- promocja
Listowieść - ebook
Listowieść - ebook
Listowieść to napisana z rozmachem i pasją historia aktywizmu i oporu, a zarazem olśniewający opis i pean na cześć świata przyrody. Dwunasta powieść Richarda Powersa rośnie od korzeni po koronę, aby wrócić poprzez nią do nasion, kreśląc po drodze koncentryczne kręgi przeplatających się wątków – od przedwojennego Nowego Jorku aż do wojen o lasy toczonych pod koniec XX w. na północnym zachodzie nad Pacyfikiem i na terenach położonych bardziej na północ. Obok nas istnieje równoległy świat – olbrzymi, powolny, pełen wzajemnych powiązań, zaradny, wspaniale pomysłowy, a dla nas prawie niewidzialny. Powers opowiada o garstce ludzi, którzy uczą się widzieć ten świat i dają się wciągnąć w wir grożącej mu katastrofy.
Nagroda Pulitzera 2019
"W monumentalnej Listowieści autorowi udaje się coś, o co mogłoby się pokusić bardzo niewielu współczesnych pisarzy zarówno ze świata sztuki, jak i nauki. Za pomocą fabularnych narzędzi Powers wciąga czytelników w perspektywę znacznie bardziej odwieczną i subtelniej rozwiniętą niż ludzki ogląd, dzięki czemu ukazuje nam się w migawkach bezkresna, pierwotna wrażliwość, a nasz własny gatunek zostaje sprowadzony do właściwych wymiarów. Gigantyczna opowieść o szczerych prawdach"
Barbara Kingsolver, „New York Times Book Review”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8983-9 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ralph Waldo Emerson
A może Ziemia żyje? Nie tak, jak widzieli ją starożytni – na podobieństwo czującej Bogini, mającej własny cel i dar przewidywania – lecz jak drzewo. Ono wszak cicho istnieje, nieruchome, chyba że zakołysze nim wiatr, a jednak nieustannie rozmawia ze światłem słonecznym i glebą. Korzysta ze słońca, wody i pożywnych minerałów, żeby rosnąć i się zmieniać. Czyni jednak to wszystko tak niepostrzeżenie, że stary dąb na łące wydaje mi się taki sam jak w czasach mego dzieciństwa.
James Lovelock
Drzewo… on cię widzi. Ty patrzy na drzewo, a on cię słucha. Nie ma palec, nie umie mówi. Ale ten liść… sączy, rośnie, rośnie w nocy. Kiedy ty śpi ty coś śni. Drzewo i trawa to samo.
Bill NeidjieKORZENIE
Najpierw nie było nic. A potem wszystko.
A jeszcze później w parku nad zachodnim miastem po zmroku powietrze tryska deszczem nowin.
Na ziemi siedzi kobieta oparta o sosnę. Kora wgniata się w plecy twardo, twarda jak życie. Igły rozsiewają w powietrzu woń, a w sercu drewna mruczy moc. Uszy kobiety dostrajają się do najniższych częstotliwości. Drzewo mówi różne rzeczy słowami sprzed słów.
Mówi: „Słońce i woda to pytania nieskończenie godne odpowiedzi”.
Mówi: „Dobrą odpowiedź trzeba wielokrotnie wynajdywać na nowo, od zera”.
Mówi: „Każdy skrawek ziemi trzeba ogarniać w nowy sposób. Jest więcej dróg rozgałęziania, niż zdoła ich znaleźć jakikolwiek cedrowy ołówek. Rzecz może dotrzeć wszędzie, jeśli tylko wytrwa w bezruchu”.
Kobieta właśnie to robi. Sygnały spadają wokół niej jak nasiona.
Dziś wieczór rozmowa ma wiele wątków. Krzywizny olch mówią o dawnych katastrofach. Szpice bladych kwiatów kasztanów strząsają z siebie pyłek; niebawem przemienią się w kolczaste owoce. Topole powtarzają plotki wiatru. Hurmy i orzechy włoskie oferują swoje łapówki, a jarzębiny – krwistoczerwone grona. Pradawne dęby powiewają przepowiedniami przyszłych pogód. Kilkaset gatunków głogu śmieszy jedno jedyne miano, którym muszą się dzielić. Laury stanowczo twierdzą, że nawet śmierć nie powinna nikomu spędzać snu z powiek.
W zapachu powietrza jest coś, co rozkazuje kobiecie: „Zamknij oczy i myśl o wierzbie. Jeśli dopatrzysz się w niej płaczu, to będzie nieporozumienie. Wyobraź sobie kolec akacji. Nic w twoich myślach nie dorówna mu ostrością. Cóż to unosi się tuż nad tobą? Co zawisło nad twoją głową – w tej oto chwili?”.
Dołączają coraz dalsze drzewa: „Wszystkie twoje wyobrażenia o nas jako zaklętych namorzynach na szczudłach, o odwróconym szpadelku gałki muszkatołowej, pokręconych pniach słoniodrzewów, celującej wprost ku górze rakiecie damarzyku to amputacje. Twoja rasa nigdy nie widzi nas w całości. Przegapiacie połowę prawdy, a nawet więcej. Pod ziemią zawsze jest równie dużo jak nad nią”.
Sęk w tym, że ludzie są właśnie tacy i z tego wyrastają ich problemy. Życie toczy się obok nich, niedostrzegane. Właśnie tu, właśnie tuż. Stwarza glebę. Przetacza wodę. Wymienia życiodajne składniki. Kształtuje pogodę. Buduje atmosferę. Karmi, leczy i chroni więcej rodzajów stworzeń, niż ludzie umieliby policzyć.
Chór żywego drewna śpiewa kobiecie: „Gdyby twój umysł był choć odrobinę zieleńszy, zalalibyśmy go sensem”.
Sosna, o którą opiera się kobieta, mówi: „Słuchaj. Jest coś, co musisz usłyszeć”.Nicholas Hoel
Nadeszła pora kasztanów.
Ludzie ciskają kamieniami w olbrzymie drzewa. Kasztany spadają wokół nich boskim gradem. W tę niedzielę dzieje się tak w niezliczonych miejscach od Georgii aż do Maine. Na północy, w Concord bierze w tym udział Thoreau. Czuje, że rzuca kamieniami w czującą istotę, nie tak wrażliwą jak on sam, ale z nim spokrewnioną. Stare drzewa to nasi rodzice, a może nawet rodzice naszych rodziców. Jeśli chcesz poznać sekrety Przyrody, musisz się pilniej ćwiczyć w człowieczeństwie…
W Brooklynie na Prospect Hill nowo przybyły Jørgen Hoel śmieje się z twardego deszczu sprowadzonego przez kamienie, którymi ciska. Po każdym celnym rzucie strawa sypie się garściami. Mężczyźni uganiają się jak złodzieje, napychając czapki, worki i mankiety spodni kasztanami uwolnionymi z kolczastych łupin. Oto słynna amerykańska uczta, kolejny wysyp obfitości w kraju, który nawet ochłapy dostaje prosto z Bożego stołu.
Norweg i jego koledzy z brooklyńskiej stoczni jedzą swój łup, opieczony nad wielkimi ogniskami na leśnej polanie. Przypalone kasztany niosą niewysłowione ukojenie: są słodkie i smakowite, sycące jak posmarowany miodem kartofel, przyziemne, a zarazem tajemnicze. Kolczaste łupiny niby kłują, lecz to raczej przekomarzanie się niż prawdziwy opór. Kasztany same chcą się wyślizgnąć z tych kłujących pancerzyków. Każdy zgłasza się na ochotnika, żeby go zjedzono, bo dzięki temu inne będą mogły rozprzestrzenić się szeroko.
Upojony pieczonymi kasztanami Hoel prosi tamtej nocy o rękę Vi Powys, młodą Irlandkę ze szkieletowej sosnowej szeregówki stojącej w odległości dwóch przecznic od jego czynszowej kamienicy na skraju Finn Town. Nikt w promieniu pięciu tysięcy kilometrów nie ma prawa się sprzeciwić. Biorą ślub przed Bożym Narodzeniem. W lutym są już Amerykanami. Wiosną znów rozkwitają kasztany, a ich długie kosmate bazie falują na wietrze jak grzywacze na szklistej powierzchni Hudsonu.
Świeżo uzyskane obywatelstwo budzi w Jørgenie i Vi głód świata nietkniętego ostrzem pługa. Pakują manatki i jadą przez zielone połacie wejmutkowych lasów, mroczne bukowe bory Ohio i dąbrowy Środkowego Zachodu do osady nieopodal fortu Des Moines w nowo powstałym stanie Iowa, którego władze dają ziemię zaledwie wczoraj podzieloną na działki każdemu chętnemu do jej uprawiania. Najbliżsi sąsiedzi mieszkają w odległości nieco ponad trzech kilometrów. W pierwszym roku Hoelowie orzą i obsiewają około dwudziestu hektarów. Uprawiają kukurydzę, kartofle i fasolę. Harują, ale przynajmniej na swoim. To lepsze niż budowanie statków dla marynarki jakiegokolwiek kraju.
A potem nastaje preriowa zima. Mróz wystawia na próbę ich wolę życia. Nocami w nieszczelnej chacie krew ścina się w żyłach. Co rano muszą rozbijać lód w misce, żeby chociaż ochlapać sobie twarze. Są jednak młodzi, wolni i pełni zapału. Nie mają oparcia w nikim prócz siebie samych. Zima ich nie zabija. Jeszcze nie. Najczarniejszą rozpacz w głębi ich serc sprasowuje na diament.
Kiedy znów nadchodzi pora siewów, Vi jest w ciąży. Hoel przytyka ucho do jej brzucha. Kobieta śmieje się na widok jego zacukanej miny.
– Co ono mówi? – pyta.
– Jeść! – odpowiada jej mąż swoją szorstką, dudniącą angielszczyzną.
W maju Hoel znajduje sześć kasztanów w kieszeni bluzy, którą miał na sobie w dniu, gdy oświadczył się swojej przyszłej żonie. Wciska je w ziemię zachodniej Iowa na bezdrzewnej prerii wokół chaty. Od granicy ojczyzny kasztanów dzielą farmę setki kilometrów, a od kasztanowych biesiad na Prospect Hill – półtora tysiąca z okładem. Hoel z każdym miesiącem coraz słabiej pamięta zielone lasy Wschodniego Wybrzeża.
Dzieje się to jednak w Ameryce, gdzie ludzie i drzewa odbywają przedziwne wyprawy. Hoel sadzi, podlewa i myśli: „Pewnego dnia moje dzieci potrząsną pniami i najedzą się za darmo”.
Ich pierworodny umiera w niemowlęctwie, zabity przez coś, co wtedy nie miało nazwy. Mikroby jeszcze nie istnieją. Jedynym porywaczem dzieci jest Bóg, który nawet tymczasowe dusze wykrada ze świata do świata wedle sobie tylko znanego planu.
Jeden z sześciu kasztanów nie kiełkuje. Ale Jørgenowi Hoelowi udaje się ocalić pięć pozostałych drzewinek. Życie jest walką między Stwórcą a Stworzeniem. Hoel osiąga w niej mistrzostwo. Utrzymanie sadzonek przy życiu to fraszka w porównaniu z innymi wojnami, które codziennie musi staczać. Pod koniec pierwszego sezonu jego pola bujnie obradzają, a najdorodniejsze drzewko mierzy sporo ponad pół metra.
Po upływie czterech lat Hoelowie mają troje dzieci i zaczątek kasztanowego zagajnika. Drzewka są chuderlawe, z rzędami przetchlinek na brązowych pniach. W porównaniu z bujnymi, dłoniastodzielnymi liśćmi o ząbkowanych krawędziach i długich ogonkach gałązki wydają się nieproporcjonalnie małe. Ten zagajnik i kilka dębów wielkoowocowych, które rosną tu i ówdzie nad rzeką, czynią z farmy wyspę w trawiastym morzu.
Nawet te cherlawe rózgi mogą już być pożyteczne:
Napar z młodziutkich drzewek na dolegliwości sercowe,
liście świeżych pędów na obtarcia, zimny wywar z kory na krwotoki w połogu,
podgrzane galasy na obkurczenie pępka niemowlęcia,
gotowane z brązowym cukrem liście na kaszel,
kompresy na oparzenia,
liście do wypychania materacy,
wyciąg na rozpacz, kiedy cierpienie staje się nie do wytrzymania…
Lata mijają, tłuste na przemian z chudymi. Chociaż średnia przedstawia się raczej marnie, Jørgen dostrzega tendencję zwyżkową. Co roku orze więcej ziemi. A przyszłych rąk do pracy w rodzinie Hoelów wciąż przybywa. Vi o to dba.
Drzewa grubieją jak za sprawą zaklęcia. Kasztan szybko rośnie: zanim z jesionu da się zrobić kij baseballowy, z kasztana będzie komoda. Nie pochylaj się z uwagą nad sadzonką, bo ci wykłuje oko. W miarę wzrostu pęknięcia kory układają się w spirale jak kolory na słupku przed fryzjernią. W wietrzne dni gałązki migoczą między ciemną a jasną zielenią. Liściaste korony rozprzestrzeniają się w pogoni za słońcem. Powiewają w wilgotnym sierpniowym powietrzu Iowa jak bursztynowe niegdyś włosy żony Hoela, która jeszcze dziś czasem je rozpuszcza. Zanim młody kraj znowu nawiedzi wojna, pięć pni wyrośnie ponad głowę tego, kto je posadził.
Bezlitosna zima sześćdziesiątego drugiego roku próbuje zabrać kolejne dziecko. Zadowala się jednym z drzewek. Latem następnego roku najstarszy z rodzeństwa, John, niszczy drugie. Nie przyszło mu na myśl, że jeśli zerwie połowę liści, które są mu potrzebne do zabawy w pieniądze, drzewko może tego nie przeżyć.
Hoel szarpie syna za włosy.
– Miło ci? Hę?
Wymierza chłopcu siarczystego klapsa. Vi musi się rzucić między ojca a syna, żeby przerwać lanie.
W sześćdziesiątym trzecim zaczyna się pobór. Pierwsi idą młodzi kawalerowie. Jørgen Hoel ma trzydzieści trzy lata, żonę, małe dzieci i paręset hektarów ziemi, więc dostaje odroczenie. W końcu nie wyruszy bronić niepodzielności Ameryki. Musi ratować swój własny kraik.
W dalekim Brooklynie pewien poeta pochyla się niczym sanitariusz nad konającymi unionistami. Pisze: „Źdźbło trawy nie mniej się liczy od pracowitej wędrówki gwiazd”. Jørgen nigdy nie przeczyta tego zdania. Słowa uważa za sprytny wybieg. Tylko w jego kukurydzy, fasoli, patisonach i w ogóle we wszystkim, co rośnie, objawia się boski umysł. Bez słów.
Nadchodzi kolejna wiosna i oto trzy ocalałe drzewka okrywają się kremowymi kwiatami o cierpkim, pikantnym, kwaskowym zapachu starych butów albo nieświeżej bielizny. A potem rodzi się naparstek słodkich kasztanków. Nawet ten znikomy plon przypomina gospodarzowi i jego zmęczonej żonie mannę, która pozwoliła im się spotkać w lesie na wschód od Brooklynu.
– Będą ich całe buszle – mówi Jørgen. Już sobie wyobraża chleb, kawę, zupy, ciasta, sosy, wszystkie znane tubylcom smakołyki, które potrafi dać to drzewo. – Nadwyżkę sprzedamy w mieście.
– Damy sąsiadom w prezencie na Gwiazdkę – postanawia Vi.
Ale to sąsiedzi muszą pomóc Hoelom utrzymać się przy życiu podczas nieubłaganej suszy tamtego roku. Kolejny kasztanowiec umiera z pragnienia w porze, gdy nawet dla przyszłości nie da się uszczknąć kropli wody.
Mijają lata. Brązowe pnie zaczynają szarzeć. Podczas jesiennej spiekoty na prerii, gdzie burzom brak celów dość wysokich, żeby były warte zachodu, piorun trafia w jeden z dwóch ocalałych kasztanów. Drewno, z którego można by zrobić wszystko od kołyski po trumnę, trawią płomienie. Tego, co zostaje, nie starczy nawet na trójnożny stołek.
Jedyne ocalałe drzewo kwitnie co roku. Ale jego kwiatom brak partnerów do dialogu. W promieniu niezliczonych kilometrów nie mają kogo poślubić, a choć każdy kasztanowiec jest zarazem męski i żeński, sam się nie obsłuży. Drzewo Hoelów skrywa jednak w cienkim żywym cylindrze pod korą pewien sekret. Jego komórki posłuszne są pradawnej regule: Trwaj. Czekaj. W samotnym niedobitku drzemie wiedza, że nawet żelazne prawo Teraźniejszości można przeczekać. Jest praca do wykonania. Gwiezdna, a mimo to przyziemna. Czyli, jak pisze sanitariusz konających unionistów: „Stój, spokojny i opanowany w obliczu miliona wszechświatów. Spokojny i opanowany jak drzewo”.
Farmie udaje się przetrwać chaos woli boskiej. Dwa lata po Appomattox¹, w przerwach między oraniem, bronowaniem, sadzeniem, przerzedzaniem, pieleniem i zbieraniem Jørgen kończy budować nowy dom. Obfite plony jadą w świat. Synowie wdają się w ojca, silnego i pracowitego jak wół. Córki wychodzą za mąż i rozpraszają się po pobliskich gospodarstwach. Wokoło wyrastają wsie. Biegnąca obok farmy piaszczysta droga zamienia się w prawdziwy trakt.
Najmłodszy syn pracuje u asesora okręgu Polk. Średni jest bankierem w Ames. Najstarszy, John, zostaje z rodziną na gospodarstwie i prowadzi je, kiedy rodzice podupadają na zdrowiu. John Hoel daje farmie szybkość, postęp i maszyny. Kupuje parowy kombajn, który orze i młóci, zbiera i wiąże. Ryczy przy tym jak wypuszczona z piekieł bestia.
Wedle miary ostatniego ocalałego kasztana wszystko to zajmuje akurat tyle czasu, ile trzeba, żeby w korze pojawiło się jeszcze kilka szczelin, a pień zyskał trzy centymetry nowych słojów. Drzewo grubieje. Jego kora wznosi się spiralą jak relief na kolumnie Trajana. Ząbkowane liście wciąż przerabiają słońce na tkanki. Drzewo nie tylko trwa, ale też bujnie rozkwita zieloną kulą zdrowia i wigoru.
Gdy nadchodzi drugi czerwiec nowego stulecia, Jørgen Hoel leży w łóżku na piętrze własnoręcznie zbudowanego domu, w wyłożonej dębową boazerią sypialni, z której nie może już wyjść, i wygląda przez lukarnę na ławicę liści pływających i migoczących na tle nieba. Gdzieś w północnej części farmy dudni parowy kombajn jego syna, lecz dla Jørgena Hoela jest to łoskot burzy. Gałęzie sieją mu na twarz cętki słońca. W zielonych, zębatych liściach jest coś szczególnego, dawne marzenie Jørgena, wizja wzrostu i rozkwitu, dzięki której z nieba znów leci smakowity plon, spadając wokół jego głowy.
Jørgen zastanawia się, czemu kora układa się w takie pokrętne zawijasy, chociaż pień jest prosty i gruby. Może to skutek obrotów Ziemi? A może drzewo chce w ten sposób zwrócić na siebie uwagę ludzi? Siedemset lat wcześniej na Sycylii pod kasztanem o obwodzie sześćdziesięciu metrów schroniła się przed rozszalałą burzą hiszpańska królowa wraz ze stoma konnymi rycerzami. Tamto drzewo przeżyje o sto lat z okładem tego człowieka, który nigdy o nim nie słyszał.
– Pamiętasz? – pyta Jørgen kobietę, która trzyma go za rękę. – Prospect Hill? Aleśmy się tamtego wieczoru najedli! – Wskazuje skinieniem głowy ulistnione gałęzie i rozpościerające się za nimi pola. – Dałem ci to. A ty mi dałaś… to wszystko! Ten kraj. Moje życie. Moją wolność.
Ale za rękę nie trzyma go żona. Vi już przed pięcioma laty umarła na płuca.
– Prześpij się – mówi do Jørgena wnuczka, kładąc dłoń starca na jego zapadniętej piersi. – W razie czego jesteśmy na dole.
John Hoel kopie ojcu grób pod kasztanem zasadzonym jego ręką, na cmentarzyku otoczonym żeliwnym parkanem metrowej wysokości. Drzewo rzuca cień równie szczodrze na żywych i umarłych. Pień jest już taki gruby, że John nie może go objąć. Z ziemi nie sposób dosięgnąć nawet najniższych gałęzi.
Kasztan Hoelów staje się dla całej okolicy punktem orientacyjnym, czyli drzewem strażniczym, jak go nazywają farmerzy. Rodziny podczas niedzielnych wycieczek ustalają według niego marszrutę. Miejscowi radzą podróżnym brać kurs na to drzewo jak na samotną latarnię w morzu zboża. Farma rozkwita. Ma już spory kapitał zakładowy, obfitość siewnego ziarna. Odkąd umarł ojciec, a bracia poszli na swoje, John Hoel może bez przeszkód uganiać się za najnowszymi maszynami. Jego park maszynowy obejmuje żniwiarki, wialnie i snopowiązałki. Gospodarz jedzie do Charles City obejrzeć najnowsze dwucylindrowe traktory z napędem benzynowym. Kiedy w pobliże farmy dociera linia telefoniczna, wykupuje abonament, chociaż kosztuje to majątek i nikt w rodzinie nie rozumie, po co komu takie urządzenie.
Ten syn imigranta zaraża się chorobą nowoczesności na wiele lat przed wynalezieniem skutecznego antidotum. Kupuje kodaka brownie numer dwa. „Naciskasz guzik, my robimy resztę”. Musi wysyłać filmy do Des Moines, żeby je tam wywołano i zrobiono odbitki, co w sumie okazuje się wielekroć kosztowniejsze niż sam aparat za dwa dolary. John Hoel fotografuje swoją żonę w perkalowej sukience, ze zmiętym uśmiechem na twarzy, upozowaną przy nowym maglu. Fotografuje dzieci, gdy te prowadzą kombajn albo jeżdżą miedzami na pociągowych koniach o łękowatych grzbietach. Fotografuje swoją rodzinę wystrojoną na Wielkanoc, spętaną czepcami i zdławioną muszkami. Kiedy na jego własnym kawałku stanu Iowa, małym jak znaczek pocztowy, nie zostaje już nic do sfotografowania, John kieruje obiektyw na swojego rówieśnika – Kasztan Hoelów.
Przed kilkoma laty kupił najmłodszej córce na urodziny zoopraksiskop, którym w końcu sam zaczął się bawić, kiedy dziewczynce ta nowość się znudziła. Łopotliwe eskadry gęsi i parady wierzgających mustangów, które ożywają wśród obrotów szklanego dysku, zsyłają mu natchnienie. Wykluwa się ambitny plan, a John Hoel czuje się jak odkrywca. Postanawia przez resztę życia – bez względu na to, ile lat mu zostało – fotografować drzewo, aby je potem obejrzeć w wersji przyspieszonej do tempa ludzkich pragnień.
Konstruuje w stodole z maszynami trójnożny statyw. Na pagórku blisko domu kładzie pęknięty kamień młyński. W pierwszy dzień wiosny 1903 roku ustawia kodaka brownie numer dwa i uwiecznia całe strażnicze drzewo, które właśnie zaczyna wypuszczać liście. Równo miesiąc później John Hoel robi z tego samego miejsca o tej samej godzinie następne zdjęcie. Dwudziestego pierwszego dnia każdego miesiąca wchodzi na pagórek. Staje się to jego religijnym obrzędem, w deszcz, śnieżycę i morderczy skwar, prywatną liturgią Kościoła Roślinnego Boga w Rozroście. Żona bezlitośnie z niego drwi, dzieci zresztą też: „On czeka, aż drzewo zrobi wreszcie coś ciekawego”.
Kiedy John zbiera dwanaście czarno-białych odbitek z pierwszego roku i kartkuje je kciukiem, widać na nich bardzo niewiele, choć tyle sobie zadał trudu. Na jednej drzewo raptem wypuszcza liście, jakby z niczego. Na następnej wystawia się całe na gęstniejące światło. Poza tym jednak gałęzie tylko bezczynnie trwają. Ale farmerzy to cierpliwy naród, zahartowany przez brutalność pór roku, i gdyby nie prześladowały ich sny o rozrodzie, mało który orałby każdej wiosny. Dwudziestego pierwszego marca 1904 roku John Hoel znów stoi na pagórku, jakby wzorem drzewa miał przed sobą jeszcze sto albo i dwieście lat na dokumentowanie tego, co czas wiecznie skrywa na widoku.
Dwa tysiące kilometrów na wschód, w mieście, w którym matka Johna Hoela szyła sukienki, a ojciec budował statki, klęska spada niepostrzeżenie. Zabójca wkrada się do kraju z Azji, w drewnie chińskich kasztanów, które sprowadzono do wykwintnych ogrodów. W Bronksie jedno z drzew w zoo okrywa się październikowymi barwami już w lipcu. Liście skręcają się i schną, przybierając odcień cynamonu. Po spuchniętej korze rozchodzą się kręgi pomarańczowych plam. Drewno zapada się przy najlżejszym naciśnięciu.
Przed upływem roku kasztany w całym Bronksie upstrzone są pomarańczowymi plamkami – owocującymi ciałami pasożyta, który już zabił swojego gospodarza. Z każdego zarażonego drzewa deszcz i wiatr roznoszą hordy zarodników. Miejscy ogrodnicy mobilizują się do przeciwnatarcia. Odcinają zarażone gałęzie i palą je. Z beczek na wozach konnych spryskują drzewa wapnem i siarczanem miedzi. Ale siekiery użyte do wycinki porażonych okazów tylko pomagają rozprzestrzeniać się zarazie. Pewien badacz w nowojorskim ogrodzie botanicznym stwierdza, że mordercą jest nieznany nauce gatunek grzyba. Publikuje wyniki i wyjeżdża, by uciec przed letnim skwarem. Kiedy po paru tygodniach wraca, w mieście nie ma już ani jednego kasztana, który warto by było ratować.
Śmierć mknie przez Connecticut i Massachusetts, co roku przeskakując dziesiątki kilometrów. Drzewa padają setkami tysięcy. Kraj patrzy oniemiały, jak topnieją bezcenne kasztany Nowej Anglii. Drzewo przemysłu farbiarskiego, materiał na podkłady kolejowe, wagony, słupy telegraficzne, opał, płoty, domy, stodoły, biurka, stoły, fortepiany, skrzynie, masę celulozową, źródło niewyczerpanych zasobów darmowego cienia i jadła, najpożyteczniejsze drzewo w całym kraju właśnie znika.
Pensylwania próbuje wyciąć w poprzek całego stanu strefę buforową szerokości setek kilometrów. W Wirginii, przy północnej granicy najbogatszych w kraju lasów kasztanowych, ludzie wzywają do odnowy religijnej, żeby oczyścić się z grzechów, za które zaraza jest karą. Amerykańskie drzewo doskonałe, kręgosłup gospodarczy całych wiejskich społeczności, giętka i trwała sekwoja Wschodu, znajdująca ponad trzydzieści rozmaitych zastosowań w przemyśle – co czwarte drzewo w lesie porastającym sto milionów hektarów między Maine a Zatoką Meksykańską – skazane jest na zagładę.
Wieść o pladze nie dociera do zachodniej Iowa. Dwudziestego pierwszego dnia każdego miesiąca John Hoel niezależnie od pogody wraca na swój pagórek. Kasztan Hoelów wciąż wznosi liściastą koronę niby znak wysokiej wody. „Dąży do czegoś” – myśli farmer, ten jeden jedyny raz pozwalając sobie pofilozofować. „Ma jakiś plan”.
W nocy przed swoimi pięćdziesiątymi szóstymi urodzinami John budzi się o drugiej i zaczyna macać ręką, jakby szukał czegoś na łóżku. Żona pyta go, co się stało.
– To minie – odpowiada mężczyzna przez zaciśnięte zęby.
Osiem minut później nie żyje.
Farmę dziedziczą jego dwaj starsi synowie. Pierworodny Carl chce spisać na straty deficytowy rytuał fotograficzny. Młodszy od niego Frank czuje się w obowiązku uzasadnić dziesięć lat zagadkowych studiów swojego ojca, kontynuując je równie uparcie, jak drzewo rozpościera konary. Trzeba jeszcze ponad stu klatek, żeby najstarszy, najkrótszy, najpowolniejszy, najambitniejszy niemy film, jaki kiedykolwiek nakręcono w Iowa, zaczął wyjawiać ukryty zamysł kasztana. Na pospiesznie kartkowanych odbitkach widać, że model wyciąga się, po omacku szukając czegoś na niebie. Może drugiego drzewa do pary. Więcej światła. Rehabilitacji kasztanów.
Kiedy Ameryka wreszcie daje się wciągnąć w ogólnoświatową pożogę, Frank Hoel ląduje we Francji z drugim pułkiem kawalerii. Na odjezdnym wymusza na dziewięcioletnim synku, Franku juniorze, obietnicę, że chłopiec aż do jego powrotu będzie robił zdjęcia. Jest to rok dalekosiężnych obietnic. Frank junior nadrabia niedostatki wyobraźni posłuszeństwem.
Ślepy traf wyprowadza Franka seniora z kotła pod Saint-Mihiel tylko po to, żeby stopić go pociskiem z moździerza w Argonnach nieopodal Montfaucon. Zostaje z niego za mało, żeby było co włożyć do sosnowej skrzyni i pochować. Rodzina robi kapsułę czasu, umieszczając w niej jego czapki, fajki i zegarki, po czym zakopuje ją na cmentarzyku pod drzewem, które fotografował co miesiąc – jakże krótko niestety.
Gdyby Bóg miał kodaka, mógłby nakręcić inny krótki film animowany, pokazując w nim, jak zaraza na chwilę się zatrzymuje, zanim po stokach Appalachów runie prosto w serce krainy kasztanów. Te z północy były, owszem, majestatyczne. Ale kasztany z południa to istni bogowie. Ich niemal jednogatunkowe lasy ciągną się kilometrami. W obu Karolinach pnie starsze niż sama Ameryka osiągają trzy metry średnicy i niemal czterdzieści metrów wysokości. Całe ich knieje rozkwitają tumanami białych obłoków. Dziesiątki górskich wiosek zbudowano z ich pięknego drewna o równych słojach. Z jednego drzewa można zrobić aż czternaście tysięcy desek. Całe okręgi żywią się plonami, które przysypują ziemię warstwą grubą do pół łydki, bo każdy rok jest rokiem obfitości.
A teraz ci bogowie umierają, jeden po drugim. Cała ludzka pomysłowość nie zdoła powstrzymać zarazy, która ogarnia kontynent. Nadciąga wzdłuż grzbietów górskich, ogałacając je po kolei. Ktoś, kto by siedział w punkcie widokowym nad południowymi górami, widziałby, jak pnie omywane śmiercionośną falą zamieniają się w jasnoszare szkielety. W kilkunastu stanach drwale w wyścigu z zarazą powalają wszystko, czego jeszcze nie dosięgnął grzyb. Zachęca ich do tego niedawno stworzona służba leśna. Wykorzystajcie przynajmniej drewno, zanim zniszczeje. Podczas tej akcji ratowania resztek ludzie zabijają wszystkie drzewa, łącznie z tymi, w których może drzemać sekret odporności.
Pięcioletnia dziewczynka z Tennessee, która widzi, jak w jej czarodziejskich lasach pojawiają się pierwsze pomarańczowe plamy, będzie mogła pokazać swoim dzieciom tylko fotografie. Jej dzieci nigdy nie ujrzą drzewa w pełnej krasie dojrzałości, nie zakosztują widoku, dźwięku ani woni dzieciństwa swojej matki. Miliony pieńków wypuszczają odrosty, które rok za rokiem uparcie walczą o życie, nim je zabije ukryta w nich samych nieusuwalna infekcja. Z nadejściem roku 1940 ofiarą grzyba padają ostatnie kasztany w najdalszych lasach południowego Illinois. Cztery miliardy drzew znikają, pozostawiając po sobie jedynie mit. Oprócz nielicznych zakątków, w których kasztany, nie wiedzieć czemu, oparły się zarazie, pozostały tylko te, które pionierzy wywieźli daleko poza zasięg unoszących się w powietrzu zarodników.
Frank Hoel junior dotrzymuje obietnicy złożonej ojcu, choć ten już dawno rozwiał się wśród zamazanych, czarno-białych, prześwietlonych wspominków. Chłopiec co miesiąc dokłada do szkatułki z balsamowego drewna jedno zdjęcie. Wkrótce staje się nastolatkiem. A potem młodzieńcem. Rytuał fotografowania odbębnia równie mechanicznie, jak rozległa rodzina Hoelów obchodzi Dzień Świętego Olafa, nie pamiętając już, co w ten sposób czci.
Frank junior nie grzeszy wyobraźnią. Nie słyszy nawet własnych skrytych myśli: „A może nienawidzę tego drzewa? A może kocham je bardziej, niż kochałem ojca?”. Tego rodzaju myśl nic nie znaczy dla mężczyzny pozbawionego osobistych pragnień, urodzonego pod czymś, do czego jest przykuty, skazany na to, żeby umrzeć w jego cieniu. „Ono rośnie tu po nic. Żaden z niego pożytek, chyba że je zetniemy”. A potem przychodzą takie miesiące, kiedy widoczna w obiektywie korona wydaje się jego zdumionemu oku matrycą sensu istnienia.
Latem woda wznosi się w tkance drzewnej, aby się rozpylić przez milion maleńkich usteczek na spodzie liści, toteż z przewiewnej korony drzewa codziennie paruje w wilgotne powietrze Iowa prawie czterysta litrów. Jesienią widok żółknących liści napawa Franka juniora nostalgią. Zimą nagie gałęzie stukają i trzeszczą nad zaspami, a z przyczajonych w spoczynku pączków o tępych końcach niemal wieje grozą. Lecz każdej wiosny jasnozielone bazie i kremowe kwiaty przez chwilę nasuwają Frankowi juniorowi myśli, wobec których czuje się bezradny.
Trzeci fotograf z rodu Hoelów nadal robi zdjęcia, podobnie jak chodzi do kościoła, chociaż już dawno stwierdził, że wszyscy wierzący dali się omamić bajkami. Bezsensowny rytuał fotograficzny wytycza cel, którego Frank junior nie znajduje nawet w rolnictwie. Jest comiesięczną wprawką z wpatrywania się w coś, czemu nie warto poświęcać ani odrobiny uwagi, w stwór wytrwały i małomówny jak samo życie.
Stos odbitek osiąga okrągłą liczbę pięciuset podczas drugiej wojny światowej. Pewnego dnia Frank junior poświęca chwilę na to, żeby je przekartkować. Wciąż czuje się jak dziewięciolatek, który złożył ojcu niefortunną obietnicę. Tymczasem oglądane w poklatkowym filmie drzewo zmieniło się nie do poznania.
Wszystkie dorosłe kasztany na ojczystych terenach tego gatunku już umarły, więc drzewo Hoelów staje się ciekawostką przyrodniczą. Pewien dendrolog z Iowa City przyjeżdża sprawdzić pogłoskę o kasztanie ocalałym z hekatomby. Dziennikarz z pisma „Register” pisze artykuł o jednym z ostatnich okazów amerykańskiego drzewa doskonałego. „Ponad tysiąc dwieście miejscowości na wschód od Missisipi ma w nazwie słowo «kasztan», ale żeby zobaczyć ich patrona, trzeba odwiedzić pewien wiejski okręg w zachodniej części stanu Iowa”. Zwykli ludzie jeżdżący między Nowym Jorkiem a San Francisco nową autostradą, która biegnie skrajem gruntów Hoelów, widzą tylko fontannę cienia na bezludnej równinie obsianej kukurydzą i soją.
W lutym 1965 roku kodak brownie numer dwa pęka na siarczystym mrozie. Hoel kupuje instamatica. Plik odbitek jest już grubszy niż najgrubsza książka, jaką Frank junior próbował w życiu czytać. Ale poszczególne zdjęcia przedstawiają tylko samotne drzewo, ukrywając przed widzem przytłaczającą pustkę, tak dobrze znaną fotografowi. Ilekroć Frank junior odsłania obiektyw, ma za plecami farmę. Zdjęcia przemilczają wszystko: lata dwudzieste, dla Hoelów wcale nie takie szampańskie. Światowy kryzys, który pozbawia ich stu hektarów ziemi, a połowę rodziny wygania do Chicago. Programy radiowe, które dwóch synów Franka juniora na zawsze odciągają do rolnictwa. Hoela zabitego na południowym Pacyfiku i dwóch ocalałych, obarczonych dozgonnym poczuciem winy. Maszyny Deere i Caterpillar, których cała defilada przewija się przez szopę Hoela. Oborę, która pewnej nocy doszczętnie płonie wśród ryków przerażonych zwierząt. Dziesiątki radosnych wesel, chrzcin, hucznie obchodzonych matur i magisteriów. Pół tuzina zdrad małżeńskich. Dwa rozwody tak smutne, że umilkł przez nie ptasi śpiew. Nieudany start jednego z synów w wyborach do parlamentu stanowego. Proces sądowy między dwoma kuzynami. Trzy nieoczekiwane ciąże. Przewlekłą wojnę podjazdową Hoelów z miejscowym pastorem i połową luterańskiej parafii. Powrót z Wietnamu bratanków, pokiereszowanych przez heroinę i czynnik pomarańczowy. Zatuszowane kazirodztwo, uporczywy alkoholizm, ucieczkę córki z licealnym nauczycielem angielskiego. Nowotwory (piersi, okrężnicy, płuc), chorobę serca, pięść robotnika obdartą ze skóry przez przenośnik ślimakowy do zboża, śmiertelny wypadek samochodowy dziecka kuzyna w noc po balu maturalnym. Niezliczone tony środków chemicznych, których nazwy znaczą „wściekłość”, „obława”, „burza ogniowa”, i patentowane nasiona, specjalnie wyhodowane, żeby wydały bezpłodny plon. Spędzoną na Hawajach pięćdziesiątą rocznicę ślubu i jej katastrofalne pokłosie. Diasporę emerytów w Arizonie i Teksasie. Pokolenia zadawnionych pretensji, odwagi, wytrwałości i nieoczekiwanej hojności: wszystko, co człowiek mógłby nazwać fabułą, dzieje się poza kadrem. W nim zaś przez setki wirujących pór roku tkwi tylko samotne drzewo, którego spękana kora pnie się spiralą wzwyż, rosnąc z prędkością drewna, ku temu, co u ludzi nazywa się siłą wieku.
Wszystkie rodzinne farmy w zachodniej Iowa są bliskie upadku, który chyłkiem się skrada. Dotyczy to także gospodarstwa Hoelów. Kombajny urastają do zbyt monstrualnych rozmiarów, wagony pełne azotowego nawozu są za drogie, dochody znikome, konkurencja za duża i zanadto skuteczna, a wyjałowiona wieloletnią uprawą bruzdową gleba nie daje zysku. Co roku któregoś sąsiada połykają olbrzymie, sprawnie zarządzane, nieubłaganie wydajne fabryki monokultur. Frank Hoel junior tak jak każdy człowiek w obliczu katastrofy wychodzi losowi na spotkanie z zamkniętymi oczami. Zapożycza się. Sprzedaje część ziemi i odstępuje prawa. Podpisuje z koncernami nasiennymi umowy, których podpisywać nie należy. Jest pewien, że już za rok stanie się coś, co uratuje farmę, bo przecież zawsze skądś przychodził ratunek.
Frank junior dodaje w sumie siedemset pięćdziesiąt pięć fotografii samotnego olbrzyma do stu sześćdziesięciu, które zrobili jego ojciec i dziadek. Gdy dwudziestego pierwszego dnia ostatniego kwietnia, który będzie dane mu przeżyć, już nie wstaje z łóżka, jego syn Eric przybywa na farmę ze swojego domu oddalonego o czterdzieści minut jazdy samochodem i wchodzi na pagórek, żeby pstryknąć jeszcze jedną czarno-białą fotkę, wypełnioną aż po krawędzie kadru bujnymi gałęziami. Pokazuje starcowi odbitkę. To łatwiejsze niż powiedzieć ojcu, że go kocha.
Frank junior krzywi się jak od goryczy migdałów.
– Słuchaj – mówi. – Dałem słowo i go dotrzymałem. Ale ty nic nikomu nie jesteś winien. Zostaw to cholerstwo.
Równie dobrze mógłby kazać olbrzymiemu kasztanowi przestać się rozrastać.