- promocja
Kult - ebook
Kult - ebook
Kult to druga część trylogii autorskiego duetu Läckberg & Fexeus.
W sztokholmskiej dzielnicy Södermalm uprowadzony zostaje pięcioletni Ossian. Natychmiast rusza dochodzenie. Do policyjnego zespołu Miny Dabiri dołącza negocjator Adam Blom, który dostrzega podobieństwa do wcześniejszej sprawy – niestety o tragicznym finale. Wszystko wskazuje na to, że i tym razem porwań będzie więcej. Mina Dabiri prosi o pomoc Vincenta Waldera – mentalistę, z którym nie miała kontaktu od niemal dwóch lat. Znawca psychologii, który przez wielu uważany jest za zdolnego do czytania w myślach, od razu dostrzega analogie do sprawy sprzed kilku lat. Wzajemna relacja Miny i Vincenta ma bardzo szczególny charakter. Mur, którym każde z nich oddzieliło się przed swoją przeszłością, zaczyna pękać, gdy spotykają się po raz kolejny.
Policja rozpoczyna wyścig z czasem i bezwzględnym mordercą działającym według logicznego i rytualnego schematu.
Kto wygra tę nierówną grę?
Thriller, który trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony!
Kult to doskonale udany eksperyment, książka, która wyznacza nowe standardy thrillera. Gabriella Genisi TUTTOLIBRI – LA STAMPA
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-871-1 |
Rozmiar pliku: | 6,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
FREDRIK UPEWNIA SIĘ po raz chyba setny z kolei, że nic nie widać przez plastik. Nie chciałby spalić niespodzianki. Letnie słońce piecze w twarz, na dworze jest pewnie ze dwadzieścia dziewięć stopni. Mimo upału postanawia się przejść z biura przy Skanstull do przedszkola Ossiana w pobliżu Zinkensdamm. Jest środa, ale udało mu się wyjść nieco wcześniej niż zwykle. W taki upał nikomu nie chce się drobiazgowo przestrzegać godzin pracy, większość kolegów już przesiaduje w jakimś ulicznym ogródku, w cieniu, nad szklanką piwa.
Spacer zabiera mu około dwudziestu minut, ale i tak powinien był zabrać ze sobą butelkę wody z uwagi na upał. Marynarkę musiał ściągnąć, a rękawy koszuli podwinąć. Przepocona koszula lepi się do pleców, ale nie szkodzi. Dziś jest dokładnie tak, jak powinno być.
Znów sprawdza torbę. Pudło z zestawem Lego Technic jest tak duże, że prawie wystaje nad uchwyty. McLaren Senna GTR. Zamiłowanie Ossiana do aut jest prawdziwą zagadką, bo Fredrik i Josefin są – by tak rzec – aktywnie niezainteresowani samochodami. Ojciec i syn podzielają natomiast zamiłowanie do budowania z klocków Lego.
Na pudełku napisano, że zestaw jest przeznaczony dla dzieci od lat dziesięciu, a Ossian ma dopiero pięć, ale Fredrik wie, że syn poradzi sobie z tym bez problemu. Taki jest sprytny. Czasem nawet sprytniejszy od swego taty, myśli Fredrik i śmieje się głośno do słońca. Tak jest, od swego superinteligentnego taty, który właśnie kupił prezent oznaczający, że w jeden z najpiękniejszych dni lata będą przez wiele godzin tkwić w domu. Tak, tak. No trudno. Jutro na pewno też będzie piękna pogoda.
Zresztą Ossian i tak spędził cały dzień na dworze. Jest mu to bardzo potrzebne, inaczej zaczyna chodzić po ścianach w domu, chyba że akurat bawi się klockami Lego. Josefin mówi czasem, że zastanawia się, czy nie należałoby pójść z nim do lekarza, chociaż na razie tego nie planują. Jak dotąd jego żywość wydaje się czymś pozytywnym, zwłaszcza w porównaniu z innymi dziećmi w przedszkolu, które już w chwili odbierania przez rodziców rzucają się na ich telefony. Coś okropnego.
Fredrik dochodzi do przedszkola Backens i patrzy na zegarek. Mimo upału szedł tak szybko, że dotarł trochę przed czasem. Dzieciaki pewnie są jeszcze w parku Skinnarvik.
_Ey, sexy lady_, nuci Fredrik, wchodząc na wzniesienie za przedszkolem.
_Gangnam Style_ to teraz ulubiona piosenka Ossiana. Fredrik uśmiecha się i myśli sobie, że pozostaje tylko się poddać. Ćwiczyli nawet choreografię z teledysku.
Na wzniesieniu znajduje się spory plac zabaw dla dzieci, rośnie też kilka dużych drzew. Dla Ossiana to wręcz las, a chłopiec kocha przebywać w lesie.
_Oppan Gangnam Style_, podśpiewuje Fredrik, a dzieciaki sięgające mu tylko nieco ponad kolana podnoszą na niego zdziwione oczy i zaraz wracają do zabawy.
Dzieci są w żółtych kamizelkach z wymalowanym logo różnych przedszkoli. Plac zabaw jest bardzo popularny, słychać krzyki i śmiechy. Lego Technic będzie chyba na kiedy indziej. To dzień stworzony do zabawy w chowanego między drzewami. Nie muszą się spieszyć do domu, Josefin obiecała, że zajmie się obiadem. Rozejrzawszy się, Fredrik dostrzega Toma, jednego z nauczycieli przedszkola Backen.
– Cześć! – mówi, uśmiechając się do Toma, który właśnie wyciera grubego gila jednemu z dzieci.
– _Opp opp opp opp_ – podśpiewuje Tom w odpowiedzi. – Zgadnij, kto dziś wybierał muzykę do zajęć z rytmiki.
– Ostrzegałem was. Przed upływem tygodnia będziecie tu mieć trzydzieścioro dzieciaków tańczących _Gangnam_. Nie wiesz, gdzie jest mój geniusz tańca? Jakoś go nie widzę.
Tom kończy wycierać nos dzieciaka i zastanawia się.
– Sprawdź koło huśtawek – mówi w końcu. – Ossian lubi tam posiedzieć.
No jasne. Jak nie biega, to lubi się huśtać. A właściwie posiedzieć sobie na huśtawce. To jego azyl, nikt mu tam nie przeszkadza w rozmyślaniach o ważnych sprawach.
Fredrik idzie do huśtawek. Wszystkie są zajęte, ale Ossiana nie ma na żadnej. Właśnie odchodzi stamtąd Felicia, jedna ze starszych koleżanek Ossiana w przedszkolu. Dogania ją.
– Cześć, Felicia, widziałaś może Ossiana?
– Tak, ale to było wcześniej.
Fredrik marszczy czoło. Pojawia się niejasne wrażenie, że coś jest nie tak. Fredrik oczywiście zdaje sobie sprawę, że to irracjonalne, że to tylko jego nadopiekuńczy radar rodzicielski, który alarmuje zawsze wtedy, gdy może zdarzyć się coś złego, niezależnie od tego, czy coś na to wskazuje. Na sawannie mógł to być przejaw instynktu przetrwania, ale teraz jest zupełnie nieuzasadniony, podpowiada mu zdrowy rozsądek. Jednak to i tak na nic, bo Fredrik wciąż ma to nieprzyjemne wrażenie, jak od zimnego podmuchu wiatru w kark. Pudło z klockami Lego, które przedtem wydawało się takie fajne, teraz wyraźnie mu zawadza, gdy pospiesznie wraca do Toma.
– Koło huśtawek też go nie ma – mówi.
– Dziwne.
Tom zerka na listę odhaczonych nazwisk dzieci.
– Powinien być… zaraz, Jenya już wróciła do przedszkola z maluchami. Mógł pójść z nimi, żeby iść do toalety, i już tam został. Przepraszam, Jenya powinna powiedzieć, że go zabiera. Ale wiesz, jak jest.
Owszem, Fredrik wie i wzdycha lekko. Wrażenie, że coś jest nie tak, ustępuje. Tom i Jenya są doskonałymi nauczycielami, ale dzieci mają własną wolę i niezawodną zdolność znalezienia się nie tam, gdzie człowiek spodziewa się je zastać. Fredrik wręcz współczuje Tomowi, widząc jego zawstydzoną minę. Choć na dzieci trzeba uważać. Niejeden rodzic zrobiłby już awanturę.
– Jasne – odpowiada. – Miłego popołudnia, Tom, i do zobaczenia! _Oppa oppa!_
Fredrik zbiega z górki do przedszkola. Drzwi są otwarte. Wchodzi do szatni, gdzie są oznaczone nazwiskami wieszaki na okrycia i szuflady na zapasowe ubrania. Na wieszaku Ossiana nic nie wisi. Jeśli poszedł do łazienki, jego kurteczka może leżeć tam na podłodze. Albo mogła zostać w parku, ponieważ jest gorąco. Fredrik nie powinien był nawet zakładać mu tej kurtki w taki dzień. Wygłupił się. Dziecku musiało być strasznie gorąco.
Fredrik wchodzi do środka, nie zawracając sobie głowy zdejmowaniem butów.
– Ossian? – woła, pukając w pierwsze z brzegu drzwi do toalety. – Jesteś tam?
Jenya idzie do niego korytarzem. Za nią dwulatki chlapią na siebie farbą do malowania palcami, wrzeszcząc z zachwytem i przerażeniem jednocześnie.
– Cześć – odzywa się Jenya. – Zapomnieliście czegoś? Ossian jest w parku z Tomem.
Uczucie, że coś jest nie tak, wraca tak szybko, że prawie zwala go z nóg. To już nie jest podmuch zimnego wiatru na karku, tylko wrażenie, jakby dostał pięścią w brzuch.
– Nie ma go w parku – odpowiada Fredrik. – Właśnie wracam stamtąd. Tom myślał, że poszedł z wami.
– Nie, tutaj go nie ma. Sprawdziłeś koło huśtawek?
– Tak. Nie było go tam, przecież mówię. Cholera.
Fredrik odwraca się na pięcie i wybiega. Zdarzało się już, że któreś dziecko uciekło z przedszkola. Choćby Felicia. Zanim w przedszkolu się zorientowali, udało jej się dojść do samego domu. Jej rodziców pewnie do dziś boli brzuch po tym. Ciekawe, czy można się do czegoś takiego przyzwyczaić? Fredrik nie znosi tego uczucia.
Biegnie z powrotem na wzniesienie. Cholerne pudło z klockami obija mu się o nogi. Wszędzie wpada na dzieci. Rozgląda się desperacko, jednocześnie stara się uspokoić, bo panika na pewno mu nie pomoże. Jednak Ossiana tu nie ma.
Żadne z dzieci nie jest jego synem.
Tom robi wielkie oczy, widząc powracającego Fredrika. Wydaje się, że od razu zrozumiał.
– Przecież on tu musi być – mówi Fredrik, upuszczając torbę z pudłem, żeby móc się poruszać szybciej.
Tom wypytuje dzieci znajdujące się najbliżej, czy któreś widziało Ossiana. Domki do zabawy. Mógł się tam schować. Fredrik biegnie tam, ale z daleka widzi, że są puste. Gdzie jeszcze mógłby… Chyba nie poszedł między drzewa? Sam? Ktoś powinien był to zauważyć?
Felicia.
Powiedziała, że przedtem widziała Ossiana.
Fredrik wraca do Toma i pozostałych dzieci. Z wysiłku drapie go w gardle, pot leje mu się z czoła i po kręgosłupie. Felicia, posługując się wiaderkiem, buduje wieżę z piasku. Jak gdyby nigdy nic. Jakby świat nie rozpadał się właśnie na kawałki.
– Felicia – zwraca się do niej, starając się nie okazywać szalejących w środku emocji. – Mówiłaś, że widziałaś przedtem Ossiana. Kiedy to było?
– Jak rozmawiał z tą głupią panią – odpowiada dziewczynka, nie podnosząc wzroku znad swojej budowli.
– Głupią… – zaczyna Fredrik i chrypnie. – Czy ta pani była stara?
Felicia kręci zdecydowanie głową, jednocześnie wyrównując wieżę łopatką.
– Nie stara – mówi. – Ona była jak moja mama. Mama miała niedawno urodziny i ma trzydzieści pięć lat.
Fredrik przełyka ślinę. Nieznajoma osoba. Przyszła i rozmawiała z jego dzieckiem. Nie nauczycielka i nie mama. Jakaś nieznajoma. Fredrik kuca obok Felicii, powstrzymując chęć, żeby potrząsnąć dziewczynką.
– Wiesz, kto to był? – spytał, starając się nie krzyczeć. – I dlaczego mówisz o niej głupia?
Felicia podnosi na niego wzrok, w oczach ma łzy. Fredrik musi zrobić krok w tył, żeby nie stracić równowagi. Czyta to w jej spojrzeniu; wie aż za dobrze, co się stało. Co nie powinno się nigdy stać. Co nie może się nigdy stać.
– Te jej samochodziki wcale mnie nie ciekawiły – mówi Felicia. – Chociaż Ossianowi się podobały. Ale chciałam pogłaskać szczeniaczki. Mówiła, że ma pieski w samochodzie. Jednak nie pozwoliła mi pójść z nimi. Tylko Ossian miał je zobaczyć. A potem poszli.
Fredrik czuje, jak otwiera się przed nim czarna dziura, do której bezwładnie wpada.MINA STANĘŁA w wejściu do lokalu i rozejrzała się. Tego popołudnia nie było tak wielu ćwiczących. Bardzo dobrze. I raczej starsi ludzie. Licealiści, kobiety trenujące crossfit i mięśniacy już sobie poszli. W powszedni dzień o piętnastej przynajmniej przez godzinę rządzili tu seniorzy. Dla niej to lepiej, bo znacznie staranniej wycierali urządzenia zarówno po sobie, jak i po tych potworach, które się tu wcześniej pociły. Mina i tak nie miała zamiaru ryzykować. W kieszeni bluzy miała jak zawsze cienkie jednorazowe rękawiczki, dwie buteleczki dezynfekującego spreju, ściereczki z mikrofibry i torebkę strunową na te zużyte.
Jej plan treningowy przewidywał dziś ćwiczenia na tułów i nogi. Włożyła rękawiczki, podeszła do jednego z przyrządów do ćwiczenia nóg i zabrała się do starannego spryskiwania wszystkich części. Zauważyła, że niektórzy spryskują tylko uchwyty. Albo jeszcze gorzej, bo samo siedzisko. Przecież brud i bakterie mogą przenosić się na innych. Nie mogła zrozumieć, że ludzie potrafią być tak nierozważni.
Włożyła do torebki strunowej złożoną zużytą ściereczkę i wzięła następną. Każde wejście do siłowni było wejściem do potencjalnego ogniska zarazy. Właśnie dlatego nie była w stanie ćwiczyć na siłowni w komendzie, bo wiedziała aż za dobrze, co z nich za brudasy. Tu przynajmniej brud nie miał znajomych twarzy.
Zważywszy na to, co przypuszczalnie unosi się w powietrzu, wolałaby właściwie ćwiczyć w maseczce. Słyszała, że ciężarowcy często puszczają bąki, i aż ją zatykało na myśl o bakteriach fekalnych rozchodzących się w systemie wentylacyjnym. Jednak maseczka na twarzy wzbudziłaby niepotrzebną sensację. Mogłaby jednak kupić sobie specjalną maskę do ćwiczeń mięśni oddechowych.
– Będziesz ćwiczyć czy sprzątać? Jeśli skończyłaś, to chciałbym przejąć to urządzenie.
Drgnęła i podniosła wzrok znad czyszczonego oparcia. Stał przed nią mężczyzna około siedemdziesiątki, całkiem siwy, w małych okrągłych okularkach i w czerwonej koszulce, ale nie takiej z tkaniny oddychającej, tylko w zwyczajnym bawełnianym T-shircie. Z wielką plamą potu na piersi. Wzdrygnęła się.
– A wiesz, jaka niehigieniczna jest ta bawełniana koszulka? – odezwała się. – Pot przechodzi z niej na urządzenia. Powinni zabronić ćwiczenia w takich ciuchach.
Mężczyzna rzucił jej mordercze spojrzenie, pokręcił głową i odszedł. Najwyraźniej uznał, że nie jest warta, żeby tracił na nią czas. Mina wcale się nie przejęła, jeszcze kilka razy przejechała ściereczką, potem włożyła ją do torebki strunowej wraz z rękawiczkami, następnie usiadła na urządzeniu i ustawiła ciężar. Człowiek w czerwonej koszulce siedział przy wyciągu, odwrócony do niej plecami, gdzie rzecz jasna miał równie wielką plamę potu. Skrzywiła się. Gdyby musiała wybierać: ma być lubiana czy zdrowa, odpowiedź była dla niej oczywista. Ludzie mogą zatrzymać dla siebie zarówno swoje bakterie, jak i sympatie.
Mina zdążyła się przyzwyczaić, że uważają ją za kosmitkę. Inni ludzie nie byli jej do niczego potrzebni. Poczucie więzi z drugim człowiekiem to pewnie taki sam mit jak „pokrewieństwo duchowe”, „prawdziwa miłość” i inne wydumane koncepty lansowane przez Hollywood. Skutek jest taki, że normalny człowiek dostaje zaburzeń lękowych. Są nawet badania, które tego dowodzą. Czytała, że po obejrzeniu komedii romantycznej ludzie oceniają gorzej zarówno własną relację, jak i swego partnera. Bo żadna prawdziwa relacja nie jest w stanie zmierzyć się z wymyśloną ideą „miłości aż po grób”.
Mina obecnie nie miała poczucia więzi z nikim. W przeszłości zresztą też nie, z wyjątkiem krótkiego czasu spędzonego ze swoją córką. Jednak mężczyzna, z którym kiedyś żyła, nie budził w niej raczej ciepłych uczuć. A na pewno nie czuła z nim „więzi”. Zresztą z nikim innym też nie.
Poza…
Nim.
Mentalistą.
Ale to było jakiś czas temu.
Na Facebooku widziała reklamę nowego przedstawienia Vincenta. Miała nawet kupić bilet, ale tego nie zrobiła. Nie była pewna własnej reakcji, gdyby zobaczyła go na scenie. A co, gdyby nie rozpoznał jej wśród publiczności?
A gdyby rozpoznał?
Skrzywiła się. Lepiej trzymać się z daleka. Na wszelki wypadek. Przecież nawet się do niej potem nie odezwał. Oczywiście wiedziała dlaczego. Po pierwsze, miał rodzinę. Nie miałaby za złe jego żonie, gdyby się zastanawiała, co oni wtedy robili ze sobą. Vincent mówił, że Maria była okropnie zazdrosna, a wydarzenia na wyspie raczej nie zmieniły tego na lepsze. Mina z Vincentem omal wtedy nie zginęli. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby jego żona ją znienawidziła po tym wszystkim. Wprawdzie Mina nie ponosiła za to żadnej winy, jednak była policjantką.
W dodatku połączyło ich coś trudnego do wytłumaczenia, a wydarzenia na Lidö związały ich ze sobą jeszcze mocniej.
Choć właśnie ta więź utrudniła im podtrzymywanie kontaktu. Bardzo się do siebie zbliżyli. Tak bardzo, że Mina nie mogła sobie z tym poradzić. Dlatego lepiej było tak, jak jest. Będąc sama, znajdowała się za wałem obronnym, gdzie czuła się bezpieczna. On pewnie też.
A jednak.– PROSZĘ PAMIĘTAĆ – powiedział Vincent – że to, co państwo zaraz obejrzą, nie jest rzeczywistością, tylko przykładem na to, że można prezentować nadprzyrodzone umiejętności, choć się ich nie posiada. Bo wierzcie mi, ja naprawdę ich nie posiadam.
I uniósł jedną brew, jakby mówił _a może_? Mniej więcej połowa widowni zaśmiała się, ale trochę sztucznie, niepewnie. Czyli właśnie tak, jak chciał Vincent.
Sala Crusell została wypełniona do ostatniego miejsca, choć był dopiero środek tygodnia. Tysiąc dwustu mieszkańców Linköpingu i okolic przybyło w środowy wieczór, żeby obejrzeć Mistrza Mentalistę. Jak dla Vincenta aż za wielu; jego udział w policyjnym dochodzeniu przed dwoma laty wzbudził wielkie zainteresowanie. Gdyby nie był znaną osobą już wcześniej, zostałby nią wtedy. Oczywiście nie on sam, bo nikt nie wiedział, kim jest tak naprawdę Vincent. Natomiast Mistrz Mentalista był prawdziwym celebrytą uwielbianym przez media i publiczność, a po informacji, że o mało nie zginął, topiąc się w zbiorniku z wodą, sprzedaż biletów na jego przedstawienia się podwoiła.
Umbertowi udało się ukryć przed mediami szczegóły dotyczące udziału Vincenta w sprawie, zwłaszcza te prywatne. Dzięki temu mógł nadal uprawiać swój zawód. Gdyby się wydało, że pośrednio stał się przyczyną zamordowania trzech osób, prawdopodobnie spoglądano by na niego inaczej. Vincent był oczywiście niewinny. W każdym razie jeśli chodzi o te morderstwa. Jednak dla mediów kwestia winy czy jej braku była sprawą względną. I dlatego Vincent i jego agent zrobili wszystko, co tylko możliwe, by nie ujawnić motywów Jane ani tego, kim była. Ułatwił to fakt zniknięcia Jane i Kennetha.
Reporterzy „Expressen” próbowali szperać w historii o matce Vincenta. Dowiedziawszy się o tym, Umberto spadł na nich jak jastrząb i zagroził, że jeśli o tym napiszą, nigdy nie dostaną od jego agencji żadnych materiałów o jego artystach ani zgody na wywiady z nimi. Czy publikując dość makabryczną historyjkę, chcą sobie zamknąć drogę do połowy szwedzkich estradowców? Okazało się, że jednak nie. Vincent domyślał się, że włoski temperament Umberta też zrobił swoje.
Jednak jeden szczegół, ten mianowicie, że daty morderstw stanowiły szyfr, w którym morderczyni zapisała nazwisko Vincenta, był tak smakowitym kąskiem, że musiał trafić do mediów, gdzie potem żył własnym życiem.
Ludzie zaczęli wysyłać Vincentowi różne zagadki, rebusy i łamigłówki, bez jakiejkolwiek refleksji, że może być to niedelikatne. Gdyby – swoją drogą – ludzie byli tak łatwi do rozgryzienia, nie musiałby zostać mentalistą.
– To, co teraz zaprezentuję, może wyglądać na sytuację z poprzedniego przełomu wieków – ciągnął. – Jednak te same metody są nadal stosowane przy zakładaniu ruchów religijnych. Czy choćby sekt.
Scena została urządzona jak salon z końca XIX wieku, a Vincent był ubrany w strój z epoki. Na środku znajdowały się dwa skórzane fotele ustawione do siebie pod kątem. Na jednym siedział mężczyzna, który wyraźnie się denerwował.
Vincent spytał wcześniej, czy na widowni jest lekarz albo przynajmniej ktoś, kto umie zmierzyć tętno. Człowiek ten był jedną z osób, które się zgłosiły. Kiedy Vincent zaprosił go na scenę, był zupełnie spokojny. Nawet się śmiał. Jednak po tym, jak Vincent poprosił go o podpisanie się pod dokumentem stwierdzającym, że nie poniesie ani medycznej, ani prawnej odpowiedzialności za to, co się wydarzy, bo Vincent bierze ją w pełni na siebie, mężczyzna wyraźnie się zaniepokoił. Nie tylko on, publiczność też. Vincent uwielbiał to. Podpisanie umowy było prostym sposobem na stworzenie dramatycznej atmosfery. Jednak prosząc o taki podpis, Vincent za każdym razem uzmysławiał sobie, że jego numer może rzeczywiście zakończyć się w sposób dla niego fatalny.
– A więc, Adrianie – powiedział, siadając na drugim fotelu, skośnie do mężczyzny. – Spróbujemy nawiązać kontakt z tymi po tamtej stronie. Ze zmarłymi. Czy masz jakiegoś zmarłego krewnego, z którym chciałbyś się skontaktować? Mam wrażenie, jakbym wyczuwał u ciebie żałobę, ale nie po babci… czuję, że ona wciąż żyje… może… po dziadku? Brak ci go?
Mężczyzna zaśmiał się nerwowo i poruszył się niespokojnie.
– O tak, Elsa żyje – odparł. – Ale Arvid umarł dziesięć lat temu. Znaczy dziadek.
Prosty trik, wykonać go mogłoby byle medium, bo opierał się na prostym wnioskowaniu. Adrian wyglądał na niespełna trzydzieści lat. Czyli jego rodzice powinni być w wieku między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką. Z kolei ich rodzice między osiemdziesiątką a dziewięćdziesiątką. Ponieważ kobiety żyją zazwyczaj dłużej od mężczyzn, statystycznie było bardziej prawdopodobne, że żyje jego babcia niż dziadek. W innej sytuacji Vincent pewnie by się zawstydził swego blefu, zwłaszcza widząc, jak bardzo poruszyło to siedzącego przed nim mężczyznę. Jednak ten numer miał pokazać dobitnie, w jaki sposób usidla się innych ludzi, by pozyskać ich zaufanie, a w konsekwencji ich pieniądze. A wtedy dozwolone są wszelkie środki.
– Spróbujmy zatem odnaleźć dziadka Arvida – powiedział Vincent.
Spojrzał na publiczność.
– Powtarzam, to nie będzie na serio.
Po czym, robiąc poważną minę, zwrócił się do Adriana.
– Nawiążę teraz kontakt z tamtą stroną – powiedział. – Ale w tym celu muszę najpierw… tam przejść.
Sięgnął po pasek i podniósł go wysoko, żeby wszyscy mogli zobaczyć. Następnie założył go na szyję i przeciągnął przez klamerkę, tworząc pętlę. Lewą rękę wyciągnął do Adriana, który bladł coraz bardziej.
– Poszukaj mojego tętna – powiedział – i tup nogą w jego takt, żeby wszyscy słyszeli.
Mężczyzna chwycił jego przegub, przez chwilę macał palcem wskazującym i środkowym, szukając tętna, wreszcie znalazł i zaczął tupać o podłogę w rytm pulsu Vincenta, który patrzył mu w oczy.
– Do zobaczenia po powrocie – powiedział. – W każdym razie miejmy taką nadzieję. Pamiętaj o tupaniu w rytm mojego pulsu.
Następnie zaciągnął pasek na szyi i skrzywił się. Nie musiał udawać, naprawdę bolało. Wciąż trzymał napięty pasek, podczas gdy tupanie Adriana podążało za jego pulsem. Kilka sekund później tupanie zwolniło.
Vincent zamknął oczy i zwiesił głowę, ale nie puścił paska. Adrian jeszcze kilka razy tupnął niepewnie i przestał. Na widowni rozległ się szmer zaskoczenia i zdenerwowania. Adrian wciąż trzymał go za przegub, ale jego stopa niczego nie sygnalizowała. Sprawa była oczywista. Vincent nie miał pulsu. Sam się zadusił.
Vincent odczekał, aż z widowni dobiegną do niego odgłosy świadczące, że ludzie wiercą się na swoich fotelach. Był to znak, że naprawdę zaczęli się bać. Wtedy powoli podniósł głowę i puścił pasek. Odwrócił się do Adriana i spojrzał na niego mętnym wzrokiem.
– Adrianie – wymamrotał.
Adrian drgnął.
– W pomieszczeniu znajduje się duch, który mówi, że ma na imię Arvid – ciągnął Vincent niewyraźnym głosem. – Upewnijmy się, że to rzeczywiście twój dziadek. Spytaj go o coś, co wiecie tylko wy dwaj. Może o coś z twojego dzieciństwa. Arvid mówi… mówi, że nauczył cię jeździć na rowerze? Może coś z tych rzeczy?
Adrian przytaknął, wyraźnie skonfundowany.
– Spytaj go, gdzie się uderzyłem – powiedział.
Vincent milczał chwilę, jakby słuchał czyjegoś głosu, ale słyszalnego tylko dla niego.
– Rozbiłeś sobie kolano – powiedział. – I umówiliście się, żeby nie mówić nic mamie. Została ci po tym blizna.
Adrian puścił rękę Vincenta, był wręcz wstrząśnięty. Prawda jest taka, że większość ludzi w dzieciństwie rozbiła sobie kolano. Resztę Vincent dopowiedział na rybkę. A jednak wspomnienia to szczególna rzecz, bo jeśli nawet nie było dokładnie tak, to w głowie Adriana tak się stało teraz.
– Arvid ma dla ciebie wiadomość – ciągnął Vincent. – Mówi… mówi, że musisz przetrzymać i wierzyć w siebie. Że będzie dobrze, chociaż potrwa to trochę dłużej, niż myślałeś. Jednak nie wolno ci tracić nadziei. Rozumiesz, co to znaczy?
Adrian przytaknął.
– Chodzi o moje przedsiębiorstwo. Ostatnia rzecz, o której rozmawialiśmy przed jego śmiercią. Wciąż nie udaje mi się postawić go na nogi.
– On mówi, że mu przykro z powodu tego, co się stało. O co chodzi?
– W ostatnich latach nie rozmawialiśmy zbyt wiele – powiedział cicho Adrian. – Pokłóciliśmy się.
– On tego żałuje. Mówi też, że kochał i wciąż cię kocha.
Po policzkach Adriana popłynęły łzy. Przesłanie Vincenta w tej części spektaklu było istotne, jednocześnie było mu przykro patrzeć, jak mocno to dotyka ludzi. Wprawdzie nie zrobił nic więcej ponad uzyskanie tak zwanego efektu horoskopowego¹. Wypowiedział zdania, które mogły się wydawać specyficzne, a w rzeczywistości mogły być rozumiane różnie i mogły się odnosić do większości osób. Klasyczny trik stosowany przez medium polega na tym, że klient sam interpretuje to, co mu powiedziały „duchy”, bo w ten sposób medium się nigdy nie myli. A gdyby coś się nie zgadzało, można zawsze zwalić na to, że klient nie zastanowił się porządnie.
– Kontakt słabnie – powiedział z wysiłkiem Vincent. – Chciałbyś mu coś przekazać, zanim będzie za późno?
– Tylko… że dziękuję – wyszeptał Adrian. – Dziękuję.
Vincent wyciągnął rękę i znów zwiesił głowę, z pozoru nieprzytomny. Adrian z wahaniem chwycił jego przegub i pomacał palcami. Po chwili zaczął tupać nogą. Z początku powoli i nierytmicznie, potem coraz regularniej i głośniej do momentu, gdy puls Vincenta wrócił do normy.
Vincent otworzył oczy. Chwycił dłoń Adriana i uśmiechnął się ostrożnie. Po tym numerze nigdy nie było burzy oklasków, ludzie byli zbyt oszołomieni, nie rozumiejąc, czego właściwie byli świadkami. Wiedział jednak, że będzie to coś, o czym będą rozmawiać całymi miesiącami.
– Pamiętajcie – powiedział, zwracając się do widzów tymi samymi słowami, od których zaczął, ale dużo łagodniej.
Teraz widzowie byli przeczuleni i powinien to respektować.
– Nie nawiązuję kontaktu z duchami. Nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł to robić, bo po prostu nie wierzę w duchy. Natomiast, podobnie jak każde przekonujące medium, potrafię sprawić wrażenie, jakbym się z nimi kontaktował. Techniki psychologiczne i słowne stosowane sto pięćdziesiąt lat temu wykorzystuje się nadal, aby stworzyć pozór, że ktoś – za wysoką opłatą – skontaktuje was ze zmarłym bliskim. Jak zawsze: jeśli coś wydaje się zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe, to najczęściej tak jest. Dziękuję państwu za dzisiejszy wieczór.
Zszedł ze sceny przed oklaskami. Tym razem chciał zostawić ich z tą refleksją.
Miał obolałą szyję. Cholerny pasek. Na przyszłość powinien być ostrożniejszy. W dodatku za długo wstrzymywał dziś puls. Kontakt z duchem może i był fejkiem, ale zatrzymanie pulsu było prawdziwe. Chociaż osiągał je inną metodą niż paskiem i dotyczyło tętna w ręce, a nie w całym ciele. Sposoby na zatrzymanie pulsu w poszczególnych częściach ciała należały do najpilniej strzeżonych tajemnic mentalizmu i Vincent nikomu nie zdradzał swojej metody. Zresztą fakt, że dotyczyło to tylko ręki, był nieistotny, bo po trzydziestu sekundach i tak robiło się bardzo niebezpiecznie. Zazwyczaj ludzie puszczali jego rękę po ustaniu tętna, ale Adrian ją zatrzymał, więc Vincent nie miał wyboru. Pomyślał, że ucieszy się, kiedy jego tournée się skończy. To blokowanie przepływu krwi jest bardzo niedobre.
Zszedł do poczekalni dla artystów i spojrzał na stojące na stole butelki wody Loka. Trzy. Zacisnął szczęki. Widok trzech butelek podziałał na niego jak dysonans. Otworzył szybko lodówkę i wystawił jeszcze jedną, żeby były cztery. Dopiero wtedy mógł rozluźnić zaciśnięte szczęki. Następnie nalał sobie do szklanki wody z kranu, usiadł na kanapie i odetchnął z ulgą.
Publiczność wciąż klaskała, ale Vincent nie reagował. Mógłby wyjść na scenę, uśmiechać się i zamienić ich doświadczenie w coś niewiele znaczącego, wolał jednak, żeby się jeszcze pozastanawiali.
Kilka minut odpoczynku, potem się przebierze. Wprawiał się w tym, żeby nie kłaść się na podłodze po przedstawieniu. Czasem się udawało, ale najczęściej nie. Sięgnął po telefon. Sains Bergander, jego przyjaciel i twórca iluzji, który pomógł mu przy dochodzeniu w sprawie Tuvy i pozostałych morderstw, siedział dziś na widowni i Vincent był ciekaw jego opinii o nowym przedstawieniu. Sains rzeczywiście wysłał mu esemesa, i to w tym samym momencie, gdy Vincent schodził ze sceny. Jednak wiadomość od Sainsa musi poczekać. Ktoś inny też mógłby wysłać mu wiadomość.
Inny, a właściwie inna osoba.
Otworzył listę esemesów. Rzeczywiście było jeszcze kilka nieprzeczytanych. Jednak nie od osoby, która zmieniła jego życie, gdy do niego wkroczyła. Od tej, z którą odważył się podzielić tym, co najskrytsze. A potem zniknęła równie szybko, jak się pojawiła.
Kiedy widział ją ostatnim razem, był październik. Potem przyszła zima, wiosna, lato, jesień i kolejne lato. Nie rozmawiał z nią przeszło półtora roku. Niedługo miną dwa lata. Wprawdzie sam się też do niej nie odezwał, chociaż bardzo chciał. Jednak poszli z Marią na terapię dla par i wolał nie dawać żonie pretekstu do zazdrości.
Potem i tak zarzucili tę terapię, bo nie pomogła tak, jak na to liczyli. A czas mijał i po tylu miesiącach milczenia Vincent nie chciał się narzucać. Bardzo broniła swojej prywatności, powinien to szanować. Chociaż brakowało mu poczucia, że jest jakoś obecny w jej życiu.
Ona oczywiście nie miała powodu, żeby się do niego odzywać. Wyraźnie podkreślała, że sobie radzi sama. Nie miał pojęcia, jak wygląda teraz jej życie. Może wyszła za mąż. Ma rodzinę. Albo mieszka za granicą.
Co zrobić. Ich pierwsze spotkanie odbyło się po jego przedstawieniu i od tamtej pory, schodząc ze sceny, zawsze jej wypatrywał. Jednak lista esemesów w telefonie nie pozostawiała miejsca na wątpliwości.
Mina się nadal nie odzywała.ZDJĘŁA OKULARY i uśmiechnęła się do niego. Potem założyła nogę na nogę i wychyliła się do przodu. Siedzieli naprzeciw siebie bez żadnego stolika, który by ich rozdzielał. Z początku Rubenowi było z tym nieprzyjemnie. Czuł się nagi. W końcu się przyzwyczaił i nawet nie zaglądał jej w dekolt, kiedy się pochylała. Już nie. A przecież Amanda nie była kobietą nieatrakcyjną.
– To mówisz, że jestem gotów? – odezwał się, patrząc na zegarek.
Minęło dopiero pół godziny, jednak Amanda najwyraźniej chciała zakończyć spotkanie.
– Nigdy nie jest tak, że człowiek jest gotów – odparła. – Jednak nie widzę szczególnego powodu, żebyś nadal przychodził, chyba że pojawiłoby się coś nowego. Ale nie ja o tym zdecyduję. A jak ty się z tym czujesz?
Ruben spojrzał na Amandę, psycholożkę, z którą od przeszło roku spotykał się w co drugi czwartek. Co czuje? Idiotyczne pytanie, chociaż nie złościło go już tak jak na początku.
– To akurat możemy pozostawić Freudowi – powiedział. – Jeśli czegoś się nauczyłem, to tego, że moje emocje nie muszą być takie, jak mi się wydaje. To, czym postanawiam się kierować, to już nie emocje, tylko racjonalne myślenie. Tak jak od pół roku powstrzymuję się od seksu. Choćbym nie wiem jak miał ochotę się pieprzyć.
Amanda uniosła pytająco brwi.
– Nie, w ogóle nie chodziłem na łowy – dopowiedział. – Tak jak się umówiliśmy. I właśnie to mam na myśli. Nie skończę z tym na zawsze, w końcu jestem mężczyzną w najlepszych latach. Jednak nie jest to już takie ważne, odkąd zrozumiałem, skąd się u mnie brała ta potrzeba.
– A skąd się brała?
Ruben westchnął. I znów wracamy do emocji. Tych cholernych emocji.
– Świadomość, że mogę mieć te kobiety, dawała mi poczucie władzy. Ale odpowiadało to również na głębszą potrzebę…
Znów westchnął.
– Bliskości – dokończył z zakłopotaniem. – Zadowolona?
Bliskości. Nigdy by nie przypuszczał, że wypowie głośno to słowo. Według niego brzmiało strasznie pedalsko. Chociaż nawet ta refleksja wynikała z reakcji obronnej, już się tego nauczył. Kurde. Gunnar i chłopaki z oddziału prewencji umarliby ze śmiechu na wiadomość, że Ruben chodzi do psychologa. Gunnar mawiał o sobie, że jest z norrlandzkiego surowca i dla niego rozwiązanie wszelkich problemów polegało na tym, żeby pójść w las z bańką bimbru. Gdyby tamci wiedzieli, co Ruben mówi Amandzie, pomalowaliby mu hełm na różowo. Znów zerknął na zegar na ścianie. Parę minut po wpół do dziewiątej. Powinien już być w komendzie, żeby nie zaczęli się zastanawiać, co on robi w niektóre poranki. Tłumaczenie, że musiał pozbyć się poderwanej na noc panienki, miało jednak ograniczoną przydatność.
Taa, podryw na jedną noc… Prawie nie pamiętał, jak to się robi. Podczas pierwszej sesji u Amandy oczywiście podjął taką próbę. Poszło mu tak sobie.
– Została mi jeszcze jedna rzecz do zrobienia – dodał. – Chcę się spotkać z Ellinor.
– Ruben – odezwała się ostrzegawczym tonem Amanda. – Pamiętaj o tym, co mówiliśmy o pójściu dalej. Przez całe lata Ellinor jawiła ci się jak jakieś widmo i stąd wynikało twoje zachowanie. Powinieneś odpuścić. Nie poradzisz sobie, dopóki nie pozbędziesz się tego widma.
– Wiem. I właśnie dlatego chcę się z nią spotkać. Żeby to domknąć raz na zawsze. Słowo, pojadę do niej tylko po to, żeby powiedzieć „cześć”. Rozwalić piedestał, na którym ją postawiłem. Żeby dawnemu Rubenowi nie zostało już żadnego paliwa.
– Wydaje się to… niezwykle rozsądne – odparła, mrużąc oczy. – Pewien jesteś?
– W najgorszym razie dostaniesz honorarium za kilka dodatkowych godzin terapii – powiedział, śmiejąc się.
Jednak naprawdę był pewien swego. Stał się lepszym Rubenem niż jeszcze rok temu. A Gunnar niech się zamknie.
Wstali oboje i podali sobie ręce. Po raz chyba pięćdziesiąty oparł się pokusie zaproszenia jej na drinka. Sama myśl była w porządku, dopóki nie przechodził do działania. W końcu był wciąż tym samym Rubenem. Jednak miał co innego do roboty. Sprawdził już, gdzie mieszka Ellinor. Krótkie „cześć” i już. Sprawdzi, jak się ma. I jeszcze przeprosi. A potem koniec.VINCENT ODETCHNĄŁ GŁĘBOKO, zanim wszedł do kuchni, żeby przygotować śniadanie. Maria działała tam już od godziny. Wiedział, że będzie stamtąd bił zapach równie przemożny, co nieznośny. I rzeczywiście. Wszelkie odmiany świec zapachowych, mieszanek ziół w szmacianych torebkach, mydeł i perfum do wnętrz tworzyły woń, która nieprzyjemnie go otuliła.
– Kochanie, jak długo będziemy trzymać to wszystko w domu? – spytał, sięgając do szafki po kubek.
Trafił na jeden z napisem: _To nie ja jestem niedojrzała, tylko ty jesteś gówniarzem_. Nalał sobie kawy z ekspresu i usiadł przy stole.
– Nie pamiętasz, co mówił terapeuta? – odpowiedziała mu znad podłogi. – Że powinieneś mnie wspierać w mojej działalności biznesowej.
Nawet się nie odwróciła, układając starannie ceramiczne aniołki w wielkim pudle.
– Owszem, pamiętam. Doskonale wiesz, że wspieram wszystkie twoje działania. Ten założony przez ciebie sklep to… eee… ciekawy pomysł. Chodzi tylko o to, że może byłoby lepiej, gdybyś sobie zrobiła magazyn… w jakimś składzie?
Maria westchnęła, wciąż odwrócona do niego tyłem.
– Jak mówi Kevin, wynajęcie składu jest drogie – odparła. – A zważywszy na to, że koszty produkcji twojego nowego przedstawienia jeszcze się nie zwróciły, to ja muszę wziąć na siebie nasze wydatki i odpowiedzialność za rodzinę.
Vincent wpatrzył się w swoją żonę. Był to z jej strony najrozsądniejszy argument od wielu lat. Może jej chodzenie na kursy dla przedsiębiorców wcale nie było taką stratą czasu. Choć, prawdę mówiąc, miał dość słuchania o Kevinie, bo wspominała o nim w co drugim zdaniu. Zdawał sobie sprawę, że Maria jest osobą poszukującą. W jej naturze leżała ciągła pogoń za jakimś celem. Jednak nie spodziewał się, że jej najnowszym guru stanie się doradca od start-upów.
– Odpowiedzialność? – odezwała się Rebecka, która właśnie weszła wolnym krokiem. – Przecież to będzie tylko kosztowało, kto by kupował takie gówno?
Ponura mina wydawała się ostatnio przyklejona na stałe do jej twarzy. Z obrzydzeniem podniosła dużą białą tabliczkę z drewna i głośno odczytała napis.
– _Żyj Śmiej się Kochaj_. No naprawdę. Raczej _Umieraj Płacz Nienawidź._
– Bądź przyjemniejsza – poprosił Vincent.
Chociaż w duchu zgadzał się z córką.
– Kevin mówi, że mam fantastyczne wyczucie tego, co cieszy się powodzeniem handlowym – odezwała się kwaśno Maria, patrząc ze złością na swoją patchworkową córkę.
Rebecka zignorowała ją, podeszła do lodówki i otworzyła.
– Kurde, co to jest? Aston! – krzyknęła w stronę salonu, skąd w odpowiedzi rozległ się wrzask.
– CO JEST?!
– Zużyłeś całe mleko do swoich płatków? I wstawiłeś pusty karton do lodówki?
– WCALE NIE PUSTY, TROCHĘ ZOSTAŁO!
Głos Astona odbijał się od ścian. Patrząc ostentacyjnie na Vincenta, Rebecka powoli odwróciła karton, z którego skapnęły trzy krople.
– Co ty wyprawiasz? – Maria zerwała się na nogi. – Wytrzyj to.
Podnosząc się, niechcący zrzuciła z kolan aniołka. Figurka rozpadła się na drobne kawałeczki. Tworzywo, z którego ją zrobiono, było cienkie jak papier.
– Ojej! Rebecka, widzisz, co narobiłaś!
– Ja? – parsknęła nastolatka. – Kurde, przecież to nie ja; jak zwykle jesteś niezdarna i jeszcze zwalasz na mnie. Cała ty. Zawsze tylko moja wina. A ty, tato, nie powiesz nawet słowa w mojej obronie, tylko pozwalasz jej, żeby tak mnie traktowała. Kurde. Tu się nie da żyć. Idę do Denisa.
Vincent otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale za późno. Rebecka już ruszyła do drzwi.
– Masz wrócić najpóźniej o ósmej wieczorem! – zawołała za nią Maria. – Dziś dopiero czwartek!
– Mam wakacje! – odkrzyknęła Rebecka, złapała letnią cienką kurteczkę i trzasnęła drzwiami.
– No tak. Dzięki za pomoc – powiedziała Maria, patrząc na niego ze złością i krzyżując ręce na piersi. – Dopilnuj teraz, żeby Aston trafił do świetlicy, bo już późno.
Vincent zamknął usta. Lepiej nic nie mówić. Wciąż nie miał pojęcia, jak sobie radzić z tymi huraganami emocji, każdym słowem ryzykował, że powie coś nie tak. A więc jego nowa strategia polegała na tym, żeby w miarę możliwości siedzieć cicho.
Szukał w pamięci, próbując przypomnieć sobie jakieś przydatne w tej sytuacji słowa terapeuty. Nie było to zbyt łatwe, bo przyjmował pomoc od kogoś z dziedziny, na której sam się lepiej znał. Niemniej starał się być bardzo pokorny.
Z początku była również mowa o tym, żeby chodził na terapię indywidualną. Miałby przepracować to, co się stało w dzieciństwie z jego mamą, a co przez czterdzieści lat wypierał ze swojej świadomości. Jednak zdecydowanie odmówił. Nie miał odwagi dopuścić, żeby ktoś się w tym grzebał. Tkwił w nim jakiś cień, który starannie tego pilnował, a Vincent nikomu nie ufał na tyle mocno, żeby go tam wpuścić.
Vincent pragnął, żeby terapia dla par okazała się cudowną kuracją, która sprawi, że znów odnajdą z Marią drogę do siebie i znów, jak na początku, będzie rozumiał jej sposób myślenia. Że każdy jego wyjazd przestanie być dla Marii okazją do zazdrości, niesłychanie wyczerpującej dla nich obojga, bo jego praca polegała właśnie na wyjazdach. Naprawdę się starali, zwłaszcza ona.
Terapeuta uznał za oczywiste, że jej zazdrość bierze się z niskiej samooceny. Może również z okoliczności, w których się ze sobą zeszli; Vincent odszedł wtedy od swojej ówczesnej żony dla jej młodszej siostry Marii.
Vincent wiedział jednak, że nie jest to aż tak proste. Maria miała w sobie coś takiego, czego ani on, ani terapeuta nie potrafili uchwycić, a co sprawiało, że przechodziła do ataku, gdy tylko skupił się na kimś lub na czymś poza domem i rodziną. Zdawał sobie sprawę, że to nawet nie jej wina, tylko instynkt. Ten sam, który teraz kazał jej patrzeć na niego jak na ufo. I, jak wiele razy przedtem, Vincent zapragnął zrozumieć, czego Maria od niego oczekuje.
Na początku było to łatwe. Kiedy się zakochali i rzucili wszystko, nie zważając na nikogo i na nic, co się nie wiązało z ich miłością. Wciąż pamiętał to uczucie. Gdzieś w środku jeszcze w nim tkwiło. Wspomnienie, jak jedno kończy zdanie drugiego, jak jedno spojrzenie wystarczy do porozumienia. Potem jakby to tracili z każdym rokiem i coraz mniej się nawzajem rozumieli, chociaż powinno być odwrotnie. Nie chciał, żeby tak było, jednak nie wiedział, co zrobić, żeby znów do niej dotrzeć i odnaleźć dawne razem.
Widział, jak Maria czeka, żeby coś powiedział. Może nawet udałoby się odnaleźć jakąś złotą myśl z sesji terapii. Terapeuta proponował, żeby w chwili wzburzenia Marii Vincent zawsze okazywał jej troskę, choćby uważał, że żona jest niesprawiedliwa. Chodziło o to, żeby miała poczucie bezpieczeństwa, które z kolei pozwoli jej wyrażać emocje w sposób bardziej konstruktywny, jeszcze zanim przejdą w złość. Nie bardzo mu to wychodziło, ale co szkodzi spróbować.
– Kochanie, widzę, że jesteś zła – powiedział, świadomie łagodnym i spokojnym głosem. – Ale ta złość ci szkodzi. Na pewno zauważyłaś, że napinają ci się wtedy mięśnie i stawy, przy okazji spowalnia się krążenie, zostaje zakłócona równowaga zarówno w układzie nerwowym, jak i w sercowo-naczyniowym i hormonalnym. Poza tym rośnie ci ciśnienie, a wraz z nim tętno i poziom testosteronu, następuje nadmierne wydzielanie żółci, która trafia do takich miejsc w organizmie, gdzie jest niepożądana.
Maria patrzyła na niego spod uniesionych brwi. Jakby rada terapeuty rzeczywiście podziałała.
– W dodatku kiedy się złościsz, następuje zmiana aktywności w mózgu – ciągnął. – Zwłaszcza w płacie skroniowym i czołowym. Czyli jak mówiłem, szkodzi ci, kiedy jesteś zła. Może mogłabyś rozmawiać z Rebecką w sposób bardziej konstruktywny?
Tu umilkł i spróbował ostrożnie się uśmiechnąć. Maria nie przestawała wpatrywać się w niego, wreszcie ściągnęła usta, jakby ugryzła kawałek cytryny, odwróciła się na pięcie i wyszła.GŁUPIA PANI. _Mówiła, że ma szczenięta, ale to nieprawda. Chociaż jej auto to prawdziwa wyścigówka, wygląda jak jedna z tych jej zabawek, ale to duże prawdziwe auto._
_Jak wczoraj przyszła do przedszkola, to spytała, czy chciałbym wsiąść do takiej wyścigówki, a ja chciałem. Ale potem odjechaliśmy. Powiedziała, że zaraz wrócimy, tylko pojeździmy chwilkę, żebym zobaczył, jak szybko można jeździć. Ale potem nie wróciliśmy._
_Wtedy się przestraszyłem. Okropnie się bałem._
_W brzuchu miałem tak, jak kiedy woda spływa szybko z wanny. Jakby ją wsysało w dół i do środka._
_Powiedziałem jej to, ale nie odpowiedziała._
_Potem strasznie długo jechaliśmy. Teraz jesteśmy u niej. Ja chcę do domu, do mamy i taty. Nie chcę tutaj być. Ta pani mówi, że jeszcze trochę. Ciągle jeszcze trochę. I jeszcze mówi, żebym przestał płakać._
_Tu są jeszcze inni ludzie. Dorośli. Nie wiem, kim są. Boję się ich. Przychodzą, a potem sobie idą. Mówią, że mogę grać w Robloxa na ajpadzie, ile tylko zechcę, ale ja nie chcę. Tutaj jest dziwnie i nie pachnie jak w domu._
_Jak jest noc, to przez cały czas patrzę w sufit. Jest zupełnie ciemno. Ani trochę światła._
_Wołam tatę. Potem mamę. Ale nie przychodzą._
– _Ossian, pobędziesz tu tylko trochę_ – _mówi rano ta pani._ – _Dzień, dwa. A potem wrócisz do domu._
_Dają mi jedzenie, ale paskudne, zresztą wcale nie chcę jeść. Pytam, dlaczego muszę tutaj być, ale ona nie odpowiada. Nikt mi nie odpowiada, tylko mówią, żebym nie płakał, że będzie dobrze._
_Mówią miłym głosem, ale ich oczy nie są miłe._CHRISTER NIE był w stanie pracować w swoim nagrzanym pokoju i poszedł z laptopem do otwartej przestrzeni biurowej. Wyjął telefon i zapatrzył się na sześćdziesiąt cztery czarne i białe pola na ekranie. Partia skończyła się właściwie już dawno temu, ale trudno było mu się z tym pogodzić.
Zawsze myślał, że jest dobry w szachy. Wprawdzie nie rozegrał w życiu zbyt wielu partii, ale wydawało mu się, że powinien być dobry. Zgadzałoby się to z innymi wyróżnikami w jego życiu. Whisky. Samotność. Jazz. Wprawdzie nie był już sam, odkąd w jego życiu pojawił się Bosse, ale pies również pasował do tego obrazu.
Wyobrażenie o własnych umiejętnościach szachowych zmieniło się jednak w dniu, gdy trafił na darmowy program do gry. Od tamtej pory grał prawie codziennie zarówno na telefonie, jak i na laptopie. Wkrótce minie pół roku, odkąd się to zaczęło, a on wciąż znajdował się na poziomie dla początkujących. I nie wygrał jeszcze ani jednej partii. Westchnął, zaznaczył w apce przegraną i odłożył telefon. Nie ma sensu odwlekać tego, co ma do zrobienia.
Przyszła Mina i usiadła obok ze swoim laptopem.
– Mogę ci trochę pomóc. Zaczynamy? – spytała. – Nie wolno nam tracić czasu.
– No to zaczynamy – westchnął. – Rejestr przestępców seksualnych. Hurra!
Spojrzał apatycznie na swoją kawę. Zimna. A przedtem chyba się za długo parzyła. Znów westchnął głośno, na co Bosse przekrzywił łeb.
– Połóż się, piesku. Pan musi popracować przy komputerze. Tam jest twoja woda. I posłanie.
Podrapał psa za uszami. Bosse, wdzięczny za uwagę, położył się, zakręciwszy się trzy razy na posłaniu.
– No i już. – Christer otworzył program. – Zobaczmy, jakich my tu znajdziemy delikwentów.
Miał mieszane uczucia w związku z tą pracą, przypominającą szukanie igły w stogu siana. Godzina po godzinie, strona za stroną. Beznadziejne, niewdzięczne zajęcie, które za każdym razem zrzucają na niego. No dobrze, tym razem pomaga Mina, ładnie z jej strony. Jednak przeważnie musiał to robić sam.
Już go nie brali do ścigania łobuzów na mieście. Nie żeby chciał, ale mogliby go czasem spytać. Z czystej koleżeńskiej grzeczności i jako wyraz uznania dla jego doświadczenia po latach spędzonych w radiowozie. Owszem, fajnie, że już nie musi, ale jednak.
– Sprawdzę, czy któryś z nich był poszukiwany w związku ze sprawą Lilly – powiedziała Mina. – W razie gdybyśmy rzeczywiście mieli do czynienia z tym samym przestępcą. A ty mógłbyś sprawdzić, który z tych gości przebywa teraz na wolności.
– Dobry pomysł – odparł Christer i zabrał się do scrollowania.
Szpalta za szpaltą, drań za draniem. Gdyby ludzie wiedzieli, ilu mętów chodzi po ulicach, nie chcieliby wychodzić z domu. A partia Przyszłość Szwecji wmówiła im, że zagrożeniem dla nich jest tylko ktoś, kto nosi imię Ahmed albo Mohammed. Tymczasem on ma przed sobą rejestr z samymi białymi jak śnieg, którzy nazywają się na przykład Sven Westin, Karl-Erik Johansson czy Peter Lundberg. I lubią małe dzieci. A wyglądają tak, że ludzie mówią potem, że „taki był z niego przyjemny człowiek. Kto by przypuszczał…”. Albo „to musi być jakaś pomyłka, zawsze był taki miły dla moich dzieci”.
Bosse zaskomlał przez sen i poruszył łapami, jakby biegł. Ciekawe, kogo goni, pomyślał Christer. Zapewne nie pedofilów, chociaż właśnie tych powinien. Fuj. Oby Julia nie miała racji, a mężczyźni i kobiety, których nazwiska widział na ekranie komputera, nie mieli nic wspólnego z zaginięciem Ossiana. Świat nie powinien być jeszcze gorszy, niż jest.
Christer rozejrzał się. W przestrzeni biurowej było mniej ludzi niż zazwyczaj. Pora urlopów. Wielu spośród jego kolegów popija teraz piwo na jakiejś żaglówce w Sandhamn, fotografuje skałki na Gotlandii albo uwija się z młotkiem przy swoim letnim domku.
Mina wstała.
– Muszę się napić kawy – powiedziała. – Mimo że tu jest tak gorąco. Tobie też przynieść? Mogę ci pomagać jeszcze tylko przez chwilę, potem jadę z Pederem, żeby porozmawiać z rodzicami Ossiana.
Christer kiwnął głową ponuro. Zegar tykał, odliczając czas do odnalezienia porywacza chłopca. Prawie słyszał to odliczanie. Miał przed sobą kilka godzin przeszukiwania spisu najpaskudniejszych drani ze wszystkich rejestrów policyjnych. Wymagało to dodatkowego zastrzyku kofeiny.