- promocja
Kto zjadł pierwszą ostrygę? - ebook
Kto zjadł pierwszą ostrygę? - ebook
Kto założył pierwsze spodnie? Kto namalował pierwsze arcydzieło? Kto pierwszy dosiadł konia, wynalazł koło i opowiedział pierwszy żart? Kto był zabójcą w pierwszej zagadce kryminalnej? Kto jako pierwszy odważył się zjeść oślizgłą, bladą ostrygę?
Kto zjadł pierwszą ostrygę? to książka pełna poczucia humoru, pasji oraz podziwu dla cudów pozostawionych nam przez przodków. Jej bohaterami są ludzie, którzy umyślnie – lub nie – uczynili nas świat o wiele ciekawszym i złożonym.
Cody Cassidy zagłębia się w najnowsze badania, odkrywając niezliczone historie wspaniałych innowatorów lub uczestników szczęśliwych wypadków. Autor wykorzystuje wszystko – od współczesnej genetyki, po archeologię – by odkryć geniuszy stojących za odkryciami i wynalazkami, które zmieniły świat.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-954-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odważnym musiał być ten, który pierwszy ośmielił się zjeść ostrygę.
Jonathan Swift
W 1991 roku, w alpejskiej dolinie Ötztal w północno-wschodnich Włoszech (tuż przy granicy z Austrią), na wysokości 3200 metrów nad poziomem morza znaleziono ofiarę najciekawszego zabójstwa w dziejach świata. Mężczyzna, któremu nadano przydomek Ötzi, zginął w wyniku strzału z łuku w plecy blisko 5,3 tysiąca lat temu, a jego ciało to prawdopodobnie najdokładniej przebadane zwłoki w historii. Jesienią 2017 roku postanowiłem odwiedzić miejsce zbrodni. Choć było to moje pierwsze śledztwo w sprawie kryminalnej, zacząłem od tego, od czego zacząłby – moim zdaniem – każdy detektyw z prawdziwego zdarzenia: odtworzenia ostatnich chwil życia ofiary.
Co niezwykłe, choć do morderstwa doszło niemal tysiąc lat przed budową piramidy Cheopsa, taka rekonstrukcja zdarzeń jest wykonalna. Dzięki naukowcom, którzy zbadali warstwy pyłku w układzie pokarmowym ofiary i ustalili ich źródła, dysponujemy dokładną relacją z ostatnich dwunastu godzin życia Ötziego – znacznie precyzyjniejszą, niż można by oczekiwać od najlepszego nawet detektywa.
Trasa ostatniej górskiej wycieczki Ötziego przebiegała przez teren, który obecnie znajduje się w północnych Włoszech – po pierwszej wojnie światowej odkrojono ten mały plasterek od Austrii, chociaż można odnieść wrażenie, że nikt nie powiedział o tym mieszkańcom. Architektura, kuchnia, kultura, znaki drogowe, a nawet powitania napotykanych ludzi były stuprocentowo austriackie – musiałem aż sprawdzić na mapie, czy przypadkiem nie przekroczyłem granicy.
Wyruszyłem w trasę z samego rana i szybko przekonałem się, że Ötzi musiał być przed śmiercią w niezłej formie. Alpy Ötztalskie nie rozścielają się łagodnie, jak dobrze mi znane zbocza Sierra Nevada. Przeciwnie, wznoszą się gwałtownie z dolin rzecznych tak stromo, że nawet łatwiejszy szlak, ten wybrany przez Ötziego, wił się ostrymi serpentynami ku zaśnieżonemu, spowitemu mgłą szczytowi.
Według ustaleń badaczy Ötzi zmarł niedługo po zjedzeniu drugiego śniadania na górze, co oznacza, że na pogodzie znał się znacznie lepiej niż ja. Kiedy bowiem dotarłem na szczyt, zaczął padać śnieg, a mgła jeszcze się zagęściła. Stałem tak, kontemplując niełatwą ścieżkę prowadzącą do miejsca ostatniego spoczynku Ötziego, i wtedy zauważyłem kilkoro alpinistów – pierwszych tego dnia – którzy właśnie przypinali do butów raki. Nie mówiliśmy tym samym językiem, ale wystarczyło kilka gestów w stronę moich adidasów: zrozumiałem, że jeśli będę brnął dalej, mogę podzielić los Ötziego. Od miejsca zbrodni dzieliło mnie zaledwie kilkaset metrów, od domu – tysiące kilometrów, ale uznałem, że w takim wypadku będą mi musiały wystarczyć wywiady z archeologami.
Tę przedwcześnie zakończoną wyprawę odbyłem w ramach trzyletnich prac nad niniejszą książką. Na początku planowałem prześledzić największe innowacje w dziejach ludzkości, ale szybko poszerzyłem projekt o zarys biografii osób odpowiedzialnych za te dokonania. Im więcej dowiadywałem się o prehistorycznych odkryciach, tym lepiej chciałem poznać samych odkrywców. W większości opracowań ignoruje się jednak jednostki i opowiada raczej o ludach niż ludziach.
Wyruszyłem więc na poszukiwania niezwykłych osób sprzed wielu tysięcy lat. Przeprowadziłem wywiady z ponad setką ekspertów i ekspertek, przeczytałem dziesiątki książek i setki artykułów naukowych. Zamówiłem przez internet obsydian i próbowałem się nim ogolić. Odwiedziłem miejsce powstania pierwszego wybitnego dzieła sztuki. Skrzesałem ogień przy użyciu krzemienia i pirytu. Zrobiłem kleik i poczekałem, aż się zepsuje, żeby uwarzyć piwo. No i o mały włos nie podzieliłem miejsca spoczynku z Ötzim.
Udało mi się zidentyfikować siedemnaście osób żyjących w czasach przed wynalezieniem pisma lub w społecznościach, gdzie nie było ono znane. Badacze potwierdzają istnienie tych ludzi, a ich brzemienne w skutki dokonania położyły podwaliny pod współczesny świat. Potem zacząłem wypytywać specjalistów – od archeologów, przez inżynierów, genetyków, prawników i astrologów, po piwowarów: kim mogły być te anonimowe postaci, co myślały, gdzie się urodziły, jak mówiły (jeśli mówiły!), w co się ubierały, w co wierzyły, gdzie mieszkały, jak zmarły, jak dokonały swojego odkrycia, a przede wszystkim – dlaczego było ono tak ważne.
* * *
Z perspektywy tysięcy lat postęp kulturalny, technologiczny i ewolucyjny zdaje się przebiegającym gładko procesem. Narzędzia z kamienia stopniowo ustępują metalowym; futra i skóry zostają wyparte przez tkaniny; uprawa roli powoli zastępuje zbieractwo. Skoro więc wydaje się, że wszystko postępowało liniowo, chciałoby się założyć, że żadna jednostka nie mogła odegrać znaczącej roli w tej z pozoru nieuniknionej trajektorii ludzkości – ewolucji posuwającej się w tempie lodowca.
To jednak tylko iluzja, której przyczyną jest dystans w czasie. Nasza perspektywa lekceważy fakt, że postęp technologiczny, a nawet ewolucja zawsze przebiegały zupełnie inaczej: gwałtownie, zrywami, śladem wybitnych jednostek. Toczenie kłód nie prowadzi bezpośrednio do budowy wozu. Ktoś musiał najpierw wymyślić koło, przez wielu naukowców uważane za najdonioślejszy wynalazek wszech czasów. Podobnie ktoś inny po raz pierwszy wystrzelił strzałę z łuku – prawdopodobnie najbardziej udanego typu broni w dziejach. Historia pisana ma ograniczony zasięg czasowy, dlatego imiona tych wielkich postaci przepadły, ale to przecież tylko szczegół; współczesna nauka dostarcza nam znacznie bardziej fascynujących informacji o tych geniuszach prehistorii.
* * *
Słowa „geniusz” i „prehistoria” rzadko pojawiają się obok siebie. Winić za to można stereotypy, wczesne karykatury oraz tendencję do niesłusznego utożsamiania inteligencji z rozwojem technologicznym. Choć określenie „prehistoryczny” powinno oznaczać „z czasów przed pojawieniem się pisma”, słowniki podają synonim „prymitywny”, co ma jasne implikacje: ludzie, którzy żyli „przed zaraniem dziejów”, byli niepiśmiennymi dzikusami. Te prostaki mieszkały w ciemnych jaskiniach i wydawały nieartykułowane dźwięki między kolejnymi kęsami burgera z mamuta.
Jednak tak jak większość stereotypów, i ten nie zdaje nawet najbardziej powierzchownego sprawdzianu. Tak zwani jaskiniowcy – większość z nich wcale nie mieszkała w jaskiniach! – musieli dysponować bazą wiedzy znacznie zasobniejszą niż my, żyjący w czasach przemysłowej produkcji żywności i powszechnej profesjonalizacji. Żeby przeżyć, musieli znać środowisko od podszewki. Musieli szukać, zbierać, polować, zabijać i ręcznie obrabiać surowce, żeby uzyskać pożywienie, dach nad głową czy narzędzia. Musieli wiedzieć, które rośliny są trujące, a które mają właściwości lecznicze, które rosną gdzie i w jakich porach roku. Musieli znać szlaki migracyjne zwierzyny łownej. Jak dowiedziałem się z rozmów z licznymi naukowcami, nie ma żadnych dowodów, że w prehistorii geniusze rodzili się rzadziej niż obecnie; przeciwnie, istnieją podstawy, żeby przypuszczać, że było ich wtedy więcej.
Można odnieść wrażenie, że to śmiała, a nawet kontrowersyjna teza: w czasach prehistorycznych żyli geniusze. Wrażenie to jest jednak mylne.
Tak jak wśród naszych praprzodków nie brakowało przygłupów, bufonów, tumanów, zdrajców, tchórzów, łajdaków i podłych, mściwych psychopatów – o niektórych zresztą możecie przeczytać w tej książce – tak byli wśród nich również i tacy, którzy mogliby się równać z da Vincim czy Newtonem. To wcale nie spekulacja, a sprawdzony i niepodważalny fakt. Dowody można znaleźć na ścianach jaskiń we Francji, na glinianych tabliczkach na Bliskim Wschodzie, na wyspach południowego Pacyfiku i w odkrytych na terenie dzisiejszej Rosji grobach z najstarszymi znanymi rydwanami. Skoro wielbimy Newtona za zainicjowanie rozwoju analizy matematycznej, to jak powinniśmy traktować osobę, która wynalazła matematykę? Zachwycamy się Kolumbem, że trafił na Amerykę, a co z osobą, która naprawdę odkryła te ziemie szesnaście tysięcy lat wcześniej? A człowiek, który wyruszył na poszukiwania najbardziej odizolowanego archipelagu na świecie i znalazł go pięćset lat przed tym, jak Kolumb (przypadkiem) znalazł kontynent?
Nazywamy te postaci „prehistorycznymi”, ale oznacza to tylko tyle, że ich imiona i historie nie zostały spisane. Życie tych osób nie było wcale mniej niezwykłe niż tych, którzy przyszli później, a w przynajmniej kilku przypadkach mowa tu o naprawdę wyjątkowych jednostkach.
Na zdrowy rozum powinniśmy dojść do tego wniosku już dawno, ale wreszcie dysponujemy dowodami naukowymi na jego poparcie.
Do niedawna niewiele pisano o tych pradawnych geniuszach, głównie dlatego, że mało o nich wiedziano. Pierwsi archeologowie znajdowali kości i naczynia, ale to nie wystarczało, żeby poznać bliżej osobowości, charaktery czy motywacje konkretnych jednostek.
Jednak w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat nauka rozjaśniła mroki prehistorii w niewyobrażalnym wcześniej stopniu. Dzięki opracowaniu technik odzyskiwania i analizy DNA stare kości opowiadają nam zaskakujące historie: o tych, którzy żyli na granicy świata nadającego się do zamieszkania, o przyczynach plag, a nawet o wynalezieniu odzieży. Paleolingwiści zrekonstruowali pradawne języki, co pozwoliło prześledzić przemieszczanie się populacji, dowiedzieć się więcej o ich trybie życia, ustalić miejsca powstania niektórych wynalazków – w tym być może nawet samego koła.
Przez ostatnie dwadzieścia lat tradycyjna archeologia przeszła prawdziwą rewolucję. Kolejnych odkryć dokonuje się w zawrotnym tempie, więc naukowcy standardowo już zastrzegają, że w okresie między napisaniem pracy naukowej a jej publikacją niewątpliwie pojawią się nowe informacje (co i ja niniejszym czynię). Pisanie o prehistorii zaczyna przypominać wyścig, nie tylko z powodu następnych odkryć, lecz także z uwagi na coraz bardziej zaawansowane narzędzia, które można zastosować do badania znanych już obiektów.
Z ostatnich badań archeologicznych możemy dowiedzieć się nawet co nieco o mentalności naszych praprzodków. Na przykład zespół Donalda Browna z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara wykazał zaskakujące podobieństwa między setkami z pozoru kompletnie odmiennych kultur, jak plemiona żyjące w górach Papui-Nowej Gwinei i bankierzy z Wall Street. Badacze stworzyli całą listę „uniwersaliów ludzkich” – odkrywczy i niezwykle szczegółowy zestaw cech występujących w każdej kulturze bez wyjątku.
Kiedy w XIII wieku Marco Polo powrócił ze swojej wielkiej wyprawy, zadziwił Europejczyków opowieściami o wydłużaniu szyi, praktyce rozpowszechnionej wśród ludu Kayan zamieszkującego tereny dzisiejszej Tajlandii i Mjanmy. O ile metalowe obręcze noszone przez tamtejsze kobiety zdają się mieć niewiele wspólnego z naszymi krawatami, to przecież jedne i drugie mają źródło w uniwersalnej chęci indywidualizacji i zdobienia ciała. Znacznie dziwniejszym odkryciem byłaby kultura, w której nikt nie używa dekoracji – jednak jeszcze żaden antropolog takiej nie znalazł. Zdobienie ciała to jedno z setek powszechnych zjawisk wyróżnionych przez Browna i innych antropologów – wielu ekspertów uważa, że to właśnie one pozwalają nam uzyskać najpełniejszy wgląd w pradawne kultury, po których nie zostały szczątki archeologiczne. Uniwersalia te nie opisują konkretnych osób, ale pomagają zrozumieć, co to znaczy być człowiekiem.
Choć dysponujemy obecnie całym arsenałem narzędzi umożliwiających zgłębianie przeszłości, wciąż nie poznaliśmy odpowiedzi na wiele fundamentalnych pytań. Kiedy zapytałem dwoje czołowych archeologów, kiedy _Homo sapiens_ zaczął w pełni posługiwać się językiem i myśleć jak współcześni ludzie, podali mi daty odległe od siebie o ponad 100 tysięcy lat. Przeszłość nie pozwala nam tak łatwo w siebie wejrzeć.
Jednak nawet jeśli naukowcy często mogą tylko spekulować na temat najważniejszych postaci, wydarzeń i odkryć w historii, dzięki nowoczesnym narzędziom domysły te są podparte solidną wiedzą.
* * *
Już od dawna zastanawiałem się nad rozmaitymi „pierwszymi razami” ludzkości – jak pewnie wielu z nas, kiedy próbujemy czegoś nowego i wyjątkowo osobliwego – ale na poważnie zacząłem rozważać tę kwestię dopiero, kiedy trafiłem na zapiski staroegipskiego lekarza, który opisywał guz w piersi pacjentki. Zdaniem historyków to pierwszy udokumentowany przypadek raka. Długą i szczegółową charakterystykę rozprzestrzeniającego się nowotworu lekarz podsumował krótkim stwierdzeniem: „Nie ma lekarstwa”.
Poruszył mnie przypadek tej konkretnej kobiety cierpiącej na, jak się okazało, pradawną chorobę. W tradycyjnych przekazach o starożytnych ludach brakowało mi właśnie takiego indywidualnego podejścia. Postanowiłem więc dowiedzieć się jak najwięcej nie tylko o pierwszych razach w prehistorii, lecz także o osobach, które miały w nich udział.
To książka o tych ludziach: o tym, kim byli, czego dokonali i dlaczego było to takie ważne.
PROBLEM Z DUŻYMI LICZBAMI – KILKA UWAG
Nawet najwybitniejsi naukowcy nie potrafią tak naprawdę ogarnąć umysłem długich odcinków czasu. Dla nas, laików, właściwie nie istnieje różnica między 20, 30 a 300 tysiącami lat temu – to po prostu „dawno temu”. Taka informacja jest dla nas zbyt abstrakcyjna, niepraktyczna i właściwie do niczego niepotrzebna. Z tym samym problemem mierzą się astronomowie, kiedy dyskusja schodzi na ogrom przestrzeni kosmicznej czy wagę białego karła. Nasze umysły nie potrafią poradzić sobie z takim poziomem abstrakcji, więc wobec niewyobrażalnie wielkich liczb uciekamy się zwykle do określeń w rodzaju „bardzo duże”, „bardzo daleko”, „bardzo dawno temu” i szybko przechodzimy dalej.
Problem jednak w tym, że choć wrzucamy te wielkie liczby do jednego worka, to przecież wcale nie są takie same, kiedy zaś mowa o historii ludzkości, różnice te mają kolosalne znaczenie. Dla przykładu: według najnowszych ustaleń archeologów _H. sapiens_ i neandertalczycy żyli na tym samym terytorium przez ponad 5 tysięcy lat. To dokładnie tyle, ile trwa cała spisana historia. Poprawna ocena rozziewu między tysiącem a pięcioma tysiącami lat mocno komplikuje powszechny pogląd, jakoby inteligentny _H. sapiens_ niczym walec zgładził neandertalczyków, co z kolei każe nam zweryfikować pogardliwą opinię o zdolnościach intelektualnych naszych prakuzynów.
Jeśli chcemy zrozumieć relacje między rozmaitymi gatunkami i kulturami, a także charakter ewolucji, musimy wyczuwać różnice między tymi ogromnymi liczbami. Wymyśliłem więc kilka sposobów, żeby nam to ułatwić. Z początku rozważałem umieszczanie przy liczbach symbolu dolara, żeby abstrakcyjny tysiąc zmienić w bardziej namacalne 1000$. W końcu jednak zdecydowałem się na metaforę zegara (z wyjątkiem dwóch pierwszych rozdziałów, bo opisywane w nich zdarzenia miały miejsce, na długo zanim wyewoluował człowiek). Gdyby 300 tysięcy lat od momentu pojawienia się człowieka anatomicznie współczesnego przedstawić jako jedną dobę, historia pisana zaczynałaby się pół godziny przed północą. To oznacza 23,5 godziny „prehistorii”, w której żyło – według szacunków – około 1,5 miliarda osób.
Z uwagi na powyższe unikam odwoływania się do konkretnych liczb, o ile nie jest to absolutnie niezbędne – wolę zajmować się kontekstem, w jakim żyli ówcześni ludzie. Czasem jednak nie można uciec od problemu długich odcinków czasu. W takich przypadkach może nam pomóc zamiana lat na dolary albo godziny czy też wizualizacja osi czasu.1
KTO WYNALAZŁ WYNALAZKI?
Kiedy? 3 miliony lat temu, zanim wyewoluował człowiek
3 miliony lat temu
_Wynalezienie wynalazków_
W październiku 1960 roku 26-letnia Jane Goodall zaobserwowała, jak szympans, któremu nadała przydomek David Greybeard, oskubuje długą gałązkę z listków, dźga nią kopiec termitów i oblizuje wydobyte w ten sposób insekty. Dla zwierzęcia to była po prostu przekąska, ale w środowisku naukowym – wówczas definiującym _Homo sapiens_ przez pryzmat zastosowania narzędzi – wywołało to prawdziwą burzę. Goodall natychmiast wysłała telegram do paleoantropologa Louisa Leakeya, który miał odpowiedzieć legendarnymi już słowami: „W takim razie musimy zmienić definicję narzędzia, zmienić definicję człowieka lub uznać szympansy za ludzi”.
Po burzliwych dyskusjach naukowcy zredefiniowali nasz gatunek jako jedyny, który potrafi wykorzystywać narzędzia do wytwarzania innych narzędzi. David Greybeard może sobie obrywać gałązki do jedzenia termitów, ile dusza zapragnie, ale tylko hominini (termin określający zarówno _H. sapiens_, jak i wszystkich naszych wymarłych przodków po oddzieleniu się ludzi od małp) potrafiliby stworzyć specjalny przyrząd do obierania gałązki z liści. Wielu archeologów, z którymi rozmawiałem, uważa, że umiejętność planowania i rozwiązania problemu przy użyciu złożonego urządzenia nie tylko definiuje nasz gatunek, ale też w kilku przypadkach uczyniła go tym, czym jest. Zgodnie z tym poglądem wynalazki nie są skutkiem ewolucji, a raczej tłumaczą, dlaczego przebiegła taką, a nie inną drogą. Przynajmniej kilkoro z pierwszych wynalazców nie tylko zmieniło sposób życia czy przyczyniło się do powstania nowych możliwości gospodarczych, jak współcześnie postrzegamy wynalazki, lecz wręcz umożliwiło ewolucję.
Najlepszą ilustracją tej tezy jest pierwszy wynalazek wszech czasów, wymyślony przez jedną z naszych przodkiń na długo przed powstaniem _H. sapiens_.
Kim była pierwsza wynalazczyni?
Nazwijmy ją Mamą, bo była to młoda matka, która – jak wszyscy wynalazcy – miała pewien problem.
Mama urodziła się około 3 milionów lat temu i należała do pradawnego rodzaju _Australopithecus_. Pochodziła z Afryki, być może wschodniej, gdzie archeolodzy odkryli liczne skamieniałości australopiteków, w tym słynną Lucy znalezioną w roku 1974. Trzy miliony lat temu wypadają mniej więcej w połowie między chwilą oddzielenia się naszych przodków od linii szympansów i bonobo a teraźniejszością, nic więc dziwnego, że pod względem wyglądu i zachowania nasza Mama przypomina w połowie _H. sapiens_, a w połowie szympansa.
Miała blisko 120 centymetrów wzrostu, ważyła ledwie 30 kilogramów, a poza twarzą całe ciało miała pokryte ciemnym, gęstym futrem. Jadła więcej mięsa niż obecnie szympansy, ale żywiła się padliną, raczej nie polowała. Jej dietę dopełniały korzonki, bulwy, orzechy i owoce. Pod wieloma względami można by ją wziąć za szympansa o świetnym zmyśle równowagi, gdyby nie bardzo sprawne i kreatywne wykorzystywanie kamieni – ostrzyła je, żeby dostawać się do szpiku kości, dzięki czemu zdobywała kąski, do których inni padlinożercy nie mieli dostępu.
Nasza Mama była inteligentną małpą, ale potężne afrykańskie koty i tak mogły ją zjeść na obiad. Za dnia przemieszczała się na dwóch nogach, szukając pożywienia, ale nocą wracała do gniazda na drzewie, żeby schronić się przed zagrożeniem. Archeolodzy odkryli w jaskiniach kości udowe i ramieniowe australopiteków tuż obok zachowanych w całości szkieletów drapieżników, co jasno, acz dość ponuro unaocznia nam, kto zjadał kogo.
Mamą interesowały się rozmaite groźne zwierzęta. Jako że australopiteki nie ujarzmiły ognia, były szczególnie narażone na ataki przodka współczesnej pantery, ale zajmowały tak niską pozycję w łańcuchu pokarmowym, że czasem padały nawet ofiarą orłów.
Brak umiejętności panowania nad ogniem miał też znacznie poważniejszą konsekwencję: Mama musiała jeść wyłącznie surowy pokarm.
Układ trawienny przyswaja z niego mniej kalorii niż z jedzenia poddanego obróbce termicznej, znacznie trudniej też się go żuje, Mama musiała więc poświęcać więcej czasu na zbieranie pożywienia i konsumpcję niż współczesny _H. sapiens_. Nawet wyposażone w silne szczęki i duże zęby szympansy spędzają do sześciu godzin dziennie na przeżuwaniu surowych posiłków, podczas gdy gotowanie umożliwia przeciętnemu człowiekowi przyjęcie dziennej porcji w zaledwie 45 minut. Nasza Mama poświęcała więc niemal cały dzień na zdobywanie pokarmu i jedzenie, a musiała przy tym unikać drapieżnych ptaków i panter, wspinać się na drzewa i przemierzać duże odległości w poszukiwaniu owoców i padłych zwierząt.
To wszystko okazało się znacznie trudniejsze, kiedy jako nastolatka Mama urodziła rozwrzeszczane, bezbronne i niezdolne do samodzielnego poruszania się dziecko.
Niemowlęta _H. sapiens_ to prawdziwa osobliwość ewolucji. Większość ssaków od razu po urodzeniu potrafi chodzić, truchtać albo przynajmniej trzymać się mamy. Przyczyna jest jasna jak słońce: każdy dzień, kiedy dziecko nie może nadążyć za dorosłym, to zagrożenie dla nich obojga. Młode kapucynki praktycznie od pierwszej chwili potrafią chwycić się futra rodzicielki, a wyposażone w większe mózgi szympansice muszą nosić noworodka, ale zaledwie przez dwa miesiące. Tymczasem mali ludzie przez ponad rok są niemal całkowicie bezradni: nie potrafią chodzić, pełzać ani nawet utrzymać ciężaru własnego ciała. Choć mogłoby się to wydawać kompletną porażką ewolucji, to tylko cena, jaką musimy zapłacić za nasz prawdopodobnie największy atut: przerośnięty mózg. Tak długi okres niesamodzielności można częściowo wytłumaczyć potrzebą rozwinięcia bilionów połączeń między neuronami. Kompromis między rozmiarem mózgu a śmiertelnością niemowląt dotyczy wszystkich naczelnych, a każdy gatunek osiągnął inny stosunek tych wartości. Archeolodzy od dawna zastanawiali się jednak, jak doszło do tego, że u ludzi proporcje te są tak nienaturalne.
Przypuszcza się, że wkrótce po oddzieleniu się homininów od szympansów noworodki potrafiły jeszcze dość szybko chwytać się matek, jednak po jakimś czasie to się zmieniło. Zapytałem Carę Wall-Scheffler, biolożkę z Uniwersytetu Seattle Pacific, kiedy matki mogły po raz pierwszy poczuć się śmiertelnie zmęczone bezradnością niemowląt. Według niej to przejście na dwunożność, przed blisko trzema milionami lat, naraziło nowo narodzone dzieci i ich dorosłe opiekunki na niebezpieczeństwo.
To logiczne: dziecku znacznie trudniej było przylgnąć do matki chodzącej w pozycji wyprostowanej. Co więcej, chodzenie na dwóch nogach wymaga wąskich bioder, co wiąże się ze zwężeniem kanału rodnego, a więc, wydawałoby się, powinno wpłynąć na zmniejszenie głów noworodków, pozwalające im szybciej się usamodzielnić. Stało się jednak zupełnie na odwrót: rozmiar czaszki się zwiększył, a dzieci stały się jeszcze słabsze. Współcześnie u _H. sapiens_ występuje jeden z najwyższych stosunków wielkości głowy do reszty ciała, mimo że chodzimy na dwóch nogach. Ten wybryk natury można nazwać paradoksem inteligentnej istoty dwunożnej.
Jakie jest ewolucyjne wytłumaczenie tego fenomenu? Otóż homininki, jak na przykład nasza Mama, rodziły dzieci na wcześniejszym etapie ciąży. Poród następował dwa–trzy miesiące szybciej, zanim główka przerastała ujście kanału rodnego. Od tamtych czasów dysproporcje jeszcze się pogłębiły. Gdyby _H. sapiens_ rodzili się na tym samym etapie rozwoju co małe szympansy, ciąża musiałaby trwać 20 miesięcy. Nie dość, że tak duże dziecko nie zmieściłoby się w kanale rodnym, to jeszcze matka musiałaby znosić ogromne obciążenie. Dlatego właśnie przez pierwsze siedem miesięcy człowiek żyje tak, jakby nadal tkwił w macicy – jest bezbronny i całkowicie zależny od dorosłych – podczas gdy w mózgu tworzy się ponad miliard synaps na minutę.
Dla naszej Mamy opieka nad dzieckiem byłaby najtrudniejsza w trakcie zbierania pożywienia. U żadnego ze współczesnych gatunków naczelnych, z wyjątkiem naszego, nie występuje zjawisko podziału obowiązków rodzicielskich, więc i Mama raczej nie mogła liczyć na pomoc ojca. Tym bardziej nie zostawiłaby niemowlęcia samego na dłużej niż kilka chwil, bo w naturalnym środowisku naczelne nigdy tego nie robią. To zbyt niebezpieczne. Gdyby Mama odłożyła noworodka i poszła po jedzenie, maluch głośno dałby wyraz swemu niezadowoleniu, więc po powrocie już by go pewnie nie zastała.
Na podstawie licznych badań możemy oszacować, że nasza Mama musiałaby nosić dziecko przynajmniej przez pierwsze pół roku, wciąż większość dnia poświęcając na poszukiwanie pożywienia. Sam dodatkowy wydatek energetyczny mógłby zagrozić jej życiu. Wall-Scheffler przyjrzała się problemowi noszenia australopiteckiego potomka pod kątem ergonomii i doszła do wniosku, że matka zużywałaby ponad 25 procent energii więcej niż zwykle – przewyższa to nawet niemały koszt związany z karmieniem piersią. Według jej szacunków transport dziecka jest tak wyczerpujący, że istoty dwunożne prędzej czy później musiały wpaść na jakiś pomysł.
Jak powiedziała mi Wall-Scheffler, rewolucyjność rozwiązania Mamy nie polegała po prostu na stworzeniu nowej rzeczy, ale na skonstruowaniu prawdopodobnie najdonioślejszego narzędzia wszech czasów.
Wynalazła nosidło.
Zbudowała je zapewne z bardzo prostych materiałów. Może wystarczyła jej pętla z pnącza – chociaż wiązanie węzłów może wydawać się umiejętnością zbyt zaawansowaną jak na australopiteka, jest ona powszechna wśród małp naczelnych. Jak mówi Wall-Scheffler, „nie jest niemożliwe, że australopitka potrafiła zrobić prostą pętlę”.
Wynalezienie nosidła nie stanowiło więc wyzwania pod względem technicznym, ale w kontekście poznawczym było prawdziwym przełomem. Użycie jednego narzędzia do stworzenia drugiego wymaga tak zwanej pamięci roboczej – w psychologii określa się tym terminem zdolność przechowywania informacji w umyśle, przetwarzania ich i wykorzystywania.
Posługujemy się pamięcią roboczą nieustannie: na przykład podczas zakupów w sklepie wyobrażamy sobie planowane danie, żeby kupić niezbędne składniki. Kiedy układamy puzzle, wizualizujemy sobie gotowy obrazek, żeby wiedzieć, gdzie umieścić poszczególne elementy. Im więcej kroków wymaga dane zadanie, tym więcej potrzeba pamięci roboczej. Budowa komponentu rakiety, który wchodzi w skomplikowane zależności z tysiącami innych części, wymaga więcej mocy mózgu niż robienie zakupów na obiad, ale zasada jest taka sama. Mama nie potrafiłaby zbudować rakiety, ale kiedy dziecko zaczęło jej ciążyć i wyobraziła sobie potencjalne rozwiązanie, wykazała pierwsze oznaki zaawansowanych operacji psychicznych.
O ile nosidło w nieznacznym tylko stopniu ułatwiło życie naszej Mamie, o tyle trudno przecenić konsekwencje tego wynalazku dla ewolucji człowieka. Dzięki prostej przepasce niemowlęta homininów mogły pozostawać niesamodzielne przez praktycznie nieograniczony czas, co zdaniem archeologa Timothy’ego Taylora, autora książki _The Artificial Ape_ , nie tylko miało wpływ na paradoks inteligentnej istoty dwunożnej, ale też całkowicie go unieważniło. Paradoks ten nie miał racji bytu, jeśli wyposażone w nosidła matki mogły rodzić dzieci na długo przed osiągnięciem przez nie pełnego rozwoju. Nowe narzędzie nie tylko ulżyło Mamie, lecz przede wszystkim zniosło narzucony przez ewolucję limit rozmiaru, jaki może osiągnąć ludzki mózg. Tym samym nosidło dla dziecka zmieniło bieg ewolucji człowieka.
Brzmi to jak hiperbola, ale wcale nie przesadzam. Gdyby nie ten wynalazek, zmęczone matki odkładałyby bezbronne niemowlęta, które padałyby ofiarą panter. Jak zaobserwowała Goodall, niedoświadczone szympansice tracą połowę młodych w czasie, kiedy te nie potrafią się jeszcze trzymać sierści – a to przecież zaledwie dwa miesiące. Istoty dwunożne o dużych głowach powinny okazać się ślepym zaułkiem ewolucji, a nie stało się tak dzięki nosidełku dla dzieci. I dzięki naszej Mamie.
Oczywiście gdyby Mama jako jedyna używała swojego wynalazku, a inne australopiteki tylko spojrzałyby na nią sceptycznie, nie miałoby to żadnych konsekwencji dla ewolucji. Ułatwiłaby sobie trochę życie i tyle.
Tak się jednak nie stało.
Wynalazek się rozpowszechnił. Według ustaleń Taylora wkrótce potem u naszych praprzodków nastąpiło błyskawiczne powiększenie rozmiarów mózgu. Matki zaczęły rodzić dzieci na coraz wcześniejszych etapach rozwoju, co byłoby niemożliwe bez nosidła. A skoro pomysł Mamy się rozprzestrzenił, możemy się domyślać, że już australopiteki dysponowały być może najwspanialszą umiejętnością _H. sapiens_: nasz gatunek potrafi świetnie kopiować.
W antropologii nazywa się to „społecznym uczeniem się”. Z badań porównawczych nad noworodkami _H. sapiens_ i szympansów, którym postawiono rozmaite wyzwania intelektualne, wiemy, że ta zdolność jest znacznie bardziej rozwinięta u ludzi. Jak twierdzi Joseph Henrich, wykładowca biologii ewolucyjnej człowieka na Uniwersytecie Harvarda, _H. sapiens_ są z natury naśladowcami. Przyglądamy się sobie nawzajem, uczymy i kopiujemy. Słowem, jesteśmy gatunkiem bezwstydnych plagiatorów własności intelektualnej. Bynajmniej nie jest to jednak zarzut!
Nikt z nas nie jest tak genialny ani pomysłowy, jak nam się wydaje, zwłaszcza kiedy chodzi o przetrwanie. Jak możemy przeczytać w _The Secret of Our Success_ Henricha, grupy rozbitków czy eksploratorów pozostawionych na pastwę losu – czy to na australijskiej pustyni, czy w lodowatej tundrze Grenlandii – nigdy nie radziły sobie najlepiej. W niemal każdym przypadku podróżnicy zagubieni w nowym, nieznanym środowisku albo przyjmują pomoc miejscowych, albo umierają z głodu.
Henrich wyciąga z tego następujący wniosek: niezwykłe zdolności przystosowania się ludzkość zawdzięcza umiejętności uczenia się, naśladowania i łączenia prostych innowacji. Gdybyśmy tak jak małpy człekokształtne ignorowali olśnienia swoich bliźnich, być może nadal tkwilibyśmy w tej samej niszy ekologicznej – wydostaliśmy się z niej właśnie dzięki talentowi do kopiowania. Każde najdrobniejsze udoskonalenie wymyślone przez jednostkę jest podchwytywane przez całą grupę. Jako jedyny gatunek w królestwie zwierząt działamy jak precyzyjny mechanizm zębatkowo-zapadkowy – dokonujemy postępu przez mikroinnowacje i zbiorowe plagiatorstwo.
W chwili gdy Mama stworzyła swój wiekopomny wynalazek, zdolność naśladowania musiała być już rozwinięta wśród homininów, którzy nie zignorowali ani nie wyśmiali dziwacznego ustrojstwa, ale zrobili to, co robimy najlepiej: skopiowali je.
Rozpowszechnienie nosidła nie tylko sztucznie wydłużyło okres ciąży i zniosło górną granicę rozmiaru ludzkiego mózgu, lecz także wzmocniło więź między matką i dzieckiem. Nowe urządzenie sprawiło, że mogli dużo na siebie patrzeć. O ile zaś Mama nie posługiwała się językiem, niemal na pewno potrafiła się na jakimś poziomie komunikować – tak jak szympansy.
Goodall zarejestrowała komunikację między szympansimi matkami i ich młodymi: porozumiewają się głównie za pomocą pohukiwania, kiedy maluch chce się przejechać albo kiedy mama chce, żeby wsiadł na pokład. Trudno oczywiście porównywać to z nieustannym trajkotaniem matki _H. sapiens_ do noworodka, ale częstsze pohukiwane, mruczenie czy gaworzenie naszej Mamy mogło zapowiadać bardziej wyrafinowaną formę komunikacji. „Mowa matczyna” – melodyjny sposób przemawiania matki do niemowlęcia, np. „A kto tutaj leży?” – to uniwersalne zjawisko kulturowe. We wszystkich językach świata dorosłe kobiety zwracają się do dzieci z tą samą intonacją: wysoko – nisko – wysoko, co sugeruje, że taki wzorzec komunikacji ma korzenie daleko w naszej przeszłości. Niektórzy językoznawcy uważają wręcz, że mowa matczyna odzwierciedla pierwotny sposób przekazywania informacji, którym posługiwano się na długo przed rozwojem języka. Kiedy nasza Mama założyła pierwsze nosidło i całymi dniami patrzyła w oczy swojego niemowlęcia, być może nieświadomie na zawsze wzmocniła fundamentalną więź między matką i dzieckiem.
Z więzi tej mógł się narodzić język, silniejsza socjalizacja, większa inteligencja i znacznie bardziej zaawansowane wynalazki, lecz wszystko to zajęło wiele tysięcy lat. Owszem, Mama może i trochę sobie ulżyła oraz zwiększyła prawdopodobieństwo przeżycia swojego dziecka, nie ma jednak żadnych dowodów, że u australopiteków wykształciły się bardziej złożone relacje społeczne. Nic nie wskazuje też na to, żeby czcili czy choćby pamiętali swoich zmarłych, nawet gdy odchodziła ich własna matka. Gdy więc umarła Mama, nikt nie wygłosił mowy ani nawet nie pochował pierwszej wynalazczyni na świecie. Być może jej dziecko po prostu przeniosło gdzieś ciało.2
KTO ODKRYŁ OGIEŃ?
Kiedy? 1,9 miliona lat temu, zanim wyewoluował człowiek
1,9 miliona lat temu
_Ujarzmienie ognia_
W latach 1891–1892 Eugène Dubois – holenderski lekarz i paleoantropolog – znalazł na indonezyjskiej wyspie Jawie kość udową, ząb trzonowy oraz szczytową część czaszki tajemniczej pradawnej istoty o budowie zbliżonej do _H. sapiens_. Po tym odkryciu oznajmił, że człowiek jawajski – jak później go nazwano – był „brakującym ogniwem” między małpami a ludźmi.
Środowisko naukowe nie podzielało jednak jego entuzjazmu. Natychmiast odrzucono teorię i podjęto ożywione dyskusje na temat tego, jak bardzo należy wyśmiać Holendra. Przyrodnik Richard Lydekker pisał, że czaszka należała prawdopodobnie do zdeformowanego człowieka, niemiecki anatom Wilhelm Krause przyznał zaś, że Dubois rzeczywiście dokonał czegoś wielkiego – mianowicie znalazł nowy gatunek gibona.
Dopiero w roku 1921, kiedy Johan Andersson i Walter Granger wykopali niemal identyczne kości czterdziestu osób w jaskiniach pod Pekinem, uznano odkrycie Dubois za przełomowe – potwierdził on teorię ewolucji Darwina.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki