-
promocja
Księgarnia nad jeziorem - ebook
Księgarnia nad jeziorem - ebook
Zoe, samotna matka, ledwo wiąże koniec z końcem. Jej uroczy synek Hari jest doskonały pod każdym względem – z wyjątkiem tego, że nie mówi. Kiedy właściciel ich ciasnego londyńskiego mieszkanka podnosi czynsz, Zoe podejmuje szaloną decyzję o ucieczce z Harim od miejskiego zgiełku i zbudowaniu dla siebie i synka nowego, lepszego życia.
Tak trafia do starego szkockiego zamku i zostaje opiekunką trojga dzieci jego właściciela o imieniu Ramsay oraz pracownicą należącej do niego księgarni, malowniczo położonej nad brzegiem Loch Ness. Z trudem stawiając czoła ponuremu i zdystansowanemu szefowi oraz jego niesfornym dzieciakom, Zoe zaczyna się zastanawiać, czy podjęła właściwą decyzję. Ale Hari znajduje pierwszego prawdziwego przyjaciela, a jezioro tak pięknie lśni w letnim słońcu. Gdyby tylko Ramsay był choć trochę milszy...
Dzięki pomocy Niny, przyjaznej miejscowej księgarki, Zoe zaczyna zapuszczać korzenie w społeczności. Czy książki, świeże powietrze i życzliwość wystarczą, by uleczyć jej rozbitą rodzinę – i ją samą?... Czy na końcu świata da się znaleźć miłość?
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68516-12-8 |
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dzieciństwie przeczytałam wszystkie książki z niewielkiego działu dla dzieci w naszej skromnej, lokalnej bibliotece (poza wielką, zieloną książką o gadach i płazach, której panicznie się bałam).
Czytałam o kaligrafii, tenisie stołowym, zuchach (byłam kiepską zuchenką i nie znosiłam harcerstwa – zdobyłam tylko jedną sprawność: czytelnika), o tym, jak zostać szpiegiem, o Biblii i oczywiście wszystkie bajki, jakie znalazłam na półkach.
Myślałam, że o to w tym chodzi: czytasz, aż przeczytasz wszystkie książki. Gdy skończyłam trzynaście lat, dostałam kartę dorosłego użytkownika biblioteki. Dotarłam wtedy gdzieś do połowy półki z dziełami Louisa L’Amoura i zdałam sobie sprawę, że chyba jednak mi się nie uda (chociaż nie spodziewalibyście się po nastolatce, że przeczyta tyle powieści Toma Clancy’ego).
A skoro już to wyjaśniłam – cześć, dziękuję ci za wybranie _Księgarni nad jeziorem_. Wiem, że jest wiele innych książek. Przysięgam, że wiem :D
Ta książka nie jest kontynuacją _Objazdowej księgarni_. Co ciekawe, _Objazdowa księgarnia_ w wydaniu brytyjskim została zatytułowana _The Little Shop of Happy Ever After_ (Sklepik szczęśliwych zakończeń), a w amerykańskim – _The Bookshop on the Corner_ (Księgarnia tuż za rogiem). To w sumie dość zabawna historia: o dziwo, tytuły książek nie zawsze są wybierane przez autorów. Gdy opublikowałam _The Little Shop of Happy Ever After,_ panowała moda na długie tytuły, ten jednak zawsze wydawał mi się odrobinę przegadany.
A potem mój ukochany amerykański wydawca oświadczył: „Wiesz, ten brytyjski tytuł jest taki trochę nie bardzo. Może byśmy go zmienili?”, a ja odparłam: „Nie ma problemu!”.
„Może _The Bookshop on the Corner_?”
„Ale to jest objazdowa księgarnia, więc tak naprawdę nie znajduje się tuż za rogiem”.
„Pomyślałem, że w takim tytule fajne jest to, że sugeruje podręczność księgarni”.
„No dobrze, to będę ją parkować tuż za rogiem”.
„Super”.
I z tego właśnie powodu brytyjskie wydanie od amerykańskiego różni się liczbą powtórzeń zdania „Furgonetka stała zaparkowana tam gdzie zazwyczaj, tuż za rogiem ulicy”.
Tak czy owak, nie jest to kontynuacja – wprawdzie pojawiają się w niej znajome twarze, Nina i Surinder, ale jest to przede wszystkim historia Zoe.
Jest to opowieść o tym, że jeśli kochasz książki, to zawsze masz pancerz chroniący cię przed światem – być może brzmi to dziwacznie, ale naprawdę w to wierzę.
Nie zawsze musisz wierzyć w każde zawarte w nich słowo. Chodzi o to, aby przez chwilę pomyśleć jak inny człowiek, żyć jego życiem. Mój syn nie pochłania książek, nie jest też dzieckiem przedwcześnie dojrzałym – pamiętam jednak, że gdy przeczytał serię o Harrym Potterze, powiedział z zaskoczeniem: „To nie było jak oglądanie filmu – ja tam naprawdę _byłem_, mamo”. Jestem przekonana, że czytanie to najlepsza forma bezpośredniej komunikacji pomiędzy ludzkimi mózgami, jaką do tej pory udało się odkryć ludzkości (przynajmniej dopóki Facebook nie zachęci nas wszystkich do wszczepienia sobie implantów).
Czytanie to rodzaj ucieczki – uwielbiam patrzeć na ludzi jadących do pracy, nieświadomych tchnienia porannej szarości, zatopionych w dziejach Anglii za czasów Thomasa Cromwella, wizji marsjańskiego świata Michela Fabera czy opisach niedostępnych twierdz i siedzib George’a R.R. Martina.
W poprzedniej powieści o księgarni wspomniałam, jak i gdzie czytam, a wielu czytelników podzieliło się ze mną własnymi pomysłami. Ciekawe okazało się na przykład rozgraniczenie pomiędzy „prawdziwymi książkami” a e-bookami i audiobookami. Część osób (choć było ich niewiele) prezentowała nieugięte stanowisko – „nie ma to jak prawdziwa książka”. Większość uwielbia jednak wolność związaną z możliwością noszenia całej biblioteczki w telefonie lub w kieszeni. Coraz częściej widuję też ludzi korzystających z opcji powiększania czcionki na czytniku e-booków, która pozwala im obyć się bez okularów – czyż nie jest to przydatne?
Czytnik lub telefon łatwo oprzeć o wybrany przyrząd gimnastyczny na siłowni. Korzystam z nich także, biorąc kąpiel (przewijam strony, dotykając ekranu nosem) i nigdy jeszcze nie udało mi się ich upuścić, a musicie mi uwierzyć na słowo – nie znam nikogo bardziej niezdarnego niż ja. Kocham też audiobooki, bo mogę ich słuchać, gdy wyprowadzam psa na spacer.
W przypadku e-booków trochę brakuje mi możliwości podglądania tytułów książek czytanych przez inne osoby. Żałuję, że nie są zawsze wyświetlane na górze ekranu, bo nieustannie zapominam tytułu właśnie czytanej książki. Ktoś pyta, co czytam, ja zaczynam gestykulować, a pytający spogląda na mnie tak, jakby chciał powiedzieć „Ach, przepraszam, _myślałem_, że naprawdę jesteś molem książkowym”. _To takie denerwujące._
Zirytowałam się też podczas pewnej kolacji, gdy jedna z obecnych na niej kobiet bez końca opowiadała, że nie czyta e-booków, a wyłącznie prawdziwe książki. Słowo daję, zawsze traktuję innych uprzejmie, ale ona była po prostu nieznośna, więc w końcu odparłam: „E-booki tak naprawdę są tylko dla tych, którzy _dużo_ czytają”. Może było to złośliwe, ale dało mi sporo satysfakcji.
Chcę ci przekazać, co następuje: kochaj wszystko, co czytasz. Wzbogacaj swoje życie książkami każdego rodzaju. Jeśli jakaś ci nie odpowiada¹, zabierz się za kolejną – życie jest zbyt krótkie, aby je marnować. Nadal próbuję przeczytać wszystkie istniejące książki. Jesteś czytelnikiem, więc mnie rozumiesz.
Uściski i całusy,
_JENNY_CZĘŚĆ I
– Widać stąd zupełnie co innego – rzekł Robert Carrier, prostując skrzydło. – Gdy patrzysz na różne rzeczy zawsze w ten sam sposób, nic się nie zmienia. Gdy zmieniasz punkt widzenia, zmienia się wszystko.
– Ale to w ogóle nie wygląda jak miasto – odparł zaskoczony Wallace. – Widać tylko niebo.
– W pewnym sensie – zauważył Robert Carrier, wpatrując się przenikliwie w umorusanego chłopca – bo istnieje wiele różnych odmian nieba.
_Spacer po dachach_²Rozdział 1
Opowie mi pani o płaczu?
Uprzejma, ale bardzo oficjalna kobieta siedziała za sfatygowanym, obdrapanym, starym biurkiem państwowej przychodni. Z treści plakatu wiszącego na ścianie wynikało, że jeśli podejrzewa się u siebie udaru mózgu, należy pamiętać o pewnym niejasnym akronimie.
Możliwość udaru budziła w Zoe silny niepokój, jeszcze większy niż ten wywołany faktem, że w ogóle się tu pojawiła. W pomieszczeniu oprócz biurka i plakatu znajdowało się okno z widokiem na mur z czerwonych cegieł, przysłonięte brudną żaluzją, i szorstka wykładzina dywanowa zachlapana kawą.
– Głównie w poniedziałki – odparła Zoe, skupiając uwagę na pięknych, błyszczących, ciemnych włosach kobiety. Jej własne też były długie i ciemne, teraz niedbale związane; miała nadzieję, że gumką do włosów, a nie recepturką zgubioną przez listonosza. – No wie pani. Gdy metro nie przyjeżdża na czas albo nie mogę wstawić wózka do wagonu. Albo gdy ktoś cmoka z irytacją, gdy próbuję to zrobić. Jak nie wezmę wózka, to spóźnię się godzinę. Chociaż Hari i tak jest już za duży na wózek. A przecież ja to wiem, dzięki za informację, może sobie pan darować te krytyczne spojrzenia. Albo kiedy utknę w robocie i zastanawiam się, ile mi zajmie odebranie Hariego i wtedy cały dzień pracy traci jakąkolwiek wartość. Albo myślę sobie, że pojedziemy autobusem, docieramy na przystanek, a kierowca zamyka nam drzwi przed nosem, chociaż nas widzi, ale nie chce mu się męczyć z wózkiem. Albo kończy się nam ser i nie mam pieniędzy, żeby go kupić. Widziała pani ceny sera? Albo…
Kobieta uśmiechnęła się życzliwie, choć z pewnym zaniepokojeniem.
– Miałam na myśli pani syna, pani O’Connell. W jakich sytuacjach _on_ płacze?
– Ach… – bąknęła z zaskoczeniem Zoe.
Obie zerknęły na ciemnowłosego chłopczyka, ostrożnie bawiącego się w kącie pokoju zabawkową farmą. Dziecko odpowiedziało im spojrzeniem pełnym rezerwy.
– Nie… nie zrozumiałam. – Zoe pomyślała nagle, że zaraz znów się rozpłacze.
Uprzejma doktor Baqri podsunęła jej pudełko z chusteczkami, co tylko pogorszyło sprawę.
– …panno O’Connell – głos Zoe zadrżał. – Z Harim raczej wszystko w porządku… Czasem parę łez, tylko że on… – Wiedziała, że dłużej już nie powstrzyma płaczu. – Tylko że on… w ogóle nie mówi.
„Przynajmniej… – pomyślała Zoe, gdy już doprowadziła się do względnego porządku po tym, jak prawie puściły jej nerwy, ale powstrzymała się w ostatniej chwili, gdy z przerażeniem uświadomiła sobie, że czas wyczekiwanej od wielu miesięcy wizyty u lekarza właśnie się kończy, a ona zużyła go w większości na popłakiwanie i spoglądanie na przemian z nadzieją i rozpaczą na doktor Baqri, z Harim wiercącym się teraz radośnie na jej kolanach. – Przynajmniej doktor Baqri nie powiedziała tego, co wszyscy mówią…”
– Jak może pani się orientuje, Einstein – zaczęła lekarka i Zoe jęknęła w duchu – zaczął mówić dopiero, gdy skończył pięć lat.
Zoe uśmiechnęła się krzywo.
– Tak, wiem, dziękuję – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
– Mutyzm wybiórczy… Czy pani syn doznał jakiejś traumy?
Zoe przygryzła wargę. Boże, mam nadzieję, że nie.
– No cóż, jego tata… pojawia się i znika – powiedziała, a potem dodała prosząco, jakby szukała akceptacji lekarki. – T… to nie jest nic nadzwyczajnego, prawda? Lubisz tatę, prawda?
Na dźwięk słowa „tata” Hari rozpromienił się jak zwykle i pytająco dotknął jej policzka pulchnym paluszkiem.
– Niedługo – odparła Zoe.
– Kiedy ostatnio się z nim widzieliście? – spytała lekarka.
– Hm… trzy… sześć…
Zoe próbowała sobie przypomnieć. Szczerze mówiąc, to Jaza nie było przez całe lato. Ciągle powtarzała sobie, że pora przestać śledzić jego feed na Instagramie, ale to było jak paskudne uzależnienie. Brał udział chyba w czterech festiwalach. Widziała mnóstwo jego zdjęć w różnokolorowych kapeluszach.
– A więc… – zaczęła lekarka, po tym, jak zagrała z Harim w grę karcianą, nauczyła go pstrykać palcami, pobawiła się z nim w akuku i zachęciła go do odszukania różnych przedmiotów ukrytych w pomieszczeniu. Czterolatek robił to wszystko, uporczywie i nerwowo próbował jednak wrócić na kolana matki, spoglądając na doktor Baqri ciemnymi, okrągłymi z przerażenia oczami.
– …to fobia społeczna.
– Wiem.
– Co niezwykłe – lekarka zajrzała do notatek – dziecko nie rozmawia nawet ze swoim rodzicem. Czy coś je niepokoi w domu?
Mieszkali na parterze okropnego wiktoriańskiego budynku przy głównej ulicy w Wembley. Rury wydawały dziwne odgłosy. Sąsiad z piętra wyżej często wracał do domu pijany i do późnej nocy puszczał głośno muzykę. Czasami sprowadzał kumpli, którzy walili w drzwi i głośno rechotali. Uzbieranie pieniędzy na kaucję za inne mieszkanie, a tym bardziej opłaty za wynajem, wydawało się marzeniem ściętej głowy. Lokalni radni zaoferowali zakwaterowanie w pensjonacie ze śniadaniem, co Zoe uznała za jeszcze gorsze rozwiązanie. Nie mogła liczyć na pomoc matki, która wiele lat wcześniej przeprowadziła się do Hiszpanii i sama walczyła z rosnącymi kosztami życia, utrzymując się ze skromnej brytyjskiej emerytury i dorabiając w paskudnym barze z powieszonymi w oknach obrazkami smażonych jajek.
Od chwili gdy Zoe zaszła w nieplanowaną ciążę i urodziła Hariego, spędzała sporo czasu na udawaniu, że wszystko jest w porządku, zarówno przed rodziną, jak i przyjaciółmi. Nie była w stanie stawić czoła powadze sytuacji, co pociągało za sobą dramatyczne konsekwencje.
Doktor Baqri zauważyła wyraz twarzy pacjentki.
– O nic… o nic pani nie obwiniam.
Zoe znów poczuła, jak zaczynają jej drżeć wargi.
– Łączy was silna więź – dodała doktor Baqri. – Syn jest nieśmiały, ale nie dostrzegam u niego oznak traumy. Czasami… czasami po prostu tak jest.
Zapadło dłuższe milczenie.
– Dawno już – odezwała się w końcu cicho Zoe – nikt mi nie powiedział czegoś tak miłego.
– Zaczniemy od nagród za próby – mówiła doktor Baqri, wręczając Zoe plik schematów i wykazy celów. – Oczywiście wyłącznie zachęcamy. Coś fajnego za szept… smakołyk za piosenkę.
Zoe zamrugała, próbując wykombinować, skąd weźmie pieniądze na smakołyki. W obecnej sytuacji już zaczynała się obawiać, co pocznie, gdy zrobi się zbyt zimno, aby Hari mógł nadal chodzić w sandałach.
– Jeśli to nie zadziała, spróbujemy leczenia farmakologicznego.
Zoe wpatrzyła się w lekarkę. Faszerowanie lekami jej cudownego synka. A więc stanęła przed ścianą – po dwugodzinnej jeździe w upale przez cały Londyn na wizytę u specjalisty logopedy, po ośmiu miesiącach oczekiwania w kolejce na konsultację.
– Czy często pani z nim rozmawia? – spytała doktor Baqri.
– Aha! – Zoe ucieszyła się, że jednak nie wszystko to jej wina. – Tak! Robię to! Cały czas!
– Proszę zadbać o to, aby nie przesadzić. Jeśli będzie pani rozumieć jego wszystkie potrzeby i pragnienia, zabraknie mu motywacji. A motywacja jest tu potrzebna.
Doktor Baqri wstała, dostrzegła przerażenie na twarzy Zoe i uśmiechnęła się do niej.
– Zdaję sobie sprawę, że brak panaceum to niełatwa sprawa – zauważyła, zbierając broszury z biurka.
Zoe znów poczuła ucisk w gardle.
– To prawda – odparła.
I tak właśnie było.
Zoe próbowała się zachęcająco uśmiechać do synka. Wracali dwoma zatłoczonymi autobusami, pełnymi rozwrzeszczanych, awanturujących się uczniaków oglądających filmiki na telefonach z maksymalnie podkręconym dźwiękiem. Ludzi było mnóstwo, autobusy jechały strasznie powoli, Hari musiał siedzieć na kolanach Zoe, żeby zrobić miejsce dla innych pasażerów, a jej ścierpła noga. Starała się policzyć, ile to wszystko kosztuje. Znowu ominęła zmianę w pracy, a jej szefowa Xania była już u kresu cierpliwości, bo Zoe ciągle brała wolne, ale przecież nie może stracić tej pracy… To wszystko było tak potwornie przytłaczające. A gdy w końcu dotarli do domu i zamknęli za sobą drzwi z brudnej płyty wiórowej, gdy Hari zaczął się już przewracać ze zmęczenia, to w kupce korespondencji leżącej na wycieraczce Zoe znalazła list, który miał jeszcze bardziej wszystko skomplikować.Rozdział 2
Komu wynajęłaś stodołę? Nie mogą ci pomóc?
Surinder Mehta siedziała w kuchni swojego domku w Birmingham i rozmawiała przez telefon ze swoją przyjaciółką Niną, próbując udzielić jej konstruktywnych porad, a ta robiła to, co zazwyczaj robi każda osoba, której udziela się konstruktywnych porad – a mianowicie negowała je punkt po punkcie.
Nina prowadziła objazdową księgarnię na górzystej północy Szkocji. Już wkrótce miało to być czasowo utrudnione, ponieważ zakochała się w bardzo przystojnym farmerze, a zima była wyjątkowo długa, mroczna i sprzyjająca bliskości… No i szczerze mówiąc, tak się po prostu czasem zdarza. Nina pogłaskała ze złością swój spory brzuch. Jak dotąd nie udało im się znaleźć czasu ani sił, aby zająć się tym tematem.
– To są robotnicy rolni! Są zapracowani!
– Musi być ktoś, kto mógłby ci pomóc. A ta dziewczyna, która sprzątała ci mieszkanie?
– Ainslee poszła na studia. Po prostu… Każdy tutaj pracuje w trzech różnych miejscach. Tak już jest. Za mało ludzi.
Nina wyjrzała przez okno. Nadszedł czas żniw i wszyscy pomagali w pracach polowych. W oddali widziała niewyraźne, nisko pochylone postacie. Wiatr kołysał łanami jęczmienia, złocistymi w promieniach popołudniowego słońca. W tym roku oszczędzono jej konieczności udziału w żniwach, ale nadal miała sporo obowiązków. Właśnie przyjechała na farmę, aby ugotować zupę dla wszystkich pracujących do późna w polu.
– No cóż… – odezwała się w końcu. – Przemyśl to, proszę.
– Nie zrezygnuję ze swojej pracy, żeby cię zastąpić podczas urlopu macierzyńskiego! – odparła Surinder. – Co nie oznacza, że cię nie kocham, więc nie kombinuj.
Po zakończeniu rozmowy Nina siedziała w kuchni, wzdychając. Wszystko zaczęło się tak wspaniale. Przypomniała sobie tamten dzień. Lennox doglądał wykotu owiec na wzgórzu – wiosna przyszła późno i sporo zwierząt musiało mierzyć się z trudnymi warunkami, wydając małe na świat na huraganowym wietrze, a także podczas częstych opadów śniegu. Nie była do końca pewna, jak jej partner zareaguje. Był już kiedyś żonaty i nie chciała, aby pomyślał, że czegoś od niego oczekuje. Odpowiadało jej ich wspólne życie. Z pewnością nie chciałby żadnego zamieszania – nadmiar atrakcji kompletnie nie był w jego stylu.
Siedząc tego dnia w furgonetce z książkami, była tak rozkojarzona, że próbowała dwukrotnie sprzedać pani McGleachin tę samą powieść Dorothy Whipple, co mogło się skończyć pomniejszym incydentem dyplomatycznym. Wręczyła też jednemu z klientów niewłaściwy zbiór testów egzaminacyjnych i zorientowała się, że niezdarnie chowa za plecami egzemplarz _What to Expect When You’re Expecting_ (Na co mieć nadzieję, gdy jest się przy nadziei) za każdym razem, gdy ktoś wchodził po schodkach do niewielkiej furgonetki ozdobionej kołyszącym się żyrandolem, błękitnymi regałami, pufami w kąciku dla dzieci i niewielkim biurkiem. Na tym ostatnim stanęło niedawno urządzenie do płatności zbliżeniowych, z którego Nina była niezmiernie dumna (i które działało, o ile wiatr wi-fi wiał we właściwym kierunku). Tymczasem wielu starszych mieszkańców Kirrinfief uważało ów wynalazek za czarną magię.
W końcu Nina przejechała furgonetką na drugą stronę wzgórza, zajrzała do gulaszu nastawionego rano w wolnowarze i powitała zmęczonego Lennoxa łagodnym uśmiechem oraz mocnym całusem.
– Poczytamy? – spytała po kolacji.
– Och, kochanie, tak się dziś namęczyłem przy owcach, sama wiesz… – odparł Lennox, ale ucichł, gdy zobaczył jej minę. – No dobrze, poczytajmy trochę – powiedział, przyciągając do siebie ich owczarka Pietruszkę i otaczając go ramieniem.
Z mocno bijącym sercem Nina sięgnęła po wybraną książkę, wyjmując ją z niewielkiej papierowej torebki z odzysku, służącej do ochrony okładki przed zabrudzeniem. Tytuł brzmiał po prostu _Hello_ (Witaj). Zilustrowano ją serią nieco impresjonistycznych obrazków, które ukazywały, jak widzi noworodek. Pierwsze ilustracje były utrzymane jedynie w rozmytej czerni i bieli, ale wraz z kolejnymi przewracanymi kartkami stawały się coraz ostrzejsze i bardziej kolorowe – od ruchu chmur do wrażenia wiejącego wiatru – i na koniec, na ostatniej stronie, pojawił się śliczny, szczegółowy portret dziecka i matki, patrzących sobie w oczy, a nad nimi jedno słowo: Witaj.
Lennox nie zasnął podczas lektury, jak miał to w zwyczaju. Siedział nieruchomy i napięty, gdy Nina czytała drżącym głosem kolejne zdania, przewracając kartki. Patrzył na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy. Nie zasnął też pies, wyczuwając atmosferę panującą w pokoju.
Gdy Nina skończyła czytać i poczuła, że nieco trzęsą się jej ręce, zdecydowanym ruchem zamknęła książeczkę i spuściła wzrok. Zapanowała długa cisza – rozlegało się w niej tylko tykanie starego, nakręcanego raz na tydzień zegara stojącego na równie starym, drewnianym kredensie. Tyk, tyk, tyk.
Nina nie mogła tego znieść. Powoli podniosła głowę. Lennox wpatrywał się w nią z wyrazem niedowierzania na twarzy.
– Powinieneś mi chyba powiedzieć, czy się cieszysz – powiedziała szybko.
– Och… – zaczął Lennox, a potem w charakterystyczny dla siebie, niezbyt wylewny sposób dodał: – No cóż, nieee.
Nina zerknęła na niego z niepokojem.
– Wiem, że o tym nie rozmawialiśmy – odparła. – Ale z drugiej strony nie rozmawialiśmy też o opcji, że nie…
Lennox kiwnął głową.
– No więc – mruknął.
– To będzie musiała być jedna z tych sytuacji, o których dyskutowaliśmy – ciągnęła Nina – kiedy musisz powiedzieć cokolwiek. No wiesz, czy jesteś zadowolony… Cieszysz się?
Lennox spojrzał na nią z konsternacją.
– Oczywiście – rzekł, jakby zdumiony tym, że Nina uznała, iż mógłby odczuwać coś innego, choć w gruncie rzeczy właśnie to czuł.
– No wiesz, często to robimy – wymamrotała Nina. – To ma określone konsekwencje.
– A tak, dzięki. Jestem farmerem.
Rozpromieniła się, gdy Lennox posadził ją sobie na kolanach i ostrożnie pocałował. Jego dłonie dotknęły jej brzucha.
– To tylko ja – powiedziała. – A to w środku to na razie mała fasolka.
– No cóż, ją też lubię. A więc kiedy?
– Listopad? Pomyślałam, że fajnie będzie urodzić w nudnym, deszczowym miesiącu, gdy nie ma za wiele do roboty.
Lennox westchnął przeciągle i oparł swoją wielką głowę o drobną główkę Niny.
– No cóż… Tak będzie… Tak będzie…
– Powiedz _coś_ – zaśmiała się Nina.
Lennox przytulił ją mocniej. Przez dłuższą chwilę panowała cisza.
– Idealnie – odezwał się w końcu szeptem. – Tak będzie idealnie.
I tak sobie siedzieli jeszcze bardzo długo.
Wszystko było dobrze. W tej kwestii – bo w innych to niekoniecznie.Rozdział 3
Zoe próbowała się dodzwonić do Jaza. Nie widziała się z nim od wielu tygodni.
Po raz kolejny, jak zazwyczaj, zastanowiła się, jak, u licha, znalazła się w tej sytuacji. Jak w ogóle to się dzieje, że ludzie lądują w różnych sytuacjach.
Ach, Jaz. Didżej supergwiazda z Birmingham, który zawsze wygląda jak dzieciak, choć ma już dwadzieścia osiem lat.
Nigdy nie zamieszkali razem. Zoe nigdy nie poznała jego rodziny. Tak, w tym właśnie momencie Zoe wie, że myślisz sobie: „Ty totalna _idiotko_, dlaczego, u diabła, dałaś sobie zmajstrować dziecko?”. Pozwól, że ci coś powiem: to samo w zasadzie usłyszała od swojej matki i jej przyjaciółek, tylko jeszcze ostrzejszym tonem.
Próbowała się bronić równie nieudolnie, jak zarządzała stanem swojego konta w banku. Jaz był – jest – niesamowicie pociągający, ma naturalnie podkręcone rzęsy sięgające prawie linii włosów, szerokie bary, długie nogi… Zoe się starała. Naprawdę się starała. Jaz też przez chwilę się starał, ale „uwiązanie przy dziecku, szczerze mówiąc, nie jest w moim stylu, mała”.
Wynajęli w Wembley paskudny pokój z kuchnią i łazienką współdzielonymi z innymi mieszkańcami budynku. Zoe odmalowała go, jak umiała najlepiej, chociaż stara tapeta się łuszczyła. W korytarzu unosił się zapach kiepskiego jedzenia i nie była w stanie przepchnąć wózka obok rowerów współlokatorów.
Wzięła najkrótszy możliwy urlop macierzyński (o ironio, pracowała w luksusowym przedszkolu – stanowczo zbyt luksusowym, aby móc posłać do niego własnego syna), Jaz próbował wziąć się w garść i podjął pracę w biurze, a potem pojawił się Hari – raczej cicho i bez komplikacji, zgodnie ze słowami położnej, ale w dość traumatyczny i wyjątkowy sposób wedle samej Zoe.
Oboje na krótko zapomnieli o innych sprawach, zachwycając się pięknem malucha, tym, jaki jest cudowny i doskonały, jego maleńkimi, różowymi paznokietkami, odziedziczonymi po ojcu rzęsami, sennymi oczkami i wydętymi usteczkami. Hari był cichym, spokojnym, kochanym przez wszystkich bobasem. Wszyscy ich młodzi, buszujący po klubach i festiwalach przyjaciele wpadali z krótkimi wizytami, przynosili prezenty, których nie było gdzie upchnąć, i rozpływali się nad dzidziusiem. Z Hiszpanii przyjechała też matka Zoe, roniąc łzy w stylu charakterystycznym dla opery mydlanej _East Enders_ i przez chwilę, dosłownie przez chwilę, Zoe pomyślała, że może jakoś to będzie.
A potem Jaz postanowił, że może będzie wyskakiwał na piwko z chłopakami i nabierze trochę doświadczenia jako didżej. Rano budził się spóźniony do roboty i w związku z tym wszystkim oczywiście nie miał ochoty zajmować się Harim. Synek był przesłodki, ale Zoe zdała sobie sprawę, że dzieci istnieją dwadzieścia cztery godziny na dobę, w każdej sekundzie, i jeśli spuści się je z oczu choćby na chwileczkę, prawdopodobnie zadławią się na śmierć albo coś w tym rodzaju.
Aby się ciągle nie kłócić, Jaz coraz częściej nie pojawiał się w domu, a lato tamtego roku było wyjątkowo upalne. Na zewnątrz nie było się gdzie podziać. Zoe nie miała dokąd pójść z dzieckiem, więc spędzała dzień za dniem na wpatrywaniu się w cztery ściany klitki, czując się jak bohaterka filmu uwięziona w swoim pokoju.
Tyle że jedyne, co ją więziło, to fakt, że na nic nie było jej stać – mogła tylko pracować i siedzieć w domu, nic ponadto. Dręczona tym londyńskim błędnym kołem wróciła do pracy w luksusowym, wspaniałym przedszkolu, gdzie serwowano uprzywilejowanym dzieciom organiczne jedzenie i nauczano je matematyki metodą Kumon, choć mogła sobie pozwolić na to tylko dlatego, że zostawiała Hariego w zwyczajnym domowym przedszkolu, gdzie, jak podejrzewała, po prostu sadzano maluchy przed telewizorem.
Gdy pytała Jaza, co dalej, ten natychmiast wszczynał awanturę, wybiegał wściekły z domu i nie wracał przez wiele dni, a Zoe karmiła Hariego najtańszymi papkami i przecierami, siedząc w swojej klitce i zastanawiając się, co, u licha, się z nią stało. Z Zoe O’Connell, dwudziestoośmioletnią obiecującą pedagożką wieku przedszkolnego, planującą uzyskać tytuł magistra i któregoś dnia otworzyć własne przedszkole. Ugrzęzła. Z płatkami śniadaniowymi we włosach, z dzieckiem, z którym coś było nie tak, po męczącej jeździe autobusem z przesiadką do szpitala na drugim końcu miasta, gdzie powiedziano jej po prostu, żeby sobie sama z tym wszystkim poradziła, wróciła do domu i na wycieraczce znalazła „waloryzację” czynszu.
Wiedziała, że tak będzie. Widziała, że to się zbliża. Nowy lokal z organiczną kawą na rogu ulicy. Sklep z owocami morza. Plotki, że mają otworzyć ekskluzywny supermarket Waitrose. To były dobre wieści dla większości jej sąsiadów. Dla niej – złowrogie sygnały zmian. Wynajmujący jej klitkę chciał, aby się wyprowadziła, aby zamiast niej zamieszkał jakiś zamożny młody człowiek sukcesu. Gość ze spożywczaka rozwiesił przed sklepem białe lampki choinkowe i przemalował ściany na jasną zieleń, a właściciel sklepu z narzędziami dodał do jego nazwy słowo „vintage”. Krążyły plotki o Banksym (Zoe miała ochotę go zamordować). Macki gentryfikacji pomalowane na szaro farbą marki Farrow&Ball rozciągały się coraz dalej. I w końcu dosięgły Zoe.
List leżał na stoliku w korytarzu. Zoe nie rozumiała, jak coś tak niepozornego mogło wyglądać tak złowrogo, ale przeraziła się już w chwili, gdy go dotknęła.
Nie da rady tyle zapłacić. Nie ma mowy. Zapomoga mieszkaniowa nic tu nie zmieni. Spoglądając na list, uświadomiła sobie, że jeśli Jaz nie będzie w stanie tego uregulować, to zostanie osobą bezdomną i będzie musiała zdać się na łaskę i niełaskę władz gminy Brent – to była przerażająca wizja, nie wiadomo, gdzie by wtedy wylądowali. Nie mogła tego zrobić. Nie mogła stracić dachu nad głową. To było niedorzeczne. Absurdalne.
A może mogłaby wyjechać do Hiszpanii, zamieszkać u matki w jej kawalerce, znaleźć pracę w jakimś barze… tam na pewno jest mnóstwo barów. Ale wyprowadzka do innego kraju? Jej syn nie zna ani słowa po hiszpańsku.
Zoe odkryła, że ogarnia ją panika, serce biło jej jak oszalałe. Tymczasem Hari odszukał ich stary tablet z pękniętym ekranem i zaczął się nim bawić.
Co robić? Ręce się jej trzęsły. Na rynku było sporo ofert pracy z zamieszkaniem dla niań, ale w żadnym nie było mowy o posadzie dla niani z własnym dzieckiem. W żadnej pracy, którą mogłaby podjąć, nie zarobi tyle, aby starczyło na podwyżkę czynszu. Stłumiła szloch i wróciła do prób dodzwonienia się do Jaza, albo raczej złapania go na WhatsAppie, bo nigdy nie odbierał telefonu, gdy widział, że to ona do niego dzwoni. Napisała, że muszą się spotkać.Rozdział 4
Oczywiście Jaz się spóźniał. Oczywiście. Po tym, jak wysłała do niego milion wiadomości, żeby chociaż umówić się na konkretną godzinę. Kiedyś w podobnej sytuacji próbowała mu zadać pytanie: „A co, gdyby z Harim działo się coś niedobrego? Co, gdybym była z nim w szpitalu?”, a Jaz zrobił to, co zazwyczaj; po prostu zamknął jej usta, wzruszając ramionami i mówiąc: „Nie martw się – napisałabyś wtedy do mnie wiadomość, mała”.
Zoe spojrzała na tablicę z menu. To była droga kawiarnia, pełna szczupłych, jasnowłosych mamusiek i wysokich, przystojnych tatusiów noszących swoje maluchy na barana, którzy kupowali całe tace kosztownych ciast i kawy, zupełnie jakby pieniądze nic dla nich nie znaczyły, a następnie dołączali do swoich przyjaciół z labradorami bawiącymi się frisbee.
Przycupnęła na końcu długiego stołu z Harim siedzącym jej na kolanie, niczego nie kupując. Coraz więcej osób dołączało do tłumu w kawiarni, wykrzykując: „Fizz! Charlie! Ollie! Fifi!”, niosąc latawce, piłki, koszyki piknikowe i lodówki turystyczne i rozmawiając o tym, jaki to jest wspaniały dzień, a Zoe z synkiem kulili się w kącie, niemal przepraszając za to, że zajmują miejsce. W końcu kupiła kubek herbaty, najtańszą rzecz, jaką udało się jej wypatrzyć, obrzucana spojrzeniami męczenniczek przez wychudzone blondynki ustawiające drogie wózki dla dzieci tuż obok jej stołka. Z całych sił starała się skupić na nowej książce Michaela Lewisa, którą zarezerwowała sobie i odebrała z biblioteki. Tylko książki nigdy jej nie zawiodły. „Cała ta wiedza książkowa! – mawiała od czasu do czasu jej matka, gdy Zoe czytała kilka książek naraz, co zdarzało się dość często. – Myślałby kto, że to pomoże ci uniknąć sytuacji, w której ktoś zmajstruje ci dzieciaka! – A potem dodawała: – Och, kochanie, przecież wiesz, że tak sobie tylko żartuję”.
W końcu jednak zobaczyła przygarbioną sylwetkę Jaza. Zauważyła, że znowu wygląda młodziej. Koszulka i spodenki sprawiały, że przypominał przerośniętego brzdąca, a przesadnie wypielęgnowana broda zmieniała go w nastolatka. Tymczasem Zoe czuła, że każdego dnia przybywa jej lat, a cały świat spoczywa na jej barkach.
Oczywiście Jaz nadal był przystojny, nadal miał ten uroczy, obezwładniający uśmiech.
Na jego widok Hari z zachwytem otworzył usta i zaczął gramolić się z kolan Zoe na dół.
– Powiedz „proszę”! – odezwała się pogodnie jedna z blondwłosych matek, niby to żartując, ale w gruncie rzeczy mówiąc śmiertelnie poważnie.
Zoe westchnęła. Nie chciała w tym momencie zaczynać dyskusji, więc po prostu postawiła Hariego na podłodze, czując na sobie oceniające spojrzenia sąsiadów. Chłopczyk pobiegł do ojca, którego uwielbiał każdą częścią swojej maleńkiej istoty.
– Hej, brachu! – przemówił Jaz, łapiąc Hariego i kręcąc się z nim w kółko.
Zoe marzyła, aby Jaz nie nazywał tak małego – nie byli braćmi i to w niczym nie pomagało – ale Jaz nazywał tak wszystkich. To był w zasadzie rodzaj tiku nerwowego.
– Co mi masz dziś do powiedzenia?
Hari naturalnie nie miał nic do powiedzenia, ale uśmiechnął się promiennie do ojca, który trzymał go w powietrzu nad swoją głową. W jego uśmiechu było tyle czystej miłości, że Zoe zaklęła w duchu, bo była w końcu na zawsze związana z Jazem i musiała go traktować uprzejmie, ale postanowiła, że nie pozwoli, aby tak promienny uśmiech został kiedykolwiek czymś zakłócony lub zgasł. Kiedyś Zoe też myślała, że kocha Jaza. To było jakoś przed tym, zanim nabrał ochoty, aby zrobić z niej bezdomną.
– Jak leci? – spytał niedbale.
Zoe uświadomiła sobie, że przyciągają uwagę niemal wszystkich ludzi zgromadzonych w kawiarni. Jazowi nigdy nie przeszkadzało, że ktoś się na niego gapi.
– Przejdziemy się? – odparła, nie chcąc zapoznawać ze swoim trudnym położeniem tego całego tłumu złożonego z idealnych, dopasowanych rodzin w dobrej sytuacji materialnej, chodzących na jogę, wystrojonych w ciuchy ze sklepu internetowego Boden, przebudowujących sutereny na mieszkania i wyjeżdżających na weekendy za miasto. Powinna była ich nienawidzić, a tymczasem rozpaczliwie im zazdrościła.
– Tylko sobie kupię kawę, mała… Masz na coś chęć?
Z przyzwyczajenia Zoe pokręciła głową, patrząc, jak Jaz wydaje prawie dziesięć funtów na jedną olbrzymią latte i dwa wielkie muffiny, dla siebie i dla Hariego. Malec wpatrzył się w ciastko, jakby się zastanawiał, czy będzie w stanie zjeść coś tak ogromnego (i zjadł, a potem oboje z Zoe tego pożałowali).
Uwolnili się od atmosfery panującej w kawiarni i podążyli przez wysoką trawę w stronę stawu, po którym pływały kaczki, omijając leniwie czytającą i migdalącą się młodzież, siedzącą pojedynczo i w grupkach, dysponującą niekończącą się ilością wolnego czasu na wylegiwanie się w parku, pozwalającą, by wchłonął ich słoneczny dzień.
Hari wędrował tu i tam bez celu, tak starannie rozsmarowując muffina po każdym centymetrze swojego ciała, że Zoe uznała, iż w jego przypadku krem z filtrem przeciwsłonecznym nie będzie potrzebny. Ulżyło jej, bo taki specyfik kosztuje majątek.
– No co tam? – zapytał w końcu Jaz defensywnie.
– Czynsz – odparła krótko Zoe.
Jaz kiwnął głową.
– No tak, mała – jęknął – ale ja właśnie straciłem robotę.
I wyciągnął przed siebie ręce w geście „No i co zrobisz?”. Zoe nie zapytała o powód. Widziała, jak się zachowywał, gdy jeszcze z nimi mieszkał. Rano do ostatniej chwili wylegiwał się w łóżku. Gdy nie był w stanie zmobilizować się do pójścia do pracy, informował pracodawcę, że jest chory. Narzekał, że przełożeni oczekiwali od niego od czasu do czasu wykonania jakichś zadań.
– Zamierzają podnieść czynsz – powiedziała stanowczo.
Jaz westchnął.
– Przepraszam, ale nic na to nie poradzę. Po prostu nie mam forsy.
Zoe już się nad tym zastanawiała. Mógł coś z tym zrobić. Mógł zdobyć pieniądze. Gdyby powiedział rodzicom, na pewno by mu pomogli. Dobrze im się powodziło tam, gdzie mieszkali, w Birmingham; stać ich było na to, żeby sfinansować synowi samochód. Gdyby wiedzieli, że mają wnuka… być może początkowo byłby to dla nich wstrząs, ale potem zmieniliby zdanie…
Zaciśnięte usta Jaza zmieniły się w wąziutką kreskę, tak jak zawsze, gdy Zoe wspominała o jego rodzicach. Pod żadnym pozorem. Nie i już.
– Tylko przez rok – ciągnęła rozpaczliwie Zoe. – Potem Hari pójdzie do szkoły, ja będę mogła dłużej pracować i wszystko się ułoży.
– Nie możesz zamieszkać u swojej matki?
– W _Hiszpanii_?
Przynajmniej zachował dość przyzwoitości, aby sprawiać wrażenie zakłopotanego.
– Hej! – przerwał im wytworny męski głos. Jeden z irytująco idealnych tatusiów z kawiarni, tych w wyprasowanych bawełnianych spodniach, koszulkach polo, z nienagannymi fryzurami. – Ten tam to wasz chłopak?
Odwrócili się oboje. Hari balansował na stromym brzegu stawu, a olbrzymia, groźnie wyglądająca kaczka szarżowała w kierunku jego muffina.
Jak zazwyczaj synek milczał.
– HARI! – wrzasnęli chórem.
Dziecko odwróciło się ku nim w tym samym momencie, gdy chwytająca muffina kaczka pozbawiła je równowagi. W mgnieniu oka Jaz znalazł się przy Harim i zgarnął go w objęcia, przytulając główkę synka do swojej jaskrawej marynarki, nie zważając na rozmazane resztki ciastka.
– Wszystko dobrze, maluchu – zamruczał. Oczy chłopca wypełniły się łzami, które spłynęły po markowej koszuli ojca, mocno tulącego malca do siebie. – Wszystko dobrze. Wszystko dobrze, maluchu. Mam cię. Mam cię.
Ale wcale nie miał. Ani trochę, pomyślała zjadliwie Zoe, udając się z Harim w drogę powrotną do domu. Niekonsekwentny ojciec. Beznadziejne przedszkole. Żadnych pieniędzy. Zaburzenie rozwojowe. Mogą tylko siedzieć w domu albo w bibliotece (nawiasem mówiąc, uprzejma bibliotekarka była pierwszą osobą, która zapytała Zoe, czy nie martwi jej to, że Hari nie mówi).
A teraz znaleźli się w sytuacji bez wyjścia.Rozdział 5
Surinder zorientowała się, że coś jest nie tak, po sposobie, w jaki Jaz przekręcił klucz w zamku, po tym, jak napisał do niej, że przyjeżdża do Birmingham, co samo w sobie było już dość niezwykłe.
Była jednak jego siostrą. Kochała go. Wiedziała, że nie jest mu łatwo. Ich starsi bracia pracowali jako okuliści, ona sama prowadziła firmę zajmującą się importem i eksportem różnych towarów, a Jaz jakoś nigdy nie znalazł własnego miejsca w życiu. Gdy pojawił się na świecie, ich ojciec bardzo dobrze zarabiał i Surinder skrycie uważała, że Jaz został przez niego rozpieszczony – tata kupował mu auta i markowe ubrania. Rodzice tak ciężko pracowali przez całe życie! Wiedziała, że czerpią przyjemność z rozpieszczania przystojnego, najmłodszego syna. Jednak w pewnym sensie nie pozwolili Jazowi dorosnąć.
A teraz, ku jej bezbrzeżnemu zdumieniu, Jaz siedział u niej w kuchni, mówiąc, że on sam ma dziecko.
Nawet już nie dziecko. Czteroletniego syna. Z białą kobietą mieszkającą w Londynie.
Siedział zgarbiony nad stołem. Kuchnia prezentowała się elegancko i nowocześnie; znajdowały się w niej wyspa kuchenna i pastelowy, drogi mikser, z którego Surinder nigdy nie korzystała. Czasami brakowało jej stosów książek, zajmujących każde dostępne miejsce, gdy jeszcze mieszkała z nią Nina.
– Ale… – Pokręciła ponownie głową. – Jak, u licha… jak, _u licha,_ udało ci się zmajstrować dziecko?
Jaz przewrócił oczami.
– No tak, no cóż, więc potrzebujesz kwiatek i pszczołę, i…
– Przestań – przerwała mu Surinder. – Kiedy zamierzałeś powiedzieć rodzicom?
Jaz poruszył się niepewnie.
– No cóż… To po prostu… to się po prostu stało, rozumiesz?
– _Nie_ rozumiem – odparła Surinder. – Na dziecko nie można wpaść ot tak. O mój Boże, znowu zostałam ciotką! Pokaż mi jego zdjęcia. Nie, nie pokazuj, jestem na ciebie wściekła. Nie, jednak pokaż. Nie, nie pokazuj.
Zapadła cisza.
– Daj mi telefon.
Jaz wyjął swój starannie strzeżony telefon.
– A ja myślałam, że tak pilnujesz telefonu, bo masz dziewczynę… Ach, ale ty masz też dziewczynę, prawda?
Jaz poczerwieniał.
– Dlaczego mówisz mi o tym teraz?
– No cóż, nie odnoszę zbyt wielu sukcesów jako didżej i… – Jaz wzruszył ramionami.
Surinder posłała mu spojrzenie w stylu misia Paddingtona. Brat z całych sił postarał się je zignorować.
– Przyjechałeś po pieniądze?
– Jest mi naprawdę ciężko – odparł Jaz. – Ludzie mnie nie rozumieją.
– Ja rozumiem – oświadczyła złowieszczo Surinder. Otworzyła puszkę z herbatnikami na czarną godzinę, wyjęła jeden i nie poczęstowała gościa.
– Zamierzasz powiedzieć mamie i tacie?
– Zabiją mnie!
– Nie zabiją. Będą tylko rozczarowani.
– Jeszcze gorzej!
– Na miłość boską…
– Ja tylko… ona potrzebuje pomocy…
– Trafiłeś pod niewłaściwy adres. O czym byś się dowiedział, gdybyś czytał gazety, spotkał się z określeniem „brexit” albo „kurs funta”, albo pracował w imporcie.
Jaz pocierał kark.
– Jaki masz plan?
– Chciałem zatrudnić się jako didżej podczas cyklu festiwali, ruszyć jakoś ten temat do przodu, no wiesz… Zarobić trochę kasy, żeby rozwiązać problem.
– A więc planujesz zakupić ziarna magicznej fasoli niczym bajkowy Jaś – mruknęła ponuro Surinder.
– Pożałujesz tych słów, gdy stanę się sławny.
– A gdzie jest _jej_ rodzina?
– W Hiszpanii. Tak naprawdę to ma tylko matkę.
W wyobraźni Surinder pojawiło się otyłe, leniwe dziewczynisko rozwalone na kanapie, oczekujące, że Jaz za wszystko zapłaci.
– Ale z ciebie idiota. Jak ona wygląda? Masz jej zdjęcie?
Ku przerażeniu Surinder okazało się, że Jaz nie ma zdjęcia.
– Jest całkiem w porządku – zapewnił. – Ciągle czyta. Zupełnie jak ta twoja dawna współlokatorka. Ma obsesję na punkcie książek. Książki, książki, książki. Nudziarstwo.
Zapadła cisza.
– No co?
– A nic – odparła Surinder. – Tylko… ach, nic takiego.Rozdział 6
Żniwiarze pracowali nadal. W powietrzu wisiała lekka mgiełka rozświetlana popołudniowym słońcem, a nad świeżo skoszonymi polami błąkał się lekki wietrzyk. Nadal do późna było jasno, chociaż dawało się już wyczuć, że zbliża się jesień. Wysoko w powietrzu krążyły gęsi, szykując się do długiej podróży na południe.
Przejeżdżając przez wieś, Nina zajrzała do sklepiku pani Murray po estragon, którym zamierzała doprawić pieczonego kurczaka, a także po cztery lukrowane drożdżówki – przynajmniej jedną z nich zamierzała odłożyć dla Lennoxa.
– No, patrzcie tylko – odezwała się pani Murray. Nina zerknęła na swój brzuch. – Aleś ty wielka!
– Wydawało mi się, że jestem raczej przeciętnych rozmiarów – burknęła Nina, po raz kolejny uświadamiając sobie, że, jak powtarzała jej apodyktyczna położna środowiskowa, stopień zaawansowania jej ciąży jest dość oczywisty.
Odkryła, że zaszła w ciążę dokładnie w tym samym momencie, co pewna celebrytka, i dostała lekkiej obsesji na jej punkcie. Tamta demonstrowała maleńki, ledwie widoczny brzuszek w różnych popularnych lokalizacjach na całym świecie, podczas gdy Nina miała już niejakie trudności z pochyleniem się w celu zawiązania własnych butów.
– Ile ich tam masz? – Pani Murray zawsze była dość bezpośrednia.
– Dobrze już. – Nina zrezygnowała z drożdżówek.
Starsza kobieta podniosła wzrok.
– Wspaniałe wieści – oświadczyła. – Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś zobaczę szczęśliwego Lennoxa.
Nina uśmiechnęła się, niezbyt zachwycona tym, że jej przypomniano, iż nie jest pierwszą kobietą Lennoxa.
– A co zamierzasz zrobić z tą swoją furgonetką?
Pytanie przerwał dźwięk dzwonka zawieszonego nad drzwiami. W sklepie pojawiła się młoda nieznajoma dziewczyna. Wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać. Była szczupła, miała ostre kości policzkowe i jasne włosy; mówiła z wyraźnym polskim akcentem.
– Dzień dobry – zagaiła niezobowiązująco pani Murray.
– Przepraszam, kiedy jest autobus? – Dziewczyna przetarła ręką dość umorusaną twarz.
– To zależy, dokąd jedziesz. – Pani Murray zmarszczyła brwi.
– Wszystko jedno – odparła ostro dziewczyna.
Pani Murray i Nina wymieniły spojrzenia.
– We wtorek – poinformowała ekspedientka.
– Wszystko w porządku? – spytała ostrożnie Nina.
Dziewczyna pokręciła głową.
– To prawdziwe potwory! – oświadczyła i Nina poczuła autentyczny niepokój.
– Kogo masz na myśli?
– Ach! – uświadomiła sobie nagle pani Murray. – Mieszkasz w tym domu.
– Już nie – odparła dziewczyna.
– Jakim domu? – zainteresowała się Nina.
– W rezydencji! – żachnęła się pani Murray, zupełnie jakby Nina była niespełna rozumu.
– Wiecie – ciągnęła dziewczyna – to są… to są… – Spojrzała na swoje rozmówczynie. – Wilczki – wyrzuciła z siebie. – To istne wilczki.
Pani Murray wbiła na kasę fiskalną tabliczkę czekolady, którą Nina nieświadomie dorzuciła do swojego koszyka.
– Rozumiem.
– Nie zostaję… Wtorek?
– Autobus do Inverness. Tam jest lotnisko.
Dziewczyna kiwnęła głową bez słowa.
– Ach, ten dom… – mruknęła pani Murray.
Dziewczyna wyszła, wlokąc za sobą ciężką torbę.
– Jaki dom? – drążyła Nina.
Mieszkała tu dopiero rok. Poznała sporo osób, ale miejscowi byli tak lojalni wobec siebie, że plotki docierały do niej z drugiej ręki, jeśli w ogóle. Co w sumie jej nie przeszkadzało. Za każdym razem, gdy ją w czymś uwzględniano – tu poranna kawa, tam kolacja z okazji Dnia Roberta Burnsa³ – czuła się coraz bardziej akceptowana i doceniana, i miała wrażenie, że inni widzą, iż mieszka tu na stałe, a nie tylko zwiedza okolicę.
Poza tym, szczerze mówiąc, mnóstwo plotek dotyczyło jej, Lennoxa i jego byłej żony. Mnóstwo. Więc ludzie zazwyczaj trzymali dziób na kłódkę, tak na wszelki wypadek. Myśląc, że jej ciąża wyciszy te plotki, bardzo by się rozczarowała.
– Rezydencja Pod Bukami.
– A, tak… – Nina skojarzyła coś, piąte przez dziesiąte. – Chyba go kiedyś widziałam… Wysoki facet. Walnął głową w sufit furgonetki.
– Cały Ramsay – odparła pani Murray i westchnęła. – Trudny temat.
– Proszę mi opowiedzieć. – Nina chciała skupić się na czymś innym niż lukrowane drożdżówki.
– Żona go zostawiła. Z dzieciakami i całą resztą.
– O Boże, naprawdę? To okropne. Dużo dzieci?
– Troje.
Polka zajrzała przez uchylone drzwi. Na zewnątrz szalała ulewa, tak nagła, a jednocześnie tak całkowicie zwyczajna, że nawet Nina nauczyła się nie komentować tego zjawiska. Pogoda w Szkocji jest taka sama jak w każdym innym kraju. Po prostu zmienia się odrobinę szybciej.
– Ale leje.
– Wejdź no tutaj – odezwała się pani Murray z dezaprobatą. – No więc dzieciaki nie mają matki.
– Co się z nią stało? – zaciekawiła się Nina. – Gdzie jest teraz?
– Nigdy jej nie widziałam – odparła Polka.
– Nikt nie widział – uzupełniła pani Murray.
– Poważnie? – drążyła Nina. – Dlaczego ja nic o tym nie wiem? Zabił ją? A może zwariowała i zamknął ją w pokoju na poddaszu?
W sklepie zapadła cisza.
– To była niezła lisica – oświadczyła w końcu pani Murray. – Ale nie, po prostu wyjechała.
– Jest pani tego _pewna_?
– To olbrzymia rezydencja – odrzekła pani Murray. – Tam się dzieją dziwne rzeczy.