Lincoln Highway - ebook
Lincoln Highway - ebook
NOWA POWIEŚĆ AMORA TOWLESA, AUTORA „DŻENTELMENA W MOSKWIE”
DROGA NIE ZAWSZE PROWADZI NAS TAM, GDZIE CHCEMY. ALE CZASEM TRZEBA DAĆ SIĘ JEJ PONIEŚĆ.
Emmett Watson właśnie wyszedł z poprawczaka. Wraca na rodzinną farmę w Nebrasce, gdzie czeka na niego młodszy brat, długi po ojcu i błękitny studebaker – jego jedyny majątek. Emmett ledwo skończył 18 lat, a już może liczyć tylko na siebie.
Chce zabrać brata do słonecznej Kalifornii, gdzie zaczną wszystko od nowa. Może nawet uda im się odnaleźć matkę, która lata temu bez słowa wyjechała do San Francisco? Ale przewrotny los sprawia, że Emmett i Billy muszą wyruszyć w przeciwnym kierunku. Do Nowego Jorku – miasta, gdzie początek bierze legendarna autostrada Lincolna, pierwsza droga łącząca ze sobą dwa krańce Ameryki.
Nowa, długo wyczekiwana powieść Amora Towlesa to zapierająca dech w piersiach odyseja przez Amerykę lat 50., gdzie spotykamy całą plejadę postaci znanych z amerykańskiej prozy najwyższej klasy: włóczęgów, bon vivantów, hochsztaplerów i wędrownych kaznodziejów. To także urzekająca historia o dorastaniu, o długach, które wcześniej czy później będziemy musieli spłacić, i o tym, jak łatwo jest zbłądzić, gdy w gorączce podróży zgubimy swój moralny kompas.
OPINIE O KSIĄŻCE AMORA TOWLESA „LINCOLN HIGHWAY”
To książka o przyjaźni i przygodzie, w której kilometry mijają niepostrzeżenie, a strony przewraca się szybko. Przez dziesięć fascynujących dni historia czterech chłopców rozwija się, wywija, rozrywa i skleja z powrotem. W przerwach od lektury i tak będziecie się martwili o jej bohaterów, więc równie dobrze możecie zostać w fotelu i czytać dalej.
Ann Patchett, autorka Domu Holendrów i Stanu zdumienia
Przepięknie napisana.
„Washington Post”
Zadziwiająco wszechstronny autor Dobrego wychowania i Dżentelmena w Moskwie powraca z amerykańską powieścią łotrzykowską, która niechybnie przejdzie do klasyki.
„O Quarterly”
Urzekająca odyseja.
„People”
„Lincoln Highway” Amora Towlesato szalona podróż przez całe Stany, wypełniona niezapomnianymi postaciami, zapadającymi w pamięć sceneriami i suspensem. Od tej powieści nie będziecie mogli się od oderwać.
„Time”
Prawdziwa jazda bez trzymanki. Wyruszcie w tę zachwycającą mistrzowską podróż! Lincoln Highway to powieść elegancko skonstruowana i szalenie wciągająca.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8619-1 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Żałujcie, że nie widzieliście miny Emmetta, kiedy się zorientował, kto stoi w drzwiach. Sądząc po jego wyrazie twarzy, można by pomyśleć, że wyskoczyliśmy jak diabeł z pudełka.
W latach czterdziestych był pewien artysta specjalizujący się w ucieczkach, znany jako Kazantikis. Podczas trasy niektórzy dowcipnisie lubili go nazywać przygłupim Houdinim z Hackensack, jednak to było nie fair. Wprawdzie pierwszej połowie jego występu dużo brakowało do doskonałości, ale za to finał był istnym majstersztykiem. Kazantikis kazał się związać łańcuchami tak, by wszyscy to widzieli, a następnie zamknąć się w kufrze i zanurzyć w dużym szklanym zbiorniku. Urodziwa blondynka wytaczała na scenę gigantyczny zegar, a tymczasem mistrz ceremonii przypominał publiczności, że przeciętna istota ludzka potrafi wstrzymać oddech na zaledwie dwie minuty oraz że większość pozbawionych tlenu ludzi dostaje zawrotów głowy po czterech minutach, a po sześciu traci przytomność. Na sali byli obecni dwaj przedstawiciele agencji detektywistycznej Pinkertona mający się upewnić, że kłódka przy kufrze jest porządnie zamknięta, a dodatkowo pod ręką był także ksiądz greckiego Kościoła prawosławnego – w długiej czarnej sutannie i z długą białą brodą – w razie gdyby trzeba było udzielić ostatniego namaszczenia. Kufer zanurzał się w wodzie, a blondynka włączała zegar. Po dwóch minutach publiczność gwizdała i drwiła. Po pięciu rozlegały się ochy i achy. Po ośmiu agenci Pinkertona wymieniali zaniepokojone spojrzenia. Po dziesięciu ksiądz się żegnał i recytował jakąś niezrozumiałą modlitwę. Po dwunastu, gdy blondynka uderzała w płacz, zza kurtyny wybiegali dwaj maszyniści sceny, by pomóc agentom Pinkertona wydobyć kufer ze zbiornika. Lądował on z hukiem na scenie, a woda obryzgiwała rampę i orkiestrę. Gdy jeden z agentów Pinkertona gmerał w poszukiwaniu kluczy, drugi odsuwał go na bok, dobywał pistoletu i odstrzeliwał zamek. Odrzucał wieko, przechylał kufer i okazywało się, że… w środku jest pusto. A w tym momencie prawosławny ksiądz zrywał brodę, ujawniając, że jest nikim innym jak Kazantikisem, wciąż jeszcze mającym mokre włosy, i cała publiczność jak jeden mąż wpatrywała się w niego z nabożnym zdumieniem. Właśnie tak wyglądał Emmett Watson, gdy sobie uświadomił, kto stoi w drzwiach. Nie mógł uwierzyć, że ze wszystkich ludzi na ziemi ujrzy tam właśnie nas.
– Duchess?
– We własnej osobie. A do tego Woolly.
Wciąż wydawał się osłupiały.
– Ale jak…?
Roześmiałem się.
– Oto jest pytanie, prawda?
Osłoniłem usta dłonią i ściszyłem głos.
– Zabraliśmy się z naczelnikiem. Kiedy cię wypisywał, wślizgnęliśmy się do jego bagażnika.
– Nie mówisz poważnie.
– Wiem. Trudno byłoby to nazwać podróżą w pierwszej klasie. W środku było ze sto stopni, Woolly jęczał co dziesięć minut, że musi do łazienki, a kiedy wjechaliśmy do Nebraski… Myślałem, że od tych wybojów w drodze dostanę wstrząśnienia mózgu. Ktoś powinien napisać w tej sprawie do gubernatora!
– Cześć, Emmett – odezwał się Woolly, jakby właśnie dołączył do towarzystwa.
I jak tu go nie kochać? Woolly zawsze jest spóźniony o jakieś pięć minut, zjawia się na niewłaściwym peronie z niewłaściwym bagażem, akurat gdy rozmowa odjeżdża ze stacji. Niektórym ta cecha może się wydawać trochę denerwująca, ale jeśli o mnie chodzi, zdecydowanie wolę gościa, który spóźnia się o pięć minut, niż takiego, który zjawia się pięć minut przed czasem.
Kątem oka obserwowałem, jak dzieciak, który dotąd siedział na beli siana, powoli rusza w naszym kierunku. Gdy wskazałem go palcem, zastygł niczym wiewiórka w trawie.
– Billy, prawda? Twój brat mówi, że niezły z ciebie bystrzak. Potwierdzasz?
Dzieciak się uśmiechnął i podszedł trochę bliżej, by w końcu stanąć obok Emmetta. Podniósł głowę, spoglądając na brata.
– To twoi przyjaciele, Emmett?
– Oczywiście, że jesteśmy jego przyjaciółmi!
– Są z Saliny – wyjaśnił Emmett.
Już miałem rozwinąć ten wątek, gdy zauważyłem samochód. Byłem tak skupiony na urokach ponownego spotkania, że nie dostrzegłem fury schowanej za sprzętem rolniczym.
– To studebaker? Jak się nazywa ten kolor? Błękit renesansu?
Obiektywnie rzecz biorąc, pojazd wyglądał trochę jak coś, czym żona twojego dentysty mogłaby jeździć na bingo, ale i tak zagwizdałem z podziwem. Potem odwróciłem się do Billy’ego.
– Niektórzy chłopcy w Salinie przypinali do spodu górnej pryczy zdjęcie dziewczyny czekającej na nich w domu, żeby móc się na nie gapić, zanim zgaśnie światło. Inni mieli zdjęcie Elizabeth Taylor albo Marilyn Monroe. Ale twój brat przyczepił tam sobie wyrwaną ze starego magazynu reklamę z kolorowym zdjęciem swojego samochodu. Będę z tobą szczery, Billy. Często mu z tego powodu dokuczaliśmy. Kto to widział wzdychać do automobilu! Ale teraz, gdy patrzę na tę maszynę z bliska… – Pokręciłem głową, by wymownie okazać uznanie. – Ej – powiedziałem, odwracając się do Emmetta – może się przejedziemy?
Emmett się nie odzywał, ponieważ patrzył na Woolly’ego – który z kolei patrzył na pajęczynę bez pająka.
– Jak leci, Woolly? – spytał.
Woolly odwrócił się i zastanowił.
– Dobrze, Emmett.
– Kiedy ostatni raz coś jadłeś?
– Och, nie wiem. Chyba zanim weszliśmy do samochodu naczelnika. Prawda, Duchess?
Emmett spojrzał na brata.
– Billy, pamiętasz, co Sally powiedziała o kolacji?
– Powiedziała, żeby piec w stu osiemdziesięciu stopniach przez czterdzieści pięć minut.
– Może zabierzesz Woolly’ego do domu, włożysz zapiekankę do piekarnika i nakryjesz do stołu? Muszę coś pokazać Duchessowi, ale zaraz do was dołączymy.
– Dobrze, Emmett.
Gdy patrzyliśmy, jak Billy i Woolly idą w stronę domu, zastanawiałem się, co Emmett chce mi pokazać. Kiedy jednak się do mnie odwrócił, wyglądał zupełnie jak nie on. Chyba był nie w sosie. Przypuszczam, że część osób właśnie tak reaguje na niespodzianki. Jeśli o mnie chodzi, uwielbiam niespodzianki. Uwielbiam, kiedy życie wyciąga królika z kapelusza. Jak wtedy, gdy specjalnością zakładu okazuje się indyk z nadzieniem serwowany w połowie maja. Ale niektórzy ludzie po prostu nie lubią być wytrącani z równowagi – nawet przez dobre wiadomości.
– Duchess, co wy tu robicie?
Tym razem to ja okazałem zaskoczenie.
– Co my tu robimy? No, przecież przyjechaliśmy cię odwiedzić! Na farmie. Wiesz, jak to jest. Nasłucha się człowiek opowieści kumpla o tym, jak mu się żyło w domu, i w końcu nabiera ochoty, żeby zobaczyć to wszystko na własne oczy.
Dla podkreślenia swoich słów wykonałem gest w stronę traktora, beli siana i wielkiej amerykańskiej prerii czekającej tuż za drzwiami i robiącej, co w jej mocy, by nas przekonać, że Ziemia, koniec końców, jest płaska.
Emmett podążył za moim spojrzeniem, a potem się odwrócił.
– Wiesz co – powiedział – pójdziemy coś zjeść, pokażę wam farmę, porządnie się wyśpimy i rano odwiozę was z powrotem do Saliny.
Machnąłem ręką.
– Nie musisz nas odwozić do Saliny. Przecież dopiero co stamtąd wróciłeś. Zresztą raczej się tam nie wybieramy. W każdym razie jeszcze nie teraz.
Emmett na chwilę zamknął oczy.
– Ile miesięcy wam zostało do końca wyroków? Pięć albo sześć? Obaj już właściwie wychodzicie.
– To prawda – przyznałem. – Święta racja. Ale kiedy na miejsce Ackerly’ego przysłali naczelnika Williamsa, zwolnił tego pielęgniarza z Nowego Orleanu. Tego, który pomagał Woolly’emu skołować leki. I teraz zostało mu już tylko kilka fiolek, a sam wiesz, jaki się robi melancholijny bez tych swoich prochów…
– To nie są jego leki.
Pokręciłem głową, przyznając mu rację.
– Trucizna jednego lekarstwem drugiego, no nie?
– Duchess, komu jak komu, ale tobie chyba nie muszę tego tłumaczyć. Im dłużej jesteście na gigancie i im bardziej oddalicie się od Saliny, tym gorsze was spotkają konsekwencje. A zimą tego roku obaj skończyliście osiemnaście lat. Więc jeśli was złapią poza granicami stanu, możecie wcale nie wrócić do Saliny. Mogą was wysłać do Topeki.
Spójrzmy prawdzie w oczy: większość ludzi potrzebuje drabiny i teleskopu, żeby dodać dwa do dwóch. Właśnie dlatego, aby coś komuś wytłumaczyć, zazwyczaj trzeba sobie zadać więcej trudu, niż to jest w ogóle warte. Jednak nie w przypadku Emmetta Watsona. To typ gościa, który widzi pełny obraz już na linii startu – szeroką panoramę z najdrobniejszymi szczegółami. Poddałem się, unosząc ręce.
– Emmett, doskonale cię rozumiem. Właściwie to próbowałem powiedzieć Woolly’emu to samo i dokładnie takimi słowami. Ale nie chciał słuchać. Uparł się, żeby przeskoczyć przez ogrodzenie. Miał już cały plan. Zamierzał się urwać w sobotę wieczorem, zwiać do miasta i ukraść samochód. Nawet zwędził nóż, kiedy miał dyżur w kuchni. Nie taki do obierania warzyw i owoców, Emmett. Mówię o nożu rzeźniczym. Oczywiście nie mógłby nikogo skrzywdzić. Obaj wiemy, że Woolly nie jest do tego zdolny. Tylko że gliny nie mają o tym pojęcia. Zobaczą nerwowego obcego gościa z rozbieganym spojrzeniem i nożem rzeźniczym w ręce i zastrzelą go jak psa. No więc mu powiedziałem, że jeśli odłoży ten nóż na miejsce, pomogę mu się wydostać z Saliny, tak że włos mu z głowy nie spadnie. Odniósł nóż, wślizgnęliśmy się do bagażnika i abrakadabra, oto jesteśmy.
Mówiłem najprawdziwszą prawdę.
Oprócz tej części o nożu.
To się nazywa ubarwianie – lekka i nieszkodliwa przesada w służbie emfazy. Coś jak olbrzymi zegar w numerze Kazantikisa albo strzał oddany w stronę kłódki przez agenta Pinkertona. Te drobne elementy, które z pozoru wydają się zbędne, lecz jakimś cudem ustawiają cały występ.
– Słuchaj, Emmett, przecież mnie znasz. Mógłbym odsiedzieć swój wyrok, a potem jeszcze wyrok Woolly’ego. Pięć miesięcy czy pięć lat, co za różnica. Ale biorąc pod uwagę stan umysłu naszego przyjaciela, wątpię, żeby zdołał tam wytrzymać choćby pięć dni.
Emmett spojrzał w stronę, w którą poszedł Woolly.
Obaj wiedzieliśmy, że jego problem zrodził się z dostatku. Wychowany na Upper East Side w jednym z tych budynków z portierami, Woolly miał dom na wsi, samochód z szoferem i kuchnię z kucharzem. Jego dziadek przyjaźnił się z Teddym oraz Franklinem Rooseveltami, a ojciec był bohaterem drugiej wojny światowej. Ale jest coś takiego w przychylności fortuny, co potrafi człowieka przerosnąć. Jest taki rodzaj ludzi o wrażliwych duszach, którzy w obliczu bogactwa nabierają poczucia, że wisi nad nimi zagrożenie, jakby cała ta masa domów, samochodów i Rooseveltów miała im się zwalić na głowę. Na samą myśl tracą apetyt i dostają rozstroju nerwowego. Trudno im się skupić, a to niechybnie wpływa na ich umiejętność czytania, pisania i liczenia. Poproszeni o opuszczenie jednej szkoły z internatem, zostają wysłani do drugiej. Potem być może trafiają do kolejnej. W końcu zaczynają potrzebować czegoś, by obronić się przed światem. I cóż w tym dziwnego? Pierwszy mogę zaświadczyć, że bogacze nie zasługują nawet na dwie minuty waszego współczucia. Ale gość o tak wielkim sercu jak Woolly? To zupełnie co innego.
Poznałem po minie Emmetta, że prowadzi w głowie podobne obliczenia, myśląc o wrażliwej naturze Woolly’ego i zastanawiając się, czy powinniśmy go odesłać do Saliny, czy raczej pomóc mu ruszyć bezpiecznie w dalszą drogę. Nie był to dylemat, który łatwo rozłożyć na czynniki pierwsze. Lecz chyba właśnie dlatego nazywają go dylematem.
– Mamy za sobą długi dzień – powiedziałem, kładąc rękę na ramieniu Emmetta. – Może poszlibyśmy do domu i się posilili? Kiedy już coś zjemy, na pewno będziemy lepiej usposobieni do rozważenia wszelkich argumentów.
***
Wiejska kuchnia…
Na wschodzie dużo się o niej słyszy. To jedna z tych rzeczy, które otacza się czcią, nawet jeśli nigdy nie doświadczyło się ich z pierwszej ręki. Jak sprawiedliwość i Jezus. Ale w przeciwieństwie do większości tego, co ludzie podziwiają z daleka, wiejska kuchnia naprawdę zasługuje na podziw. Jest dwa razy smaczniejsza niż to, co można znaleźć w Delmonico’s, i pozbawiona tych wszystkich ozdóbek. Może dlatego, że wykorzystuje przepisy doskonalone przez praprababcie w wozach pierwszych osadników. A może to zasługa niezliczonych godzin spędzanych w towarzystwie świń i ziemniaków. Bez względu na przyczynę nie odsunąłem talerza, dopóki nie zjadłem drugiej dokładki.
– To się nazywa posiłek.
Odwróciłem się do dzieciaka, którego głowa wystawała niewiele ponad stół.
– Billy, jak ma na imię ta urodziwa brunetka? Ta w kwiecistej sukience i butach roboczych, której musimy podziękować za wyśmienitą potrawę?
– Sally Ransom – powiedział. – To zapiekanka z kurczakiem. Zrobiona z jednego z jej własnych kurczaków.
– Z jednego z jej własnych kurczaków! Ej, Emmett, jak brzmi to ludowe powiedzenie? To o najkrótszej drodze do serca młodego mężczyzny?
– Sally to nasza sąsiadka – wyjaśnił Emmett.
– Może i tak – przyznałem. – Ale miałem tyle sąsiadek, że starczyłoby do końca życia, i nigdy nie spotkałem takiej, która przynosiłaby mi zapiekanki. A ty, Woolly?
Woolly kreślił zębami widelca spiralę w sosie pieczeniowym.
– Słucham?
– Miałeś kiedyś sąsiadkę, która przynosiła ci zapiekanki? – spytałem trochę głośniej.
Zastanawiał się chwilę.
– Nigdy nie miałem zapiekanek.
Uśmiechnąłem się i spojrzałem na małego, unosząc brwi. Uśmiechnął się i też uniósł brwi.
Zapiekanka czy nie, Woolly nagle podniósł głowę, jakby w samą porę wpadł na jakiś pomysł.
– Ej, Duchess. Miałeś okazję spytać Emmetta o eskapadę?
– O eskapadę? – zawtórował Billy, trochę bardziej wysuwając głowę zza stołu.
– To drugi powód, dla którego tu przyjechaliśmy, Billy. Zamierzamy wyruszyć na małą eskapadę i mamy nadzieję, że twój brat się do nas dołączy.
– Eskapada… – powiedział Emmett.
– Nazywamy ją tak z braku lepszego określenia – wyjaśniłem. – Ale tak naprawdę chodzi o dobry uczynek. Coś w rodzaju micwy. W zasadzie to spełnienie ostatniego życzenia nieboszczyka. – Tłumacząc, o co chodzi, spoglądałem na zmianę na Emmetta i na Billy’ego, ponieważ wydawali się równie zaintrygowani. – Dziadek Woolly’ego zostawił mu przed śmiercią trochę pieniędzy w czymś, co nazywa się funduszem powierniczym. Zgadza się, Woolly?
Woolly potaknął.
– Fundusz powierniczy to takie specjalne konto inwestycyjne utworzone na rzecz osoby niepełnoletniej i wyposażone w zarządcę, który podejmuje wszystkie decyzje, dopóki ta osoba nie osiągnie pełnoletniości, kiedy to może zrobić z pieniędzmi wszystko, co uzna za słuszne. Kiedy jednak Woolly skończył osiemnaście lat, ów zarządca, a tak się składa, że jest nim szwagier Woolly’ego, postarał się o to, by dzięki odrobinie wymyślnego prawoznawstwa uznano Woolly’ego za nieprzystosowanego emocjonalnie. Tak brzmiało to określenie, Woolly?
– Nieprzystosowany emocjonalnie – potwierdził Woolly z przepraszającym uśmiechem.
– Tym samym jego szwagier przedłużył swoją pieczę nad funduszem do czasu, aż Woolly przystosuje się emocjonalnie, albo i do końca świata, cokolwiek nastąpi pierwsze. – Pokręciłem głową. – I nazywają to funduszem powierniczym?
– Duchess, to sprawy Woolly’ego. Co to wszystko ma wspólnego z tobą?
– Z nami, Emmett. Co to ma wspólnego z nami. – Trochę bardziej przysunąłem krzesło do stołu. – Woolly i jego rodzina mają dom w północnej części stanu Nowy Jork…
– Letniskowy – uściślił Woolly.
– Letniskowy – poprawiłem się. – I od czasu do czasu się tam spotykają. No więc gdy nastał wielki kryzys i banki zaczęły upadać, pradziadek Woolly’ego uznał, że nigdy więcej nie powinien do końca ufać amerykańskiemu systemowi bankowemu. Dlatego na wszelki wypadek zdeponował sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów w gotówce w sejfie umieszczonym w ścianie tejże posiadłości. Tym, co jest w tej sprawie szczególnie interesujące, a nawet, można by rzec, prorocze, jest fakt, że wartość funduszu powierniczego Woolly’ego wynosi dzisiaj prawie dokładnie sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. – Zamilkłem na chwilę, żeby mogło to do nich dotrzeć. Potem spojrzałem prosto na Emmetta. – A ponieważ Woolly jest człowiekiem o wielkim sercu i skromnych potrzebach, zaproponował, że jeśli dotrzymamy mu towarzystwa podczas podróży do Adirondacku i pomożemy mu zdobyć to, co mu się słusznie należy, podzieli zyski na trzy równe części.
– Sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów podzielone przez trzy daje pięćdziesiąt tysięcy dolarów – wyliczył Billy.
– Właśnie – potwierdziłem.
– Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – powiedział Woolly.
Gdy rozparłem się na krześle, Emmett przez chwilę wpatrywał się we mnie bez słowa. Potem odwrócił się do Woolly’ego.
– To był twój pomysł?
– To był mój pomysł – przyznał Woolly.
– I nie zamierzasz wracać do Saliny?
Woolly położył ręce na kolanach i pokręcił głową.
– Nie, Emmett. Nie zamierzam wracać do Saliny.
Emmett przyglądał się badawczo Woolly’emu, jakby próbował sformułować jeszcze jedno pytanie. Woolly jednak, z natury nieskłonny do odpowiadania na pytania i mający ogromne doświadczenie w ich unikaniu, zaczął zbierać talerze.
Emmett z wahaniem przetarł usta dłonią. Pochyliłem się nad stołem.
– Jedyny szkopuł w tym, że dom letniskowy zawsze otwiera się w ostatni weekend czerwca, co daje nam niewiele czasu. Muszę zrobić krótki przystanek w Nowym Jorku, żeby odwiedzić starego, ale potem ruszymy prosto do Adirondacku. Powinniśmy odstawić cię do Morgen w piątek… być może trochę zmęczonego podróżą, ale za to z okrągłymi pięćdziesięcioma kawałkami w kieszeni. Emmett, zastanów się przez chwilę… No, co mógłbyś zrobić z pięćdziesięcioma kawałkami? Co byś zrobił z pięćdziesięcioma kawałkami?
Nie ma nic równie enigmatycznego jak ludzka wola – w każdym razie tak nas przekonują lekarze od czubków. Według nich motywacja człowieka to zamek bez klucza. Tworzy wielowarstwowy labirynt, z którego działania jednostki często wynurzają się bez ładu i składu. Ale w rzeczywistości nie jest to aż tak skomplikowane. Jeśli chcesz zrozumieć czyjąś motywację, wystarczy, że zadasz mu pytanie: „Co byś zrobił z pięćdziesięcioma tysiącami dolarów?”.
Większość ludzi, słysząc takie pytanie, potrzebuje kilku minut na zastanowienie, by przesiać dostępne możliwości i rozważyć opcje. A to mówi wam o nich wszystko, co musicie wiedzieć. Gdy jednak zadajecie to pytanie człowiekowi wartościowemu, człowiekowi zasługującemu na wasze poważanie, odpowie w okamgnieniu – a do tego ze szczegółami. Ponieważ on już się zastanawiał nad tym, co by zrobił z pięćdziesięcioma kawałkami. Zastanawiał się nad tym, kopiąc rowy, przekładając papiery albo mieszając w garnkach. Zastanawiał się nad tym, słuchając żony, układając dzieci do snu albo gapiąc się w sufit w środku nocy. W pewnym sensie zastanawiał się nad tym przez całe życie.
Gdy zadałem to pytanie Emmettowi, nie odpowiedział, ale nie dlatego, że nie miał gotowej odpowiedzi. Poznałem po jego minie, że doskonale wie, co by zrobił z pięćdziesięcioma tysiącami dolarów, z każdą jedną pięcio- i każdą jedną dziesięciocentówką.
Gdy tak siedzieliśmy w milczeniu, Billy popatrywał to na mnie, to na brata. Emmett jednak patrzył prosto nad stołem, jakby nie było tam nikogo oprócz nas dwóch.
– Duchess, może to był pomysł Woolly’ego, a może nie. Tak czy inaczej nie chcę brać w tym udziału. Nie chcę ani przystanku w mieście, ani wycieczki do Adirondacku, ani pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Jutro muszę się zająć kilkoma sprawami w mieście. Ale w poniedziałek z samego rana ja
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.