- W empik go
Lintang - ebook
Lintang - ebook
Na statku pasażerskim sunącym spokojnie przez ocean wśród międzynarodowego towarzystwa pojawia się intrygujący Polak imieniem Ramian. Trzydziestosześciolatek stroni od zabaw ze współtowarzyszami, całymi dniami oddaje się samotniczej lekturze. Zwierza się młodej Angielce, że ma rozstrojone nerwy - w ojczyźnie stracił coś, co kochał, i jest podekscytowany, że na nowym lądzie rozpocznie wszystko od początku. Jednak nawet daleka Indonezja nie pozwala mężczyźnie uciec od samego siebie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-5066-8 |
Rozmiar pliku: | 464 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Morze było gładkie jak stół, ciche, lazurowe, jasnem i ciepłem lśnieniem spojone na horyzoncie z niebem głęboko szafirowem, niezgłębionem a rozgorzałem.
Cały świat spoił się w blasku błękitnym.
Ustał szum wichru i fal i słychać było wyraźnie żywe, rytmiczne bicie serca statku, przy którego bokach biegły w powietrzu skośne tęcze. Czasami woda, rozbita silniej stalową piersią parowca, wyrzucała na jego przód rozmigotane, białe kolumny. Wyglądało to, jakgdyby z morza zerwał się anioł z rozpostartemi szeroko skrzydłami, a potem, ledwo jedną stopą oparłszy się o brzeg statku, odbijał się od niego, przechylał się w tył i znowu padał w otchłań.
Nad morzem wisiała czarująca, nieopisana cisza, cisza wprost święta, modlitewna, jasna i niczem niezmącona. Nie psuło, nie mąciło jej nawet rytmiczne tykanie motorów — dziecinny a raczej owadzi jakiś szelest, znikomy wobec tych milczących i zadumanych ogromów. Był to jakby syk konika polnego południową godziną. Bo poza tem wszystko było nieruchome i milczące — tylko w blasku i w lśnieniu.
Podróżni — wszyscy w jasnych, podzwrotnikowych kostjumach — humory mieli świetne. Utopili w morzu swe troski. O przeżytych zapomniano, nowe jeszcze się nie rozpoczęły. Więc dusze, jakby się stały lżejsze, biegły w słoneczność i bezmiar. Nawet czytać się nie chciało. Niektórzy przechadzali się, rozmawiając — większość jednakże wyciągnęła się na leżakach i udawała, że czyta, z pod książek zmrużonemi oczami wpatrując w dal turkusową, miękko, jedwabiście połyskującą. Lekko ubrane dzieci, wesołe i rozkrzyczane, bawiły się w wojsko. Maszerowały z jakiemiś kijkami, potem rozsypywały się w tyraljerkę na pokładzie. Rej wiodły oczywiście dzieci pani Bell, jak zawsze nieznośne i niegrzeczne. Hałasowały niemożliwie, ale uchodziło im to płazem, bo nikt wprost sił nie miał oderwać się od morza i użerać się z malcami. Matka zupełnie nie zwracała na nie uwagi.
W to rozbawione towarzystwo jeszcze większe ożywienie wniósł wuj Phips, który posadził swego chłopca na leżaku i woził go tak po pokładzie, udając samochód, warczenie motoru i niskie „hu-hu“ trąbki.
— Lekkomyślny pomysł! — zauważył chudy, posępny Hume, ujrzawszy to przez otwarte szeroko drzwi baru. — Nie sądziłem, że Phips tak mało zastanawia się nad tem, co robi.
— Obawiacie się, aby się chłopcu co nie stało? — odezwała się panna Nichols.
— Obawiam się, że Phips się prędko zgrzeje, a potem będzie pił zadużo wody z wódką.
Uwaga była słuszna. Phips istotnie zgrzał się w krótkim czasie, a jego malec, sportsman namiętny, ostatni dech z niego wybił. Wkrótce też zaczęła się między nimi kłótnia.
— Ja chcę jechać samochodem!—wołał chłopiec.
— Chłopcze, nie można! Słyszałeś, że kapitan zakazał jeździć samochodem po pokładzie, bo możemy kogo przejechać!
— To ty rób częściej „hu-hu“!
— Daj mi spokój, ja mam już dość „hu-hu“!
A ja chcę jechać samochodem! Nie puszczę cię!
— Uważaj-no, bo jak ci wlepię klapsa, to sam potem będziesz robił „hu-hu“! przez kwadrans.
— Zawsze mnie straszysz biciem. Ale poczekaj, ja też będę duży!
Stewart otworzył bar. Rozległ się głośny, suchy szczęk lodu w blaszanej puszce na „cocktaile“. Jaki taki leniwiec podniósł głowę, a potem dźwignął się.
Nadeszła pora picia piwa, wody z wódką i „cocktailów“.
— Phips! Ja mam u was dwa „cocktaile“! — wołał z drzwi baru Hume.
— Zaraz! Ten przeklęty smarkacz nie chce mnie puścić!
Istotnie, mały, pięcioletni chłopaczek w błękitnem, lekkiem ubranku uczepił się nóg Phipsa i szamotał się z nim, jak mały psiak.
— Ja chcę samochodem!
— Bądź grzeczny, chłopcze! — zawołała na niego panna Nichols.— Puść ojca! Ja się będę z tobą bawiła.
Nareszcie Phips wyzwolił się z upartych objęć synka i mógł wylądować szczęśliwie w barze.
— Będą ludzie z mego chłopaka — mówił, wycierając chustką spoconą twarz. — Jak co raz chwyci, nie chce puścić. Ma wybitnie bojowy temperament. Co pijemy?
— „Martini-cocktail“.
— Dobrze! Dwa razy „Martini“, stewart!
Stewart biegle zmieszał odpowiednie esencje i likiery z lodem, napełnił dwa spore kieliszki przezroczystym, żółtawym płynem, a na ich dno wpuścił po oliwce.
— Dobrze się ten „cocktail“ nazywa — od karabinu Martini! — chwalił Hume, podnosząc w górę kieliszek i patrząc weń pod światło. — Mocne to a kąśliwe niesłychanie... Taki kieliszek wypić, to jakby człowieka kula karabinowa trafiła... Z nóg zwalić może.
Wypili.
Odrazu złota chmura przesłoniła im wzrok. Rozżarzył się błękitny blask morza i nieba. Stało się niewypowiedzianie jasno i dobrze.
— A co Polak robi? — spytał Hume.
— Czyta. Całe pół dnia ust nie otworzył. Nie wiedziałem, że Polacy są tacy milczący.
— Mam wrażenie, że on nie jest zdrów! — rzucił Hume.
— Niemożliwe! Ramian jest doskonale w formie. Niemal atletycznej budowy i, zdaje się, dobrze wygimnastykowany.
— Może miał jakie ciężkie przejścia...
— Ja też tak myślałem, ale — nie sądzę. Rozmawiałem z nim często. Oczy ma zupełnie pogodne, uśmiecha się... To nie jest człowiek złamany — raczej może zmęczony. Oni tam mieli wojnę wciąż na swej własnej ziemi, a to nie należy do przyjemności... Odpocznie trochę, to przyjdzie do siebie.
— Bardzobym tego pragnął... Doskonały fachowiec, ma pieniądze i gdyby chciał przystąpić do naszej spółki... Moglibyśmy interes poprowadzić na większą skalę... Boję się, żeby nie skwaśniał... Hallo, Ramian, nie chcecie się napić czego zimnego?
— Dziękuję!
— Jeden „Martini“ nie zaszkodzi!
— Jak komu i jak kiedy! Chcę czytać!
— Nic z nim nie poradzi! — mruknął Phips. — Zostawcie go! Może mu się później humor poprawi. Jeszcze dwa „Martini“, stewart!II.
Panna Nichols przez dłuższy czas krążyła dokoła Ramiana.
Zajmował ją ten dziwny, tajemniczy mężczyzna.
Niewiele wiedziała o jego narodzie, prawie nic, o jego kraju i jego historji. I nie ciekawiło jej to bynajmniej, a tylko trudno jej było odgadnąć człowieka bez tego tła. Przystojny, dobrze zbudowany i ułożony, spokojny, wytworny, wyglądał na Anglika — tylko twarz miał miększą i oczy łagodniejsze, może odrobinę smutne. Wykształceniem znacznie Anglików przewyższał. Mówił biegle kilku językami, był bardzo oczytany, zdradzał wyrobiony smak artystyczny i wytworne zamiłowania nieomal literackie, zaś równocześnie Phips i Hume twierdzili, że jest doskonałym finansistą. W towarzystwie bywał miły i umiał mówić ciekawie i zajmująco; zachowywał się zupełnie naturalnie, a jednak nigdy nie można było odgadnąć, co się właściwie w jego duszy dzieje. A nie pochodziło to z nieszczerości, bo Polak zupełnie otwarcie o swych sprawach mówił i przekonań swych nie taił — lecz poprostu z odmienności jego psychologji, zupełnie różnej od anglo-saskiej.
Dość na tem, że panna Nichols często o Polaku myślała. Zauważyła też, że w rozmowie z nią jest znacznie miększy, niż w rozmowie z mężczyznami. Kiedy patrzył jej w oczy, zdawało się jej, że te oczy jego mówią znacznie więcej, niż usta, że zwierzają się z czegoś, czego usta wypowiedzieć nie potrafią i o czem dusza może nawet nie wie dobrze. Te oczy, niemal dziecinne czy kobiece, szukające i wciąż w coś niewidzialnego zapatrzone, nie zgadzały się z poważną, myślącą twarzą męską, były jakby oczami innego człowieka, rzekłbyś — prosiły o przyjaźń i życzliwość. Panna Nichols w takich chwilach nie mogła się oprzeć wrażeniu, iż ten mądry i dojrzały mężczyzna jest bezbronny, bezsilny i potrzebuje pomocy. To młodej, pewnej siebie pannie pochlebiało i to przyciągało ją do tego nieznanego i nieodgadnionego cudzoziemca.
Po kilku zręcznych manewrach znalazła się w pobliżu jego leżaka. Czuła, że ją zauważył. Właśnie pokazał się w oddali wracający z Indyj biały pasażerski statek holenderski.
— Panie Ramian! Znowu statek holenderski!...
Odłożył książkę i podniósł głowę.
Lubiał tę młodą, poczciwą dziewczynę. Nie była ładna, ale jej delikatna, dziewczęca twarzyczka miała naświetloną świeżość różowej perły, zaś oczy czarne, żywe i rozumne, patrzyły w świat odważnie i ufnie. Szczupła, drobna i uśmiechająca się odrobiną zażenowania, stała przed nim jasna na tle morza i białego parowca, który z czarnym pióropuszem dymu szybko przesuwał się poza nią.
— Nie tracą czasu Holendrzy — rzekł, aby jej cośkolwiek odpowiedzieć, bo zrozumiał, że chciała z nim porozmawiać. — Wkrótce powetują sobie straty, jakie ponieśli przez wojnę podwodną...
— Zapewne... Pan nie pójdzie na „cocktail“?
— Nie.
Jako była skautka, nie mogła spokojnie patrzyć na pijących mężczyzn. Budziła się w niej natychmiast żyłka propagatorska i panna Nichols zaczynała moralizować. Mężczyźni znosili to przeważnie grzecznie i cierpliwie, ona jednak zdawała sobie sprawę, iż przeszkadza im. Dlatego uciekała z „fumoir’u“, jak tylko bar otwierano.
Teraz chwaliła abstynencję Ramiana.
— Pani jest w błędzie! — protestował z uśmiechem. — Ja nie jestem abstynentem. Wogóle — niczego się nie wyrzekam. Nie piję teraz, bo mi to nadzwyczajnie szkodzi. Nie znoszę nie tylko alkoholu, ale nawet kawy i herbaty...
— Cierpi pan na nerwy?
— Choroba nerwowa — nie. To jest tylko pewien stan nerwowy... Stan tak silnego naprężenia nerwowego, że najmniejsza drobnostka wytrąca mnie z równowagi.
— Musiał pan dużo przejść! — odezwała się z ciepłym akcentem w głosie.
Zwrócił wzrok na morze i przez chwilę milczał.
— Niewątpliwie — jak każdy człowiek — przeszedłem dużo. Bywałem w życiu szczęśliwy i bardzo nieszczęśliwy. Chorowałem ciężko. Niech pani nie sądzi jednak, że te swe złe losy znosiłem mniej odpornie niż inni, że one dotknęły mnie głębiej, poderwały mnie nerwowo czy duchowo... Jestem zupełnie normalnym i zdrowym człowiekiem i czuję się fizycznie dobrze...
— A jednak, obserwując pana od kilku tygodni, miałabym wrażenie...
— Że jestem chory nerwowo? Proszę, niech pani mówi szczerze.
— Tak. Nic poważnego — ale to przygnębienie...
— Panno Nichols, ja wcale nie jestem przygnębiony...
— Może zresztą ten rys melancholijny jest właściwy waszemu temperamentowi narodowemu, tak, że pan go nie dostrzega, lecz ja, obca...
— I to nie. Może dawniej, kiedyśmy byli w niewoli, ale dziś — nie. Dziś jesteśmy pełni wiary w siebie i w życie, lubimy się bawić, pracować, dobrze zarabiać, używać... Może raczej jesteśmy lekkomyślni...
— A jednak nie zaprzeczy pan, że pan na swoje nerwy bardzo uważa, że może — mimo wszystko — jest pan przeczulony.
— Ma pani słuszność. Nie co do przeczulenia. Lecz na nerwy istotnie uważam. Przyczyną tego jednak nie jest bynajmniej zdenerwowanie... Jakby to pani powiedzieć!...
Usiadł na leżaku.
— Naprzykład — pani jedzie do Indyj, do swego narzeczonego, aby wyjść za niego. Tego narzeczonego pani zna, kocha go pani, wie pani, że on tam panią niecierpliwie i z utęsknieniem oczekuje — chciałaby pani skrzydła mieć, aby być prędzej, to jest zupełnie jasne i zrozumiałe... Niecierpliwie liczy pani dni podróży... Niechże pani teraz wyobrazi sobie, że to samo uczucie, ale w stopniu znacznie wyższym, powiedzmy — chorobliwym czy histerycznym, mam i ja — bez żadnego powodu, bez żadnego usprawiedliwienia czy umotywowania...
— Może pana istotnie co w Indjach czeka — wielki majątek, świetna karjera? Może to jest poprostu nerwowy niepokój człowieka, który jedzie w obce kraje na niepewne losy!...
— Bardzo być może. Rozumnie pani mówi. Lecz cóż z tego? Czy pani sądzi, że ja, człowiek dojrzały i niezależny, nie młodzik — zdolny byłbym do takiej „tremy“ przed życiem? Czy sądzi pani też, że mi na życiu zależy więcej, niż Phipsowi—i że ja nie umiałbym zdać sobie z tego sprawy? Tembardziej, że właściwie to ja wcale jeszcze nie wiem, dokąd jadę i poco?
— Jakto?
— Otóż to właśnie jest najciekawsze. O Dalekim Wschodzie, o tych czarownych wyspach dalekich oceanów, marzyłem od dzieciństwa. Mnóstwo o tych krajach czytałem i czasami zdawało mi się, że je znam, jak gdybym się w nich urodził i wychował. Raz uciekłem z domu — chciałem jechać na Jawę, gdzie pewien mój znajomy był dyrektorem kopalni nafty — wrócono mnie z Triestu. To były marzenia dziecinne, chłopięcy romantyzm, robinsonady, to przechodzi prawie każdy chłopak...
— I dzięki temu właśnie wielu z nich staje się potem znakomitymi pionierami w kolonjach...
— Ale ja zrozumiałem, że u mnie to było fałszywe. I oczywiście — zmądrzałem. Nie wyrywałem się już z kraju. Prawda — jeździłem dość dużo, ale co innego podróż dla przyjemności, a co innego — emigracja. I tak oto, pracując rozumnie, zupełnie — powiedzmy — szczęśliwy, skończyłem swych trzydzieści sześć lat...
Tu Ramian zawahał się.
— I cóż? — spytała dziewczyna, patrząc mu ciekawie w oczy.
— Miałem kilka przykrych wypadków — odpowiedział marszcząc zlekka czoło — byłem jakiś czas ciężko chory, ale to nie należy do rzeczy...
— Czy nie należy?
— Stanowczo — nie należy. Nie ma zupełnie nic wspólnego z tem, co pani teraz powiem. Oto naraz zbudziło się we mnie niepohamowane pragnienie — jechać!
— Podróż była panu potrzebna.
— Tak sądziłem i też zdawało mi się, że wystarczy, jeśli się trochę przelecę po świecie. A w ostatniej chwili zlikwidowałem wszystkie swoje interesy. Pani to mówię — zrobiłem to bez żadnej przyczyny, wbrew własnemu przekonaniu, nawet prawie wbrew własnej woli, wbrew własnym interesom. Byłem przecie pewny, że wyjeżdżam tylko na jakiś czas, że wrócę... Cóż ja miałem do roboty na obczyźnie, kiedy mam przecie swój kraj, swój naród, swoich... A tu nic! I mimo wszystko — wyjechałem.
— To bywa, to się zdarza...
— Kiedyż ja nie wiedziałem, dokąd jadę. Byłem to tu, to tam — wszędzie czułem, że to nie to, czego potrzebuję. Znosić naprzykład nie mogę Europy, ani Włochów, ani Hiszpanów... Nic mnie nie zajmuje Paryż, Rzym... Ruszyłem dalej — i oto rozpacz mnie ogarnęła w Arabji, bo znowu zobaczyłem, ze to nie jest to, czego chcę... A przecież — jak wiele sobie po Arabji obiecywałem! Pani pamięta kanał Sueski i te typowo egipskie widoki, te rozlane szeroko stare jeziora, szuwary papyrusowe, dziwne ptaki tu i ówdzie, a w nocy z tym księżycem znowu... Wszystko znane, tysiąckrotnie opisywane, malowane, powiedziałbym nawet, że dość bliskie sercu czy duszy... Bądź co bądź pamiętamy, wiemy, ile z Egiptu przeszło do Grecji, stamtąd do nas... Jakieś pokrewieństwo duchowe wkońcu znalazłoby się, ale — nie dla mnie, nie dla mnie! Nie mogę, w Egipcie też nie mógłbym żyć!
— Dlaczego pan w ten sposób patrzy na to? — zdziwiła się panna Nichols. — Jest pan w podróży i zwiedza pan obce kraje. Naturalnie, że żyć może pan tylko w swoim kraju!
— A cóż mnie z niego wygnało?
— Skądże ja mogę wiedzieć? — wzruszyła Angielka ramionami.
— Nie, bo pani nie rozumie... Oto — przypuśćmy — coś mnie z ziemi wygnało. Wydarło mi ziemię z pod nóg — i zawisłem teraz w powietrzu. Równocześnie znów głos jakiś mówi mi, że tam gdzieś niezmiernie daleko coś bardzo ważnego ma mnie spotkać, ma się wydarzyć coś, co zadecyduje o mem życiu... Więc z dziwną nadzieją, niecierpliwością i niepokojem zbliżam się do lądu... Może to będzie tu? Patrzę na kraj, wpatruję się w oczy ludzkie — nie wiem, nie znam ich mowy — a coś we mnie mówi mi, że to jeszcze nie to, że trzeba jechać dalej.
— Przepraszam — jak to panu ten głos mówi?
— Wszystko mi brzydnie w oczach, wszystko mi gaśnie i zaczyna mnie nieprzyjemnie drażnić... W Port-Saidzie nie mogłem zjeść obiadu, uciekłem na statek.
— Nerwy!
— Nie nerwy. Zresztą — może nerwy. Lecz jadę dalej. I nie wiem, co tam zastanę. Czy znajdę to, czego szukam, czy też może ten jakiś głos, który mnie pędzi z miejsca na miejsce — to opętanie? A wówczas co? — I skąd? Co to może oznaczać?
Panna Nichols potrząsnęła głową jakby z niezadowoleniem.
— Nie panuje pan nad sobą! — rzekła.
— Ja — nie panuję — nad sobą? — zdziwił się Ramian.
Młoda panienka zaczerwieniła się.
Jakże ona mogła coś podobnego powiedzieć temu tak zrównoważonemu i spokojnemu człowiekowi!
— Doprawdy, nie rozumiem! — tłumaczyła się. — Nie można panu zarzucić, aby pan nad sobą nie panował, to przyznaję, a z drugiej strony —
— To, co pani opowiedziałem — mówił Ramian — to nie są żadne fantazje, lecz przeżycia. Oto czem dziś żyję. Pani tego nie rozumie.
— Może ja mam inny sposób myślenia...
— Ależ niema nic dziwnego w tem, że pani tego wszystkiego nie rozumie! — roześmiał się Ramian. — Ja też nie rozumiem, pojmuje pani?
Odezwał się gong, wzywający na śniadanie.
Zaś Ramian kończył:
— Jedno jest pewne, a mianowicie, że ja się dowiem, co to ma znaczyć. Prędzej czy później...
Panna Nichols wzruszyła nieznacznie ramionami i spojrzała na swego towarzysza ze zdziwieniem.III.
Na pokładzie statku było dużo Japończyków, wracających do kraju.
Wszędzie myszkowali, wszędzie się kręcili, cisi, wiecznie o coś pytający, uśmiechnięci, ugrzecznieni. Niektórzy byli w ubraniach europejskich, inni w długich, ciemnych kimonach, z pod których przy żywszym ruchu pokazywały się ich ciemne, nagie ramiona. Po południu, kiedy upał przestał dokuczać, kilku z nich, młodszych a znudzonych bezczynnością, urządziło sobie „assaut“. Bosi, w maskach i dobrze wypchanych pancerzach skórzanych, trzymając w rękach, owiniętych chustkami, długie palcaty, podchodzili ku sobie na nogach sztywnie wyprostowanych, jak na szczudłach, przechyleni wtył, z palcatem wymierzonym w pierś przeciwnika.
Ramian, który szermierkę namiętnie lubiał, przyglądał się Japończykom z wielką przyjemnością, podziwiając ich ducha bojowego, styl i rycerskość. Oto, gdy przeciwnicy stanęli już naprzeciw siebie, nie wypuszczając palcatów z rąk, oddawali sobie głęboki ukłon przez przykucnięcie i pochylenie głów, poczem dopiero rzucali się na siebie. Pojedynek polegał głównie i wyłącznie na uprzedzeniu przeciwnika, szybkości ciosu oraz na szlachetności organu, przeciw któremu cios był wymierzony — obrona zaś, niezmierne trudna, operowała ledwo kilku prymitywnemi pozycjami.Oparty o parapet górnego pomostu, Ramian obserwował turniej. Dopiero teraz rozumiał sens pozycyj słynnych drzeworytów i rzeźb japońskich, przedstawiających walczących samurajów. Te same ruchy — kocie, dzikie, drapieżne, te same ciosy i pchnięcia prawą lub lewą ręką, te same — prawdopodobnie śmiertelne — uderzenia, zadawane w głowę lub szyję całym rozmachem oburącz, to samo zacięte, złe parskanie i mruczenie niezrozumiałemi, gardłowemi tonami.
Japończycy skakali po pokładzie. Palcaty głucho biły w skórzane pancerze.
Zrozumiawszy technikę i zasady szermierki japońskiej, Ramian w lot pojął zasadniczy rys japońskiej duszy. Oto Japończyk, występując do walki, za cenę krwi swej zdobywa krew nieprzyjaciela, ale tę krew mieć musi, choćby sam również miał wybroczyć. Jasnem jest, że u przeciwników, mających mniej więcej równą wprawę, rany muszą być po obu stronach — zwycięży lżej ranny, jeśli nie zginie z utraty krwi.
Zwrócił się do starego Rosjanina, stojącego tuż obok i przyglądającego się szermierce obojętnie.
— Jak to nazwać? Szlachetną rycerskością, czy dzikiem okrucieństwem? Oni przecie prawie że się nie bronią, a tylko niemal zębami chwytają się za gardła! Z drugiej strony jest to do pewnego stopnia uczciwe. Nasza technika szermierska daje zręcznemu fechmistrzowi znacznie większą przewagę nad mniej biegłym przeciwnikiem, którego można zawsze bezkarnie chlastać na kawałki. To w japońskim pojedynku jest niemożliwie.
— Mogę przyjąć, że to jest i okrucieństwo i rycerskość — odpowiedział Rosjanin — Dusza jest bardzo obszerna — wogóle — i może się w niej swobodnie pomieścić znacznie więcej, niż się zdaje. Nie jest też rzeczą pewną, czy człowiek ma jedną duszę, czy więcej... Kto wie — może ich ma kilka, zupełnie odmiennych i gdy jedna zaśnie lub oddali się, rząd ciała bierze w swe ręce dusza druga, która krzyżuje plany człowiekowi, opętuje go i zmusza do popełnienia najpotworniejszych rzeczy.
Ramian aż się cofnął.
— Co wy znów za naiwne potworności! — prawie że wykrzyknął — Przecie to jest niemożliwe!
Rosjanin pogładził swą długą, białą brodę.
— Może!
Tu wzruszył sceptycznie ramionami, lecz po chwili podniósł głowę, małe, siwe, załzawione oczka utkwił w twarzy Ramiana i dodał:
— A może?
I znów zaczął się przyglądać szermierzom japońskim.
Ramian, jakby zaniepokojony, zbiegł po schodkach na dół i poszedł na tył statku, gdzie w tej chwili nikogo nie było.
Przechylił się przez parapet tak, aby nie widzieć nic i nikogo prócz morza.
Za statkiem leciało stado białych mew, pokrzykujących żałośnie a dziko, whaftowanych w tło wody i nieba, ciemno-błękitne, szafirowe i turkusowe, grające w tej chwili przecudną różnobarwnością pawiego pióra. Słońce zaczynało się chylić ku zachodowi i w tym wielobarwnym, świetlistym przestworzu rozpalał się powoli purpurowy blask.
— Rozpłynąć się w tej jasności jednym akordem! — myślał Ramian.
Ale później przyszło mu na myśl, że jednak patrzy za siebie — w przeszłość — ku zachodowi. Nie tam, w minionem, w przeżytem, jest jego przyszłość. Powiedział mu ktoś — snać we śnie — ktoś zdaleka, iż przeznaczone mu są wiecznie zielone wyspy wschodnich mórz, a zatem powinien patrzeć przed siebie!
Uśmiechnął się.
— Przecie to dzieciństwa!
Ale mimo to przeszedł na przód statku i tam, stanąwszy na jego podniesionym dzióbie, z wysoka spoglądał na gładką powierzchnię wody, już zaróżowionej wlokącemi się przez przestworza promieniami szybko zachodzącego słońca.
Zerwały się ryby latające i z szumem, jak pociski karabinowe przelatywały przez pokład.
— Co tam czeka przed nami?
Ramian zamyślił się, wpatrzył się w swą duszę.
I naraz wykwitł mu z niej kształt smukły a przedziwnie piękny — ni to kwiat niewidziany, ni to wieża — znana, opleciona przecudnie dźwięczną muzyką, okolona żywym wieńcem wciąż krążących nad nią gołębi — ukochana korona krakowskiej wieży Marjackiej.
Bez najmniejszej wątpliwości — ona!
Jaśnieje nad Oceanami, przyleciała tu na pierwsze wezwanie duszy zmęczonej walką z nieznanem, zjawisko święte i przeczyste — anioł — czy słowo tęsknoty?
W duszy zabrzmiały słodkie, srebrne tony hejnału...
I Ramian uczuł się jakby silniejszym, pewniejszym siebie.
Wpatrzył się w ową wieżę opromienioną i ujrzał naraz Miasto — miasto swych lat dziecinnych — swoje miasto. Przewinęło mu się przed oczami wspomnienie tych dawno minionych lat, pstre a różnobarwne, jak krakowska wstążka. Radość dziwna zadzwoniła w sercu cicho, dźwięcznie a złociście właśnie tym tonem, którym dzwoniły złote czynele czerwonych pajaców, sprzedawanych w Sukiennicach.
Zielone Planty, pełne cienia i starych, poczciwych drzew, których pnie szorstkie są ciepłe prawie po ludzku, gdy się je obejmuje ramionami.
A tuż — idą wielkie, ciemno-szare słonie! Widać trąby długie, kołyszące się tuż nad ziemią lub podniesione w górę wykrzywioną linją jak wielkie liry. Na grzbietach słoni, niby małe, strojne wieżyczki, chwieją się wyzłacane, purpurowym jedwabiem przystrojone palankiny, z których wyglądają uśmiechnięte, dystyngowane, śniade twarze kobiet, o podłużnych migdałowych oczach. Na głowach mają jakby mitry złote i różnobarwne, uczynione z czarnych włosów, wstążek, klejnotów i kwiatów. Zaś przed palankinem, prawie że na karku słoni, siedzą śniadzi „mahouci“, złoconemi, ozdobnemi ankusami kierujący zwierzęta, po których bokach z głośnym śpiewem, biciem w bębny i wywijaniem dzid i krissów, tańczą bronzowi, smukli mężczyźni, półnadzy, niby w ciasnych spódnicach — w barwnych jedwabnych „sarongach“.
Orszak migocący egzotycznemi barwami i złotem — taki sam, na jaki prawdopodobnie patrzyły jeszcze oczy Aleksandra Wielkiego — skręca z pod Plant w ulicę Karmelicką i maszeruje uroczyście do Parku Krakowskiego.
Nie była to bynajmniej wizja, lecz przyjazd jakiejś trupy malajskiej do Krakowa. Ramian pamiętał ją. Był wtedy jeszcze małym chłopcem.
— Jak to już dawno! — uśmiechnął się do swych wspomnień. — Chodziłem wtedy w jasnych bluzkach i w wielkim kapeluszu z szeroką kresą i białą wstążką. Zawsze gryzłem gumę od kapelusza.
Uczuł w ustach smak tej gumy.
I znowu obraz...
W krakowskim parku wieś malajska. Wśród polskich drzew stanęły małe chatki na palach, beczą kozy, porykują czarne, garbate bawoły, trąbią słonie a wszędzie biegają nagie, czarne dzieci. Jest cudny, letni zachód słońca, złoto-szkarłatny, tak iż zdaje się, że nad wszystkiem unosi się złocista chmura. Po bardzo upalnym dniu trochę miłego chłodu.
Niedzielna, festynowa publiczność małego, starego miasta, wystrojona i nakrochmalona, otoczyła duży plac, w śródku którego usiadła garstka muzykantów malajskich. Jakie mieli instrumenty — nikt nie wiedział, bo ich nikt nie znał — ale gdy zaczęli grać, cały park zamilkł i zdumiał się. Rozdzwoniły się i rozśpiewały się przecudne dzwony... Nie! Powietrze zaczarowane zaczęło tańczyć, śpiewać, dzwonić i jęczeć przeczystemi, srebrnemi akordami, związanemi jakby nicią złotą, rzewnem, serdecznem łkaniem dźwięcznych trzechstrunnych skrzypiec arabskich.
To grał w krakowskim parku malajski gamelan.
— Rzecz dziwna! — myślał Ramian. — Przedemną wyspy malajskie, a zdaje mi się, że płynę morzem do Krakowa...
Rytmiczny, tęgi szum wody, partej silną piersią statku, ukołysał go. Rozdzwoniło się dokoła niego powietrze. Słyszał tamtam i gongi i malajski ksylofon i święte, ukochane dzwony krakowskie.
Dusza uciekła w daleką przeszłość, utonęła w wirze niejasnych wspomnień.
Z zadumy tej wyrwał go cichy, lecz wyraźny i jakby napominający szept tuż nad uchem. Czyjś głos wymówił z cicha angielskie słowo:
— „Dressing bell!“ ).
Ramian ocknął się, odwrócił głowę.
Na przodzie statku nie było ani żywej duszy.
— Któżby?... Ciekawe... Ale istotnie — późno już musi być... Może czas na obiad...
Skierował się ku schodkom wiodącym na pokład pierwszej klasy.
W rozproszonem świetle elektrycznych lampek zauważył pannę Nichols.
— Ach, to pani! Już idę. Dziękuję!
— Za co? — zdziwiła się Angielka. — Gdzie się pan podziewa? Siadamy do stołu...
— Wiem, wiem! — odpowiedział Ramian. — Stojąc tam na przodzie, słyszałem, jak pani powiedziała „dressing-bell“ — i oto jestem!
— Ależ ja nie schodziłam z tego pokładu!IV.
— Mimo wszystko oświadczam wam, Ramian, w imieniu naszej spółki — tak jest, Phips?
— Tak.
— Że dajemy wam miesiąc czasu do namysłu. Naturalnie, na prowadzeniu plantacji nie znacie się, ale możecie się zająć finansową stroną interesu, stroną handlową, na czem my z Phipsem nie znamy się tak dobrze, jak wy... Naszą rzeczą będą plantacje, wśród których spędziliśmy całe życie... Więc — miesiąc czasu do namysłu. My i tak musimy się naprzód rozejrzeć w warunkach, usadowić... Phips, możecie mi pomóc do tego pudingu?
Ramian namyślał się.
Obaj ci młodzi Anglicy podobali mu się. Posępny Hume ponury swój wygląd zawdzięczał tylko chorobie wątroby, nabytej w Indjach, oraz twarzy pociągłej, chudej a śniadej, niemal hiszpańskiego typu. Zresztą był człowiekiem bardzo zrównoważonym i spokojnym, a jego demoniczne czarne oczy patrzyły na świat wesoło i z humorem. Phips, typowy Anglik, blondyn, z ostrym, stanowczym profilem, podobał mu się jeszcze więcej. Pochował był niedawno w Anglji żonę, którą z Singapore wywiózł na kurację, a którą nadzwyczaj kochał. Jego synek był do niej podobny. Widać było, jak tkliwą miłością ojciec chłopca otaczał i Ramian domyślał się z tego, jak mocno ten twardy człowiek musiał kochać swą żonę. Mimo to potrafił złamać, zdławić swój ból w sobie i wykrzesać z siebie tyle wiary w życie i pogody, ile mu było potrzeba do pracy dla syna. Zraziwszy się do Anglji, która mu żony nie uratowała, zawarł spółkę z Humem i teraz obaj wracali do tych pięknych lecz mściwych krajów, każących sobie za zdobycie płacić najcięższemi ofiarami. Na statku przyłączyła się do nich panna Nichols, podróżująca samotnie, a wszystko troje zajęli się Ramianem, wciągnęli go w swe kółko i usadzili przy swym stole, otaczając go wciąż życzliwą uprzejmością.
— Mając tyle czasu do namysłu — odezwał się Phips — zdążycie jeszcze zjeść parę cząstek tego pysznego „pumelo“.
To mówiąc, podsunął Ramianowi srebrną wazę z owocami, wśród których ze złocistej skóry wynurzały się rozluźnione, duże, białe cząstki wielkiej jak melon cytryny.
— Bardzo dziękuję! — Ale właściwie co wam zależy specjalnie na mnie?
— Jeśli ja pana Ramiana lubię — rzekł poprostu Hume — musi mi na nim zależeć. A mnie pana Ramiana lubić wolno.
— Ja też pozwolę sobie powiedzieć, że pan Ramian przypadł mi do gustu! — wtrącił Phips. — Jest inny od nas — i może dlatego... Może z powodu tego smętku.
— Żadnych smętków!
— No to „spleen!“ Dobrze? To się przecie zdarza w najlepszych rodzinach!
Tu zabrała głos panna Nichols.
— W panu Ramianie — stwierdzam — jest stanowczo dwóch ludzi: Jeden dzielny, zdrów, mocny, drugi — nadłamany.
— Co wy za brednie opowiadacie, Nichols! — uśmiechnął się Hume.
— Popatrzcie! — On ma dwie twarze, ułożone jedna na drugiej! Która prawdziwa? Która jest twarz właściwego pana Ramiana?
— Nonsens! — rzucił krótko Phips.
Ale młoda panna skupionemi oczami wpatrzyła się Ramianowi w twarz.
— Siła jest, męskość, uczciwość, wiara — mówiła z wysiłkiem. — Mogłaby to być twarz żołnierza... Jest twarz żołnierza... A cóż ją zmąciło? Jaka to druga maska leży na tej twarzy?...
— Kompromitujecie się, Nichols! — rzekł cicho Hume.
— To nieprawda! — zaprzeczyła energicznie panienka. — Nic kompromitującego niema w tem, że myślę o człowieku. To moje ludzkie prawo.
Po obiedzie wyszli na pokład.
Noc była wprawdzie bezgwiezdna, ale cudowna, ciepła, cicha i pełna przedziwnej światłości — jak gdyby samo powietrze świeciło. A zresztą — gwiazdy były w morzu, które całe połyskiwało błękitnemi ogniami i iskrami. To światło morskie szczególnie piękne i jasne było u boków statku i za statkiem.
Mały Phips awanturował się na pokładzie ze swoją chińską nianią. Nie chciał iść spać, biegał po całym statku i co chwilę zdradzał zamiar skoczenia ku błękitnym ogniom, kołyszącym się na falach morskich. Z jakimś dziwnym sykiem czy skrzekiem dreptała za nim niania — stara, siwa Chinka z pomarszczoną twarzą, w długim, białym kaftanie jedwabnym, w lśniących, czarnych szarawarach i lakierowanych pantoflach ze srebrnemi sprzączkami. Włosy jej, zaczesane gładko i zwinięte w mały węzeł na tyle głowy, upięte były złotemi szpilkami i agrafkami, w uszach miała złote kolczyki, na zwiędłych, starczych rękach złote branzoletki.
Wreszcie chłopiec uspokoił się i stanąwszy u parapetu, zapatrzył się w morze.
Tuż stała jakaś rodzina malajska, ubrana po europejsku, wyglądająca dość karykaturalnie i mało interesująca. On, wzrostu raczej niskiego, otyły, uśmiechnięty, był najniewątpliwiej zwykłym, pospolitym kupcem, zbijającym pieniądze. Ona, w jasnym kostjumie, dobrze odżywiona, pulchna, gładka, obwieszona klejnotami, nie wyglądała na nic więcej, niż na szczęśliwą, zadowoloną mamę dwojga dzieci. Na ręce trzymała śpiące maleństwo, zawinięte w pieluszki i kawałek pstrej, jedwabnej materji. Przy niej stała mała, czarna dziewuszka ze śniadym pysiem i z olbrzymiemi, czarnemi oczami, ubrana w białą sukieneczkę i lekki czerwony kapelusik.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.