Kultor - ebook
Wyczekiwany powrót na Suwalszczyznę autora bestsellerowego Inkuba.
Straż Ochrony Rodziny to fundacja, która pomaga ofiarom sekt. Ja i mój Przyjaciel zajmujemy się najbardziej niebezpiecznymi przypadkami. Uwalniamy zastraszonych adeptów z grup psychomanipulacyjnych, rozbijamy je, infiltrujemy, zdobywamy informacje oraz dowody popełnionych przestępstw. Sami kiedyś z jednej uciekliśmy, więc znamy od podszewki techniki manipulacji, indoktrynacji, kontroli umysłu i prania mózgu.
Pewnego dnia zwraca się do nas o pomoc przedsiębiorca, którego córka zaginęła bez wieści. Jedyny trop w sprawie prowadzi do tajemniczej społeczności z Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Dziewczyna postanowiła zbadać ją w ramach swojej pracy magisterskiej i od tamtej pory nie daje znaku życia.
Kultyści, wszyscy o jednolitym, nienaturalnie bladym kolorze skóry, wierzą ponoć w drugiego Syna Bożego. Ich niesamowity, dom z kolorowymi witrażami w oknach góruje nad kotliną, która przypomina krater po meteorycie. Ziemia ta zdaje się emanować pradawną magią. Kusi. Przyciąga. Pochłania niczym czarna dziura. Ona, dom i wyznawcy to jedność. Całość. Jedna tożsamość.
Kim tak naprawdę jest ich guru? Wytrawnym manipulatorem? Szarlatanem? Czarownikiem podszywającym się pod nową postać Boga? A może najprawdziwszym Antychrystem? Dlaczego porwał niewinną studentkę? Czy uda nam się ją odnaleźć? I czy fakt, że kiedyś sami należeliśmy do sekty, jest naszą siłą, czy słabością...?
Artur Urbanowicz (ur. w 1990 w Suwałkach) — pisarz literatury grozy. Z wykształcenia matematyk, z zawodu korpo szczur i wykładowca akademicki, z charakteru chorobliwy perfekcjonista. Smykałkę do tworzenia rozmaitych historii odkrył w sobie jeszcze w dzieciństwie. Pierwszą powieść napisał w wieku czternastu lat. W opowieściach nie stroni od wątków obyczajowych i skłaniających do głębszych przemyśleń. Wnikliwy obserwator i słuchacz. Wychodząc z założenia o rozrywkowej funkcji literatury, w tekstach stawia na lekkość, chce bawić i manipulować czytelnikiem oraz obowiązkowo na końcu zaskoczyć. Autor niezwykle popularnych i nagradzanych powieści: Gałęziste (2016, 2019), Grzesznik (2017, 2021), Inkub (2019), Paradoks, (2020), Deman (2022).
| Kategoria: | Horror i thriller |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8252-831-2 |
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Choć prawie wszystkie opisane w niniejszej książce miejsca istnieją naprawdę, historię przedstawioną w _Kultorze_ należy uznać za fikcję literacką, a wszelkie podobieństwo do istniejących osób i zdarzeń za przypadkowe. Imiona, nazwiska i pseudonimy niektórych postaci mogą pokrywać się z imionami, nazwiskami i pseudonimami prawdziwych ludzi. Nie należy jednak utożsamiać z nimi bohaterów powieści, podobnie jak nie należy doszukiwać się podobieństw stworzonych w świecie przedstawionym organizacji z faktycznie działającymi na terenie Polski. Poglądy wyrażone w książce nie powinny być uznawane za poglądy autora.PROLOG
(z materiałów edukacyjnych fundacji _Straż Ochrony Rodziny_ – SOR)
_Jedną z najbardziej tajemniczych postaci pojawiających się w biblijnych proroctwach jest_ Antychryst_. To_ przeciwnik Chrystusa_, jego_ zaprzeczenie_,_ antyteza_,_ oponent _głoszący_ nauki sprzeczne z Bożym Prawem_, prześladujący chrześcijan, mącący, dzielący i rozbijający ich jedność, a do tego bluźnierczo inscenizujący_ cuda i znaki_, jakie normalnie towarzyszą objawieniom Mesjasza, Matki Boskiej, stygmatykom i świętym. Niestety ani Biblia, ani katechizm, ani teologia nie precyzują, kim konkretnie jest ta postać – czy należy utożsamiać ją z Szatanem, jego ziemskim wcieleniem lub synem, z szeregowym demonem, czy z pozornie niepowiązanym z nimi człowiekiem o określonych psychopatycznych cechach, będącym uosobieniem czystego zła. Część teologów utożsamia więc antychrystów z guru destrukcyjnych sekt religijnych. Inni zaś – z największymi zbrodniarzami w historii ludzkości: między innymi Hitlerem, Stalinem, cesarzem Neronem, a nawet Napoleonem Bonaparte._
_W nauczaniu Kościoła szczególną uwagę poświęca się jednak konkretnemu Antychrystowi (w jego przypadku nazwę piszemy wielką literą), który ma zamanifestować się w Europie tysiąc dwieście sześćdziesiąt lat przed paruzją i żyć aż do powrotu Chrystusa na Ziemię._
(źródło definicji: Wikipedia, hasło „Antychryst”)
maj 2019, lokalizacja nieznana
Kiedy się przebudziła, zdała sobie sprawę, że nie leży, za to jej obecna pozycja z opadającą bezwładnie głową przypomina coś pomiędzy staniem na miękkich nogach a wiszeniem w powietrzu. Poruszyła się gwałtownie, lecz coś krępowało jej ręce, rozłożone i uniesione w taki sposób, że razem z jej tułowiem tworzyły kształt litery „Y”. Nogi, które miała lekko wygięte do tyłu i na których ledwo się opierała, również były unieruchomione. Zakołysała się. Niemal natychmiast poczuła ból w nadgarstkach i w kostkach. Dotkliwy, parzący, jakby w tamtych miejscach przypalano ją rozżarzonym żelazem. Jęknęła i znowu spróbowała się ruszyć, lecz spowodowała tym tylko, że ból przybrał na sile.
Sycząc i głęboko oddychając, spróbowała stanąć i w końcu udało jej się uzyskać takie oparcie na stopach, by to, co ją unieruchamiało i odpowiadało za jej cierpienie, jak najmniej jej dokuczało. Zmiana pozycji nie oznaczała jednak, że ból zupełnie zniknął; zmniejszyła tylko trochę jego siłę. Spojrzała na jedną ze swoich uniesionych dłoni, lecz zobaczyła na nadgarstku wyłącznie metalowe, kończące gruby łańcuch kajdany. Wyglądały zwyczajnie, a mimo to kontakt z nimi odczuwała, jakby były rozgrzane do czerwoności. Pod nimi, na skórze, widziała wyraźne, czerwone ślady przywodzące na myśl oparzenie lub silną reakcję alergiczną.
Rozejrzała się gorączkowo, próbując zrozumieć cokolwiek z tego, co się dzieje. Znajdowała się w pomieszczeniu przypominającym zapyziały, kamienny loch. Brakowało w nim okien; nieco światła zapewniały małe pochodnie, ale i tak spory fragment celi pozostawał ukryty w nieprzeniknionym mroku. Było tu bardzo ciepło, wręcz gorąco. Kiedy to sobie uświadomiła, dotarło do niej coś jeszcze, jak na ironię dopiero na końcu – że jest kompletnie naga.
„Uwolnij mnie!” – pomyślała rozpaczliwie. Znowu nieostrożnie szarpnęła za kajdany, a te odpowiedziały kolejną dawką bólu. Przestała się hamować i resztę polecenia wypowiedziała na głos:
– Uwolnij mnie, słyszysz?! Rozkazuję ci!
Żadnej reakcji. Żadnej obecności, którą wyczuwała, od kiedy Opiekun dawno temu pojawił się w jej życiu po raz pierwszy. Na ogół nie odstępował jej na krok, ale czasami znikał, niczym kot chadzający własnymi ścieżkami. Porównanie do tego zwierzęcia pasowało jak chyba żadne inne. On bowiem też lekceważąco podchodził do jej poleceń, decydując wedle własnego uznania, które z nich wykonywać, a które ignorować. Nie korzystała z jego pomocy zbyt często, prawie wcale, ale zauważyła, że praktycznie nigdy nie odmawiał takiej, która wiązała się ze zwiększaniem ilości zła na świecie. Zła, chaosu, bólu i cierpienia. Takiego jak to, którego doświadczała teraz. Opiekun chyba się nim karmił, narkotyzował niczym uzależniony pożądający kolejnej działki.
Zadrżała. Przyszła jej do głowy jeszcze jedna myśl, jakże pasująca do jej obecnego położenia, włączając w to wygląd lochu, pochodnie, ból, łańcuchy i kajdany; włączając w to nawet mrok i gorąco.
Czy to możliwe, że już umarła i znalazła się w piekle? Czy to dlatego nie wyczuwała już obecności Opiekuna? Gdyby faktycznie do tego doszło, zapewne opuściłby ją na dobre. Wszak kontrakt, który dawno temu podpisała własną krwią, zostałby dopełniony. Każdy jego punkt i podpunkt, każdy kruczek. A to wiązałoby się z zapłatą. Paradoks: uiściwszy ją, byłaby wolna i jednocześnie uwięziona. Na całą wieczność.
Pokręciła głową, próbując wziąć się w garść, choć lęk odbierał jej zdolność koncentracji. Wmawiała sobie, że to niemożliwe. Nie mogła umrzeć. Jeszcze nie. W takim razie co się z nią działo? Jak doszło do tego, że się tutaj znalazła? Spróbowała to sobie przypomnieć, wydobyć wspomnienia z bezkształtnej masy wypełniającej jej umysł.
Chyba znalazła początek. Zaczęło się od… obietnicy?
Tak! Od propozycji Opiekuna. Sam wyszedł z inicjatywą pomocy w spełnieniu jej największego marzenia. Abstrakcyjnego, szalonego, o którego realizacji nigdy nawet by nie pomyślała, choć od pewnego momentu dysponowała większymi możliwościami niż zwykły człowiek. Z początku nie dowierzała, że jest to w ogóle wykonalne; podejrzewała podstęp. On jednak uderzył tą propozycją w tak czułe struny, że mimowolnie zaczęła ją rozważać, gdybać, hipotetyzować. Wiedział, jaką melodię powinien na tych strunach zagrać, aby do niej dotrzeć; za które z nich szarpać, a po których jedynie łagodnie przeciągać palcami. W końcu przeżył z nią większość życia. Znał ją na wylot. Umiał nią manipulować, szczególnie jeżeli chodzi o potrzeby emocjonalne. A gdy udało mu się dopiąć swego i zainteresowała się, co powinna zrobić, aby jej życzenie się spełniło, powiedział, że musi coś wykraść.
Sama.
Niemal widziała jego złośliwy uśmiech, gdy zapytała, dlaczego on nie może jej tego przedmiotu po prostu przynieść. W końcu po to pojawił się u jej boku, do ciężkiej cholery! Aby wykonywać jej rozkazy! Odpowiedział jej wówczas tak samo jak zawsze, gdy odmawiał służenia:
„Nie byłoby cię na to stać”.
I tyle. Uniwersalna wymówka. Ostateczny argument, którego nie potrafiła podważyć. Bo oznaczał, że wypełnienie tego konkretnego polecenia kosztowałoby ją życie. Każdy czar bowiem wiązał się z zapłatą w postaci jej własnej energii. Im trudniejszy był w realizacji, tym więcej jej traciła.
Nie miała wyboru. Musiała zgodzić się na tymczasową zamianę ról. Od tamtej pory to ona postępowała zgodnie z instrukcjami Opiekuna. Powtarzał, że to konieczne, aby ziściło się jej pragnienie, konsekwentnie prał jej mózg, programował ją, zaszczepiał w niej ideę, a ona naiwnie mu wierzyła. Chodziła jak po sznurku, choć podświadomie przeczuwała, że doprowadzi to do czegoś okropnego. Ich relacja przypominała związek z toksycznym _bad boyem_ – taki, w którym mimowolnie trwasz, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że powinnaś go zakończyć.
Na niebie, na ziemi i… pod nią.
Nie wiedziała, jakim cudem, ale się udało. Wykradła to. Nie pamiętała zbyt dobrze tamtego wieczoru. Dokąd poszła, jak dostała się do tamtego mieszkania, czy się do niego włamała, czy drzwi same stanęły przed nią otworem. Działała jak w transie, jakby coś ją opętało, weszło w nią i sterowało jej ciałem. Odzyskała świadomość dopiero po fakcie, już po powrocie do domu. Opiekun potem objaśnił jej, jak używać tego przedmiotu, a także jak samemu zabezpieczyć się przed zgubnymi skutkami jego działania. Nakazał jej go aktywować. I czekać.
Otworzyła szerzej oczy. Przypomniała sobie kluczowy epizod tej historii. Niedługo po tamtych zdarzeniach zauważyła, że jest śledzona. Przez kogo? Nie pamiętała dokładnie ich twarzy. Pamiętała za to, że wszyscy byli dobrze zbudowani i mieli ten sam kolor skóry. Blady. Bardzo, wręcz nienaturalnie. Dziwny, dotąd przez nią niespotykany. Tak blady, że aż… piękny? Tak by go określiła. Z jakiegoś powodu dodający, a nie ujmujący tym ludziom uroku.
Oczywiście pytała o nich Opiekuna. Kim są, dlaczego się nią interesują i czy ma to związek z jej niedawną kradzieżą. On jednak udawał, że jej nie słyszy. Albo inaczej: odpowiadał, ale nie na te pytania. Powtarzał jej tylko, że wszystko idzie zgodnie z planem, że musi jedynie czekać, a jej marzenie wkrótce się spełni. Czekała więc, choć coraz mniej mu ufała. Miała wrażenie, że została wykorzystana, że jej rola stanowiła zaledwie niewielką część czegoś znacznie większego i zupełnie innego, niż twierdził.
„Bądź cierpliwa. Wszystko idzie zgodnie z planem”.
Tylko na czym ów plan w istocie polegał?
Obserwowali ją. Aż wreszcie pewnego dnia, a raczej pewnej nocy…
Wrzasnęła i ponownie zakołysała się na łańcuchach, kiedy nagle zobaczyła mężczyzn wyłaniających się z ciemności lochu, w którym była uwięziona. Tych samych, którzy wtedy ją śledzili. Bladych, dobrze zbudowanych, wysokich i w różnym wieku. Teraz ubranych w ciemne, obcisłe kostiumy. Łącznie było ich sześciu. Przypomniała sobie, jak niedawno po nią przyszli i ją porwali, a Opiekun po raz kolejny zignorował polecenie i jej nie obronił. Koloru ich skóry nie dałoby się pomylić z żadnym innym, nawet w tym nikłym świetle pochodni. Gdy stanęli przy niej, tworząc półkole, znieruchomieli, żadnemu nie drgał nawet jeden mięsień. Wpatrywali się w nią pustymi, niewyrażającymi żadnych emocji oczami, kilku miało głowy lekko przechylone na bok. Pośrodku, dokładnie naprzeciwko niej, zostawili wolną przestrzeń, jakby ktoś miał zaraz do nich dołączyć.
I tak się stało.
Bardzo powoli z mroku wyłoniła się jeszcze jedna postać. Mężczyzna ubrany w długą białą szatę przypominającą albę. Był równie blady i równie dobrze zbudowany jak pozostali, lecz coś zdawało się zaburzać jednolity kolor jego skóry, tworzyć na niej ciemniejsze plamy. Na początku, przy tak słabym świetle, nie potrafiła się zorientować, co to jest. Osobnik wyglądał na najstarszego ze wszystkich w lochu, miał dość długie siwiejące włosy, które zakrywały mu uszy, oraz gęstą brodę.
Gdy zbliżył się na tyle, że światło pochodni oświetliło go lepiej, kobieta wytrzeszczyła oczy. Zobaczyła bowiem, co tak naprawdę szpeci jego bladość, niemalże ją cętkuje.
Liczne, świeże, otwarte rany.
Niektóre cięte, inne – tuż pod linią włosów – kłute, jakby zadano je dziesiątkami igieł. Cienkimi strumykami ciekła z nich krew, która tworzyła na jego obliczu półprzezroczyste, czerwone smugi. Pod jego brodą zaś, na szyi, kobieta dostrzegła kolejne krwawiące nacięcie – tak głębokie, że gardło mężczyzny wydawało się wręcz poderżnięte. Podłużne czerwone ślady na okrywającej go bieli natomiast świadczyły o tym, że pod ubraniem skrywa znacznie więcej podobnych okaleczeń – w tym największe, pionowe, pomiędzy lewym ramieniem i karkiem. Jakby tego było mało, nie mogła pozbyć się wrażenia, że…
Nie, to z pewnością wina słabego, nieregularnego, drgającego światła ognia. Musiało jej się przywidzieć. Musiało.
Mężczyzna stanął w wolnym miejscu w półokręgu naprzeciwko niej. On również nie odrywał od niej spojrzenia. Czuła, że dłużej tego nie zniesie, podobnie jak widoku jego ran.
– Wypuśćcie mnie! – wydusiła z siebie, znowu siłując się z łańcuchem i walcząc z bólem, jaki zadawały jej kajdany. – Wypuśćcie mnie, bo… Natychmiast! Słyszycie?!
Nie reagowali. Lustrowali ją niczym naukowcy, którzy schwytali przedstawicielkę gatunku dawno uznanego za wymarły. Okaleczony mężczyzna w środku podpierał podbródek o rękę w geście, jaki znała z zajęć na uczelni, gdy zadała profesorowi wyjątkowo podchwytliwe pytanie. Na wierzchu jego dłoni dostrzegła kolejną świeżą, krwawiącą ranę. Okrągłą. Jak gdyby… po przebiciu gwoździem?
– Kim jesteście?! – krzyknęła, coraz bardziej przerażona. – O co wam chodzi? Uwolnijcie mnie! To boli!
Poraniony brodacz uśmiechnął się lekko, unosząc prawy kącik ust. Tylko prawy. I tylko on się uśmiechał, a wraz z nim rany na prawej połowie jego twarzy. Lewa połowa, a przede wszystkim oczy – nie. Szare oczy, identyczne jak u reszty, pozostawały puste.
– Boli? – zapytał kpiąco. Miał niski, głęboki, mrukliwy głos. – Dobrze. To znaczy, że się nie pomyliliśmy.
– O co wam chodzi?! – powtórzyła rozpaczliwie, a z jej oczu popłynęły łzy. – Czego chcecie?
Nikt jej nie odpowiedział. W dalszym ciągu lustrowali jej nagie ciało, lecz nie było w tym żadnego seksualnego podtekstu. Patrzyli na nią jak na eksponat. Jak na trofeum. Albo jak krytycy sztuki na obraz.
Po dłuższej chwili brodacz odezwał się z pewnością w głosie:
– To nie ona.
Wywołał tym pewne poruszenie wśród pozostałych, którzy skupili na nim spojrzenie.
– Skąd wiesz? – zapytał jeden z nich, znacznie młodszy, o czarnych, postawionych i zaczesanych na prawo włosach. Miał złożone ręce na piersi. Na jego odkrytych ramionach, równie bladych jak twarz, zaznaczało się potężne umięśnienie, a na szyi wisiał czarny, bawełniany komin.
Zapytany brodacz niespiesznie podszedł do ściany lochu i zdjął z uchwytu pochodnię. Było w jego chodzie coś dostojnego, jak u króla, jak gdyby powolne ruchy miały świadczyć nie o postępującej starości czy osłabiających go obrażeniach, tylko o tym, że nic go nie goni i to inni mają dostosować się do jego tempa. Zbliżył się do kobiety i oświetlił ją ogniem.
– Stąd – stwierdził. – Jej kotek wygląda inaczej.
Kotek…?
Nie potrzebowała wiele czasu, by zrozumieć, o co mu chodzi. O kogo. Sama przecież niekiedy używała w myślach podobnego określenia. Do tego zdała sobie sprawę, że na powrót wyczuwa przy sobie znajomą obecność. Opiekun powrócił. Próbowała spojrzeć za siebie, ale łańcuchy skutecznie jej to uniemożliwiły. Mimo to krzyknęła:
– Obroń mnie! Uwolnij! Rozkazuję ci!
– Oszczędź sobie gardła – powiedział spokojnie okaleczony mężczyzna. – Nie zrobi tego, nawet gdyby chciał. Nie potrafi.
Popatrzyła na niego z lękiem, ponownie, mimo woli, zatrzymując wzrok na poderżniętym gardle. Teraz nabrała pewności – krwawiąca rana była na tyle głęboka, że ten człowiek nie miał prawa żyć, a tym bardziej stać naprzeciwko niej i spokojnie do niej mówić. Pomijając jego okropny wygląd, przerażała ją niezachwiana pewność w jego głosie. I fakt, że nie wydawał się ani trochę zaskoczony pojawieniem się kolejnego aktora na tej scenie, a nazywając go, nawet użył podobnego skojarzenia jak to, które kobieta sama wymyśliła. W głowie kłębiło jej się mnóstwo pytań, lecz zdołała wydobyć z siebie jedynie:
– Skąd…?
– Wiemy, kim jesteś. I skąd go masz. – Brodacz zbliżył się do niej na odległość kilkunastu centymetrów. – A ty? Wiesz, kim jesteśmy?
Pochodnia, którą wciąż trzymał, teraz lepiej oświetlała jego twarz. Dzięki niej mogła się przekonać, że wzrok wcześniej jej nie mylił. Faktycznie pod jego bladą skórą, pomiędzy ranami, dostrzegała cienkie, fioletowoszare żyłki. Wcześniej myślała, że jej się przywidziało, ponieważ pojawiały się i znikały, jakby ulegały rozmyciu albo wnikały w głąb jego ciała. Jakby… żyły. Nomen omen_._ Żyły i pełzały. Wiły się niczym dżdżownice w ziemi. Nie potrafiła oderwać oczu od tego zjawiska. Odniosła wrażenie, że cokolwiek to jest, zachowuje się w ten sposób, bo… wyraża entuzjazm. Że wręcz roznosi to energia. Niczym głodnego, który lada moment ma zabrać się do jedzenia. Nie, to złe słowo. Do pożarcia czegoś.
Znieruchomiała, coraz bardziej zlękniona, coraz bardziej zagubiona w tej dziwnej sytuacji, z której z każdą sekundą rozumiała coraz mniej. Coś podobnego zaobserwowała również u pozostałych otaczających ją mężczyzn. U wszystkich pod skórą coś się poruszało, kłębiło, zarysowywało, tworząc od czasu do czasu drobne wypukłości na ich czołach, policzkach, szyjach czy odkrytych ramionach, by po chwili się rozpłynąć. Widok ten był tym bardziej uderzający, że mężczyźni wciąż stali nieruchomo i zdawali się to ignorować. Jakby w ogóle nie mieli świadomości, co się z nimi dzieje. Albo wręcz przeciwnie: wiedzieli doskonale, tylko stanowiło to dla nich normalność, codzienność, chleb powszedni, tak jak oddech, praca serca czy trawienie.
Kobieta coraz mniej ufała swoim zmysłom. W pewnym momencie dotarł do niej bowiem zapach… kwiatów? Perfum? Czy jego źródło stanowiły rany mężczyzny? O dziwo, choć stał bardzo blisko, nie wyczuwała woni świeżej krwi, potu czy choćby ludzkiego ciała.
– Nie wiem… – odpowiedziała ochryple na jego ostatnie pytanie.
Jej gardło zdawało się wysuszone na wiór, o przełknięciu śliny nie było mowy. Próbowała się skupić i przypomnieć sobie, czy faktycznie może znać tych ludzi, czy spotkała ich już wcześniej, zanim zaczęli ją śledzić, nie sądziła jednak, aby kiedykolwiek do tego doszło. Będąc świadkiem tego, co się z nimi teraz działo, co zachodziło pod ich skórą, miała pewność, że nie zapomniałaby podobnego widoku. Nie wspominając o charakterystycznym wyglądzie ich przywódcy.
– Kłamie – stwierdził inny z mężczyzn.
– Nie! – Zakołysała się. – Nie wiem, kim jesteście! Przysięgam!
Z brwi brodacza na policzki skapywały pojedyncze kropelki krwi. Świdrował ją wzrokiem, jakby chciał odczytać jej myśli. A może naprawdę to robił? Było w jego spojrzeniu coś przeszywającego. Odczuwała je jak wkłuwanie igły w jej umysł albo drążenie w nim wiertłem.
– Komu to ukradłaś? – zapytał niespodziewanie.
Od razu domyśliła się, o co mu chodzi, jakby naprawdę wszedł do jej głowy i tak się z nią komunikował. Mówił o przedmiocie, który kazał jej zdobyć Opiekun. Ponoć niezbędnym, aby spełniło się jej marzenie. Chętnie odpowiedziałaby na to pytanie, wyśpiewałaby porywaczom wszystko, czego od niej żądali. Wszystko, co wiedziała. Naprawdę! Problem jednak polegał na tym, że nie wiedziała prawie nic.
– Komu? – powtórzył brodacz. Mówił spokojnie, lecz w jego oczach pobłyskiwały złowrogie ogniki. Trudno było ocenić, czy tylko dlatego, że odbijało się w nich światło pochodni.
– Nie wiem! Nie wiem, kto tam mieszka!
– Nie wiesz? – zapytał z powątpiewaniem.
– Nigdy tej osoby nie poznałam! Nawet nie widziałam jej na oczy!
Żyłki pod skórą mężczyzny zaczęły poruszać się szybciej.
– Adres!
Po jej policzkach spłynęło jeszcze więcej łez. Miała świadomość, że oni jej nie uwierzą, choć nie zamierzała ich oszukiwać.
– Nie mam pojęcia! – załkała. – Wiem, jak to brzmi, ale… Nie byłam wtedy do końca świadoma. To on! – Wskazała głową za siebie. – On kazał mi to ukraść! Niewiele pamiętam z tamtego dnia.
– Po co? – zapytał ostro brodacz. – Do czego ci to było potrzebne?
– Żeby… – przerwała, po czym szybko dodała: – …spełnić moje marzenie.
Spodziewała się, że tak ogólna odpowiedź ich nie zadowoli, a moment zawahania tylko nasili podejrzenia. Że zaraz usłyszy pytanie, co konkretnie sobie wymarzyła. Poraniony mężczyzna jednak ją zaskoczył, bo w ogóle nie nawiązał do tego wątku.
– Gdzie to było? W mieszkaniu? W apartamencie? W domu? W kamienicy? W mieście? Na wsi?
Myślała gorączkowo i wyrzucała z siebie kolejne słowa, w nadziei, że poprawią jej sytuację:
– W mieście! W Suwałkach! W jakimś mieszkaniu! Chyba w nowym bloku. Wybudowanym niedawno!
– Gdzie?
Odetchnęła głęboko. Próbowała się skupić, by wydobyć z pamięci jakikolwiek ważny szczegół. Charakterystyczny obiekt w pobliżu – jakiś pomnik, skwer, altanę, kościół, pocztę czy dyskont… A może widok z okna. Ewentualnie kolor drzwi albo ścian na klatce schodowej.
Nic.
– Nie pamiętam!
– Być może. – Brodacz złapał ją mocno za szyję. Był tak szybki, że prawie nie zarejestrowała ruchu jego ręki. – Zaraz się przekonamy.
Instynktownie spróbowała nabrać powietrza, lecz nie dała rady. Wpadła w panikę. Kaszlała i krzyczała jednocześnie, wijąc się i kołysząc na łańcuchach, na których wisiała. Chciała prosić, błagać, by jej oprawca przestał, ale nie potrafiła wydusić z siebie choćby słowa. Zrobiło jej się ciemno przed oczami. Przestała nawet myśleć. Czuła, że za moment straci przytomność. A może umrze? Tylko czy to w ogóle było możliwe, jeżeli naprawdę właśnie znajdowała się w piekle?
Mężczyzna puścił ją dosłownie w ostatniej chwili, jakby potrafił wyczuć po reakcjach jej ciała, kiedy najpóźniej może to zrobić. Kobieta odetchnęła gwałtownie kilka razy, jakby chciała nabrać powietrza na zapas. Dopiero po tym spojrzała z przerażeniem na brodacza, który zadał jej tyle cierpienia samym dotykiem. Bo nie chodziło tu wyłącznie o silne ściśnięcie szyi, kiedy ją dusił. Sam kontakt z jego ręką spowodował parzący ból, taki sam, jaki wywoływały kajdany na jej nadgarstkach i kostkach. Identyczny.
Co tu się działo? Kim był ten człowiek? Dlaczego zachowywał się tak, jakby ignorował swoje rany? Dlaczego ich nie opatrzył, nie zaszył, nie zakleił gazą, bandażami czy plastrami? Dlaczego jego okaleczenia – szczególnie te kłute nad czołem, jak po cierniowej koronie, i na dłoniach – przypominały… stygmaty? Dlaczego, przynajmniej tam, gdzie dało się to dostrzec, było ich więcej niż u innych stygmatyków? Kim byli oni wszyscy, którzy ją porwali, a teraz przesłuchiwali? A może, biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się przed chwilą, i tę żyjącą własnym życiem rzecz pod ich skórą, powinna zadać inne pytanie – nie kim, tylko czym? Nie potrafiła pozbyć się myśli, że rozmawia właśnie z jakąś mroczną wersją Chrystusa, rodem z koszmarów. I że towarzyszą mu równie mroczne wersje jego uczniów. A może aniołów? Nie dwunastka, lecz szóstka. Cyfra z Liczby Bestii, prosto z Apokalipsy świętego Jana.
– Nie pamiętam… Przysięgam… – wydusiła raz jeszcze z trudem.
Ugięły się pod nią nogi i ponownie zawisła na samych rękach, czym naraziła się na kolejną dawkę bólu w nadgarstkach. Zakręciło jej się w głowie. Spuściła ją, walcząc o zachowanie przytomności.
Brodaty mężczyzna patrzył na nią z góry i choć teraz nie krzyżowała z nim spojrzenia, nadal czuła jego wzrok na potylicy. Do jej nozdrzy docierał również ten kuszący, piękny zapach wydobywający się z jego ran. Tak bardzo niepasujący do całej sceny, że zaczynała poważnie rozważać, czy nie śni właśnie jakiegoś snu – karmić się nadzieją, że tak jest, że oniryzm całej sytuacji to nie przypadek.
– Wierzę ci – usłyszała niespodziewanie. Spróbowała unieść głowę, lecz ta zdawała się ważyć tonę.
– Naprawdę? – zapytał jeden z mężczyzn, ten sam, który wcześniej kwestionował jej słowa. – Gdybym był na jej miejscu, mówiłbym dokładnie to samo.
– Odłóż emocje na bok – odparł spokojnie brodacz. – Za łatwo dała się znaleźć i złapać. Nie miała żadnego interesu w tym, aby nam na to pozwolić. Jest Wrażliwa, przed chwilą mogłeś to zobaczyć na własne oczy, a suka, której poszukujemy, się na to uodporniła. Jej kotek wygląda inaczej. – Ponownie wskazał na przestrzeń za kobietą. – One nie potrafią zmieniać postaci, gdy patrzy na nie ktoś inny niż człowiek, któremu służą. Wniosek? Ona nie jest osobą, której szukamy.
– Tylko jak w takim razie zdołała ukraść artefakt? – zapytał kolejny z mężczyzn.
Brodacz ponownie spojrzał na porwaną, a potem na coś za nią. Znowu uśmiechnął się, unosząc tylko jeden kącik ust.
– Kotki – odezwał się – lubią płatać figle. I zdarza im się interweniować, gdy przeciąga się wykonanie kontraktu wiążącego je z ich panią.
– Ale to niemożliwe, żeby za jego sprawą…
– Otóż to – przerwał mu brodacz. – Potrzebował do tego pomocy drugiego. Tego, który chronił kamień. On musiał na to pozwolić.
Na jakiś czas zapadła cisza, która nadała jego ostatnim wnioskom dodatkową moc
– Zgodziłby się? – zapytał w końcu jeden z jego rozmówców.
– Wszystko jest kwestią ceny. Zwłaszcza gdy posiada się coś, o czym wielu innych ludzi może jedynie pomarzyć.
– Co?
– To, kim ona jest. – Brodaty mężczyzna wskazał kobietę, a krew z jego dłoni skapnęła na fragment kamiennej podłogi przed nią. – Czym zajmuje się na co dzień. Jak pracuje. Rozporządza ludzkim życiem. Może decydować o tym, kto umrze, a kto przeżyje. Kogo dotknie cierpienie. Może sprawić, że czyjaś rodzina będzie rozpaczać po śmierci bliskiego. Żaden kotek się temu nie oprze. Tyle przepysznego bólu do pożarcia!
– Ale to by znaczyło, że…
– Że albo mamy do czynienia z prostym przekupstwem, albo to element większej gry, w którą ta biedaczka została uwikłana wbrew swojej woli i wiedzy – ciągnął, okraszając słowo „biedaczka” ironiczną nutą. – Potrafię sobie wyobrazić, że naprawdę nie pamięta, komu i skąd wykradła kamień. Że wykorzystano jej ręce, aby obejść czyjeś zabezpieczenia. Że miała tego wszystkiego nie wiedzieć, abyśmy teraz nie mogli z niej tego wydobyć. Mylę się? – zwrócił się do obecności za jej plecami.
Nie uzyskał odpowiedzi. Nic się nie wydarzyło.
– Co to było, jeżeli nie zwykłe przekupstwo? – zapytał mężczyzna z prawej strony.
– Nie wiem. Jeszcze. Ale nie szkodzi – stwierdził brodacz. Zdawał się nad czymś myśleć. – Nieznajomość reguł gry nie oznacza, że nie możemy się przyłączyć i zagrać w nią na własnych zasadach. A na koniec odnieść zwycięstwo. Zwłaszcza że mamy w ręce najlepsze karty. A konkretnie jedną. Asa atutowego. Artefakt.
– Myślałem, że chcesz go zniszczyć.
– Nie, moi drodzy. – Brodacz przeciągnął pierwsze słowo. – Jeszcze nie. Pomyślcie: jest nasz. I ona prędzej czy później się o tym dowie. Musi. To wystarczy. Naprawdę wystarczy. Trzeba tylko cierpliwie na nią poczekać. Od wieków nie byliśmy tak blisko, by w końcu ją dopaść.
Myślała, że się przesłyszała. Od wieków? O czym oni rozmawiali? Kogo szukali?
Wreszcie zdołała unieść głowę na tyle, by móc znów spojrzeć na swoich porywaczy. Wydawało się, że o niej zapomnieli. Ich oczy błyszczały, a żyłki na bladych twarzach szalały. Wiły się niczym oślizgłe żyjątka na pogrążonym w wiecznej ciemności dnie oceanu. Co więcej, odniosła wrażenie, że choć mężczyźni rozmawiali różnymi głosami i stali w różnych miejscach w lochu, w tym konkretnym momencie stali się… jednością. Nawet nie jedną grupą, gromadą czy gremium, ale jedną tożsamością. Jednym umysłem. Jedną jaźnią. Wygłodniałą, usilnie czegoś pożądającą. Z osobnikiem ze stygmatami w samym centrum. I jedną, tą samą twarzą subtelnie, ledwo zauważalnie wtopioną w ich rysy. Nie wiedziała nawet, skąd brało się to wrażenie. Po prostu to czuła. I była przerażona. Bała się odezwać, a nawet ruszyć. Bała się, że skupią głód, jaki tlił się teraz w ich oczach, na niej. A potem…
Nie, nie chciała sobie nawet wyobrażać, co z nią zrobią.
Niewiele to dało, bo nagle spojrzeli na nią wszyscy. W tym samym momencie. Co do ułamka sekundy. Zesztywniała i wstrzymała oddech.
– Co z nią zrobimy? – zapytał mężczyzna po lewej. On też uśmiechał się, unosząc tylko jeden kącik ust.
– Powiedziała nam już wszystko, co wie – odparł brodacz udawanie ubolewającym tonem. – Nie sądzę, żeby przydała nam się do czegoś więcej. W każdym razie nie w tej sprawie.
Jej serce biło jak młotem, a w gardle rosła gula. Nie przyda się już? To znaczy? Co się z nią teraz stanie?
Brodacz sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej srebrną monetę. Nie wyglądała jednak jak złotówka czy pięćdziesięciogroszówka, nie przypominała nawet pięciozłotówki ani takiej o nominale dwa euro. Kobieta jeszcze nigdy takiej nie widziała. Wydawało jej się, że dostrzegła wyrytą na niej literę „A”.
– Szybka śmierć – powiedział, po czym odwrócił metalowy krążek w drugą stronę, na której znajdowała się litera „V”. – Albo powolna. Niech zadecyduje Bóg!
– Nie! – wydyszała, kiedy podrzucił monetę. A gdy ta zawisła w powietrzu, kobieta zacisnęła powieki, pod którymi gromadziły się kolejne łzy. – Nie! Błagam! Uwolnij mnie! Uratuj! – wrzasnęła rozpaczliwie do obecności za sobą, lecz nie wywołała tym żadnej reakcji.
Usłyszała ciche pyknięcie, zapewne odpowiadające upadkowi monety na zakrwawioną dłoń mężczyzny. Wszystko się zatrzymało. Bicie jej serca, obieg krwi w żyłach, łzy na policzkach, powietrze, w którym wciąż unosił się zapach kwiatów, i czas. Nawet podtrzymujące ją łańcuchy jak gdyby zesztywniały. Jakby brodaty mężczyzna władał również nimi.
Jakby i one czekały na wyrok.CZĘŚĆ I. WEZWANIE
CZĘŚĆ I
WEZWANIE
Polskie Jonestown? Makabryczne odkrycie
w lesie na Mazurach
_Dwadzieścia cztery ciała – w tym kobiet i dzieci – odkryła gołdapska policja w gospodarstwie położonym głęboko w lesie nieopodal Rapy (woj. warmińsko-mazurskie). Ze wstępnych ustaleń śledczych wynika, że ofiary zmarły mniej więcej w tym samym czasie wskutek wykrwawienia – miały bowiem liczne rany cięte na nadgarstkach. Pierwsza autopsja wykazała brak śladów walki. Zwłoki znajdowały się w jednym pomieszczeniu, największym w domu, w którym je odkryto. Było ono uroczyście udekorowane, przypominało wnętrze małego kościoła – z ołtarzem, trzydziestoma krzesłami i przedmiotami, jakich używa się przy okazji różnych obrzędów: świecami, kadzidełkami, a także metalowymi naczyniami na płyny. Na jego ścianach brakowało jednak krzyża lub innego symbolu religijnego, podobnie jak w pozostałych izbach. Zabezpieczono również zakrwawiony nóż, który prawdopodobnie wykorzystano do odebrania życia wszystkim dwudziestu czterem osobom._
_Gospodarstwo stanowiło siedzibę sekty o nazwie_ Droga _– zamkniętej wspólnoty, która odizolowała się od reszty społeczeństwa. Jej przywódca – Zbigniew P. – uważał się za nowego mesjasza i kazał siebie nazywać Ojcem. Najprawdopodobniej był uzależniony od narkotyków i leczył się psychiatrycznie (w jego sypialni znaleziono mnóstwo leków i substancji psychoaktywnych). Zarówno on, jak i jego wyznawcy popełnili zbiorowe samobójstwo, uprzednio zabijając w ten sam sposób dzieci należące do grupy._
_Policja wkroczyła do lasu niedługo po tym, gdy po okolicznych miejscowościach zaczęło włóczyć się dwóch obcych nastoletnich chłopaków. Sprawiali wrażenie zagubionych. Byli przerażeni i wygłodzeni, nie mieli przy sobie żadnych dokumentów ani pieniędzy, najprawdopodobniej nie widnieją w jakimkolwiek rejestrze ludności. Kontakt z nimi był utrudniony ze względu na nieufność i lęk, z jakimi podchodzili do ludzi, którzy chcieli im pomóc. W końcu, dzięki pomocy policyjnego psychologa, przyznali się, że uciekli z sekty. Opowiedzieli o planach Zbigniewa P., który zamierzał zakończyć jej działalność poprzez wymuszenie na adeptach ostatecznego dowodu lojalności. Przepowiadał atak na komunę wrogich sił, po którym ta miała przestać istnieć. Podążenie za guru poprzez dobrowolne ofiarowanie swojego życia miało stanowić jedyny warunek zbawienia i zapewnić natychmiastowe wniebowstąpienie._
_To jak dotąd największa tragedia związana z działalnością sekt w powojennej historii Polski. Niektórzy porównują ją z masakrą w Jonestown – odciętej od świata osadzie w gujańskiej dżungli, w której w 1978 roku w podobnych okolicznościach zginęło ponad dziewięćset osób – wyznawców guru Jima Jonesa, przywódcy sekty_ Świątynia Ludu_._
(Informacja, która pojawiła się w jednym z polskich portali internetowych 9 czerwca 2004 roku)TERAZ
(z materiałów edukacyjnych SOR)
_Jednym z najbardziej intrygujących zjawisk, jakie występują w ludzkiej psychice, jest_ mroczna przemiana osobowości_, która może zajść, gdy człowiek zyskuje nad kimś_ władzę_. Władza i kontrola nad innymi wymagają ogromnej_ odpowiedzialności i samoświadomości_, bywają bowiem uzależniające i z czasem odczuwamy pokusę, żeby ich nadużywać, a co za tym idzie: przesuwać granice. Stan ten ulega nasileniu, gdy panujemy nad całą grupą ludzi. W skrajnych przypadkach może to prowadzić do kompleksu Boga – zaburzenia, w którym_ de facto _przypisujemy sobie pozycję ponad innymi ludźmi, przez co uznajemy, że wolno nam wszystko._
_Wiążącą się z kontrolą mroczną przemianę można zaobserwować nawet w pozornie niewinnych sytuacjach – na przykład w związkach, w których występuje nierównowaga uczuć i jednemu partnerowi zależy bardziej niż drugiemu; gdy ktoś zostaje kapitanem drużyny sportowej, głową rodziny lub rodzicem zyskującym władzę nad dzieckiem, czyimś przełożonym, a nawet administratorem grupy w mediach społecznościowych, który wprowadza w niej autorytarne rządy. Szczególnie niebezpieczna jest sytuacja, w której potężne możliwości zyskuje osoba o skłonnościach sadystycznych i psychopatycznych. Do czego może to doprowadzić, pokazali już okrutni rzymscy cesarze, Hitler, Stalin, przywódcy niebezpiecznych, destrukcyjnych sekt, a nawet uczestnicy stanfordzkiego eksperymentu więziennego odgrywający role strażników i podległych im więźniów._
Każda władza deprawuje. A władza absolutna deprawuje absolutnie.
Lokalizacja nieznana
Otwieram szeroko oczy, a przynajmniej tak mi się wydaje. Nadal bowiem widzę wyłącznie nieprzeniknioną ciemność. Oddycham głęboko, wciągając do płuc powietrze tak ciężkie, że czuję się, jakbym połykał kamienie. Ciężkie, lepkie i brudne.
Krzyczę, rozglądając się na wszystkie strony, lecz w dalszym ciągu widzę tylko czerń. Mój błędnik szaleje, nie wiem nawet, czy wciąż leżę, czy już siedzę, czy może odruchowo wstałem.
Nie wiem nawet, czy żyję.
– Kto tu jest?
Wzdrygam się i napinam mięśnie, gdy niedaleko mnie rozlega się męski głos. Jakby przemówił do mnie sam mrok. Jednocześnie ten dźwięk przyprawia mnie o dodatkowy mętlik w głowie, bo choć jakiś przebłysk uświadamia mi, że jest znajomy, z dużym opóźnieniem łączę go z osobą mojego Przyjaciela.
– Jesteś? Odezwij się! – prosi.
Brzmi nienaturalnie. W tym, jak mówi, słyszę lęk i jakby… nadzieję? Nie wiem, co odpowiedzieć. Instynkt i jakaś wewnętrzna nieufność nakazują mi ostrożność.
– Jestem – wyrzucam z siebie w końcu.
Mój własny głos też brzmi znajomo, ale jednocześnie obco. Jakby należał nie do mnie, tylko do kogoś, kogo kojarzę.
– Nie widzę cię… Ja… Nic nie widzę – mówi mój Przyjaciel. Wydaje się śmiertelnie przerażony. Łamie mu się głos.
– Poczekaj. Zaraz…
Zaczynam badać rękami przestrzeń w swojej bezpośredniej bliskości i choć nadal kręci mi się w głowie, przekonuję się, że siedzę na poziomej płaszczyźnie. Jest gładka, twarda i jeszcze ciepła od mojego ciała. Wykonana chyba z…
Metalu?
Słowo to pojawia się w moim umyśle z taką intensywnością, jakby nagle błysnęło światło reflektora, jeszcze bardziej mnie dezorientując. Głowę rozsadza mi tępy ból. Cicho syknąwszy, łapię się za skronie.
Po chwili zdaję też sobie sprawę z jeszcze jednej dziwnej rzeczy. Jestem kompletnie nagi. Upewniam się co do tego, dotykając się w różnych miejscach, w nadziei, że wyczuję na sobie chociaż bokserki czy skarpety. Nic z tego.
– J-jesteś? – znowu słyszę głos z czerni.
Wyszukuję nogami krawędź płaszczyzny, na której leżałem, i próbuję wstać. Udaje mi się, ale niemal natychmiast tracę równowagę i padam na czworaki. Mimo to dalej kieruję się w stronę głosu mojego Przyjaciela. Czuję, że muszę to zrobić. Nawet nie dlatego, że chcę go uspokoić. Bardziej dla siebie. Chcę do niego dotrzeć i go dotknąć, przekonać się, że naprawdę tu jest, uzyskać jakiś punkt zaczepienia. Kierunkowskaz, który pomógłby mi odnaleźć się w labiryncie tej dziwnej sytuacji.
– J-już id-dę…
Trudno mi ocenić, jak długo posuwam się naprzód. Czy mijają sekundy, czy minuty. Podłoże pod moimi kolanami i dłońmi jest wykonane z tego samego materiału co moje leże. Jest równie gładkie i twarde. I równie ciepłe, jakby coś wcześniej je wygrzało. Jedną rękę mam wyciągniętą przed siebie, aby orientować się w ewentualnych przeszkodach. Z tego samego kierunku słyszę zbliżający się do mnie rwany oddech.
Wreszcie natrafiam na krawędź poziomo ulokowanej płaszczyzny, identycznej jak ta, którą niedawno opuściłem. Wspinam się na nią i ostrożnie sięgam dłonią przed siebie. Czuję coś, chyba ramię Przyjaciela, które po moim dotyku gwałtownie się odsuwa.
– Spokojnie! To ja.
Czyli właściwie… kto? Jak mam na imię? A nazwisko? Co się ze mną dzieje? Jak to możliwe, że ich nie pamiętam?
Nie mam jednak zbyt wiele czasu, by nad tym rozmyślać. Już w następnej chwili bowiem mój Przyjaciel obejmuje mnie i mocno przytula. Też wydaje się nagi, przynajmniej od pasa w górę. To na pewno on. Jest dobrze zbudowany, muskularny, podobnie jak ja, lecz ze znajomą asymetrią w budowie, czyli prawą ręką wyraźnie większą i silniejszą od lewej. Poza tym jednak nie zachowuje się tak, jak mnie do tego przyzwyczaił. Zniknęły jego spokój i pewność siebie. Dygocze ze strachu. Przytula mnie jak dziecko, które chce schronić się w bezpiecznych ramionach rodzica.
– Widzisz c-cokolwiek? – pyta.
– Nie. Tylko ciemność.
– Oślepili nas?
– Kto?
– Oni.
– Oni? – pytam, choć coś mi mówi, że wiem, o kim mówi. Wiem i jednocześnie nie wiem, jak gdyby ta informacja pokazała się na moment na powierzchni mojej świadomości niczym płetwa polującego rekina, która zaraz znikła. Podobnie jak dziwna pewność, że odpowiedź na jego ostatnie pytanie brzmi „Nie”.
Ostrożnie badam opuszkami palców swoje oczy i brwi, spodziewając się wszystkiego, także miękkiej brei spływającej po policzkach. Na szczęście gałki są całe, a za jedyną wilgoć, jaką wyczuwam na skórze, odpowiadają pot i łzy. A przynajmniej mam nadzieję, że klasycznej wyliczanki nie dopełnia krew.
– Nie – mówię. – Przynajmniej nie mnie. A ciebie?
Odrywa ode mnie ręce, chyba po to, żeby również się zbadać. Zajmuje mu to trochę więcej czasu.
– Chyba też nie, ale… Co tu się dzieje? Gdzie my jesteśmy?
I znowu to przeczucie, to głębokie przekonanie, że znam odpowiedzi na te pytania, tylko ich nie pamiętam. Nie potrafię się skupić, a uporządkowanie najprostszych myśli przychodzi mi z ogromnym trudem. Nadal kręci mi się w głowie.
…ora…
Kolejny przebłysk i kolejne słowo. Czy może kawałek słowa… Ukazuje się na moment z nieuporządkowanej papki w moim umyśle, choć już nie tak jasno i wyraziście jak poprzednie. Jakby dosłownie na ułamek sekundy wyłoniło się z mgły, niepełne, urwane, bez kontekstu, choć bardzo ważne. Jestem tego pewien.
…ora…
…Metal…
Dwa ważne słowa. Jedno już znam, drugiego – tylko fragment. Gdyby udało mi się je sobie przypomnieć, uzyskałbym może chociaż część odpowiedzi na pytania odnośnie do sytuacji, w jakiej się znajdujemy. Masuję się po skroniach i zaciskam zęby, jakby miało mi to pomóc zaprząc mózg do cięższej pracy. Wyczuwam pod palcami wypukłość nabrzmiałych mięśni żuchwy.
Próba skupienia się jednak znowu zostaje brutalnie przerwana. Mój Przyjaciel zaczyna głośno zawodzić i z tego, co jestem w stanie wyczuć, też łapie się za głowę. Jego jęk w ogóle nie odbija się echem od ścian pomieszczenia, które wydaje się szczelnie wytłumione na dźwięki. Albo pochłania je w całości.
– Spokojnie! – Łapię go za nadgarstki, jeden wyraźnie grubszy od drugiego. Obniżam je siłą. – Co się dzieje?
– G-głosy… – duka. – Słowa. W mojej głowie. Słyszę je… Nawet gdy staram się nie myśleć, one same… Nie! Nie chcę! Przestańcie! – krzyczy.
Znowu próbuje chwycić się za skronie, ale wciąż trzymam jego ręce, więc mu się to nie udaje. Muszę zająć jego uwagę czymś innym. Spróbować go uspokoić. To trudne, bo sam znajduję się na skraju załamania. Fakt, że ten na ogół odważniejszy z nas pęka i to ja muszę przejąć inicjatywę, nie pomaga.
– Jak masz na imię? – rzucam pierwsze pytanie, jakie mi przychodzi do głowy.
Nieruchomieje.
– N-nie wiem-m… Nie pamięt-tam.
Ja także nadal nie potrafię sobie przypomnieć swojego imienia. Jego też nie. Nie chcę jednak jeszcze bardziej przerażać mojego Przyjaciela, więc o tym nie mówię. A może nie chcę bardziej przerażać samego siebie? Ja też potrzebuję skupić się na czymkolwiek innym niż nasze położenie i jego dziwne aspekty. Bo cokolwiek się z nami teraz dzieje, taka dziura w pamięci nie może być czymś normalnym.
– A co pamiętasz? – pytam.
Milczy, lecz wyczuwam po jego rękach, że lekko rozluźnia mięśnie.
– N-nie wiem… – stęka. – Wszystko mi się miesza. Nie wiem, czy to wspomnienia, czy sny… czy coś jeszcze g-gorszego. Te głosy… Słowa… One wciąż… J-ja… nie wiem…
Próbuję myśleć. Chyba mogę założyć, że obaj znajdujemy się w niemal identycznym stanie, z tą różnicą, że ja jestem odrobinę mniej przerażony. Odrobinę. Wciąż nie potrafię wykorzystać podstawowych funkcji mojego umysłu, takich jak szperanie we własnej pamięci czy artykułowanie myśli na głos. Jakby coś trzymało mój mózg w garści. Albo na smyczy.
…ora…
…Metal…
Ból głowy przybiera na sile. Wciągam głośno powietrze przez nos, próbując załagodzić pulsowanie w skroniach. Słyszę, jak moje serce pompuje krew.
– Nie… Nie! – Mój Przyjaciel porusza się gwałtownie. – Nie wierzę w to! To nieprawda! Niemożliwe!
– Co? – pytam gorączkowo. – Przypomniałeś coś sobie?
I właśnie wtedy zdaję sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy. Chyba najbardziej popieprzonej z całej tej konfiguracji: dwóch nagich, zlęknionych, nieco ponad trzydziestoletnich mężczyzn uwięzionych w pomieszczeniu bez okien wykonanym z materiału przypominającego metal, pogrążonym w gęstej jak smoła ciemności, w którym – wedle naszej dotychczasowej wiedzy – znajdują się jedynie dwa prowizoryczne łóżka w postaci surowych poziomych płaszczyzn bez pościeli, wystających ze ścian niczym w jakiejś izbie wytrzeźwień.
Albo w grobowcu.
Mój Przyjaciel nazywa tę rzecz po imieniu. Idealnie opisując moje podświadome myśli – coś, co jest we mnie głęboko zapisane. Ideę wyrytą we mnie niczym dłutem w kamieniu. Stałą. Niezmienną. W którą chyba sam bym uwierzył, gdyby nie jej absurdalność, biorąc pod uwagę to, co widzę wokół, jak bardzo się boję i że czysto racjonalnie chcę się stąd wydostać, a przede wszystkim zrozumieć, co się z nami dzieje.
Ideę na nowo rozbudzającą we mnie jeden z największych lęków, towarzyszących mi od dwa tysiące czwartego roku, odkąd uciekliśmy z sekty _Droga_.
– Te głosy… – mówi Przyjaciel. – O-one… one powtarzają, że jestem tu, bo sam tego chciałem! Że to spełnienie moich marzeń!