Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Legioniści - ebook

Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
19 marca 2025
64,00
6400 pkt
punktów Virtualo

Legioniści - ebook

„Niewielu inspirowało innych pisarzy tak jak on” – to najczęściej spotykane podsumowanie twórczości Pera Olova Enquista. Ten wybitny szwedzki pisarz i dramaturg, doskonale znany również polskim czytelnikom, zyskał międzynarodowe uznanie książką, która – co za paradoks! – dopiero teraz ukazuje się w polskim tłumaczeniu. To właśnie „Legioniści” sprawili, że Enquista okrzyknięto „odnowicielem gatunku powieści dokumentalnej”, a sama książka doczekała się ekranizacji. Opowiada o ekstradycji bałtyjskich żołnierzy, wcielonych do armii niemieckiej, którzy w maju 1945 r. schronili się w Szwecji, by uniknąć sowieckiej niewoli. Podobnie jak dużo liczniejsza grupa Niemców zostali skierowani do obozów, a w listopadzie rząd szwedzki ogłosił, że wszyscy zostaną wydani Sowietom. Internowani protestowali wtedy głodówkami i samobójstwami, co odroczyło termin ekstradycji do stycznia 1946 r. Wtedy to, zapakowani na statek Biełoostrow, odpłynęli do ZSRS.
Wstrząsająca, oparta na ogromnym, niepublikowanym wcześniej materiale złożonym z dokumentów, dzienników, listów i utajnionych sprawozdań oraz – przede wszystkim – licznych wywiadach ze świadkami i uczestnikami zdarzeń książka Enquista jest przy tym wielkim dziełem literackim, co doceniło jury, honorując ją prestiżową Nagrodą Literacką Rady Nordyckiej.

Spis treści

Spis treści

Słowo wstępne. Åsne Seierstad 5

Legioniści. Przedmowa autora 11

Lato 13

Ränneslätt 137

Wymarsz legionistów 313

Powrót do domu 415

Epilog. Czerwiec 1990 505

Komentarze (wybór). Per Svensson 513

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8196-629-0
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SŁOWO WSTĘPNE
ÅSNE SEIERSTAD

Zaczęło się od poczucia dyskomfortu.

Jakby ślizgania się po powierzchni, lawiranctwa, niewnikania. Niedostatku dociekliwości. Dojmującego poczucia wstydu za nazbyt łatwe kompromisy.

Łatwizna. Słowo, które w wokabularzu Pera Olova Enquista zasługuje wyłącznie na pogardę. Ponieważ nic, dosłownie nic w jego życiu, ani w jego pisarstwie, nie było pójściem na łatwiznę.

Czemu skakać przez strumień tam, gdzie jest najwęższy?

Czemu wybierać szlak z najniższymi przeszkodami?

Skoro można wspinać się wysoko. Zaglądać pod każdy kamień. Zanurzać się we mgle.

„Omiń mnie”, mówi zawalidroga Krzywy w poemacie dramatycznym Ibsena Peer Gynt¹.

„Odpuść sobie, Peer! Dosyć tu w górach miejsca”.

Miejsca, albo też łatwych możliwości. Ani Peer, ani Per Olov nie poprzestają na tym, co banalne; zawsze dążą dalej. Peerem rządziły powab i pokusa. Pera Olova fascynują moralne dylematy i odpowiedzialność – pisarza, reportera, obywatela i bliźniego.

Pomysł na powieść dokumentarną Legioniści zrodził się z poczucia dyskomfortu, którego nie mógł i nie chciał „ominąć”. Był w 1966 roku w USA, gdzie solidaryzował się z ruchem praw obywatelskich, z Trzecim Światem, z walką przeciwko wojnie wietnamskiej. Brał udział w demonstracjach przeciw segregacji i rasizmowi w stanach Południa. I cały czas nękały go pytania: Dla kogo właściwie demonstruję? Robię to dla nich czy dla siebie? Jestem w tym czy jestem tylko gapiem?

Pewnego dnia spotkał Amerykanina, który kiedyś mieszkał w Szwecji i który nieoczekiwanie, agresywnie, wyrzucił z siebie, że Szwedzi mają jedyne na świecie obwoźne sumienie, wojażują jako profesjonalni moraliści. Nie mówią nigdy o własnych moralnych konfliktach. O niemieckich tranzytach². O wydaniu Bałtów.

To w nim utkwiło. Od dziecka słyszał opowieści o ekstradycji Bałtów; o tym, że bałtyjskich żołnierzy, którzy uszli do Szwecji, wysłano na pewną śmierć w stalinowskich łagrach, żeby podlizać się Sowietom. Tych, którzy w II wojnie światowej walczyli po stronie Niemców, w Związku Sowieckim traktowano jako zdrajców.

Ekstradycja Bałtów stała się szwedzką traumą. Kolejną po tej jeszcze głębszej traumie – neutralności podczas II wojny – kiedy to Szwecja z ociąganiem, i tylko na niewielką skalę, chroniła ludzi uciekających od nazistów. Per Olov Enquist, czy też śledczy, jak nazywa siebie w książce, przeżywa szok za szokiem, szperając w archiwach i widząc raz po raz, jak Żydom i komunistom ubiegającym się o wizę odmawiano wjazdu do kraju, który później uzna sam siebie za moralne mocarstwo – jedyne na świecie obwoźne sumienie.

To byli ludzie, których później miano deportować, palić, mordować w obozach zagłady na tyłach teatru wojny. Szwecja chciała, by wojna ją ominęła.

Wyrzuty sumienia szwedzkiego rządu i obawy, by nie narazić się Związkowi Sowieckiemu, który poniósł takie olbrzymie straty, stworzyły nową traumę. Bałtyjskich żołnierzy, którzy po wojnie szukali schronienia w Szwecji, deportowano w styczniu 1946 roku, wbrew głośnym protestom różnych warstw szwedzkiego społeczeństwa.

Co się stało?

To dla pisarza dokumentalisty najważniejsza kwestia. Najpierw musi on zebrać fakty. Zanim zapyta się dlaczego, należy wiedzieć co. Enquist z uwagą szuka prawdy, konkretu, który da się udowodnić. Żaden szczegół nie jest zbyt drobny, aby mu się przyjrzeć. Czyta listy, które nie dotarły do rąk adresatów. Odwiedza zamknięty już obóz. Przeprowadza głodówkę, żeby dowiedzieć się, jak strajk głodowy osłabia ciało. Do wszystkich, którzy mogli coś pamiętać, odtworzyć jakąś sytuację, przypomnieć sobie jakiś detal – dzwonił i jeździł, szedł ich tropem. Najpierw w Szwecji. Później w Związku Radzieckim. Tak jakby w żyłach miał płynną ciekawość.

Legioniści to wademekum wytrwałości, oddania i cierpliwości. Literacka siła Enquista, jego precyzja w doborze słów i rytmu. To coś, co sprawia, że ja dziś, pięćdziesiąt lat po publikacji, daję się tej narracji ponieść, w poczuciu, że znajduję się w centrum wydarzeń. To ma znaczenie teraz, teraz mnie to dotyka. Muszę podążać dalej, strona po stronie, bo chcę się dowiedzieć i spróbować pojąć, co się właściwie stało.

Często spostrzegam ze zdumieniem, że prawdziwe życie przewyższa uniwersum wyobraźni. Mistrz Enquist pokazywał nam to w swoich książkach, raz za razem. Także tu, w swoim wybitnym dziele, Legioniści, dzięki któremu po raz pierwszy zyskał uznanie za granicą. Żołnierz, który ołówkiem wybija sobie oko, żeby uniknąć deportacji, w powieści byłby może zbyt plakatowy. Skoro to wydarzyło się naprawdę, jego ból staje się moim. Jakbym na chwilę straciła wzrok w tym, co już nie jest okiem, tylko krwawiącą dziurą. Te samobójstwa. Utracona miłość. Amputowana młodość.

Przez całą książkę Enquist podąża za swoimi postaciami prawie maniakalnie. Kładzie się spać nękany troską o nich. Czy żyją? Czy przeżyli?

Ciągle nie daje mu spokoju, czy swoim dochodzeniem nie wyrządza komuś krzywdy. Martwi go to, więc anonimizuje, chroni, ale nie daje za wygraną, bo prawda musi wyjść na jaw. Czasami pisarz trzyma mnie za rękę, prowadzi podczas lektury, pokazuje mi, jak postępował, gdzie szukał, pokazuje sporządzone notatki, ludzi, których odwiedził. Ale czasami też mu się nie udaje, tak jak to często bywa ze mną – że nie docieram, nie rozumiem, chybiam sedna. Czy właściwie odczytuję tego człowieka? Rozumiem sens jego słów? – pyta pisarz. Bez tego wątpienia nie ma prawdziwego śledztwa.

Kardynalny błąd reportera to zdecydować się za wcześnie. Uznać, że się wie, z kim się ma do czynienia, jeszcze przed spotkaniem człowieka. Niektórzy przestają słuchać, zanim jeszcze w ogóle zaczęli. W Legionistach Enquist postawił na otwartość – całkowitą. Roztrząsał drobiazgowo wszystko, co usłyszał, często w obawie, że coś pojął opacznie, że ktoś mógł go oszukać czy zwieść na manowce. Albo jeszcze gorzej: że sam wsłuchał się w swoje przesądy. Jeśli sam siebie podejrzewał o uprzedzenia wobec kogoś, to się o tym dowiadujemy. Dzięki temu ja, jego czytelniczka, sama jestem w stanie osądzić, poznać, wżyć się w cudze życie; wejść w rzeczywistość odmienną niż nasza – w życie w kraju ściśniętym między mocarstwami, w czasie między wojnami i okupacjami. Autor stawia pytanie, jak to było być tymi ludźmi, lecz także jak to było być tymi szwedzkimi ministrami, którzy podjęli decyzję o wydaniu Bałtów.

Nie jest sędzią. Nie feruje wyroków. Jest tylko śledczym. Tym samym książka otrzymuje jedynego sędziego, jakiego książka może mieć: czytelnika.

Czy osądza sam siebie?

Czy można przypuszczać, że wstyd i potrzeba pokuty za swoją moralną beztroskę przestają go nękać, kiedy poznaje fakty?

Zdaje się, jakby dokumenty były dla niego wyzwoleniem. One są właściwymi bohaterami książki. Bo ludzkie wspomnienia często bywają przeceniane, uformowane przez tyle warstw adaptacji. Dokumenty natomiast…

Konkretne fakty, które można zweryfikować ex post, oraz pytania, co się właściwie dzieje i co się zdarzyło, nigdy nie były tak ważne jak dziś. Żyjemy w świecie i czasie, w którym masa informacji jest większa – i łatwiej dostępna – niż kiedykolwiek przedtem. Mimo to nie umiemy się co do niej zgodzić. Fałszywe fakty, fałszywe wiadomości, prawdy indywidualne. Dowody można zbyć, mówiąc: ja w to nie wierzę.

Badania Pera Olova Enquista sprawiają, że nie możemy odwrócić wzroku i – ominąć. Zagłębił się w historię po to, żeby zrozumieć przeszłość i żeby zrozumieć własny czas. Bez faktów znajdujemy się w królestwie mitów. Och, jakże śledczy tej książki nienawidzi mitów i fam, i łatwizny. Ale dokonał także czegoś więcej. Utorował drogę przyszłości. Upierał się, że powinniśmy wiedzieć, co stało za decyzjami w przeszłości. Umożliwia to bardziej trzeźwe spojrzenie wstecz, ale też i przed siebie. Bez rozliczenia się i pojednania z błędami przeszłości niemożliwa jest autentyczna przyszłość. Przede wszystkim musimy wiedzieć.

Jego pytania i poczucie dyskomfortu doprowadziły go także do głębszej, egzystencjalnej kwestii: Jak stałem się tym człowiekiem, którego widzę w lustrze? Czy moje zaangażowanie jest prawdziwe, czy jest moralnie słuszne? Co robię z moim życiem?

Kiedy mówiono mu, żeby odwrócił wzrok, odpuścił sobie i ominął, gdy przyjaciele mówili mu, że już wystarczy – Per Olov Enquist nieugięcie szedł prosto przed siebie. To „już wystarczy” nigdy nie stało się jego gwiazdą przewodnią.

Uważnie przeszukując przeszłość, wertując każdą kartkę papieru, która budzi jego niepokój, bada dla nas ciąg dalszy, to, co mamy przed sobą. Przyszłość. W tym tkwi wielkość tej książki.LEGIONIŚCI
PRZEDMOWA AUTORA

Jest to powieść o ekstradycji Bałtów, ale jeżeli określenie „powieść” kogoś razi, można zastąpić je słowem „reportaż” albo „książka”. Usiłowałem aż do drobnych, nic nieznaczących szczegółów trzymać się ściśle rzeczywistości: jeżeli mi się nie udało, to raczej z winy mojej nieudolności niż intencji. Opisywane tu zdarzenia są prawdziwe, występujące osoby istnieją albo istniały, nawet jeżeli w wielu przypadkach byłem zmuszony chronić tych czy innych, używając fikcyjnych inicjałów.

Zdecydowałem się nie przytaczać, strona po stronie, źródeł i dokumentów. W powieści oparłem się jednak na bardzo obszernym materiale źródłowym. Poza tym wszystkim, co już wydano i napisano o tej ekstradycji, korzystam także z obszernego materiału niepublikowanego – z dokumentów, dzienników, listów i utajnionych sprawozdań. Przede wszystkim jednak podstawą książki są moje liczne wywiady ze świadkami i uczestnikami zdarzeń, przeprowadzone w latach 1966–1968 w Szwecji, Danii, Anglii i sowieckiej Łotwie.

Dziękuję wszystkim, którzy mi pomagali w pracy, udostępniali nieznany wcześniej materiał, udzielali istotnych informacji. Wielu z nich rozczaruje całościowy obraz, jaki wynika z tego śledztwa, zawiodą się na mnie. Moim zamiarem było przedstawienie w pełni obiektywnego i precyzyjnego obrazu tej wyjątkowej w szwedzkiej historii współczesnej politycznej afery. Jak się okaże, nie udało mi się pokazać tego obiektywnego obrazu. Nie sądzę, że jego przedstawienie jest możliwe.

Nie chodziło mi w pierwszym rzędzie o wzniesienie pomnika bałtyjskiej tragedii. Chciałem natomiast opisać, najdokładniej jak to możliwe, szwedzki dylemat.

Per Olov Enquist1

Ta historia, opowiedziana pokrótce, wygląda tak:

W ciągu dwóch pierwszych tygodni maja 1945 w związku z końcem wojny przybyło do Szwecji wielu niemieckich żołnierzy. Przybyli głównie ze wschodu, ponieważ w żadnym razie nie chcieli oddać się w niewolę Rosjan. Przypłynęli z krajów bałtyckich, głównie z kotła kurlandzkiego³ na Łotwie, ale także i z Gdańska. Było ich koło trzech tysięcy i natychmiast zostali internowani. Znalazła się wśród nich nieliczna grupa Bałtów, którzy trafili do niemieckiej armii po części jako ochotnicy, po części zaś wcieleni przymusowo.

Bałtyjscy legioniści przybyli dwiema drogami. Z Łotwy na wschodnie wybrzeże Gotlandii i z Gdańska przez Bornholm do Ystad. Tylko jeden z nich przyleciał samolotem. Wylądował pod Malmö, a osiem miesięcy później popełnił samobójstwo na portowym nabrzeżu w Trelleborgu. Było to w sumie 167 ludzi, w tym siedmiu Estończyków, 11 Litwinów i 149 Łotyszów. Wszyscy nosili niemieckie mundury.

Tych, którzy przypłynęli na Gotlandię, internowano w obozie pod Havdhem, a na początku października wysłano via Rinkaby w Skanii do obozu zbiorczego Ränneslätt pod Eksjö. Kontyngent z Ystad skierowano do miejscowości Bökeberg, koło Svedali, a dwa tygodnie później do Ränneslätt. W listopadzie rząd powiadomił, że wszyscy zostaną wydani Rosjanom. Internowani protestowali wtedy głodówkami i samobójstwami, co odroczyło termin ekstradycji do stycznia 1946. 25 stycznia 1946 roku bałtyjskich legionistów wydano w ręce Sowietów. Do tej chwili grupa stopniała do 146 ludzi. Statek, którym ich wywieziono, nazywał się Biełoostrow. Na liczbę tych 21, których nie wydano, złożyli się zmarli, ciężko ranni, chorzy lub zbyt osłabieni, aby przetrwać transport; kilku zwolniono także z innych przyczyn.

Czas spędzony w Szwecji to w sumie osiem miesięcy. Oto cała historia w dużym skrócie.

Sytuacja, którą wstępnie można nazwać ekstradycją Bałtów, nie powstaje jednak w maju 1945 roku, tylko o wiele wcześniej. Niemniej narasta szybko jesienią 1945, osiąga względną kulminację w listopadzie 1945 i jeszcze jedną w styczniu 1946. Nie kończy się, rzecz jasna, na tym, ponieważ jeszcze w 1968 roku ciągle żyje i ewoluuje. Nie da się jej opisać całej, nie da się jej ogarnąć obiektywnie, najwyżej rzeczowo, i wciąż się zmienia, w zależności od tego, jak chce się jej użyć. Tematem tej książki jest pewien wycinek ekstradycji Bałtów, okres od 1945 do 1968 roku.

Na Gotlandię pierwsi dotarli już 5 maja, ale większość kilka dni później. Do przystani w Katthammarsviku przybili nocą z 8 na 9 maja, na sześciometrowej, na wpół zdezelowanej łodzi rybackiej. Udało im się wpłynąć do małego portu w tym samym czasie, kiedy inna łotewska łódź przybiła o kilometr dalej, na południe od osady. Obie łodzie wylądowały prawie jednocześnie. Było już późno, w porcie ani żywego ducha. Wyłączyli silnik i łódź sunęła cicho ku nabrzeżu. Samotna żarówka była jedynym oświetleniem portu, oświetlała kawałek przystani i w jej blasku mężczyźni na łodzi ujrzeli kontury domów i gdzieniegdzie rozświetlone okna. Dwadzieścia lat później ich wspomnienia są mgliste, pozostały niewyraźne wrażenia. „Byliśmy zmęczeni”. „To była jakaś przystań czy jakaś osada”. „Był późny wieczór, przyszli szwedzcy żołnierze”.

Ze szwedzkiej perspektywy przedstawiało się to trochę wyraźniej. Łódź stała teraz nieruchomo, przy pomoście. Na pokładzie ciemne postacie, w mundurach. To były niemieckie mundury. Żadnej widocznej broni. Na nabrzeżu zebrało się już kilku ludzi. Ktoś z nich zawołał w stronę łodzi, po niemiecku. Odpowiedziano mu.

Łódź miała spore zanurzenie, wyglądała na uszkodzoną. Po kwadransie oczekiwania zjawili się szwedzcy żołnierze. Pierwszy, który nadjechał, położył swój rower, podszedł do nabrzeża, popatrzył na rybacką łódź, zobaczył mężczyzn w mundurach, przez moment się zawahał, a potem krzyknął wysokim jasnym głosem: „Halt!”. Gdy za plecami usłyszał stłumiony chichot, odwrócił się niepewnie i zobaczył, że nadjeżdżają pozostali.

Zaczęto wyprowadzać uchodźców na ląd.

Mężczyźni z łodzi mieli parodniowy zarost, ale nie byli całkiem wycieńczeni. Większość z nich przedstawiła się jako Niemcy. Trzech stwierdziło, że są Łotyszami. Nie było czasu na żadną rejestrację. Żołnierz, który zawołał „Halt!”, pochodził z Sigtuny, nie przypomina sobie z tego zdarzenia nic więcej. Rybacką łódź już nazajutrz przeniesiono gdzie indziej.

Łotewski podpułkownik, Karlis Gailitis, przypłynął łodzią do Slite, gdzie tamtejszy prokurator okręgowy zaproponował mu, że potraktuje go jako uchodźcę cywilnego. Gailitis stwierdził jednak stanowczo, że chce być zarejestrowany jako wojskowy i traktowany stosownie do swojej rangi. Wtedy wysłano go – jako wojskowego – do obozu dla internowanych w Havdhem.

Przez cały dzień 9 maja na wschodnim wybrzeżu Gotlandii wiał lekki wiatr, 3 stopnie w skali Beauforta, było słonecznie i bezchmurnie, wieczorem zachmurzyło się od wschodu i wiatr przybrał na sile. Późnym wieczorem odnotowano dość silny wiatr z północy. O godzinie 23:15 załoga latarni na cyplu Faludden zauważyła racę ratunkową na pobliskiej rewie. To była noc z 9 na 10 maja. Pokój trwał już niemal dwie doby. Raca świeciła słabo, lecz uparcie, niewielki jasny punkt w wichurze i mroku. Nietrudno było zgadnąć, że coś się zdarzyło.

Zeszli do łodzi i odbili.

Na morzu mocno kołysało, niełatwo było wypłynąć, ale się nie pomylili. W świetle latarek zobaczyli na rewie dwa statki. Jeden wyglądał na holownik, okropnie zniszczony, niemalowany i wyraźnie uszkodzony. Ale na dziobie widać było nazwę: Gulbis. Drugi był promem motorowym. Ten, bodaj jeszcze bardziej zdezelowany, leżał głęboko zanurzony, przylegał burtą do rewy, ale nie był w stanie się ruszyć. Silnik się dławił i szarpał gwałtownie, a na pokładzie promu widać było szereg cieni kurczowo czepiających się siebie nawzajem i na wpół złamanego relingu.

Raca paliła się na dziobie holownika. I holownik jakby zaroił się nagle od ludzi. Nie był duży, ale musiało być na nim ponad 100 mężczyzn. Wszyscy w mundurach. Mówili po niemiecku, chcieli na ląd, mówili, że mają ze sobą wielu rannych.

Wskazywali na prom: kilka cieni leżało tam na pokładzie – ranni, umierający albo martwi. Zdawało się, że nikt nie zwraca na nich uwagi. Wszyscy stali stłoczeni przy relingach i trzęsąc się z zimna, patrzyli, jak próbuje zbliżyć się do nich łódź pilota. Temperatura plus 3 stopnie. Silny wiatr północno-wschodni.

Udało im się zacumować przy promie. Pierwszy wskoczył niemiecki oficer, natychmiast usadowił się na rufie łodzi i nie chciał się stamtąd ruszyć. Wyglądał na przemarzniętego.

Łódź pilotowa wypłynęła o 23:20, pierwszego wzięła na pokład o 00:20, na ląd przybyła z pierwszą turą dokładnie o 01:30. W godzinach rannych prom, szarpiąc coraz gwałtowniej, wbijał się w rewę. Nie ulegało wątpliwości, że prom trzeba ewakuować w pierwszym rzędzie, nim zatonie. Załoga holownika musiała zaczekać. Wiatr nagle zmienił się na południowy, zrobiła się wysoka, krótka fala i o 4:00 nad ranem prom nabrał ostatecznie wody i zatonął. Spora część sprzętu poszła na dno, ale ludzi uratowano. O 5:00 rano wszyscy znaleźli się na lądzie. Było już jasno, wciąż pochmurnie, ciągle wiał silny wiatr, poranne światło było zimne. Wszyscy straszliwie marzli, nad całym wybrzeżem zaległa szara, zimna wilgoć.

Wezwano pomoc, i pomoc nadeszła. Teraz już mieli dach nad głową, kilka namiotów, mogli się przespać i dostali jeść. Holownik przy rewie zdawał się teraz bardzo mały, prawie krył się za grzebieniami fal, mały, czarny i nieistotny. Miał tam na rewie zostać jeszcze parę tygodni. Nikt nie miał czasu się nim zająć.

Znaleźli go dwie doby wcześniej, w łotewskiej Windawie (Ventspils). Spełnił już swoje zadanie, teraz był na złom.

Kiedy przeliczono żołnierzy z wraku, stanęło na okrągłej liczbie 150. Pierwotnie było ich więcej, według jednego z oficerów poprzedniego dnia wyrzucono za burtę 33 zmarłych. „Niewykluczone, że było wśród nich także trochę rannych”.

Na pytanie, dlaczego tak się stało, powiedział, że wiał bardzo silny wiatr, prom miał za duże zanurzenie, fale bez przerwy zalewały pokład i musieli płynąć z falami prosto w burtę.

Siła wiatru na wschodnim wybrzeżu Gotlandii dnia 9 maja 1945 roku wahała się od trzech do pięciu stopni w skali Beauforta. Wiatr był północny i północno-wschodni.

Ośmiu żołnierzy oświadczyło, że są obywatelami Łotwy. Było to czterech oficerów i czterech młodych, szesnasto-, siedemnastoletnich chłopców.

Historię chłopców najłatwiej zrelacjonować.

W sierpniu 1944 roku wcielono ich przymusowo do niemieckiej armii. Nie musieli służyć na froncie, bo mieli ledwie po szesnaście lat, nie byli przeszkoleni i nie umieli obchodzić się z bronią. Służyli na tyłach frontu, w Luftwaffe.

W marcu 1945 znaleźli się w Windawie, na wybrzeżu. W kotle kurlandzkim panował wtedy chaos, pierścień okrążenia zaciskał się coraz bardziej, od miesięcy wszystkie drogi lądowe na zachód były odcięte, wszystkie porty pełne kutrów rybackich, złomu, żelastwa, zatopionych wraków, bagaży, uciekinierów. Wielu Łotyszów miało dobre powody, by uciekać – wśród nich także cywile, ponieważ w czasie okupacji współpracowali blisko z Niemcami. Wielu nie miało powodu, lecz i tak uciekali, wszyscy bali się Rosjan. Większość z tych, co nosili mundury, próbowała uciec. Niektórym się to udało.

Szesnastoletni chłopcy, których siłą wcielono do niemieckiej armii, mieli przed sobą kilka możliwości. Niektórym las wydawał się najlepszym wyjściem. Aparat niemieckiej propagandy do ostatniej chwili pracował efektywnie, napawał otuchą i przekonywał, że obecny odwrót to tylko manewr taktyczny. Niemcy mieli wrócić.

8 maja, koło południa dowiedzieli się, że Niemcy skapitulowały. To był szok, powrót Niemców zdawał się przecież całkiem realny. Teraz rozpłynął się we mgle, a kiedy odwrócili głowy, ujrzeli, jak się materializuje inna mgła: Rosjanie byli w odległości kilku godzin.

Zeszli do portu. Teraz był prawie pusty, u nabrzeża cumował tylko jeden statek. Holownik, który kiedyś musiał być kutrem rybackim, ale został przebudowany. Nazywał się Gulbis. Z komina smużył się dym, basen portowy był cały zagracony, jeden wrak do połowy wystawał z wody, pływały deski, kanistry po oleju, martwe ptaki, jakiś mężczyzna leżał w wodzie z twarzą w dół – wszystko przenikał jakiś nierealny spokój.

Nabrzeże, przy którym stał Gulbis, było częściowo zniszczone przez ostrzał. Niemieccy żołnierze wchodzili na pokład, jak się zdawało, całkiem bez pośpiechu. Nie było już innego wyjścia. Stanęli na końcu kolejki, weszli na pokład jako ostatni, mieli niemieckie mundury i broń. Po dwóch godzinach statek opuścił Windawę.

Odejście nastąpiło o 20:00, 8 maja 1945. Gdy wypłynęli na szerokie wody, spostrzegli, że nie są sami. Byli ostatni, lecz nie sami. Przed nimi, w drodze na południowy zachód, do Niemiec, płynął długi rząd kutrów i łodzi, w większości bardzo małych, lecz między nimi także wielki parowiec pasażerski. Statków musiało być z pięćdziesiąt, może więcej. Siedzieli na pokładzie, patrząc, jak sylwetki łodzi powoli zacierają się w zmierzchu, nadciągającym od wybrzeża Łotwy. Ląd wkrótce zniknął im z oczu. Potem mrok zapadł szybko, wpłynęli we mgłę, nie dobiegał ich z zewnątrz żaden dźwięk. Nocą jeden z silników się zaciął, ale udało im się go naprawić.

Gdy nadszedł świt, nie widzieli już innych statków. Koło 9:00 nagle usłyszeli gwałtowne detonacje, na południu widzieli dymy i blask ognia. Godzinę później zobaczyli na horyzoncie ruski okręt, z kursem na północ. Wyglądał na torpedowiec, zatrzymano silniki i czekano w ciszy. Torpedowiec popłynął dalej, nie zwracając na nich uwagi. O 3:00 po południu zobaczyli następny statek.

To był duży prom, który stał w miejscu. Najwyraźniej uległ awarii i raz po raz zalewały go fale. Na pokładzie miał niemieckich żołnierzy, mogło ich być około 50. Poza tym mieli jeszcze pewną liczbę rannych. Przeżyli atak rosyjskiej marynarki, dostali parę ciężkich trafień i wielu zginęło, ale Rosjanie ruszyli w pościg za innymi, już nie dbając o nich.

Rzucili cumę i wzięli prom na hol. I teraz zmienili kurs – w stronę Gotlandii. Silnik po lewej stronie promu jeszcze działał, choć niedostatecznie, i gdy przestał pracować, została już tylko godzina, nim zobaczyli szwedzki brzeg. Potem morze się jeszcze bardziej rozhuśtało, sytuacja na przeładowanym i głęboko zanurzonym promie jeszcze się pogorszyła. Z holownika widziano, jak co jakiś czas załoga promu taszczyła ciała do relingu i wyrzucała je za burtę.

O 20:00 dostrzeżono szwedzkie wybrzeże. Ktoś zobaczył latarnię i skierowano się w jej stronę. Dopłynęli około 23:00. Holownik osiadł na mieliźnie. Było już późno, morze się burzyło, fale wdzierały się na pokład, okropnie marzli, osadzono holownik na rewie i zapalono racę.

Ci, co przybyli na Gotlandię, nie byli pierwszymi przybyszami ze wschodu. Pierwsi byli cywile.

O strumieniu cywilnych bałtyjskich uchodźców, uciekających na Gotlandię w ostatnim roku wojny, istnieje wiele świetnych i prawdziwych historii: o małych flotach kutrów, finansowanych przez Szwedów, o „małej kościelnej firmie armatorskiej”, o karteczkach z podaną datą i pozycją geograficzną, przekazywanych przez anonimowych, tajemniczych mężczyzn, o tym, że statek matka, należący do marynarki, kotwiczył przy brzegach Gotlandii i kutry mogły przy nim tankować, o tym, jak przewieziono 30 tysięcy uchodźców. Byli wśród nich naziści, byli skrajni konserwatyści, niektórzy kolaborowali z Niemcami, wielu tylko bało się Rosjan. Niektórzy mieli się czego bać, inni już niekoniecznie. Sporo inteligentów, lecz w większości zwykli robotnicy. Dla niektórych ucieczka stanowiła jedyne wyjście, dla innych nie, większość uciekała i tak. Najlepsza z historii, ta także prawdziwa, mówi o tym, jak Kościół szwedzki i królewska marynarka, ręka w rękę, jesienią 1944 roku w dwa tygodnie przewieźli przez morze ponad 700 Bałtów. Opowieść tę śledczy usłyszał w zaufaniu, nie może jej zrelacjonować.

Tak czy inaczej: przypłynęli. Stanowią element gry w tym sensie, że w 1945 było w Szwecji ponad 30 tysięcy Bałtów, że żyli na wolności i mogli odegrać jakąś rolę. Kiedy w maju 1945 spłynęła ostatnia, cienka struga uchodźców, bałtyjscy wojskowi, nie byli pierwsi.

Przybijali wzdłuż całego wschodniego wybrzeża Gotlandii, w małych łodziach. Większość z nich to byli Niemcy. O 8:00 rano 11 maja 1945 roku przyjęto na Gotlandii 542 niemieckich wojskowych. Wśród nich była „niewielka grupa” narodowości bałtyjskiej.

Wszyscy zostali przewiezieni do obozu dla internowanych pod Havdhem, na Gotlandii. Przyjęto ich bardzo dobrze. „Szwedzcy oficerowie byli bardzo uprzejmi, kilku mówiło po niemiecku. Ugościli nas i obiecali, że wkrótce nas wyślą do strefy brytyjskiej”. Ze szwedzkimi oficerami „miło się gawędziło”. Oficerów przewieziono autami osobowymi, pozostałych autobusami. Nastrój panował dobry.

W niedzielę 13 maja napływ uchodźców zaczął maleć. Tego dnia wieczorem dotarło na Gotlandię 14 niemieckich żołnierzy. Osiedli na mieliźnie pod Storsudret na południowym krańcu wyspy. Przypłynęli uszkodzoną łodzią ratunkową, wiosłując całą drogę z kotła kurlandzkiego. Byli zupełnie wycieńczeni. Zajęto się nimi i szybko doszli do siebie. Wysłano ich do Havdhem. Trzej z nich byli Bałtami.

We wtorek 15 maja przybyła już ostatnia grupa. Przypłynęli pontonem i wylądowali pod Grynge w parafii Gammelgarn. Na łodzi było siedmiu ludzi. Przywiosłowali aż z Łotwy, wszyscy byli żołnierzami. Wysłano ich najpierw do szpitala w Lärbro, żeby ich zbadać.

Jeden z mężczyzn miał koło 35 lat, zaczesaną do tyłu blond czuprynę, głęboko osadzone jasne oczy, mówił świetną niemczyzną, ale twierdził, że jest Łotyszem. Bardzo uważnie śledził proces rejestracji, wdał się w rozmowę z paroma szwedzkimi lekarzami, był bardzo grzeczny w sympatyczny i dyskretny sposób. Często się uśmiechał.

Przedstawił się jako Elmars Eichfuss-Atvars.

Nie był ranny, doszedł do siebie szybko, dzięki świetnej kondycji fizycznej. Twierdził, że jest lekarzem. Po paru dniach wysłano go do obozu w Havdhem, do rejestru został wpisany jako ostatni z tej siódemki, był ostatnim z tych, którzy przeprawili się przez morze. To było 15 maja 1945 roku pod Grynge w Gammelgarn, na Gotlandii.KOMENTARZE (FRAGMENTY)
PER SVENSSON

MARSZ DO JACKSON W MISSISIPI: Jedno z decydujących wydarzeń w historii amerykańskiego ruchu na rzecz praw obywatelskich. Afroamerykański aktywista James Meredith w proteście przeciwko segregacji i dyskryminacji zainicjował w czerwcu 1966 marsz z Memphis w Tennessee do Jackson w Missisipi. W drugim dniu marszu dokonano zamachu na życie Mereditha, po którym trafił do szpitala z ranami postrzałowymi. Marsz przeciw strachowi (The March Against Fear) urósł teraz do potężnej, masowej demonstracji. Jednym z jej uczestników był Martin Luther King. Innym – młody radykał, Stokely Carmichael, który w jednym z przemówień użył słynnego dziś hasła „Black power”. Walka o prawa obywatelskie wkroczyła tym samym w nową, bardziej wojowniczą fazę, w której znaczące rolę odegrali: Malcolm X, Angela Davis, Czarne Pantery, pięściarz Muhammad Ali – któremu w 1967 roku odebrano tytuł mistrzowski, kiedy odmówił służby wojskowej w Wietnamie – czy gwiazdy sprintu, Tommie Smith i John Carlos, którzy na olimpiadzie w Meksyku, w październiku 1968, na podium zwycięzców podnieśli zaciśnięte pięści w pozdrowieniu „Black power”…------------------------------------------------------------------------

¹ Krzywy – tak w klasycznych polskich przekładach Peera Gynta (z niem.). Mityczny stwór (w norw. oryg. Böjd) ukazujący się czasem w postaci węża – u Ibsena symbol oportunizmu – powinien raczej nazywać się Zgięty albo Kręty. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

² Podczas II wojny światowej przez Szwecję szły niemieckie tranzyty na front wschodni.

³ Kocioł kurlandzki – w czasie II wojny światowej teren wzdłuż północno-zachodniego wybrzeża dzisiejszej Łotwy, na którym okrążone przez Armię Czerwoną siły niemieckie stawiały opór od października 1944 aż do kapitulacji w maju 1945.

⁴ Hjalmar Gullberg (1898–1961) – szwedzki poeta i tłumacz; nieuleczalnie chory, popełnił samobójstwo, topiąc się. Pałacyk Bökeberg należał do jego narzeczonej.

⁵ Marsz do Jackson w Missisipi zob. komentarz Pera Svenssona, h.: Marsz do Jackson w Missisipi, s. 524.

⁶ Stokely Carmichael (1941–1998) – czarnoskóry amerykański aktywista ruchu praw obywatelskich; ukuł hasło „Black power”; zob. komentarz Pera Svenssona, h.: Marsz do Jackson w Missisipi, s. 524.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij