Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Kultor - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
21 maja 2025
E-book: EPUB, MOBI
49,99 zł
Audiobook
59,99 zł
49,99
4999 pkt
punktów Virtualo

Kultor - ebook

Wyczekiwany powrót na Suwalszczyznę autora bestsellerowego Inkuba.

Straż Ochrony Rodziny to fundacja, która pomaga ofiarom sekt. Ja i mój Przyjaciel zajmujemy się najbardziej niebezpiecznymi przypadkami. Uwalniamy zastraszonych adeptów z grup psychomanipulacyjnych, rozbijamy je, infiltrujemy, zdobywamy informacje oraz dowody popełnionych przestępstw. Sami kiedyś z jednej uciekliśmy, więc znamy od podszewki techniki manipulacji, indoktrynacji, kontroli umysłu i prania mózgu.

Pewnego dnia zwraca się do nas o pomoc przedsiębiorca, którego córka zaginęła bez wieści. Jedyny trop w sprawie prowadzi do tajemniczej społeczności z Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Dziewczyna postanowiła zbadać ją w ramach swojej pracy magisterskiej i od tamtej pory nie daje znaku życia.

Kultyści, wszyscy o jednolitym, nienaturalnie bladym kolorze skóry, wierzą ponoć w drugiego Syna Bożego. Ich niesamowity, dom z kolorowymi witrażami w oknach góruje nad kotliną, która przypomina krater po meteorycie. Ziemia ta zdaje się emanować pradawną magią. Kusi. Przyciąga. Pochłania niczym czarna dziura. Ona, dom i wyznawcy to jedność. Całość. Jedna tożsamość.

Kim tak naprawdę jest ich guru? Wytrawnym manipulatorem? Szarlatanem? Czarownikiem podszywającym się pod nową postać Boga? A może najprawdziwszym Antychrystem? Dlaczego porwał niewinną studentkę? Czy uda nam się ją odnaleźć? I czy fakt, że kiedyś sami należeliśmy do sekty, jest naszą siłą, czy słabością...?

Artur Urbanowicz (ur. w 1990 w Suwałkach) — pisarz literatury grozy. Z wykształcenia matematyk, z zawodu korpo szczur i wykładowca akademicki, z charakteru chorobliwy perfekcjonista. Smykałkę do tworzenia rozmaitych historii odkrył w sobie jeszcze w dzieciństwie. Pierwszą powieść napisał w wieku czternastu lat. W opowieściach nie stroni od wątków obyczajowych i skłaniających do głębszych przemyśleń. Wnikliwy obserwator i słuchacz. Wychodząc z założenia o rozrywkowej funkcji literatury, w tekstach stawia na lekkość, chce bawić i manipulować czytelnikiem oraz obowiązkowo na końcu zaskoczyć. Autor niezwykle popularnych i nagradzanych powieści: Gałęziste (2016, 2019), Grzesznik (2017, 2021), Inkub (2019), Paradoks, (2020), Deman (2022).

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-831-2
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA

Choć pra­wie wszyst­kie opi­sane w niniej­szej książce miej­sca ist­nieją naprawdę, histo­rię przed­sta­wioną w _Kul­to­rze_ należy uznać za fik­cję lite­racką, a wszel­kie podo­bień­stwo do ist­nie­ją­cych osób i zda­rzeń za przy­pad­kowe. Imiona, nazwi­ska i pseu­do­nimy nie­któ­rych postaci mogą pokry­wać się z imio­nami, nazwi­skami i pseu­do­ni­mami praw­dzi­wych ludzi. Nie należy jed­nak utoż­sa­miać z nimi boha­te­rów powie­ści, podob­nie jak nie należy doszu­ki­wać się podo­bieństw stwo­rzo­nych w świe­cie przed­sta­wio­nym orga­ni­za­cji z fak­tycz­nie dzia­ła­ją­cymi na tere­nie Pol­ski. Poglądy wyra­żone w książce nie powinny być uzna­wane za poglądy autora.PROLOG

(z mate­ria­łów edu­ka­cyj­nych fun­da­cji _Straż Ochrony Rodziny_ – SOR)

_Jedną z naj­bar­dziej tajem­ni­czych postaci poja­wia­ją­cych się w biblij­nych pro­roc­twach jest_ Anty­chryst_. To_ prze­ciw­nik Chry­stusa_, jego_ zaprze­cze­nie_,_ anty­teza_,_ opo­nent _gło­szący_ nauki sprzeczne z Bożym Pra­wem_, prze­śla­du­jący chrze­ści­jan, mącący, dzie­lący i roz­bi­ja­jący ich jed­ność, a do tego bluź­nier­czo insce­ni­zu­jący_ cuda i znaki_, jakie nor­mal­nie towa­rzy­szą obja­wie­niom Mesja­sza, Matki Boskiej, styg­ma­ty­kom i świę­tym. Nie­stety ani Biblia, ani kate­chizm, ani teo­lo­gia nie pre­cy­zują, kim kon­kret­nie jest ta postać – czy należy utoż­sa­miać ją z Sza­ta­nem, jego ziem­skim wcie­le­niem lub synem, z sze­re­go­wym demo­nem, czy z pozor­nie nie­po­wią­za­nym z nimi czło­wie­kiem o okre­ślo­nych psy­cho­pa­tycz­nych cechach, będą­cym uoso­bie­niem czy­stego zła. Część teo­lo­gów utoż­sa­mia więc anty­chry­stów z guru destruk­cyj­nych sekt reli­gij­nych. Inni zaś – z naj­więk­szymi zbrod­nia­rzami w histo­rii ludz­ko­ści: mię­dzy innymi Hitle­rem, Sta­li­nem, cesa­rzem Nero­nem, a nawet Napo­le­onem Bona­parte._
_W naucza­niu Kościoła szcze­gólną uwagę poświęca się jed­nak kon­kret­nemu Anty­chry­stowi (w jego przy­padku nazwę piszemy wielką literą), który ma zama­ni­fe­sto­wać się w Euro­pie tysiąc dwie­ście sześć­dzie­siąt lat przed paru­zją i żyć aż do powrotu Chry­stusa na Zie­mię._

(źró­dło defi­ni­cji: Wiki­pe­dia, hasło „Anty­chryst”)

maj 2019, lokalizacja nieznana

Kiedy się prze­bu­dziła, zdała sobie sprawę, że nie leży, za to jej obecna pozy­cja z opa­da­jącą bez­wład­nie głową przy­po­mina coś pomię­dzy sta­niem na mięk­kich nogach a wisze­niem w powie­trzu. Poru­szyła się gwał­tow­nie, lecz coś krę­po­wało jej ręce, roz­ło­żone i unie­sione w taki spo­sób, że razem z jej tuło­wiem two­rzyły kształt litery „Y”. Nogi, które miała lekko wygięte do tyłu i na któ­rych ledwo się opie­rała, rów­nież były unie­ru­cho­mione. Zako­ły­sała się. Nie­mal natych­miast poczuła ból w nad­garst­kach i w kost­kach. Dotkliwy, parzący, jakby w tam­tych miej­scach przy­pa­lano ją roz­ża­rzo­nym żela­zem. Jęk­nęła i znowu spró­bo­wała się ruszyć, lecz spo­wo­do­wała tym tylko, że ból przy­brał na sile.

Sycząc i głę­boko oddy­cha­jąc, spró­bo­wała sta­nąć i w końcu udało jej się uzy­skać takie opar­cie na sto­pach, by to, co ją unie­ru­cha­miało i odpo­wia­dało za jej cier­pie­nie, jak naj­mniej jej doku­czało. Zmiana pozy­cji nie ozna­czała jed­nak, że ból zupeł­nie znik­nął; zmniej­szyła tylko tro­chę jego siłę. Spoj­rzała na jedną ze swo­ich unie­sio­nych dłoni, lecz zoba­czyła na nad­garstku wyłącz­nie meta­lowe, koń­czące gruby łań­cuch kaj­dany. Wyglą­dały zwy­czaj­nie, a mimo to kon­takt z nimi odczu­wała, jakby były roz­grzane do czer­wo­no­ści. Pod nimi, na skó­rze, widziała wyraźne, czer­wone ślady przy­wo­dzące na myśl opa­rze­nie lub silną reak­cję aler­giczną.

Rozej­rzała się gorącz­kowo, pró­bu­jąc zro­zu­mieć cokol­wiek z tego, co się dzieje. Znaj­do­wała się w pomiesz­cze­niu przy­po­mi­na­ją­cym zapy­ziały, kamienny loch. Bra­ko­wało w nim okien; nieco świa­tła zapew­niały małe pochod­nie, ale i tak spory frag­ment celi pozo­sta­wał ukryty w nie­prze­nik­nio­nym mroku. Było tu bar­dzo cie­pło, wręcz gorąco. Kiedy to sobie uświa­do­miła, dotarło do niej coś jesz­cze, jak na iro­nię dopiero na końcu – że jest kom­plet­nie naga.

„Uwol­nij mnie!” – pomy­ślała roz­pacz­li­wie. Znowu nie­ostroż­nie szarp­nęła za kaj­dany, a te odpo­wie­działy kolejną dawką bólu. Prze­stała się hamo­wać i resztę pole­ce­nia wypo­wie­działa na głos:

– Uwol­nij mnie, sły­szysz?! Roz­ka­zuję ci!

Żad­nej reak­cji. Żad­nej obec­no­ści, którą wyczu­wała, od kiedy Opie­kun dawno temu poja­wił się w jej życiu po raz pierw­szy. Na ogół nie odstę­po­wał jej na krok, ale cza­sami zni­kał, niczym kot cha­dza­jący wła­snymi ścież­kami. Porów­na­nie do tego zwie­rzę­cia paso­wało jak chyba żadne inne. On bowiem też lek­ce­wa­żąco pod­cho­dził do jej pole­ceń, decy­du­jąc wedle wła­snego uzna­nia, które z nich wyko­ny­wać, a które igno­ro­wać. Nie korzy­stała z jego pomocy zbyt czę­sto, pra­wie wcale, ale zauwa­żyła, że prak­tycz­nie ni­gdy nie odma­wiał takiej, która wią­zała się ze zwięk­sza­niem ilo­ści zła na świe­cie. Zła, cha­osu, bólu i cier­pie­nia. Takiego jak to, któ­rego doświad­czała teraz. Opie­kun chyba się nim kar­mił, nar­ko­ty­zo­wał niczym uza­leż­niony pożą­da­jący kolej­nej działki.

Zadrżała. Przy­szła jej do głowy jesz­cze jedna myśl, jakże pasu­jąca do jej obec­nego poło­że­nia, włą­cza­jąc w to wygląd lochu, pochod­nie, ból, łań­cu­chy i kaj­dany; włą­cza­jąc w to nawet mrok i gorąco.

Czy to moż­liwe, że już umarła i zna­la­zła się w pie­kle? Czy to dla­tego nie wyczu­wała już obec­no­ści Opie­kuna? Gdyby fak­tycz­nie do tego doszło, zapewne opu­ściłby ją na dobre. Wszak kon­trakt, który dawno temu pod­pi­sała wła­sną krwią, zostałby dopeł­niony. Każdy jego punkt i pod­punkt, każdy kru­czek. A to wią­za­łoby się z zapłatą. Para­doks: uiściw­szy ją, byłaby wolna i jed­no­cze­śnie uwię­ziona. Na całą wiecz­ność.

Pokrę­ciła głową, pró­bu­jąc wziąć się w garść, choć lęk odbie­rał jej zdol­ność kon­cen­tra­cji. Wma­wiała sobie, że to nie­moż­liwe. Nie mogła umrzeć. Jesz­cze nie. W takim razie co się z nią działo? Jak doszło do tego, że się tutaj zna­la­zła? Spró­bo­wała to sobie przy­po­mnieć, wydo­być wspo­mnie­nia z bez­kształt­nej masy wypeł­nia­ją­cej jej umysł.

Chyba zna­la­zła począ­tek. Zaczęło się od… obiet­nicy?

Tak! Od pro­po­zy­cji Opie­kuna. Sam wyszedł z ini­cja­tywą pomocy w speł­nie­niu jej naj­więk­szego marze­nia. Abs­trak­cyj­nego, sza­lo­nego, o któ­rego reali­za­cji ni­gdy nawet by nie pomy­ślała, choć od pew­nego momentu dys­po­no­wała więk­szymi moż­li­wo­ściami niż zwy­kły czło­wiek. Z początku nie dowie­rzała, że jest to w ogóle wyko­nalne; podej­rze­wała pod­stęp. On jed­nak ude­rzył tą pro­po­zy­cją w tak czułe struny, że mimo­wol­nie zaczęła ją roz­wa­żać, gdy­bać, hipo­te­ty­zo­wać. Wie­dział, jaką melo­dię powi­nien na tych stru­nach zagrać, aby do niej dotrzeć; za które z nich szar­pać, a po któ­rych jedy­nie łagod­nie prze­cią­gać pal­cami. W końcu prze­żył z nią więk­szość życia. Znał ją na wylot. Umiał nią mani­pu­lo­wać, szcze­gól­nie jeżeli cho­dzi o potrzeby emo­cjo­nalne. A gdy udało mu się dopiąć swego i zain­te­re­so­wała się, co powinna zro­bić, aby jej życze­nie się speł­niło, powie­dział, że musi coś wykraść.

Sama.

Nie­mal widziała jego zło­śliwy uśmiech, gdy zapy­tała, dla­czego on nie może jej tego przed­miotu po pro­stu przy­nieść. W końcu po to poja­wił się u jej boku, do cięż­kiej cho­lery! Aby wyko­ny­wać jej roz­kazy! Odpo­wie­dział jej wów­czas tak samo jak zawsze, gdy odma­wiał słu­że­nia:

„Nie byłoby cię na to stać”.

I tyle. Uni­wer­salna wymówka. Osta­teczny argu­ment, któ­rego nie potra­fiła pod­wa­żyć. Bo ozna­czał, że wypeł­nie­nie tego kon­kret­nego pole­ce­nia kosz­to­wa­łoby ją życie. Każdy czar bowiem wią­zał się z zapłatą w postaci jej wła­snej ener­gii. Im trud­niej­szy był w reali­za­cji, tym wię­cej jej tra­ciła.

Nie miała wyboru. Musiała zgo­dzić się na tym­cza­sową zamianę ról. Od tam­tej pory to ona postę­po­wała zgod­nie z instruk­cjami Opie­kuna. Powta­rzał, że to konieczne, aby ziściło się jej pra­gnie­nie, kon­se­kwent­nie prał jej mózg, pro­gra­mo­wał ją, zaszcze­piał w niej ideę, a ona naiw­nie mu wie­rzyła. Cho­dziła jak po sznurku, choć pod­świa­do­mie prze­czu­wała, że dopro­wa­dzi to do cze­goś okrop­nego. Ich rela­cja przy­po­mi­nała zwią­zek z tok­sycz­nym _bad boyem_ – taki, w któ­rym mimo­wol­nie trwasz, choć wszyst­kie znaki na nie­bie i ziemi wska­zują, że powin­naś go zakoń­czyć.

Na nie­bie, na ziemi i… pod nią.

Nie wie­działa, jakim cudem, ale się udało. Wykra­dła to. Nie pamię­tała zbyt dobrze tam­tego wie­czoru. Dokąd poszła, jak dostała się do tam­tego miesz­ka­nia, czy się do niego wła­mała, czy drzwi same sta­nęły przed nią otwo­rem. Dzia­łała jak w tran­sie, jakby coś ją opę­tało, weszło w nią i ste­ro­wało jej cia­łem. Odzy­skała świa­do­mość dopiero po fak­cie, już po powro­cie do domu. Opie­kun potem obja­śnił jej, jak uży­wać tego przed­miotu, a także jak samemu zabez­pie­czyć się przed zgub­nymi skut­kami jego dzia­ła­nia. Naka­zał jej go akty­wo­wać. I cze­kać.

Otwo­rzyła sze­rzej oczy. Przy­po­mniała sobie klu­czowy epi­zod tej histo­rii. Nie­długo po tam­tych zda­rze­niach zauwa­żyła, że jest śle­dzona. Przez kogo? Nie pamię­tała dokład­nie ich twa­rzy. Pamię­tała za to, że wszy­scy byli dobrze zbu­do­wani i mieli ten sam kolor skóry. Blady. Bar­dzo, wręcz nie­na­tu­ral­nie. Dziwny, dotąd przez nią nie­spo­ty­kany. Tak blady, że aż… piękny? Tak by go okre­śliła. Z jakie­goś powodu doda­jący, a nie ujmu­jący tym ludziom uroku.

Oczy­wi­ście pytała o nich Opie­kuna. Kim są, dla­czego się nią inte­re­sują i czy ma to zwią­zek z jej nie­dawną kra­dzieżą. On jed­nak uda­wał, że jej nie sły­szy. Albo ina­czej: odpo­wia­dał, ale nie na te pyta­nia. Powta­rzał jej tylko, że wszystko idzie zgod­nie z pla­nem, że musi jedy­nie cze­kać, a jej marze­nie wkrótce się spełni. Cze­kała więc, choć coraz mniej mu ufała. Miała wra­że­nie, że została wyko­rzy­stana, że jej rola sta­no­wiła zale­d­wie nie­wielką część cze­goś znacz­nie więk­szego i zupeł­nie innego, niż twier­dził.

„Bądź cier­pliwa. Wszystko idzie zgod­nie z pla­nem”.

Tylko na czym ów plan w isto­cie pole­gał?

Obser­wo­wali ją. Aż wresz­cie pew­nego dnia, a raczej pew­nej nocy…

Wrza­snęła i ponow­nie zako­ły­sała się na łań­cu­chach, kiedy nagle zoba­czyła męż­czyzn wyła­nia­ją­cych się z ciem­no­ści lochu, w któ­rym była uwię­ziona. Tych samych, któ­rzy wtedy ją śle­dzili. Bla­dych, dobrze zbu­do­wa­nych, wyso­kich i w róż­nym wieku. Teraz ubra­nych w ciemne, obci­słe kostiumy. Łącz­nie było ich sze­ściu. Przy­po­mniała sobie, jak nie­dawno po nią przy­szli i ją porwali, a Opie­kun po raz kolejny zigno­ro­wał pole­ce­nie i jej nie obro­nił. Koloru ich skóry nie dałoby się pomy­lić z żad­nym innym, nawet w tym nikłym świe­tle pochodni. Gdy sta­nęli przy niej, two­rząc pół­kole, znie­ru­cho­mieli, żad­nemu nie drgał nawet jeden mię­sień. Wpa­try­wali się w nią pustymi, nie­wy­ra­ża­ją­cymi żad­nych emo­cji oczami, kilku miało głowy lekko prze­chy­lone na bok. Pośrodku, dokład­nie naprze­ciwko niej, zosta­wili wolną prze­strzeń, jakby ktoś miał zaraz do nich dołą­czyć.

I tak się stało.

Bar­dzo powoli z mroku wyło­niła się jesz­cze jedna postać. Męż­czy­zna ubrany w długą białą szatę przy­po­mi­na­jącą albę. Był rów­nie blady i rów­nie dobrze zbu­do­wany jak pozo­stali, lecz coś zda­wało się zabu­rzać jed­no­lity kolor jego skóry, two­rzyć na niej ciem­niej­sze plamy. Na początku, przy tak sła­bym świe­tle, nie potra­fiła się zorien­to­wać, co to jest. Osob­nik wyglą­dał na naj­star­szego ze wszyst­kich w lochu, miał dość dłu­gie siwie­jące włosy, które zakry­wały mu uszy, oraz gęstą brodę.

Gdy zbli­żył się na tyle, że świa­tło pochodni oświe­tliło go lepiej, kobieta wytrzesz­czyła oczy. Zoba­czyła bowiem, co tak naprawdę szpeci jego bla­dość, nie­malże ją cęt­kuje.

Liczne, świeże, otwarte rany.

Nie­które cięte, inne – tuż pod linią wło­sów – kłute, jakby zadano je dzie­siąt­kami igieł. Cien­kimi stru­my­kami cie­kła z nich krew, która two­rzyła na jego obli­czu pół­prze­zro­czy­ste, czer­wone smugi. Pod jego brodą zaś, na szyi, kobieta dostrze­gła kolejne krwa­wiące nacię­cie – tak głę­bo­kie, że gar­dło męż­czy­zny wyda­wało się wręcz pode­rżnięte. Podłużne czer­wone ślady na okry­wa­ją­cej go bieli nato­miast świad­czyły o tym, że pod ubra­niem skrywa znacz­nie wię­cej podob­nych oka­le­czeń – w tym naj­więk­sze, pio­nowe, pomię­dzy lewym ramie­niem i kar­kiem. Jakby tego było mało, nie mogła pozbyć się wra­że­nia, że…

Nie, to z pew­no­ścią wina sła­bego, nie­re­gu­lar­nego, drga­ją­cego świa­tła ognia. Musiało jej się przy­wi­dzieć. Musiało.

Męż­czy­zna sta­nął w wol­nym miej­scu w pół­okręgu naprze­ciwko niej. On rów­nież nie odry­wał od niej spoj­rze­nia. Czuła, że dłu­żej tego nie znie­sie, podob­nie jak widoku jego ran.

– Wypuść­cie mnie! – wydu­siła z sie­bie, znowu siłu­jąc się z łań­cu­chem i wal­cząc z bólem, jaki zada­wały jej kaj­dany. – Wypuść­cie mnie, bo… Natych­miast! Sły­szy­cie?!

Nie reago­wali. Lustro­wali ją niczym naukowcy, któ­rzy schwy­tali przed­sta­wi­cielkę gatunku dawno uzna­nego za wymarły. Oka­le­czony męż­czy­zna w środku pod­pie­rał pod­bró­dek o rękę w geście, jaki znała z zajęć na uczelni, gdy zadała pro­fe­so­rowi wyjąt­kowo pod­chwy­tliwe pyta­nie. Na wierz­chu jego dłoni dostrze­gła kolejną świeżą, krwa­wiącą ranę. Okrą­głą. Jak gdyby… po prze­bi­ciu gwoź­dziem?

– Kim jeste­ście?! – krzyk­nęła, coraz bar­dziej prze­ra­żona. – O co wam cho­dzi? Uwol­nij­cie mnie! To boli!

Pora­niony bro­dacz uśmiech­nął się lekko, uno­sząc prawy kącik ust. Tylko prawy. I tylko on się uśmie­chał, a wraz z nim rany na pra­wej poło­wie jego twa­rzy. Lewa połowa, a przede wszyst­kim oczy – nie. Szare oczy, iden­tyczne jak u reszty, pozo­sta­wały puste.

– Boli? – zapy­tał kpiąco. Miał niski, głę­boki, mru­kliwy głos. – Dobrze. To zna­czy, że się nie pomy­li­li­śmy.

– O co wam cho­dzi?! – powtó­rzyła roz­pacz­li­wie, a z jej oczu popły­nęły łzy. – Czego chce­cie?

Nikt jej nie odpo­wie­dział. W dal­szym ciągu lustro­wali jej nagie ciało, lecz nie było w tym żad­nego sek­su­al­nego pod­tek­stu. Patrzyli na nią jak na eks­po­nat. Jak na tro­feum. Albo jak kry­tycy sztuki na obraz.

Po dłuż­szej chwili bro­dacz ode­zwał się z pew­no­ścią w gło­sie:

– To nie ona.

Wywo­łał tym pewne poru­sze­nie wśród pozo­sta­łych, któ­rzy sku­pili na nim spoj­rze­nie.

– Skąd wiesz? – zapy­tał jeden z nich, znacz­nie młod­szy, o czar­nych, posta­wio­nych i zacze­sa­nych na prawo wło­sach. Miał zło­żone ręce na piersi. Na jego odkry­tych ramio­nach, rów­nie bla­dych jak twarz, zazna­czało się potężne umię­śnie­nie, a na szyi wisiał czarny, baweł­niany komin.

Zapy­tany bro­dacz nie­spiesz­nie pod­szedł do ściany lochu i zdjął z uchwytu pochod­nię. Było w jego cho­dzie coś dostoj­nego, jak u króla, jak gdyby powolne ruchy miały świad­czyć nie o postę­pu­ją­cej sta­ro­ści czy osła­bia­ją­cych go obra­że­niach, tylko o tym, że nic go nie goni i to inni mają dosto­so­wać się do jego tempa. Zbli­żył się do kobiety i oświe­tlił ją ogniem.

– Stąd – stwier­dził. – Jej kotek wygląda ina­czej.

Kotek…?

Nie potrze­bo­wała wiele czasu, by zro­zu­mieć, o co mu cho­dzi. O kogo. Sama prze­cież nie­kiedy uży­wała w myślach podob­nego okre­śle­nia. Do tego zdała sobie sprawę, że na powrót wyczuwa przy sobie zna­jomą obec­ność. Opie­kun powró­cił. Pró­bo­wała spoj­rzeć za sie­bie, ale łań­cu­chy sku­tecz­nie jej to unie­moż­li­wiły. Mimo to krzyk­nęła:

– Obroń mnie! Uwol­nij! Roz­ka­zuję ci!

– Oszczędź sobie gar­dła – powie­dział spo­koj­nie oka­le­czony męż­czy­zna. – Nie zrobi tego, nawet gdyby chciał. Nie potrafi.

Popa­trzyła na niego z lękiem, ponow­nie, mimo woli, zatrzy­mu­jąc wzrok na pode­rżnię­tym gar­dle. Teraz nabrała pew­no­ści – krwa­wiąca rana była na tyle głę­boka, że ten czło­wiek nie miał prawa żyć, a tym bar­dziej stać naprze­ciwko niej i spo­koj­nie do niej mówić. Pomi­ja­jąc jego okropny wygląd, prze­ra­żała ją nie­za­chwiana pew­ność w jego gło­sie. I fakt, że nie wyda­wał się ani tro­chę zasko­czony poja­wie­niem się kolej­nego aktora na tej sce­nie, a nazy­wa­jąc go, nawet użył podob­nego sko­ja­rze­nia jak to, które kobieta sama wymy­śliła. W gło­wie kłę­biło jej się mnó­stwo pytań, lecz zdo­łała wydo­być z sie­bie jedy­nie:

– Skąd…?

– Wiemy, kim jesteś. I skąd go masz. – Bro­dacz zbli­żył się do niej na odle­głość kil­ku­na­stu cen­ty­me­trów. – A ty? Wiesz, kim jeste­śmy?

Pochod­nia, którą wciąż trzy­mał, teraz lepiej oświe­tlała jego twarz. Dzięki niej mogła się prze­ko­nać, że wzrok wcze­śniej jej nie mylił. Fak­tycz­nie pod jego bladą skórą, pomię­dzy ranami, dostrze­gała cien­kie, fio­le­to­wo­szare żyłki. Wcze­śniej myślała, że jej się przy­wi­działo, ponie­waż poja­wiały się i zni­kały, jakby ule­gały roz­my­ciu albo wni­kały w głąb jego ciała. Jakby… żyły. Nomen omen_._ Żyły i peł­zały. Wiły się niczym dżdżow­nice w ziemi. Nie potra­fiła ode­rwać oczu od tego zja­wi­ska. Odnio­sła wra­że­nie, że cokol­wiek to jest, zacho­wuje się w ten spo­sób, bo… wyraża entu­zjazm. Że wręcz roz­nosi to ener­gia. Niczym głod­nego, który lada moment ma zabrać się do jedze­nia. Nie, to złe słowo. Do pożar­cia cze­goś.

Znie­ru­cho­miała, coraz bar­dziej zlęk­niona, coraz bar­dziej zagu­biona w tej dziw­nej sytu­acji, z któ­rej z każdą sekundą rozu­miała coraz mniej. Coś podob­nego zaob­ser­wo­wała rów­nież u pozo­sta­łych ota­cza­ją­cych ją męż­czyzn. U wszyst­kich pod skórą coś się poru­szało, kłę­biło, zary­so­wy­wało, two­rząc od czasu do czasu drobne wypu­kło­ści na ich czo­łach, policz­kach, szy­jach czy odkry­tych ramio­nach, by po chwili się roz­pły­nąć. Widok ten był tym bar­dziej ude­rza­jący, że męż­czyźni wciąż stali nie­ru­chomo i zda­wali się to igno­ro­wać. Jakby w ogóle nie mieli świa­do­mo­ści, co się z nimi dzieje. Albo wręcz prze­ciw­nie: wie­dzieli dosko­nale, tylko sta­no­wiło to dla nich nor­mal­ność, codzien­ność, chleb powsze­dni, tak jak oddech, praca serca czy tra­wie­nie.

Kobieta coraz mniej ufała swoim zmy­słom. W pew­nym momen­cie dotarł do niej bowiem zapach… kwia­tów? Per­fum? Czy jego źró­dło sta­no­wiły rany męż­czy­zny? O dziwo, choć stał bar­dzo bli­sko, nie wyczu­wała woni świe­żej krwi, potu czy choćby ludz­kiego ciała.

– Nie wiem… – odpo­wie­działa ochry­ple na jego ostat­nie pyta­nie.

Jej gar­dło zda­wało się wysu­szone na wiór, o prze­łknię­ciu śliny nie było mowy. Pró­bo­wała się sku­pić i przy­po­mnieć sobie, czy fak­tycz­nie może znać tych ludzi, czy spo­tkała ich już wcze­śniej, zanim zaczęli ją śle­dzić, nie sądziła jed­nak, aby kie­dy­kol­wiek do tego doszło. Będąc świad­kiem tego, co się z nimi teraz działo, co zacho­dziło pod ich skórą, miała pew­ność, że nie zapo­mnia­łaby podob­nego widoku. Nie wspo­mi­na­jąc o cha­rak­te­ry­stycz­nym wyglą­dzie ich przy­wódcy.

– Kła­mie – stwier­dził inny z męż­czyzn.

– Nie! – Zako­ły­sała się. – Nie wiem, kim jeste­ście! Przy­się­gam!

Z brwi bro­da­cza na policzki ska­py­wały poje­dyn­cze kro­pelki krwi. Świ­dro­wał ją wzro­kiem, jakby chciał odczy­tać jej myśli. A może naprawdę to robił? Było w jego spoj­rze­niu coś prze­szy­wa­ją­cego. Odczu­wała je jak wkłu­wa­nie igły w jej umysł albo drą­że­nie w nim wier­tłem.

– Komu to ukra­dłaś? – zapy­tał nie­spo­dzie­wa­nie.

Od razu domy­śliła się, o co mu cho­dzi, jakby naprawdę wszedł do jej głowy i tak się z nią komu­ni­ko­wał. Mówił o przed­mio­cie, który kazał jej zdo­być Opie­kun. Ponoć nie­zbęd­nym, aby speł­niło się jej marze­nie. Chęt­nie odpo­wie­dzia­łaby na to pyta­nie, wyśpie­wa­łaby pory­wa­czom wszystko, czego od niej żądali. Wszystko, co wie­działa. Naprawdę! Pro­blem jed­nak pole­gał na tym, że nie wie­działa pra­wie nic.

– Komu? – powtó­rzył bro­dacz. Mówił spo­koj­nie, lecz w jego oczach pobły­ski­wały zło­wro­gie ogniki. Trudno było oce­nić, czy tylko dla­tego, że odbi­jało się w nich świa­tło pochodni.

– Nie wiem! Nie wiem, kto tam mieszka!

– Nie wiesz? – zapy­tał z powąt­pie­wa­niem.

– Ni­gdy tej osoby nie pozna­łam! Nawet nie widzia­łam jej na oczy!

Żyłki pod skórą męż­czy­zny zaczęły poru­szać się szyb­ciej.

– Adres!

Po jej policz­kach spły­nęło jesz­cze wię­cej łez. Miała świa­do­mość, że oni jej nie uwie­rzą, choć nie zamie­rzała ich oszu­ki­wać.

– Nie mam poję­cia! – załkała. – Wiem, jak to brzmi, ale… Nie byłam wtedy do końca świa­doma. To on! – Wska­zała głową za sie­bie. – On kazał mi to ukraść! Nie­wiele pamię­tam z tam­tego dnia.

– Po co? – zapy­tał ostro bro­dacz. – Do czego ci to było potrzebne?

– Żeby… – prze­rwała, po czym szybko dodała: – …speł­nić moje marze­nie.

Spo­dzie­wała się, że tak ogólna odpo­wiedź ich nie zado­woli, a moment zawa­ha­nia tylko nasili podej­rze­nia. Że zaraz usły­szy pyta­nie, co kon­kret­nie sobie wyma­rzyła. Pora­niony męż­czy­zna jed­nak ją zasko­czył, bo w ogóle nie nawią­zał do tego wątku.

– Gdzie to było? W miesz­ka­niu? W apar­ta­men­cie? W domu? W kamie­nicy? W mie­ście? Na wsi?

Myślała gorącz­kowo i wyrzu­cała z sie­bie kolejne słowa, w nadziei, że popra­wią jej sytu­ację:

– W mie­ście! W Suwał­kach! W jakimś miesz­ka­niu! Chyba w nowym bloku. Wybu­do­wa­nym nie­dawno!

– Gdzie?

Ode­tchnęła głę­boko. Pró­bo­wała się sku­pić, by wydo­być z pamięci jaki­kol­wiek ważny szcze­gół. Cha­rak­te­ry­styczny obiekt w pobliżu – jakiś pomnik, skwer, altanę, kościół, pocztę czy dys­kont… A może widok z okna. Ewen­tu­al­nie kolor drzwi albo ścian na klatce scho­do­wej.

Nic.

– Nie pamię­tam!

– Być może. – Bro­dacz zła­pał ją mocno za szyję. Był tak szybki, że pra­wie nie zare­je­stro­wała ruchu jego ręki. – Zaraz się prze­ko­namy.

Instynk­tow­nie spró­bo­wała nabrać powie­trza, lecz nie dała rady. Wpa­dła w panikę. Kasz­lała i krzy­czała jed­no­cze­śnie, wijąc się i koły­sząc na łań­cu­chach, na któ­rych wisiała. Chciała pro­sić, bła­gać, by jej oprawca prze­stał, ale nie potra­fiła wydu­sić z sie­bie choćby słowa. Zro­biło jej się ciemno przed oczami. Prze­stała nawet myśleć. Czuła, że za moment straci przy­tom­ność. A może umrze? Tylko czy to w ogóle było moż­liwe, jeżeli naprawdę wła­śnie znaj­do­wała się w pie­kle?

Męż­czy­zna puścił ją dosłow­nie w ostat­niej chwili, jakby potra­fił wyczuć po reak­cjach jej ciała, kiedy naj­póź­niej może to zro­bić. Kobieta ode­tchnęła gwał­tow­nie kilka razy, jakby chciała nabrać powie­trza na zapas. Dopiero po tym spoj­rzała z prze­ra­że­niem na bro­da­cza, który zadał jej tyle cier­pie­nia samym doty­kiem. Bo nie cho­dziło tu wyłącz­nie o silne ści­śnię­cie szyi, kiedy ją dusił. Sam kon­takt z jego ręką spo­wo­do­wał parzący ból, taki sam, jaki wywo­ły­wały kaj­dany na jej nad­garst­kach i kost­kach. Iden­tyczny.

Co tu się działo? Kim był ten czło­wiek? Dla­czego zacho­wy­wał się tak, jakby igno­ro­wał swoje rany? Dla­czego ich nie opa­trzył, nie zaszył, nie zakleił gazą, ban­da­żami czy pla­strami? Dla­czego jego oka­le­cze­nia – szcze­gól­nie te kłute nad czo­łem, jak po cier­nio­wej koro­nie, i na dło­niach – przy­po­mi­nały… styg­maty? Dla­czego, przy­naj­mniej tam, gdzie dało się to dostrzec, było ich wię­cej niż u innych styg­matyków? Kim byli oni wszy­scy, któ­rzy ją porwali, a teraz prze­słu­chi­wali? A może, bio­rąc pod uwagę to, co wyda­rzyło się przed chwilą, i tę żyjącą wła­snym życiem rzecz pod ich skórą, powinna zadać inne pyta­nie – nie kim, tylko czym? Nie potra­fiła pozbyć się myśli, że roz­ma­wia wła­śnie z jakąś mroczną wer­sją Chry­stusa, rodem z kosz­ma­rów. I że towa­rzy­szą mu rów­nie mroczne wer­sje jego uczniów. A może anio­łów? Nie dwu­nastka, lecz szóstka. Cyfra z Liczby Bestii, pro­sto z Apo­ka­lipsy świę­tego Jana.

– Nie pamię­tam… Przy­się­gam… – wydu­siła raz jesz­cze z tru­dem.

Ugięły się pod nią nogi i ponow­nie zawi­sła na samych rękach, czym nara­ziła się na kolejną dawkę bólu w nad­garst­kach. Zakrę­ciło jej się w gło­wie. Spu­ściła ją, wal­cząc o zacho­wa­nie przy­tom­no­ści.

Bro­daty męż­czy­zna patrzył na nią z góry i choć teraz nie krzy­żo­wała z nim spoj­rze­nia, na­dal czuła jego wzrok na poty­licy. Do jej noz­drzy docie­rał rów­nież ten kuszący, piękny zapach wydo­by­wa­jący się z jego ran. Tak bar­dzo nie­pa­su­jący do całej sceny, że zaczy­nała poważ­nie roz­wa­żać, czy nie śni wła­śnie jakie­goś snu – kar­mić się nadzieją, że tak jest, że oni­ryzm całej sytu­acji to nie przy­pa­dek.

– Wie­rzę ci – usły­szała nie­spo­dzie­wa­nie. Spró­bo­wała unieść głowę, lecz ta zda­wała się ważyć tonę.

– Naprawdę? – zapy­tał jeden z męż­czyzn, ten sam, który wcze­śniej kwe­stio­no­wał jej słowa. – Gdy­bym był na jej miej­scu, mówił­bym dokład­nie to samo.

– Odłóż emo­cje na bok – odparł spo­koj­nie bro­dacz. – Za łatwo dała się zna­leźć i zła­pać. Nie miała żad­nego inte­resu w tym, aby nam na to pozwo­lić. Jest Wraż­liwa, przed chwilą mogłeś to zoba­czyć na wła­sne oczy, a suka, któ­rej poszu­ku­jemy, się na to uod­por­niła. Jej kotek wygląda ina­czej. – Ponow­nie wska­zał na prze­strzeń za kobietą. – One nie potra­fią zmie­niać postaci, gdy patrzy na nie ktoś inny niż czło­wiek, któ­remu służą. Wnio­sek? Ona nie jest osobą, któ­rej szu­kamy.

– Tylko jak w takim razie zdo­łała ukraść arte­fakt? – zapy­tał kolejny z męż­czyzn.

Bro­dacz ponow­nie spoj­rzał na porwaną, a potem na coś za nią. Znowu uśmiech­nął się, uno­sząc tylko jeden kącik ust.

– Kotki – ode­zwał się – lubią pła­tać figle. I zda­rza im się inter­we­nio­wać, gdy prze­ciąga się wyko­na­nie kon­traktu wią­żą­cego je z ich panią.

– Ale to nie­moż­liwe, żeby za jego sprawą…

– Otóż to – prze­rwał mu bro­dacz. – Potrze­bo­wał do tego pomocy dru­giego. Tego, który chro­nił kamień. On musiał na to pozwo­lić.

Na jakiś czas zapa­dła cisza, która nadała jego ostat­nim wnio­skom dodat­kową moc

– Zgo­dziłby się? – zapy­tał w końcu jeden z jego roz­mów­ców.

– Wszystko jest kwe­stią ceny. Zwłasz­cza gdy posiada się coś, o czym wielu innych ludzi może jedy­nie poma­rzyć.

– Co?

– To, kim ona jest. – Bro­daty męż­czy­zna wska­zał kobietę, a krew z jego dłoni skap­nęła na frag­ment kamien­nej pod­łogi przed nią. – Czym zaj­muje się na co dzień. Jak pra­cuje. Roz­po­rzą­dza ludz­kim życiem. Może decy­do­wać o tym, kto umrze, a kto prze­żyje. Kogo dotknie cier­pie­nie. Może spra­wić, że czy­jaś rodzina będzie roz­pa­czać po śmierci bli­skiego. Żaden kotek się temu nie oprze. Tyle prze­pysz­nego bólu do pożar­cia!

– Ale to by zna­czyło, że…

– Że albo mamy do czy­nie­nia z pro­stym prze­kup­stwem, albo to ele­ment więk­szej gry, w którą ta bie­daczka została uwi­kłana wbrew swo­jej woli i wie­dzy – cią­gnął, okra­sza­jąc słowo „bie­daczka” iro­niczną nutą. – Potra­fię sobie wyobra­zić, że naprawdę nie pamięta, komu i skąd wykra­dła kamień. Że wyko­rzy­stano jej ręce, aby obejść czy­jeś zabez­pie­cze­nia. Że miała tego wszyst­kiego nie wie­dzieć, aby­śmy teraz nie mogli z niej tego wydo­być. Mylę się? – zwró­cił się do obec­no­ści za jej ple­cami.

Nie uzy­skał odpo­wie­dzi. Nic się nie wyda­rzyło.

– Co to było, jeżeli nie zwy­kłe prze­kup­stwo? – zapy­tał męż­czy­zna z pra­wej strony.

– Nie wiem. Jesz­cze. Ale nie szko­dzi – stwier­dził bro­dacz. Zda­wał się nad czymś myśleć. – Nie­zna­jo­mość reguł gry nie ozna­cza, że nie możemy się przy­łą­czyć i zagrać w nią na wła­snych zasa­dach. A na koniec odnieść zwy­cię­stwo. Zwłasz­cza że mamy w ręce naj­lep­sze karty. A kon­kret­nie jedną. Asa atu­to­wego. Arte­fakt.

– Myśla­łem, że chcesz go znisz­czyć.

– Nie, moi dro­dzy. – Bro­dacz prze­cią­gnął pierw­sze słowo. – Jesz­cze nie. Pomy­śl­cie: jest nasz. I ona prę­dzej czy póź­niej się o tym dowie. Musi. To wystar­czy. Naprawdę wystar­czy. Trzeba tylko cier­pli­wie na nią pocze­kać. Od wie­ków nie byli­śmy tak bli­sko, by w końcu ją dopaść.

Myślała, że się prze­sły­szała. Od wie­ków? O czym oni roz­ma­wiali? Kogo szu­kali?

Wresz­cie zdo­łała unieść głowę na tyle, by móc znów spoj­rzeć na swo­ich pory­wa­czy. Wyda­wało się, że o niej zapo­mnieli. Ich oczy błysz­czały, a żyłki na bla­dych twa­rzach sza­lały. Wiły się niczym ośli­zgłe żyjątka na pogrą­żo­nym w wiecz­nej ciem­no­ści dnie oce­anu. Co wię­cej, odnio­sła wra­że­nie, że choć męż­czyźni roz­ma­wiali róż­nymi gło­sami i stali w róż­nych miej­scach w lochu, w tym kon­kret­nym momen­cie stali się… jed­no­ścią. Nawet nie jedną grupą, gro­madą czy gre­mium, ale jedną toż­sa­mo­ścią. Jed­nym umy­słem. Jedną jaź­nią. Wygłod­niałą, usil­nie cze­goś pożą­da­jącą. Z osob­ni­kiem ze styg­ma­tami w samym cen­trum. I jedną, tą samą twa­rzą sub­tel­nie, ledwo zauwa­żal­nie wto­pioną w ich rysy. Nie wie­działa nawet, skąd brało się to wra­że­nie. Po pro­stu to czuła. I była prze­ra­żona. Bała się ode­zwać, a nawet ruszyć. Bała się, że sku­pią głód, jaki tlił się teraz w ich oczach, na niej. A potem…

Nie, nie chciała sobie nawet wyobra­żać, co z nią zro­bią.

Nie­wiele to dało, bo nagle spoj­rzeli na nią wszy­scy. W tym samym momen­cie. Co do ułamka sekundy. Zesztyw­niała i wstrzy­mała oddech.

– Co z nią zro­bimy? – zapy­tał męż­czy­zna po lewej. On też uśmie­chał się, uno­sząc tylko jeden kącik ust.

– Powie­działa nam już wszystko, co wie – odparł bro­dacz uda­wa­nie ubo­le­wa­ją­cym tonem. – Nie sądzę, żeby przy­dała nam się do cze­goś wię­cej. W każ­dym razie nie w tej spra­wie.

Jej serce biło jak mło­tem, a w gar­dle rosła gula. Nie przyda się już? To zna­czy? Co się z nią teraz sta­nie?

Bro­dacz się­gnął do kie­szeni i wycią­gnął z niej srebrną monetę. Nie wyglą­dała jed­nak jak zło­tówka czy pięć­dzie­się­cio­gro­szówka, nie przy­po­mi­nała nawet pię­cio­zło­tówki ani takiej o nomi­nale dwa euro. Kobieta jesz­cze ni­gdy takiej nie widziała. Wyda­wało jej się, że dostrze­gła wyrytą na niej literę „A”.

– Szybka śmierć – powie­dział, po czym odwró­cił meta­lowy krą­żek w drugą stronę, na któ­rej znaj­do­wała się litera „V”. – Albo powolna. Niech zade­cy­duje Bóg!

– Nie! – wydy­szała, kiedy pod­rzu­cił monetę. A gdy ta zawi­sła w powie­trzu, kobieta zaci­snęła powieki, pod któ­rymi gro­ma­dziły się kolejne łzy. – Nie! Bła­gam! Uwol­nij mnie! Ura­tuj! – wrza­snęła roz­pacz­li­wie do obec­no­ści za sobą, lecz nie wywo­łała tym żad­nej reak­cji.

Usły­szała ciche pyk­nię­cie, zapewne odpo­wia­da­jące upad­kowi monety na zakrwa­wioną dłoń męż­czy­zny. Wszystko się zatrzy­mało. Bicie jej serca, obieg krwi w żyłach, łzy na policz­kach, powie­trze, w któ­rym wciąż uno­sił się zapach kwia­tów, i czas. Nawet pod­trzy­mu­jące ją łań­cu­chy jak gdyby zesztyw­niały. Jakby bro­daty męż­czy­zna wła­dał rów­nież nimi.

Jakby i one cze­kały na wyrok.CZĘŚĆ I. WEZWANIE

CZĘŚĆ I

WEZWA­NIE

Pol­skie Jone­stown? Maka­bryczne odkrycie
w lesie na Mazurach

_Dwa­dzie­ścia cztery ciała – w tym kobiet i dzieci – odkryła goł­dap­ska poli­cja w gospo­dar­stwie poło­żo­nym głę­boko w lesie nie­opo­dal Rapy (woj. war­miń­sko-mazur­skie). Ze wstęp­nych usta­leń śled­czych wynika, że ofiary zmarły mniej wię­cej w tym samym cza­sie wsku­tek wykrwa­wie­nia – miały bowiem liczne rany cięte na nad­garst­kach. Pierw­sza autop­sja wyka­zała brak śla­dów walki. Zwłoki znaj­do­wały się w jed­nym pomiesz­cze­niu, naj­więk­szym w domu, w któ­rym je odkryto. Było ono uro­czy­ście ude­ko­ro­wane, przy­po­mi­nało wnę­trze małego kościoła – z ołta­rzem, trzy­dzie­stoma krze­słami i przed­mio­tami, jakich używa się przy oka­zji róż­nych obrzę­dów: świe­cami, kadzi­deł­kami, a także meta­lo­wymi naczy­niami na płyny. Na jego ścia­nach bra­ko­wało jed­nak krzyża lub innego sym­bolu reli­gij­nego, podob­nie jak w pozo­sta­łych izbach. Zabez­pie­czono rów­nież zakrwa­wiony nóż, który prawdopodob­nie wyko­rzy­stano do ode­bra­nia życia wszyst­kim dwu­dzie­stu czte­rem oso­bom._

_Gospo­dar­stwo sta­no­wiło sie­dzibę sekty o nazwie_ Droga _– zamknię­tej wspól­noty, która odizo­lo­wała się od reszty spo­łe­czeń­stwa. Jej przy­wódca – Zbi­gniew P. – uwa­żał się za nowego mesja­sza i kazał sie­bie nazy­wać Ojcem. Naj­praw­do­po­dob­niej był uza­leż­niony od nar­ko­ty­ków i leczył się psy­chia­trycz­nie (w jego sypialni zna­le­ziono mnó­stwo leków i sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nych). Zarówno on, jak i jego wyznawcy popeł­nili zbio­rowe samo­bój­stwo, uprzed­nio zabi­ja­jąc w ten sam spo­sób dzieci nale­żące do grupy._

_Poli­cja wkro­czyła do lasu nie­długo po tym, gdy po oko­licz­nych miej­sco­wo­ściach zaczęło włó­czyć się dwóch obcych nasto­let­nich chło­pa­ków. Spra­wiali wra­że­nie zagu­bio­nych. Byli prze­ra­żeni i wygło­dzeni, nie mieli przy sobie żad­nych doku­men­tów ani pie­nię­dzy, naj­praw­do­po­dob­niej nie wid­nieją w jakim­kol­wiek reje­strze lud­no­ści. Kon­takt z nimi był utrud­niony ze względu na nie­uf­ność i lęk, z jakimi pod­cho­dzili do ludzi, któ­rzy chcieli im pomóc. W końcu, dzięki pomocy poli­cyj­nego psy­cho­loga, przy­znali się, że ucie­kli z sekty. Opo­wie­dzieli o pla­nach Zbi­gniewa P., który zamie­rzał zakoń­czyć jej dzia­łal­ność poprzez wymu­sze­nie na adep­tach osta­tecz­nego dowodu lojal­no­ści. Prze­po­wia­dał atak na komunę wro­gich sił, po któ­rym ta miała prze­stać ist­nieć. Podą­że­nie za guru poprzez dobro­wolne ofia­ro­wa­nie swo­jego życia miało sta­no­wić jedyny waru­nek zba­wie­nia i zapew­nić natych­mia­stowe wnie­bo­wstą­pie­nie._

_To jak dotąd naj­więk­sza tra­ge­dia zwią­zana z dzia­łal­no­ścią sekt w powo­jen­nej histo­rii Pol­ski. Nie­któ­rzy porów­nują ją z masa­krą w Jone­stown – odcię­tej od świata osa­dzie w gujań­skiej dżun­gli, w któ­rej w 1978 roku w podob­nych oko­licz­no­ściach zgi­nęło ponad dzie­więć­set osób – wyznaw­ców guru Jima Jonesa, przy­wódcy sekty_ Świą­ty­nia Ludu_._

(Infor­ma­cja, która poja­wiła się w jed­nym z pol­skich por­tali inter­ne­to­wych 9 czerwca 2004 roku)TERAZ

(z mate­ria­łów edu­ka­cyj­nych SOR)

_Jed­nym z naj­bar­dziej intry­gu­ją­cych zja­wisk, jakie wystę­pują w ludz­kiej psy­chice, jest_ mroczna prze­miana oso­bo­wo­ści_, która może zajść, gdy czło­wiek zyskuje nad kimś_ wła­dzę_. Wła­dza i kon­trola nad innymi wyma­gają ogrom­nej_ odpo­wie­dzial­no­ści i samo­świa­do­mo­ści_, bywają bowiem uza­leż­nia­jące i z cza­sem odczu­wamy pokusę, żeby ich nad­uży­wać, a co za tym idzie: prze­su­wać gra­nice. Stan ten ulega nasi­le­niu, gdy panu­jemy nad całą grupą ludzi. W skraj­nych przy­pad­kach może to pro­wa­dzić do kom­pleksu Boga – zabu­rze­nia, w któ­rym_ de facto _przy­pi­su­jemy sobie pozy­cję ponad innymi ludźmi, przez co uzna­jemy, że wolno nam wszystko._
_Wią­żącą się z kon­trolą mroczną prze­mianę można zaob­ser­wo­wać nawet w pozor­nie nie­win­nych sytu­acjach – na przy­kład w związ­kach, w któ­rych wystę­puje nie­rów­no­waga uczuć i jed­nemu part­ne­rowi zależy bar­dziej niż dru­giemu; gdy ktoś zostaje kapi­ta­nem dru­żyny spor­to­wej, głową rodziny lub rodzi­cem zysku­ją­cym wła­dzę nad dziec­kiem, czy­imś prze­ło­żo­nym, a nawet admi­ni­stra­to­rem grupy w mediach spo­łecz­no­ścio­wych, który wpro­wa­dza w niej auto­ry­tarne rządy. Szcze­gól­nie nie­bez­pieczna jest sytu­acja, w któ­rej potężne moż­li­wo­ści zyskuje osoba o skłon­no­ściach sady­stycz­nych i psy­cho­pa­tycz­nych. Do czego może to dopro­wa­dzić, poka­zali już okrutni rzym­scy cesa­rze, Hitler, Sta­lin, przy­wódcy nie­bez­piecz­nych, destruk­cyj­nych sekt, a nawet uczest­nicy stan­fordz­kiego eks­pe­ry­mentu wię­zien­nego odgry­wa­jący role straż­ni­ków i pod­le­głych im więź­niów._
Każda wła­dza depra­wuje. A wła­dza abso­lutna depra­wuje abso­lutnie.

Lokalizacja nieznana

Otwie­ram sze­roko oczy, a przy­naj­mniej tak mi się wydaje. Na­dal bowiem widzę wyłącz­nie nie­prze­nik­nioną ciem­ność. Oddy­cham głę­boko, wcią­ga­jąc do płuc powie­trze tak cięż­kie, że czuję się, jak­bym poły­kał kamie­nie. Cięż­kie, lep­kie i brudne.

Krzy­czę, roz­glą­da­jąc się na wszyst­kie strony, lecz w dal­szym ciągu widzę tylko czerń. Mój błęd­nik sza­leje, nie wiem nawet, czy wciąż leżę, czy już sie­dzę, czy może odru­chowo wsta­łem.

Nie wiem nawet, czy żyję.

– Kto tu jest?

Wzdry­gam się i napi­nam mię­śnie, gdy nie­da­leko mnie roz­lega się męski głos. Jakby prze­mó­wił do mnie sam mrok. Jed­no­cze­śnie ten dźwięk przy­pra­wia mnie o dodat­kowy mętlik w gło­wie, bo choć jakiś prze­błysk uświa­da­mia mi, że jest zna­jomy, z dużym opóź­nie­niem łączę go z osobą mojego Przy­ja­ciela.

– Jesteś? Ode­zwij się! – prosi.

Brzmi nie­na­tu­ral­nie. W tym, jak mówi, sły­szę lęk i jakby… nadzieję? Nie wiem, co odpo­wie­dzieć. Instynkt i jakaś wewnętrzna nie­uf­ność naka­zują mi ostroż­ność.

– Jestem – wyrzu­cam z sie­bie w końcu.

Mój wła­sny głos też brzmi zna­jomo, ale jed­no­cze­śnie obco. Jakby nale­żał nie do mnie, tylko do kogoś, kogo koja­rzę.

– Nie widzę cię… Ja… Nic nie widzę – mówi mój Przy­ja­ciel. Wydaje się śmier­tel­nie prze­ra­żony. Łamie mu się głos.

– Pocze­kaj. Zaraz…

Zaczy­nam badać rękami prze­strzeń w swo­jej bez­po­śred­niej bli­sko­ści i choć na­dal kręci mi się w gło­wie, prze­ko­nuję się, że sie­dzę na pozio­mej płasz­czyź­nie. Jest gładka, twarda i jesz­cze cie­pła od mojego ciała. Wyko­nana chyba z…

Metalu?

Słowo to poja­wia się w moim umy­śle z taką inten­syw­no­ścią, jakby nagle bły­snęło świa­tło reflek­tora, jesz­cze bar­dziej mnie dez­orien­tu­jąc. Głowę roz­sa­dza mi tępy ból. Cicho syk­nąw­szy, łapię się za skro­nie.

Po chwili zdaję też sobie sprawę z jesz­cze jed­nej dziw­nej rze­czy. Jestem kom­plet­nie nagi. Upew­niam się co do tego, doty­ka­jąc się w róż­nych miej­scach, w nadziei, że wyczuję na sobie cho­ciaż bok­serki czy skar­pety. Nic z tego.

– J-jesteś? – znowu sły­szę głos z czerni.

Wyszu­kuję nogami kra­wędź płasz­czy­zny, na któ­rej leża­łem, i pró­buję wstać. Udaje mi się, ale nie­mal natych­miast tracę rów­no­wagę i padam na czwo­raki. Mimo to dalej kie­ruję się w stronę głosu mojego Przy­ja­ciela. Czuję, że muszę to zro­bić. Nawet nie dla­tego, że chcę go uspo­koić. Bar­dziej dla sie­bie. Chcę do niego dotrzeć i go dotknąć, prze­ko­nać się, że naprawdę tu jest, uzy­skać jakiś punkt zacze­pie­nia. Kie­run­kow­skaz, który pomógłby mi odna­leźć się w labi­ryn­cie tej dziw­nej sytu­acji.

– J-już id-dę…

Trudno mi oce­nić, jak długo posu­wam się naprzód. Czy mijają sekundy, czy minuty. Pod­łoże pod moimi kola­nami i dłońmi jest wyko­nane z tego samego mate­riału co moje leże. Jest rów­nie gład­kie i twarde. I rów­nie cie­płe, jakby coś wcze­śniej je wygrzało. Jedną rękę mam wycią­gniętą przed sie­bie, aby orien­to­wać się w ewen­tu­al­nych prze­szko­dach. Z tego samego kie­runku sły­szę zbli­ża­jący się do mnie rwany oddech.

Wresz­cie natra­fiam na kra­wędź poziomo ulo­ko­wa­nej płasz­czy­zny, iden­tycz­nej jak ta, którą nie­dawno opu­ści­łem. Wspi­nam się na nią i ostroż­nie się­gam dło­nią przed sie­bie. Czuję coś, chyba ramię Przy­ja­ciela, które po moim dotyku gwał­tow­nie się odsuwa.

– Spo­koj­nie! To ja.

Czyli wła­ści­wie… kto? Jak mam na imię? A nazwi­sko? Co się ze mną dzieje? Jak to moż­liwe, że ich nie pamię­tam?

Nie mam jed­nak zbyt wiele czasu, by nad tym roz­my­ślać. Już w następ­nej chwili bowiem mój Przy­ja­ciel obej­muje mnie i mocno przy­tula. Też wydaje się nagi, przy­naj­mniej od pasa w górę. To na pewno on. Jest dobrze zbu­do­wany, musku­larny, podob­nie jak ja, lecz ze zna­jomą asy­me­trią w budo­wie, czyli prawą ręką wyraź­nie więk­szą i sil­niej­szą od lewej. Poza tym jed­nak nie zacho­wuje się tak, jak mnie do tego przy­zwy­czaił. Znik­nęły jego spo­kój i pew­ność sie­bie. Dygo­cze ze stra­chu. Przy­tula mnie jak dziecko, które chce schro­nić się w bez­piecz­nych ramio­nach rodzica.

– Widzisz c-cokol­wiek? – pyta.

– Nie. Tylko ciem­ność.

– Ośle­pili nas?

– Kto?

– Oni.

– Oni? – pytam, choć coś mi mówi, że wiem, o kim mówi. Wiem i jed­no­cze­śnie nie wiem, jak gdyby ta infor­ma­cja poka­zała się na moment na powierzchni mojej świa­do­mo­ści niczym płe­twa polu­ją­cego rekina, która zaraz zni­kła. Podob­nie jak dziwna pew­ność, że odpo­wiedź na jego ostat­nie pyta­nie brzmi „Nie”.

Ostroż­nie badam opusz­kami pal­ców swoje oczy i brwi, spo­dzie­wa­jąc się wszyst­kiego, także mięk­kiej brei spły­wa­ją­cej po policz­kach. Na szczę­ście gałki są całe, a za jedyną wil­goć, jaką wyczu­wam na skó­rze, odpo­wia­dają pot i łzy. A przy­naj­mniej mam nadzieję, że kla­sycz­nej wyli­czanki nie dopeł­nia krew.

– Nie – mówię. – Przy­naj­mniej nie mnie. A cie­bie?

Odrywa ode mnie ręce, chyba po to, żeby rów­nież się zba­dać. Zaj­muje mu to tro­chę wię­cej czasu.

– Chyba też nie, ale… Co tu się dzieje? Gdzie my jeste­śmy?

I znowu to prze­czu­cie, to głę­bo­kie prze­ko­na­nie, że znam odpo­wie­dzi na te pyta­nia, tylko ich nie pamię­tam. Nie potra­fię się sku­pić, a upo­rząd­ko­wa­nie naj­prost­szych myśli przy­cho­dzi mi z ogrom­nym tru­dem. Na­dal kręci mi się w gło­wie.

…ora…

Kolejny prze­błysk i kolejne słowo. Czy może kawa­łek słowa… Uka­zuje się na moment z nie­upo­rząd­ko­wa­nej papki w moim umy­śle, choć już nie tak jasno i wyra­zi­ście jak poprzed­nie. Jakby dosłow­nie na uła­mek sekundy wyło­niło się z mgły, nie­pełne, urwane, bez kon­tek­stu, choć bar­dzo ważne. Jestem tego pewien.

…ora…

…Metal…

Dwa ważne słowa. Jedno już znam, dru­giego – tylko frag­ment. Gdyby udało mi się je sobie przy­po­mnieć, uzy­skał­bym może cho­ciaż część odpo­wie­dzi na pyta­nia odno­śnie do sytu­acji, w jakiej się znaj­du­jemy. Masuję się po skro­niach i zaci­skam zęby, jakby miało mi to pomóc zaprząc mózg do cięż­szej pracy. Wyczu­wam pod pal­cami wypu­kłość nabrzmia­łych mię­śni żuchwy.

Próba sku­pie­nia się jed­nak znowu zostaje bru­tal­nie prze­rwana. Mój Przy­ja­ciel zaczyna gło­śno zawo­dzić i z tego, co jestem w sta­nie wyczuć, też łapie się za głowę. Jego jęk w ogóle nie odbija się echem od ścian pomiesz­cze­nia, które wydaje się szczel­nie wytłu­mione na dźwięki. Albo pochła­nia je w cało­ści.

– Spo­koj­nie! – Łapię go za nad­garstki, jeden wyraź­nie grub­szy od dru­giego. Obni­żam je siłą. – Co się dzieje?

– G-głosy… – duka. – Słowa. W mojej gło­wie. Sły­szę je… Nawet gdy sta­ram się nie myśleć, one same… Nie! Nie chcę! Prze­stań­cie! – krzy­czy.

Znowu pró­buje chwy­cić się za skro­nie, ale wciąż trzy­mam jego ręce, więc mu się to nie udaje. Muszę zająć jego uwagę czymś innym. Spró­bo­wać go uspo­koić. To trudne, bo sam znaj­duję się na skraju zała­ma­nia. Fakt, że ten na ogół odważ­niej­szy z nas pęka i to ja muszę prze­jąć ini­cja­tywę, nie pomaga.

– Jak masz na imię? – rzu­cam pierw­sze pyta­nie, jakie mi przy­cho­dzi do głowy.

Nie­ru­cho­mieje.

– N-nie wiem-m… Nie pamięt-tam.

Ja także na­dal nie potra­fię sobie przy­po­mnieć swo­jego imie­nia. Jego też nie. Nie chcę jed­nak jesz­cze bar­dziej prze­ra­żać mojego Przy­ja­ciela, więc o tym nie mówię. A może nie chcę bar­dziej prze­ra­żać samego sie­bie? Ja też potrze­buję sku­pić się na czym­kol­wiek innym niż nasze poło­że­nie i jego dziwne aspekty. Bo cokol­wiek się z nami teraz dzieje, taka dziura w pamięci nie może być czymś nor­mal­nym.

– A co pamię­tasz? – pytam.

Mil­czy, lecz wyczu­wam po jego rękach, że lekko roz­luź­nia mię­śnie.

– N-nie wiem… – stęka. – Wszystko mi się mie­sza. Nie wiem, czy to wspo­mnie­nia, czy sny… czy coś jesz­cze g-gor­szego. Te głosy… Słowa… One wciąż… J-ja… nie wiem…

Pró­buję myśleć. Chyba mogę zało­żyć, że obaj znaj­du­jemy się w nie­mal iden­tycz­nym sta­nie, z tą róż­nicą, że ja jestem odro­binę mniej prze­ra­żony. Odro­binę. Wciąż nie potra­fię wyko­rzy­stać pod­sta­wo­wych funk­cji mojego umy­słu, takich jak szpe­ra­nie we wła­snej pamięci czy arty­ku­ło­wa­nie myśli na głos. Jakby coś trzy­mało mój mózg w gar­ści. Albo na smy­czy.

…ora…

…Metal…

Ból głowy przy­biera na sile. Wcią­gam gło­śno powie­trze przez nos, pró­bu­jąc zała­go­dzić pul­so­wa­nie w skro­niach. Sły­szę, jak moje serce pom­puje krew.

– Nie… Nie! – Mój Przy­ja­ciel poru­sza się gwał­tow­nie. – Nie wie­rzę w to! To nie­prawda! Nie­moż­liwe!

– Co? – pytam gorącz­kowo. – Przy­po­mnia­łeś coś sobie?

I wła­śnie wtedy zdaję sobie sprawę z jesz­cze jed­nej rze­czy. Chyba naj­bar­dziej popie­przo­nej z całej tej kon­fi­gu­ra­cji: dwóch nagich, zlęk­nio­nych, nieco ponad trzy­dzie­sto­let­nich męż­czyzn uwię­zio­nych w pomiesz­cze­niu bez okien wyko­na­nym z mate­riału przy­po­mi­na­ją­cego metal, pogrą­żo­nym w gęstej jak smoła ciem­no­ści, w któ­rym – wedle naszej dotych­cza­so­wej wie­dzy – znaj­dują się jedy­nie dwa pro­wi­zo­ryczne łóżka w postaci suro­wych pozio­mych płasz­czyzn bez pościeli, wysta­ją­cych ze ścian niczym w jakiejś izbie wytrzeź­wień.

Albo w gro­bowcu.

Mój Przy­ja­ciel nazywa tę rzecz po imie­niu. Ide­al­nie opi­su­jąc moje pod­świa­dome myśli – coś, co jest we mnie głę­boko zapi­sane. Ideę wyrytą we mnie niczym dłu­tem w kamie­niu. Stałą. Nie­zmienną. W którą chyba sam bym uwie­rzył, gdyby nie jej absur­dal­ność, bio­rąc pod uwagę to, co widzę wokół, jak bar­dzo się boję i że czy­sto racjo­nal­nie chcę się stąd wydo­stać, a przede wszyst­kim zro­zu­mieć, co się z nami dzieje.

Ideę na nowo roz­bu­dza­jącą we mnie jeden z naj­więk­szych lęków, towa­rzy­szą­cych mi od dwa tysiące czwar­tego roku, odkąd ucie­kli­śmy z sekty _Droga_.

– Te głosy… – mówi Przy­ja­ciel. – O-one… one powta­rzają, że jestem tu, bo sam tego chcia­łem! Że to speł­nie­nie moich marzeń!
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij