Legenda o samobójstwie - ebook
Legenda o samobójstwie - ebook
Roy, główny bohater ebooka Legenda o samobójstwie Davida Vanna, dostaje od swojego ojca niespodziewaną propozycję. Ma spędzić z nim kilka miesięcy na bezludnej wyspie Sukkwan. Chłopak nie ma pewności, czy jest gotów opuścić na tak długi czas swoje miejsce zamieszkania i życie, do którego przywykł. Mimo wątpliwości postanawia przyłączyć się do ojca. Wyprawa nie potoczy się jednak tak, jak planowali. Sytuacje, z którymi przyjdzie się im zmierzyć, będą próbą dla ich relacji.
Ebook Legenda o samobójstwie Davida Vanna to opowieść o skomplikowanych relacjach rodzinnych i dylematach, jakie stawia przed nami los. To książka, która mimo oszczędnej formy, gwarantuje bogactwo emocji.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-949414-2-0 |
Rozmiar pliku: | 899 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
JAMESA EDWINA VANNA
(1940–1980)
Ichtiologia
Matka urodziła mnie na wyspie Adak, niewielkim kawałku skały i śniegu w odległym archipelagu Aleutów, przy krawędzi Morza Beringa. Ojciec odbywał dwuletnią służbę w marynarce jako stomatolog; poprosił o przydział na Alasce, ponieważ lubił myślistwo i wędkowanie, ale podejmując tę decyzję, najwyraźniej nic nie wiedział o Adaku. Moja matka, gdyby wiedziała, własnoręcznie wykreśliłaby tę jego prośbę. Jeśli miała wystarczająco dużo informacji, nigdy nie podejmowała złych decyzji.
Dlatego też nie zgodziła się, by jej rozpalone dziecko z żółtaczką zabrano z podziemnego szpitala wojskowego na Adaku i umieszczono w samolocie przez ponad sześć godzin czekającym na pasie startowym. Miałem czterdziestostopniową gorączkę, która rosła, więc lekarze i ojciec zalecali przetransportowanie mnie na stały ląd, do prawdziwego szpitala (podczas naszego pobytu na Adaku nikt nie przeżył tam nawet lekkiego zawału serca – nikt), ale matka odmówiła. Była pewna, czuła to, co mój ojciec zawsze opisywał jako zwierzęcy, instynktowny strach, że gdy tylko wzniosę się w powietrze, umrę. Umieściła mnie więc w zwyczajnej białej wannie wypełnionej zimną wodą – i tam przetrwałem. Rozkwitłem wręcz. Koloryt mojej pomarańczowej, plamistej skóry stopniowo się wyrównał; nabrała odcienia zdrowego dziecięcego różu, kończyny się rozluźniły i zacząłem machać nogami. Wtedy matka wyjęła mnie z wody i w końcu oboje zasnęliśmy.
Kiedy ojciec odpracował wyrok w marynarce, przeprowadziliśmy się na Ketchikan, wyspę w południowo-wschodniej części Alaski, gdzie ojciec kupił gabinet dentystyczny, a trzy lata później łódź rybacką. Była to nowa siedmiometrowa motorówka Uniflite z kabiną z włókna szklanego. Pewnego późnego piątkowego popołudnia ojciec (wciąż w lekarskim fartuchu pod kurtką) zwodował łódź, podczas gdy my kibicowaliśmy mu z brzegu. Wślizgnął się na swoje miejsce w porcie, a następnego ranka stał na krawędzi pomostu, spoglądając dziewięć metrów w dół przez czyste, lodowate alaskańskie wody na Snow Goose, która siedziała jak biała fatamorgana na zaokrąglonych szarych kamieniach na dnie. Ojciec nazwał łódź śnieżną gęsią, marzył bowiem o tym, że swoim białym kadłubem pofrunie nad falami, tyle że po zwodowaniu zapomniał wcisnąć korki spustowe. W przeciwieństwie do mojej matki nigdy nie widział i nie słyszał tego, co działo się pod powierzchnią.
Tamtego lata, kiedy w drodze powrotnej do portu frunęliśmy nad falami (ojciec kazał podnieść i wyczyścić Snow Goose, dowód na to, że upór czasami rekompensuje brak wyobraźni), siedziałem na otwartym, ale osłoniętym tylnym pokładzie z połowem halibuta z całego dnia i wzlatywałem z rybami w powietrze za każdym razem, gdy ojciec przepływał nad jedną falą i wgniatał się w kolejną. Halibuty leżały sobie płasko, jak szarozielone psy na białym pokładzie, a ich duże brązowe oczy spoglądały na mnie z nadzieją, dopóki nie walnąłem w rybią głowę młotkiem. Moim zadaniem było uniemożliwić rybom wyskoczenie z łodzi. W tych szerokich, płaskich ciałach kryła się bowiem niesamowita siła i porządnym machnięciem ogona potrafiły unieść się na trzydzieści, a nawet sześćdziesiąt centymetrów, aż migały ich białe brzuchy. Nawiązaliśmy nieme porozumienie: jeśli nie będą wyskakiwać, nie będę tłuc ich w głowę młotkiem. Czasami jednak, kiedy rejs robił się wyjątkowo szalony, aż wszystkich nas raz po raz wyrzucało w powietrze, a rybia krew i śluz pokrywały mnie całego, waliłem kilka razy na zapas, do czego przyznaję się ze wstydem. Inne halibuty z okrągłymi brązowymi oczami i długimi, krytycznymi pyskami widziały, co zrobiłem.
Kiedy cumowaliśmy po tych rejsach, matka wszystko dokładnie sprawdzała, korki spustowe też, a ojciec tylko patrzył. Bawiłem się, klęcząc na zniszczonych deskach pomostu, a raz zobaczyłem, jak z przewróconej zardzewiałej blaszanej puszki wypełza jakieś przerażające stworzenie. Na widok tych obrzydliwych barbarzyńskich nóg zawyłem, przechyliłem się do tyłu i wpadłem do wody. Szybko mnie wyłowiono i wrzucono pod gorący prysznic, ale nie zapomniałem tego widoku. Nikt wcześniej nie mówił mi o jaszczurkach – naprawdę nie wiedziałem o istnieniu gadów – ale zobaczywszy jedną po raz pierwszy, od razu wiedziałem, że to krok w złym kierunku.
Niedługo potem, miałem wtedy niecałe pięć lat, ojciec również zaczął wierzyć, że zawędrował w złym kierunku, wyruszył więc na poszukiwanie doświadczeń, których dotychczas – jak uważał – życie mu odmawiało. Moja matka była zaledwie drugą kobietą, z którą kiedykolwiek się spotykał, teraz do tej listy dodał jeszcze pomoc dentystyczną ze swojego gabinetu. Noce w naszym domu wkrótce wypełniły się lamentami o niewyobrażalnej dotąd treści i intensywności.
Ulotniłem się któregoś wieczoru, kiedy ojciec samotnie płakał w salonie, a matka tłukła rzeczy w ich wspólnej sypialni. Nie wydawała ludzkich dźwięków, ale potrafiłem nakreślić, jak porusza się po pokoju, wyobrażając sobie, co drewnianego właśnie pęka, szklanego się tłucze, gipsowego rozpada. Wymknąłem się w łagodny, wodnisty świat alaskańskiej nocy w deszczowym lesie, bezgłośnym, jeśli nie liczyć deszczu, i szedłem w piżamie drugą stroną ulicy, zaglądając w ciemne niskie okna salonów, podsłuchując pod drzwiami, aż pod którymiś usłyszałem mruczący dźwięk, do tej pory mi nieznany.
Przeszedłem dokoła na tył domu, otworzyłem zewnętrzne siatkowe drzwi i przycisnąłem ucho do zimnego drewna. Tutaj dźwięk zdawał się niższy, coś jakby jęk, ledwie słyszalny.
Drzwi były zamknięte, ale podniosłem gumowy róg wycieraczki i – tak jak u nas – leżał pod nią klucz. Wszedłem do środka.
Odkryłem, że buczący dźwięk dochodzi z filtra pompy w akwarium z rybkami. W samotnym chodzeniu po cudzym domu było coś okropnego, przemknąłem więc ostrożnie po linoleum i usiadłem na wysokim kuchennym stołku. Obserwowałem, jak rybki w pomarańczowo-czarne paski wsysają i je wypluwają. W akwarium były również większe kamienie: kawałki lawy z ciemnymi jaskiniami i zagłębieniami, z których wyglądało wiele malutkich okrągłych oczu, lśniących jak folia aluminiowa. Niektóre rybki miały jaskrawe czerwono-niebieskie ciała, inne jaskrawopomarańczowe.
Przyszło mi do głowy, że mogą być głodne. Podszedłem do lodówki, zobaczyłem ogórki konserwowe w plasterkach, otworzyłem słoik i przyniosłem go, żeby pokazać rybkom. Na pokrywie akwarium, z tyłu, znalazłem szpary i wrzuciłem przez nie kawałki ogórka, najpierw jeden czy dwa, potem cały słoik, plasterek po plasterku, w końcu wlałem również wodę, aż akwarium napęczniało i krople zaczęły spływać po ściankach.
Gapiłem się na błyszczące i dryfujące z rybkami plasterki ogórków – niektóre tonęły, wirując. Podskakiwały powoli nad jaskraworóżowymi i niebieskimi kamieniami poniżej. Rybki w pomarańczowe paski najpierw pływały jak szalone, kiedy wlewałem wodę, ale teraz i one poruszały się wolniej. Odrobinę przechylały się na bok, kilka odpoczywało na kamieniach. Inne co parę chwil wyciągały długie przezroczyste pyszczki nad powierzchnię i zasysały powietrze. Ich boczne płetwy drżały lekko jak zwiewna koronka.
Kiedy plasterki ogórków już osiadły, kołysały się niczym śpiące rybki tuż nad różowym i błękitnym żwirkiem, a prawdziwe rybki kołysały się obok w milczeniu, jakby leżały na łące z morskiej trawy i zanurzonych liści lilii wodnych. To był piękny obraz i w tym momencie piękna nachyliłem się do przodu.
Przycisnąłem dłonie i twarz do szyby, wpatrując się w nieme czarne jądro jednego z tych srebrzystych oczu. Miałem wrażenie, że ja również się unoszę, delikatnie kołyszę, jakby w pustce, i w tym ułamku sekundy zdałem sobie sprawę, że naprawdę czuję to kołysanie, i postrzegając, że postrzegam siebie, zrozumiałem, że ja to ja. Wytrąciło mnie to z równowagi, potem zapomniałem, co mnie wytrąciło, straciłem zainteresowanie rybami i klapiąc stopami po linoleum, wyszedłem znowu na miękki, ciemny deszcz.