch czasach i w dwóch miejscach.

Łatwo się zgodził i nie patrząc na zegarek, oznajmił, że zrobiło się późno. Obaj kłamaliśmy i każdy z nas wiedział, że ten drugi kłamie. Powiedziałem, że ktoś ma tu po mnie przyjść.

– Po pana?

– Tak. Kiedy osiągniesz mój wiek, niemal zupełnie stracisz wzrok. Będziesz widział tylko żółtości i cienie, i światła. Nie martw się. Stopniowa ślepota nie jest niczym tragicznym. Jest jak powolny letni zmierzch.

Pożegnaliśmy się, unikając dotyku. Następnego dnia nie poszedłem tam. Ten drugi z pewnością też.

Długo myślałem o spotkaniu, o którym nie powiedziałem nikomu. Chyba znalazłem do niego klucz. Było rzeczywiste, ale ten drugi rozmawiał ze mną we śnie, mógł więc o mnie zapomnieć; ja rozmawiałem z nim na jawie i wciąż mnie męczy to wspomnienie.

Ten drugi śnił o mnie, ale nie do końca o mnie. Śnił, co rozumiem teraz, o niemożliwej dacie na dolarze.Ulrica

Hann tekr sverthit Gram

ok leggr i methal theira bert.

Völsunga Saga, 27

Moja opowieść będzie wierna rzeczywistości lub przynajmniej osobistemu wspomnieniu rzeczywistości, co zresztą jest tym samym. Zdarzyło się to całkiem niedawno, ale wiem, że literackim zwyczajem jest wplatanie mniej istotnych detali i podbijanie emfazy. Chcę opowiedzieć o spotkaniu z Ulricą (nie poznałem jej nazwiska i może nigdy nie poznam) w mieście York. Kronika ta dotyczy jednej nocy i jednego poranka.

Łatwo mógłbym powiedzieć, że po raz pierwszy zobaczyłem ją przy Pięciu Siostrach z Yorku, witrażach wolnych od jakichkolwiek obrazów, które uszanowali obrazoburcy Cromwella, a jednak poznaliśmy się w sali Northern Inn, poza obrębem murów miasta. Było nas niewielu, a ona siedziała odwrócona plecami. Ktoś zaproponował jej drinka, ale odmówiła.

– Jestem feministką – powiedziała. – Nie chcę naśladować mężczyzn. Nie lubię ich tytoniu i alkoholu.

To zdanie miało być śmieszne i zgadłem, że wypowiada je nie po raz pierwszy. Potem się dowiedziałem, że wcale nie było dla niej charakterystyczne – to, co mówimy, nie zawsze wygląda jak my.

Opowiedziała, że spóźniła się do muzeum, ale pozwolili jej wejść, kiedy usłyszeli, że jest Norweżką.

Jeden z obecnych zauważył:

– Nie jest to pierwsze wejście Norwegów do Yorku.

– Owszem – odparła. – Anglia była nasza i ją straciliśmy, o ile ktokolwiek może coś mieć albo cokolwiek może zostać utracone.

Wtedy na nią spojrzałem. Pewien wers Williama Blake’a mówi o dziewczętach z łagodnego srebra lub ze wściekłego złota, ale Ulrica miała w sobie złoto i łagodność. Była lekka i wysoka, o rysach ostrych i szarych oczach. Większe wrażenie niż twarz wywarła na mnie jej aura cichej tajemnicy. Chętnie się śmiała i śmiech zdawał się ją oddalać. Ubierała się na czarno, co jest rzadkością w krajach Północy, gdzie próbują rozweselić kolorami apatyczne otoczenie. Mówiła zrozumiałą, poprawną angielszczyzną i lekko akcentowała „r”. Nie jestem dobrym obserwatorem; odkrywałem wszystko stopniowo.

Przedstawiono nas sobie. Powiedziałem jej, że jestem profesorem na Uniwersytecie Andyjskim w Bogocie. Kolumbijczykiem, wyjaśniłem.

Zapytała mnie zamyślona:

– Jak to jest być Kolumbijczykiem?

– Nie wiem – odpowiedziałem. – To akt wiary.

– Jak bycie Norweżką – zgodziła się.

Nie mogę sobie przypomnieć, co jeszcze powiedziano tego wieczoru. Na drugi dzień zszedłem wcześnie do jadalni. Przez szyby zobaczyłem, że spadł śnieg; pola gubiły się w szarości poranka. Nie było nikogo więcej. Ulrica zaprosiła mnie do swego stołu. Powiedziała, że lubi samotne spacery.

Przypomniałem sobie żart Schopenhauera i powiedziałem:

– Ja też. Możemy więc iść razem.

Brnąc w świeżym śniegu, oddaliliśmy się od domu. Na polach nie było żywego ducha. Zaproponowałem, żebyśmy poszli do Thorgate, o kilka mil w dole rzeki. Wiem, że już wtedy kochałem się w Ulrice; nie chciałem obok siebie nikogo innego.

Nagle doszedł mnie odległy skowyt wilka. Nigdy nie słyszałem wyjącego wilka, ale wiem, że to był wilk. Ulrica nawet nie drgnęła.

Po chwili powiedziała, jakby głośno myśląc:

– Nieliczne i nędzne miecze, które oglądałam wczoraj w York Minster, wzruszyły mnie bardziej niż wielkie statki w muzeum w Oslo.

Nasze drogi się rozchodziły. Tego popołudnia Ulrica miała kontynuować podróż do Londynu; ja do Edynburga.

– Na Oxford Street – powiedziała – powtórzę kroki De Quinceya, który szukał swej zaginionej Anny pośród tłumów Londynu.

– De Quincey przestał jej szukać – odparłem. – Ja mimo upływu czasu wciąż jej szukam.

– Może ją znalazłeś – odrzekła półgłosem.

Zrozumiałem, że mogę sobie pozwolić na nieoczekiwany gest, i ucałowałem jej usta i oczy. Odsunęła mnie z łagodną stanowczością i oświadczyła:

– Będę twoja w gospodzie Thorgate. Tymczasem proszę, nie dotykaj mnie. Tak będzie lepiej.

Dla samotnego mężczyzny w latach ofiarowana miłość to dar, którego już nie oczekuje. Cud ma prawo narzucać warunki. Pomyślałem o swojej młodości w Popayán i pewnej dziewczynie z Teksasu – jak Ulrica jasnej i szczupłej – która odmówiła mi miłości.

Nie popełniłem błędu i nie spytałem, czy mnie kocha. Zrozumiałem, że nie jestem pierwszy i nie będę ostatni. Że ta przygoda, być może ostatnia dla mnie, dla tej olśniewającej i zdecydowanej uczennicy Ibsena będzie jedną z wielu.

Szliśmy dalej, trzymając się za ręce.

– Wszystko to jest jak sen – powiedziałem – a ja nigdy nie śnię.

– Jak ów król, który nie śnił, aż pewien czarownik kazał mu spać w chlewie – odparła Ulrica.

Potem dodała:

– Słuchaj uważnie. Zaraz odezwie się ptak.

Po chwili usłyszeliśmy śpiew.

– W tych stronach – powiedziałem – uważają, że ten, kto ma niebawem umrzeć, widzi przyszłość.

– A ja niebawem umrę – odparła.

Spojrzałem na nią oszołomiony.

– Pójdźmy skrótem przez las – zaproponowałem. – Dojdziemy szybciej do Thorgate.

– Las jest niebezpieczny – odparła.

Szliśmy dalej przez pola.

– Chciałbym, żeby ta chwila trwała zawsze – wyszeptałem.

– „Zawsze” to słowo niedozwolone ludziom – stwierdziła Ulrica i żeby osłabić patos, poprosiła, bym powtórzył swoje imię, którego dobrze nie usłyszała.

– Javier Otálora – powiedziałem.

Chciała powtórzyć, ale nie mogła. Podobnie miałem ja z Ulrikke.

– Będę cię nazywała Sigurd – oświadczyła z uśmiechem.

– Jeżeli ja jestem Sigurd – odrzekłem – ty będziesz Brynhildą.

Zwolniła kroku.

– Czy znasz tę sagę? – spytałem.

– Naturalnie – powiedziała. – To tragiczna historia, którą Niemcy zepsuli swoimi spóźnionymi Nibelungami.

Nie chciałem się sprzeczać i powiedziałem:

– Brynhildo, idziesz tak, jakbyś chciała, żeby w łożu między nami leżał miecz.

Nagle znaleźliśmy się przed gospodą. Nie zdziwiło mnie, że nazywa się jak ta druga, Northern Inn.

Ze szczytu schodów Ulrica zawołała:

– Czy słyszałeś wilka?! Nie ma już wilków w Anglii. Pospiesz się.

Wchodząc na piętro, zauważyłem, że ściany wyklejone są tapetą w stylu Williama Morrisa, o bardzo głębokiej czerwieni, ze splecionymi owocami i ptakami. Ulrica weszła pierwsza. Ciemne pomieszczenie było niskie, z obustronnie pochyłym sufitem. Spodziewane łoże podwajało się w mglistym lustrze, a wypolerowany mahoń przypomniał mi zwierciadło z Pisma. Ulrica już się rozebrała. Zawołała mnie moim prawdziwym imieniem, Javier. Poczułem, że wzmaga się śnieżyca. Nie było już mebli ani luster. Nie było miecza między nami. Czas przesypywał się jak piasek. Odwieczna miłość płynęła w mroku, a ja po raz pierwszy i ostatni posiadłem obraz Ulriki.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij