- promocja
- W empik go
Lód i woda, woda i lód - ebook
Lód i woda, woda i lód - ebook
Pod grubą warstwą lodu buzują najsilniejsze emocje.
Historia bliźniaczek, które z wiekiem stają się sobie obce, i matek odrzucających swoje dzieci. Elsie i Inez w dzieciństwie są nierozłączne. Później ich drogi się rozchodzą. Elsie buntuje się przeciwko tradycyjnej roli kobiety i wybiera pływanie na dalekich rejsach. Inez rezygnuje z marzeń o studiach literaturoznawczych i całe życie podporządkowuje wychowaniu Björna, syna Elsie. Nie potrafi natomiast kochać własnej córki i męża.
Przełożyła Katarzyna Tubylewicz
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7416-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czuje to w chwili, gdy wkłada klucz do zamka, wie już, w sumie nie wiedząc, zanim przekręci klucz. Bębenek kręci się bez żadnego oporu. Wychodząc, chyba zamykała drzwi na klucz? Oczywiście, że tak. Zawsze to robi, kiedy wraca i kiedy wychodzi, zamyka na klucz nawet na noc, chociaż wszyscy twierdzą, że to niebezpieczne. Ale teraz drzwi nie są zamknięte. Ktoś był w jej kajucie. Znowu.
Przez chwilę się waha, zerka w prawą i lewą stronę korytarza i dopiero potem kładzie rękę na klamce. Nikogo nie widać, ale z kajuty obok słychać muzykę i jakieś głosy. Mieszkają tam Magnus i Olle, któryś z nich wybucha śmiechem i to ją uspokaja. Magnus jest milkliwym, niebieskookim olbrzymem, Olle to uśmiechnięty marynarz, spędzający co najmniej godzinę dziennie w siłowni. Przyjdą, jeśli zacznie krzyczeć. Jest tego pewna. Prawie pewna.
Mimo to waha się jeszcze kilka sekund, zanim otworzy drzwi, a potem stoi w wejściu z uniesioną brodą, węsząc jak pies. Ktoś, kto odwiedza jej kajutę, kiedy jej samej tam nie ma, zostawia po sobie zapach, wątłą smugę benzyny czy oleju, tytoniu albo wody po goleniu, wystarczająco wyraźną, by nie umknęła jej uwadze, ale tak słabą, że nie może o niej nikomu powiedzieć.
Przestępuje wysoki próg i znowu przystaje. Rozgląda się wkoło i jeszcze raz obwąchuje pustkę w powietrzu, kąciki ust opadają. Dziś nie czuć benzyny ani oleju, żadnego tytoniu czy wody po goleniu. Śmierdzi uryną. Może to zbyt grzeczna forma, by wyrazić, w czym rzecz. Faktycznie śmierdzi szczynami. To najpaskudniejsze znane jej słowo, ale jedyne, które naprawdę oddaje ten smród. Ktoś naszczał w jej kajucie.
Zaskakuje ją wstyd. Gwałtownie zalewa całe ciało i sprawia, że natychmiast zatrzaskuje za sobą drzwi. Nikt się nie dowie, czym u niej śmierdzi, nikt nie będzie mógł pomyśleć, że to ona, nikt nie… Wstrzymuje oddech i opiera się plecami o drzwi. Czas się uspokoić. Czas na rzeczowość i zdrowy rozsądek. Trzeba sprawdzić, co zrobił tym razem.
Ślady obecności, które zostawił po sobie ten facet – czy to mężczyzna? to przecież musi być mężczyzna? – są zazwyczaj wystarczająco wyraźne, by mogła zrozumieć, że tu był, a jednocześnie tak subtelne, że nikt inny ich nie zauważy. Przecież sama mogła wysypać rzeczy z kosmetyczki na szorstką powierzchnię kanapy, ściągnąć narzutę i pościel ze świeżo zasłanej koi, a potem cisnąć je na wymiętą kupę lub otworzyć szafę i wyrzucić z niej czystą bieliznę. Jednak to nie ona. Tylko ktoś inny. Ktoś, kto przynajmniej cztery razy wtargnął do jej kajuty, zostawiając po sobie ślady i zapach.
Statek przechyla się, a ona przyciska dłonie z rozcapierzonymi palcami do drzwi za sobą, żeby złapać równowagę. Ten ruch coś jej przypomina. Miało być rzeczowo i rozsądnie. Prostuje się, robi kilka kroków do środka kajuty, a potem się rozgląda, stojąc w rozkroku równoważącym kolejne przechyły. Jest na pokładzie dopiero od ośmiu dni, ale organizm dopasował się już do nowych warunków. W barze na dole siedzi jak mężczyzna, z szeroko rozstawionymi nogami, na pokładzie dmucha na kłykcie, zanim schowa dłonie pod pachami, a kiedy na miękkich gumowych podeszwach biegnie po schodach na mostek kapitański na codzienną odprawę z naukowcami i kapitanem, skacze po dwa stopnie. Podczas spotkań rzadko mówi, kręci tylko lekko głową, aż koński ogon łaskocze ją w kark. Nie, reprezentantka świata artystycznego nie ma nic do dodania. Już samo to określenie sprawia, że robi jej się trochę wstyd. Czy rzeczywiście jest artystką? Nie jest tego pewna. Wie tylko, że siedzi tu, w tym miejscu, ponieważ Marcus – który naprawdę jest artystą – nie chce chodzić na zebrania. Nie ma na to czasu, jest całkowicie pochłonięty chodzeniem po statku, dookoła, dookoła, i mruczeniem do siebie. Na początku myślała, że to jakiś maniak, ale teraz, kiedy porozmawiała z nim już kilka razy, wie, że może być po prostu powolny i rozważny. Jest tak zajęty patrzeniem, że chyba stracił umiejętność słuchania. Już trzeciego dnia przestała go informować, co mówiono przy stole kapitana, bo kiedy próbowała, wydawał się zaambarasowany, jakby zupełnie nie pamiętał o porannych spotkaniach. Teraz, kiedy spotykają się na pokładzie albo przypadkiem usiądą obok siebie w mesie, kiwa mu tylko głową i uśmiecha się niewyraźnie, tak jak on.
Może sama powinna przestać chodzić na te spotkania. Nigdy nie ma przecież nic do powiedzenia i zdecydowanie zbyt często się wyłącza i nie słyszy, o czym mówią inni. W zamian wodzi spojrzeniem wokół stołu, studiując twarz za twarzą. Czy to któryś z nich? Ten blady chemik, który czerwieni się za każdym razem, kiedy ktoś go zagadnie? Albo Sture, meteorolog ciągle siedzący z założonymi rękami, jakby się spodziewał, że to właśnie jego oskarżą z powodu mgły i wzburzonego morza? Czy może to być docent z długimi włosami, zebranymi w siwy kucyk, o imieniu, które ciągle zapomina? Albo Fredrik z brązowymi oczami, spokojny mediator, który znajduje kompromis pomiędzy sprzecznymi życzeniami, urodzony dyplomata, co zdecydował się zostać sternikiem?
Nie. Nie jest w stanie w to uwierzyć. Dlaczego któryś z tych mężczyzn, którzy codziennie siadają przy stole konferencyjnym kapitana, miałby wchodzić do jej kajuty i zostawiać po sobie ślady? Żadnego z nich nie zna, nie wie o nich nic, podobnie jak oni nie znają jej i nie wiedzą o niej niczego ponad to, co pisano w gazetach, jeśli w ogóle coś wiedzą. A kobiety wokół stołu? Czy można sobie wyobrazić, że skora do śmiechu profesorka Ulrika mogłaby wpaść na pomysł grzebania w cudzej bieliźnie? Albo że spokojna i genialna Katrin, która zna pięć języków i ma doktorat z fizyki i chemii, mogłaby skrywać ponurą nienawiść za fasadą łagodności? Nie wspominając już o Jenny, reprezentantce młodych doktorantów, tej która z powagą notuje każde słowo i chichocze jak uczennica z najbardziej błahych dowcipów?
Nie. To niemożliwe. Żadne z nich. Jednak ktoś zdecydowanie był dziś wieczorem w jej kajucie. Okno jest zamknięte. Drzwi do toalety otwarte na oścież. Kiedy stąd wychodziła do baru, było na odwrót. Pomimo niepokoju kiełkuje w niej też cicha satysfakcja. Otwarte drzwi wskazują, że był w toalecie. Czyli dostał od niej wiadomość. Nareszcie. Ostrożnie zerka przez próg. Podniesiona klapa sedesowa. Kółko też. Czyli mężczyzna. Zasłona prysznicowa jest zasunięta, białe tło z bladożółtymi kwiatkami połyskuje w nocnym zmierzchu, kołysanie morza sprawia, że faluje jak pole rzepaku w letnim wietrze. Tylko że ten ruch mógłby także zdradzać czyjąś obecność. Ktoś może stać za zasłoną i czekać na nią, gotów do…
Bzdury. Kimkolwiek był, to tchórz i słabeusz, i ona nie zamierza dać się wystraszyć jego idiotycznym akcjom. Dlatego zanim jeszcze dokończy tę myśl, wchodzi do łazienki i odsuwa zasłonę na bok, żeby stwierdzić, że pod prysznicem nikogo nie ma. Zaskakuje ją ulga, czuje miękkość w kolanach, aż musi oprzeć się o ścianę i odetchnąć. Mija kilka sekund, zanim zauważy, że tapeta obok jej ramienia jest teraz w paski, żółtobrązowe pasy na beżowym tle, lepkie paski, których wcześniej tu nie było. To świnia! Bez chwili namysłu zdejmuje bluzkę i wyrzuca ją za drzwi. Nocą wrzuci ją do morza, pranie nic tu nie pomoże, nigdy więcej nie będzie nosić czegoś, co choćby musnęło tego plugawego gnoja lub jego…
Obejmuje się ramionami i odwraca w stronę lustra. Tak. Otrzymał jej wiadomość, to oczywiste. Zanim wyszła z kajuty, zajrzała do łazienki i szminką na lustrze napisała to samo, co pisała za każdym razem, kiedy wychodziła w ciągu ostatnich dni: BÓG CIĘ WIDZI, GNOJU! Wiadomość nie została dobrze przyjęta. Rozmazał szminkę po całym lustrze, a napis wytarł ręcznikiem, który zapaćkany rzucił na ziemię. Potem tą samą szminką napisał dużo większymi literami własną wiadomość: PIZDA!
Kilka razy przełyka ślinę, żeby się uspokoić. Błyskotliwa riposta. Nader utalentowany. Poza tym cholernik złamał jej szminkę – teraz dopiero to widzi – jedyną szminkę, jaką zabrała ze sobą na ekspedycję, pojedynczy egzemplarz Long Lastin Juicy Rouge Lancôme w odcieniu numer 132. Zabije go. Jak tylko go dorwie, najpierw oberwie mu uszy, a potem go zabije.
Oczywiście pod warunkiem że on nie zabije jej pierwszy. Twarz, która miga jej w lustrze, jest tak blada, jakby należała do jednego z jej zamordowanych bohaterów – oby to nie był zły omen.Zaraz po odbiciu od lądu statek zmienia kurs. Sternik wyłącza autopilota i kładzie rękę na drążku, małym dżojstiku, znacznie mniejszym od drążka zmiany biegów w samochodzie, choć steruje żółtym gigantem, jakim jest lodołamacz „Odyn”. Z wyczuciem, bardzo ostrożnie i powoli, kieruje dziób statku na północ, umiarkowany i opanowany w każdym ruchu, w sposobie, w jaki chwyta okrągłe zakończenie drążka, w lekkim zgięciu łokci, nieznacznym napięciu mięśni ramion. Nie idzie tak łatwo. Steruje przecież statkiem, a nie falami Atlantyku, które atakują kadłub, gdy płynie w poprzek fali, i zaczynają się z nim bawić jak z malutkim dzieckiem. Z udawaną gwałtownością i wielką ostrożnością unoszą jego tłuste ciało wysoko, ku jasnoszaremu, nocnemu niebu po to, by za chwilę pozwolić mu zanurzyć się w ciemniejszą szarość załamania fal, unoszą i pozwalają opadać, unoszą i opuszczają…
Sternik bezwiednie wysuwa czubek języka, żeby pomógł mu w sterowaniu, napina mięśnie pleców, wzmacnia uścisk wokół drążka. Jest bardzo skoncentrowany, ale w zmarszczkach wokół oczu czai się uśmiech. To tutaj chce być. Nigdzie indziej. Gdyby pozwolono mu wybrać własny raj po śmierci, wybrałby właśnie to: wieczną nocną zmianę na mostku kapitańskim
„Odyna”, w chwili gdy statek odwraca się tyłem do Atlantyku i płynie w stronę Cieśniny Davisa z Ziemią Baffina po lewej stronie burty i cieniem zachodniego wybrzeża Grenlandii po prawej. Całą wieczność mógłby spędzić w tej samotności, bo jest w niej także dająca pociechę pewność, że otaczają go ludzie. Jest ich wielu, a zarazem tylu, że może ich policzyć, w dodatku większość śpi w swoich kajutach. Teraz czuwa tylko on i dwóch robotników na dole w maszynowni. Oczywiście pod warunkiem że wszyscy nie obudzili się od przechyłów i teraz nie leżą, trzymając się krawędzi swoich koi, przerażeni, że z nich powypadają. Mogą sobie wypadać. Najważniejsze, żeby żaden nie wlazł teraz na mostek kapitański i nie zakłócił sternikowi Leifowi Erikssonowi jego najlepszych chwil.
O tak. Zmiana kursu wykonana. Przytępiony dziób statku kieruje się wprost na północ, przechyły ustały. „Odyn”, statek o kobiecych kształtach i męskim, boskim imieniu, spokojnie kołysze się naprzód. Na otwartych wodach porusza się jak kobieta w dziewiątym miesiącu ciąży lub jak zapaśnik poza ringiem. Ale wkrótce, za kilka godzin lub dni, zostawi za sobą ten nienaturalny stan i wśliźnie się w lód. To jego żywioł, to tam może tańczyć.
Leif Eriksson włącza autopilot, prostuje plecy i czuje, jak opada z niego napięcie. Raj? Tak, czego to sobie człowiek nie ubzdura późną nocą? Przecież bardziej prawdopodobne jest, że wyląduje w piekle. Dobrze wie, jak ono wygląda, to także. Piekło jest wiecznym popołudniem w starej, rozwalającej się daczy, którą jego żona odziedziczyła po rodzicach, palącym żarem dnia, gdy trzeba opróżnić beczkę z szambem i pomalować okna, i kiedy kobita ma zły humor, whisky się skończyła, a nastoletni syn chce wracać do miasta, do komputera, który trzyma go przy życiu…
Ech. Wszystko to można zapomnieć. Do domu nie wróci wcześniej niż za półtora miesiąca, wtedy będzie już po wakacjach i letnia chałupa zostanie zamknięta na ten sezon. Udało mu się od niej uratować, także tego lata. Swoją cenę już zapłacił, żona boczyła się przez dwa tygodnie po tym, jak powiedział, że zgłosił się na ekspedycję, ale odpuściła, gdy wspomniał jej o pieniądzach. Wszystkie te cudowne dodatkowe dochody można będzie wykorzystać na zakup tej czy innej zbędnej rzeczy. Zawsze przestaje się boczyć, kiedy Leif obiecuje jej niepotrzebne rzeczy. Nawet już nie pamięta, o co chodzi tym razem… Nowe kafelki do kuchni? Nie, to było w zeszłym roku. Kino domowe, no tak. Psiakrew. Oznacza to, że wcześniej czy później będzie musiał przestudiować co najmniej 400 stron instrukcji obsługi. Może powinien zadzwonić jutro do domu i powiedzieć, żeby kupiła przeklęte ustrojstwo już teraz, razem z instalacją i ze wszystkim…
Chociaż nie. Nie chce mu się z nią gadać. W ogóle nie ma ochoty na żadne rozmowy. Jedyna rzecz, na którą ma chęć, to siedzieć w zupełnej samotności na szóstym piętrze, na mostku kapitańskim „Odyna”, i wypatrywać, co się dzieje na horyzoncie. Może już tej nocy pojawi się tam góra lodowa. Ma nadzieję, że tak. Góry lodowe, dokładnie tak jak wszystko inne, są większe i piękniejsze, jeśli można je oglądać w samotności. Patrzy, mrużąc oczy, w kierunku szarej nieskończoności. Nie. Jeszcze nic nie widać i gdzieś wewnątrz czuje, że to za wcześnie. Jutro, może wtedy…
Coś wstrząsa statkiem. Leif Eriksson marszczy czoło i pochyla się do przodu, przez kilka sekund siedzi bez ruchu z uniesioną ręką, gotowy chwycić drążek steru, gdyby zaistniała taka konieczność, ale nic się nie dzieje. Opuszcza rękę i wstaje. Czas na kawę. I trochę notatek w dzienniku pokładowym.
Łapie kubek obiema rękami i robi obchód sterówki, przyglądając się białej nocy na zewnątrz. Słońce polarne jest jak srebrna moneta za chmurami. Na sekundę Leif częściowo traci kontakt z rzeczywistością i wydaje mu się, że frunie, potem mruga, żeby się opamiętać. Nie leci, tylko znajduje się wysoko ponad morzem, aż na szóstym pokładzie, i mocno stoi na szeroko rozstawionych nogach, na pokrytej wykładziną podłodze. Może mami go światło. Wystarczy się odwrócić, żeby zobaczyć, co się dzieje na dziobie i na rufie, po prawej i po lewej stronie burty, ale nie sposób zobaczyć wszystkiego, bo za dużymi oknami wznosi się powoli ku niebu mgła późnej nocy, która rozmazuje wszystkie kontury. Marzną mu palce u rąk, więc odruchowo zerka na termometr, chociaż wie, że temperatura na zewnątrz nie ma nic wspólnego z ciepłem na mostku kapitańskim. Siedział tu i w koszuli z krótkim rękawem, kiedy na dworze było minus czterdzieści stopni. Mostek kapitański „Odyna” w swojej niezmienności zapewnia bezpieczeństwo. Nawet kiedy na zewnątrz wyje sztorm, wszystkie dźwięki są tu w środku miękko przytłumione, nawet przy najstraszniejszych falach oprzyrządowanie pozostaje stabilnie przyśrubowane tam, gdzie jego miejsce. Nawet papierek nie spadnie na podłogę, a jeśli już, to ten, kto stoi najbliżej, natychmiast go podnosi. Leif krzywi się. Na rodzinnych wakacjach trzeba by chyba zrobić zebranie i negocjować, kto powinien zgiąć kark. Dlatego woli morze. Unika się tu masy bzdurnego gadania.
Noc ciemnieje, ale to przez chmury i mgłę, a nie przez położenie słońca o północy. Musiało się jednak oziębić, widzi to, kiedy zerka za rufę. Kilwater, który zaledwie parę godzin temu pienił się biało i szaro, dosłownie zamienił się w srebro. Zmarszczki na wodzie rozchodzą się tylko parę metrów na boki, a potem znikają – lekkie kolebanie, które zamiera, nim naprawdę się zacznie. Leif Eriksson upija łyk kawy, przyglądając się morzu. Powłoka lodowa? Już? Odwraca się i sprawdza, co dzieje się przed dziobem. Tak. To samo. Powierzchnia morza błyszczy jak woda, ale niemal bez ruchu, znajduje się w tym szczególnym stanie pomiędzy lodem a cieczą.
Aha. No tak. Czyli zaraz będzie trzeba przebijać się przez prawdziwy lód. Sam do siebie kiwa głową i znowu opada na fotel, opiera głowę na podgłówku i wbija wzrok w horyzont. Siedzi tak przez dłuższą chwilę bez ruchu, jeśli nie liczyć powolnego mrugania powiek, nareszcie niemy, nawet wewnątrz.
Dopiero jakieś poruszenie, widoczne kątem oka, sprawia, że i on sam się porusza, prostuje plecy tak gwałtownie, że zimna kawa niemal wylewa się z kubka. Patrzy w dół na pokład, mrużąc oczy, żeby widzieć lepiej. Kto to jest? Co robi na pokładzie o wpół do drugiej w nocy? Leif odstawia kubek i pochyla się do przodu, tak że ledwie kilka centymetrów dzieli go od szyby. Przeciera palcami kąciki oczu, żeby widzieć jeszcze wyraźniej. Czy to jakaś dziewczyna z grupy naukowców? Nie. Pierwsze próbki pobierane są dopiero koło czwartej nad ranem, wcześniej śpią tak głęboko, jak tylko się da. Poza tym żadna z tych chemiczek, oceanografek, czy jak je tam, cholera, zwą, nie ganiałaby po pokładzie w samej koszuli nocnej… Bo ta lata, wyraźnie to widać. Kobieta, która chodzi po przednim pokładzie, jest wprawdzie ubrana w niebieską wiatrówkę uczestnika ekspedycji polarnej, ale nie ma żadnej wątpliwości, że narzuciła ją na białą koszulę nocną, wciskając bose stopy w brązowe botki. Wygląda jak zabłąkana święta Łucja, która idzie z wyciągniętą do przodu prawą ręką i czymś białym, nie, czymś czarnym, nie, raczej czarno-białym, dyndającym w palcach. Podchodzi do dziobu, wspina się na małą drabinkę przy relingu, przechyla nad krawędzią i bez chwili zastanowienia wrzuca czarno-białe coś do morza. Potem odwraca się i jak dziecko zeskakuje na pokład, wciska ręce do kieszeni i idzie z powrotem. Dopiero kiedy wiatr podrywa jej kędzierzawe włosy, Leif Eriksson ją rozpoznaje. To ta blada istota, przezroczysta jak surowa krewetka i podobnie bezbarwna. Wycofana. Zdecydowanie nie jedna z tych, o którą zakładały się chłopaki z załogi. Wygląda na to, że wyczuwa, iż ktoś się jej przygląda, bo nagle przystaje i patrzy w górę ku mostkowi kapitańskiemu, a potem niepewnie podnosi rękę w geście pozdrowienia. Nie może go widzieć, Leif wie o tym, nikt, kto stoi na przednim pokładzie, nie może zobaczyć mostka kapitańskiego, nawet w dziennym świetle, ale mimo to z podobnym ociąganiem odmachuje jej w odpowiedzi. Za chwilę już jej nie widać.
Leif Eriksson ze skrzywioną miną ponownie opada na swój fotel. O co w tym, na Boga Ojca, chodziło? Zerka na zegarek, jest 1.34. Musi zanotować w dzienniku kapitańskim, co zrobiła, i czas jest tu istotny. Niech się tym rano zajmie kapitan i ją zbeszta. Wszyscy przecież wiedzą, że na tych wodach niczego nie wolno wrzucać do morza. Lodołamacz to zamknięty system, organizm, który wprawdzie wsysa morską wodę do swojego laboratorium, ale nie pozostawia po sobie żadnych ludzkich odpadów. Jakżeż mogłoby być inaczej? Jaki sens miałby statek naukowy, który sam zanieczyszcza badaną przez siebie wodę?
– Przeklęta baba!
Zaskakuje go własny głos. Drży, co wywołuje wstyd, a fakt, że się wstydzi, sprawia, że jeszcze bardziej się wścieka.
– Cholerna, przeklęta baba!
Bierze swój kubek i idzie z nim do mesy. Wylewa zimną kawę, nalewa świeżej i pospiesznie wraca do pulpitu sterowego, a potem siada i próbuje się odprężyć. Nie daje rady. Nagle woda na zewnątrz jest już tylko wodą, wybrzeże zwykłym wybrzeżem, a niebo tylko niebem.
Leif Eriksson wypija łyk kawy. No tak. Zepsuła mu nocną zmianę. Wielkie dzięki. Cholerne podziękowania.Kiedy Anders wstaje, oślepia go słońce, musi zmrużyć oczy, żeby wyjrzeć przez okno. Oczywiście wie dlaczego. Któregoś ranka, nie dalej niż pół roku temu, wygłosił na ten temat domowy wykładzik dla Evy. Z każdym dniem grubieją włókna proteinowe za soczewką oka, wyjaśniał, im grubsze się stają, tym mniej elastyczna jest soczewka. Któregoś dnia nie będzie już mogła dostosować się do światła i ciemności, ale do tego jeszcze daleko. Ma przynajmniej taką nadzieję. Ma nadzieję, wierzy i wydaje mu się, że wie, iż tak będzie.
– Chcesz powiedzieć, że będziesz niewidomy? – zapytała wtedy Eva. Siedziała na brzegu łóżka, zakładając rajstopy. On sam stał przy oknie i zapinał koszulę. Spuściła wzrok, kiedy na nią popatrzył. Czy po raz pierwszy? Nie. Od dawna już unikała jego spojrzenia.
– Nie, nie. Ale jeśli pożyję dość długo, będę miał jaskrę. Wszyscy mogą dostać. Ty też.
Nie odpowiedziała, wstała tylko i niezgrabnym, przyklepującym gestem wygładziła rajstopy. Potem odwróciła się do niego plecami i ruszyła w stronę szafy. Stał jeszcze chwilę, czując się jak dureń. Dlaczego musiał przyjąć taki mentorski ton? Przecież już wiele lat temu przestała mu schlebiać swoim podziwem. Odwrócił się do okna i podciągnął żaluzje, wystawiając oczy na światło, od którego kilka minut temu odwracał się plecami. Zaczęły mu lecieć łzy.
– Teraz oczy też mu łzawią, ale przegania łzy szybkim mruganiem. Powolna akomodacja oka zakończona, może wyjrzeć przez okno i zachwycić się tym, co widzi. Połyskujące morze. Niebieskie niebo. W oddali wybrzeże wpadające w najgłębszy fiolet. Grenlandia. Anders wzdycha i gładzi się po brzuchu. Nareszcie. Przez osiem dni „Odyn” kołysał się na ołowianosinym morzu, przyciśnięty równie sinym niebem, przez osiem dni Anders walczył z przeświadczeniem, że sam się rozpada, zamienia w szarą nicość. Nie dalej niż wczoraj przez całe popołudnie leżał w kajucie tępo i bez ruchu, niezdolny, by się podnieść i zmierzyć z czymkolwiek, co przypominałoby pracę, nie będąc w stanie przekonać siebie samego, że to chwilowe, że szarość ustąpi i… Jednak teraz minęło. To już dziewiąty poranek i morze jest błękitne. Wpłynęli w Przejście Północno-Zachodnie. Zaczyna się prawdziwa podróż.
Musi się spieszyć, nie może czekać. Parska pod lodowatym prysznicem, naciąga podkoszulek bez porządnego wytarcia pleców, a potem otwierając drzwi i wychodząc na korytarz, przeciąga ręką po wilgotnych włosach. Na zewnątrz panuje jak zawsze największy porządek, przed wszystkimi drzwiami do kajut stoją na półkach, w starannym rządku, ciężkie buty i trzewiki, a zaczytane gazety piętrzą się w symetrycznych stosach. Poza tym jest pusto. Żadnych ludzi. Jego też nikt nie widzi. Dlatego idzie z wyciągniętą przed siebie ręką, przesuwając palcami po ścianie. Na wszelki wypadek.
– Trzeba pamiętać tylko o jednej rzeczy – powiedział Folke tamtego popołudnia w szpitalu. – Na statku trzeba mieć zawsze wolną jedną rękę. Zawsze. Cokolwiek by się robiło. Musisz powiedzieć o tym wszystkim już podczas pierwszego spotkania na temat bezpieczeństwa. Widziałem dostatecznie wielu, którzy połamali ręce i nogi tylko dlatego, że nie mogli się podeprzeć, kiedy statek się przechylił.
Anders nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Folke zauważył to i uśmiechnął się pod wąsem.
– No tak, co do diabła… Wtedy byłem na lądzie.
Folke został położony na jednym ze swoich oddziałów i leżał tam teraz z nogą na wyciągu, trochę przymulony po niezwykle hojnej dawce leków przeciwbólowych. Pielęgniarki i lekarze wbiegali i wybiegali z jego pokoju, zarazem pełni współczucia i rozbawieni. Ortopeda wylądował na ortopedii! Biedny Folke! Tego lata nie wybierze się na lodowiec.
Zadzwonił do Andersa już jakąś godzinę po tym, jak trafił do szpitala. Anders odebrał po pierwszym dzwonku. Przyzwyczajenie, w ostatnich tygodniach łapał słuchawkę, gdy tylko dzwonił telefon. Ale to nie była ona. Nigdy ona.
– Co porabiasz? – huknął Folke.
Anders podgrzewał zupę z puszki. Gapił się w okno. Zastanawiał, czy wejść do wanny razem z tosterem. Tym się zajmował.
– Jak to?
– Chcesz popływać po Oceanie Arktycznym?
– Nie.
– Dlaczego nie?
– A dlaczego miałbym chcieć?
– Bo ja ci powiedziałem, że podróż po Oceanie Arktycznym to cholernie fajna sprawa.
– Aha. A czemu sam tam nie popłyniesz?
– Przeszkodził mi w tym mały wypadek. Że tak powiem.
– Jesteś ranny?
– Można tak powiedzieć. Prawa kość udowa i łokieć. A do tego trochę komplikacji w kolanie.
– Ale co się stało?
– Wycieczka na ryby. Śliska skała, kiedy schodziłem na ląd. Pal sześć, najgorsze, że w poniedziałek miałem być na „Odynie”…
Dopiero kiedy siedział już w samochodzie w drodze do szpitala w Helsingborgu, dotarło do niego, że Folke musiał wiedzieć. W przeciwnym razie czemu dzwoniłby właśnie do niego? Na pewno jest pełno ludzi dużo lepiej przygotowanych, żeby zastąpić lekarza pokładowego ekspedycji naukowej. Chociażby ortopedzi i chirurdzy we własnym szpitalu Folkego. Dlaczego miałby wybrać zasranego lekarza rejonowego, gdyby nie wiedział, że żona tego zasranego lekarza właśnie go zostawiła i że istnieje duże prawdopodobieństwo, że ów lekarz rejonowy przez całe lato będzie pogrążał się w rozpaczy? Bo, rzecz jasna, żaden szczęśliwy typ z rodziną w komplecie nie zdecydowałby się na wyprawę polarną z zaledwie trzydniowym wyprzedzeniem. Więc musiał wiedzieć. A jeśli Folke wiedział, to wiedzieli też inni. Świadczyły o tym pewne sygnały, które powinien był dostrzec i zrozumieć, ale które do niego nie docierały. Ale czy siostra oddziałowa któregoś dnia w zeszłym tygodniu nie przechyliła na bok głowy i słodkim jak syrop głosem nie spytała, jak się ma? Gapił się na nią z mieszanką niesmaku i konsternacji, naprawdę nie rozumiejąc w czym rzecz. Albo stary fabrykant cementu, którego zżerał rak i który dzień później klepał Andersa po plecach, z wymuszoną wesołością tłumacząc, że nigdy nie wolno się poddawać. Proszę spojrzeć na mnie! Osiemdziesiąt pięć lat, niemal trup, ale się nie poddaję. I pan też nie powinien, panie doktorze!
Wiedzieli. Może przez cały czas. Może był w mieście jedyną osobą, która nie miała pojęcia o związku Evy z tym gogusiem. Być może pacjenci i koledzy patrzyli na niego ze współczuciem i pogardą przez wiele miesięcy, może przez ponad rok szeptali za jego plecami.
Czy Eva Jansson jest z tym Bengtssonem? Jezu Chryste!
Na myśl o tym zjechał z autostrady na małą, polną drogę. Podjechał kawałek i zatrzymał się, dokładnie na zakręcie, tam gdzie krzaki były najgęściejsze, wysiadł i usiłował zwymiotować do rowu. Nic z tego, kilka razy mu się tylko cofnęło. Potem na chwilę oparł głowę na masce samochodu, z całą siłą wsparł się na wyprostowanych rękach, zamknął oczy i poczuł, jak słońce pali go w plecy. Nie wiedział, jak długo tak stał. Może kilka minut. A może pół godziny lub więcej. Wszystko jedno. Wiedział tylko, że był tam wystarczająco długo, by zrozumieć, że czas przestać się okłamywać. Zmuszony był przyznać, że kiedyś każdego dnia zapominał o opiekowaniu się sobą samym, odetchnął głęboko, z ulgą i poczuł pełne oczekiwania łaskotanie w dołku – Jestem wolny! – potem na nowo opanowało go przygnębienie. Nosił żałobę, to prawda, ale czy naprawdę opłakiwał Evę? Czy może wszystkie stracone dni? Lub niemożliwą do przeniknięcia fasadę, którą pokazywał mieszkańcom Landskrony przez trzydzieści lat?
Nadszedł zatem czas na podjęcie decyzji.
Tak. Wyjedzie. Popłynie na lodowiec. Dopóki ten istnieje. Szczęście mu sprzyjało: referentka do spraw kadrowych w Malmö nie poszła jeszcze do domu, żeby cieszyć się weekendem, chociaż było już piętnaście po trzeciej. Trochę mruczała pod nosem, ale właściwie nie protestowała. Miał ponad osiem tygodni zaległych wakacji, a do tego trzy tygodnie z nadgodzin i chociaż informował o tym z niemożliwym do uzasadnienia krótkim wyprzedzeniem, a braki kadrowe są duże, to mają jednak na miejscu zastępcę, więc…
Trzy dni później wszedł na pokład. Kiedy chwycił sznurową drabinkę i zaczął się z taksówki wodnej wspinać na „Odyna”, trzęsły mu się ręce.
Pierwsze dni były monotonne, ale znośne. Wędrował po statku, zaglądał do maszynowni i do warsztatu, zwiedzał laboratorium i laboratoryjne kontenery, gdzie naukowcy rozpakowywali swoje sprzęty i nieśmiało się zapoznawali. Przysiadał na trochę na trzecim pokładzie obok ornitologa i wpatrywał się w morze, a potem z lekkim przerażeniem szedł z kucharzem do magazynu z piwem, za mesą. Następnego dnia siedział w kajucie dla chorych, poświęcając całe przedpołudnie przeglądowi magazynku medycznego, i jednocześnie błagał Boga, w którego nie wierzył, żeby oszczędził mu wylewów, zapaleń ślepej kiszki i poważniejszych bólów zęba ze stanem zapalnym. Po południu pożegnali fale Morza Północnego, by powitać kołysanie Atlantyku, a przed jego drzwiami uformowała się niewielka kolejka bladozielonych postaci. Przyklejał im wszystkim za uchem plaster na chorobę morską, próbując przy okazji zapamiętać ich imiona. Trzeciego dnia wysłał mejl do siostry w Sztokholmie, w którym niezwykle lakonicznie wyjaśniał, że nie odwiedzi jej latem, ponieważ – Czy to nie fantastyczne? – jest właśnie w drodze na Ocean Arktyczny. Nie odpowiedział za to na otrzymany mejl, w którym było wiele pytań, jednak kiedy po lunchu otworzono kiosk, kupił kartę do telefonu satelitarnego i zadzwonił na komórkę Evy. Dopiero po czterech sygnałach jej głos w automatycznej sekretarce poprosił o zostawienie wiadomości. Odłożył słuchawkę bez słowa, a potem wyszedł na pokład i stał tam przez dłuższą chwilę z rękami w kieszeniach, wpatrując się w horyzont.
– Prawda, że pięknie? – zapytała przechodząca obok kobieta. Musiał się wysilić, żeby przypomnieć sobie jej imię, Ulrika. Świeżo upieczona profesor oceanografii.
– Pewnie – odpowiedział. – Oczywiście.
Kłamał. Wcale nie uważał, że jest pięknie. Jedynie masa wody.
Nastrój w mesie jest dziś inny, weselsze głosy, więcej śmiechu. Nie tylko jemu ulżyło, że zostawili w tyle szary Atlantyk. Anders sięga po jajko i poranny sok, starannie wybiera świeżo upieczony chleb, dopiero potem rozgląda się dookoła. Parę dni temu dotarło do niego, że załoga ma swoje własne stoły i że nie lubi, jeśli inni się tam wpychają, więc ustawia swoją tacę na stole, przy którym siedzą tylko naukowcy i goście, wysuwa krzesło i przyjmuje pozę osoby zadowolonej i zrelaksowanej.
– Ty też się od tego obudziłeś? – pyta kobieta po drugiej stronie stołu i Anders pospiesznie poszukuje w pamięci jej imienia. Katrin.
– Od czego?
– Od fal w nocy. Kiedy zmienialiśmy kurs. O mało nie spadłam z koi.
Młody mężczyzna obok niej wybucha śmiechem. Ekolog. Imię nieznane.
– Tylko nie mów o tym Leifowi. Bo się strasznie wścieknie. Katrin uśmiecha się:
– Bardziej niż zwykle?
– Próbowałem spytać, co się stało, ale zaraz się spienił…
– Czyli ty też się obudziłeś?
– Trochę leżałem i trzymałem się brzegu koi.
Anders obstukuje swoje jajko. Nie wie, o czym mówią. Może jednak spał głęboko przez całą noc, pomimo wszystko, może tylko mu się śniło, że leży i czuwa. Już tak kiedyś bywało.
Ulrika uśmiecha się ze swego kąta:
– Dziś pojawi się góra lodowa.
Oczy kobiety naprzeciw niej aż iskrzą:
– Jesteś pewna?
Susanne. Tak ma na imię. Już niedługo będzie znał imiona wszystkich sześćdziesięciu siedmiu osób na pokładzie. Nie ma jeszcze demencji.
– Prawie pewna. Mamy dziś dzień gór lodowych. No nie, panie Rolandzie?
Roland, kapitan „Odyna” i jedynowładca, zatrzymuje się przy ich stole. Spogląda srogo.
– Bardzo możliwe – odpowiada, kiwając sztywno głową w stronę Ulriki, a potem wbija wzrok w Susanne. – A z panią chciałbym porozmawiać, jak tylko zje pani do końca. Na górze, na mostku kapitańskim.
Susanne wygląda na skonsternowaną.
– Ze mną? Dlaczego? Oczy Rolanda zwężają się:
– Porozmawiamy, jak przyjdzie pani na mostek. Odchodzi z bardzo wyprostowanymi plecami.
– Oj – mówi Ulrika, machając prawą ręką, jakby się oparzyła. – O kurczę. Będzie ochrzan… Co zrobiłaś?
– Nic nie zrobiłam – mówi Susanne.
Ma piskliwy głos i płoną jej policzki. Czyli jakoś zawiniła. To widać.No i pojawia się góra lodowa.
Najpierw przepływają obok nich jedynie małe grudki lodu, miękko zaokrąglone, oszlifowane przez fale wysepki, które wkrótce całkiem się rozpuszczą, ale w oddali na horyzoncie przebłyskują już prawdziwe dzieła; małe okruchy bieli mieniące się w szczelinie pomiędzy dwoma błękitami: jasnym nieba i ciemnym morza. Wszystkie pokłady „Odyna”, które w ciągu ostatnich ośmiu dni były niemal wyludnione, nagle kłębią się od ludzi. Wybiegli z dużego laboratorium i małych laboratoryjnych kontenerów, z mostku kapitańskiego i z maszynowni, z kuchni i z warsztatu, z kajut i z palarni. Niektórzy, przygotowani na mróz, założyli niebieskie kurtki – mundur ekspedycji – i naciągnęli na czoła czapki. Inni stoją tylko w bluzach i cienkich spodniach, zasłaniając się ramionami przed wiatrem. W pogotowiu trzymają aparaty fotograficzne. Wszyscy je przygotowali. W powietrzu aż gęsto od oczekiwania, mało rozmów, ściszone głosy.
Pierwsza naprawdę duża góra jest jak amfiteatr, mieniący się amfiteatr z podłogą z błękitnego szkła. Prześlizguje się obok nich, w odległości zaledwie pięćdziesięciu metrów, a kiedy mija ją „Odyn”, góra zaczyna lekko wirować, ujawniając swoją białą doskonałość, jakby chciała pokazać, że na jej powierzchni nie ma najmniejszej plamki ani rysy, że brakuje tylko publiczności i aktorów. Głosy na „Odynie” milkną. Klikają aparaty fotograficzne.
Następna duża góra to Capri w miniaturze, białe szczyty wzgórz wznoszą się do nieba, grota na poziomie morza lśni najczystszym błękitem. Pod wodą przebłyskuje olbrzymia gruda turkusowego lodu, który pozwala całej wyspie dryfować. Ktoś przypomina sobie nagle rysunek podświadomości z podręcznika psychologii i wybucha śmiechem, ale zaraz powstrzymuje się i znowu podnosi aparat.
Trzecia góra jest prawdziwym szczytem, ostrym i potężnym, bez śladu kokieterii poprzedniczek. Ciemne rysy otwierają się jak rany na białej powierzchni, wokół których mikroskopijne glony układają się w blade bryzgi krwi. Podpływa tak blisko, przez chwilę wydaje się niemal dotykać „Odyna”, wszyscy wstrzymują oddech. Błyskawicznie nachodzą ich różne wizje. Czy „Odyn” mógłby się wywrócić? Czy góra lodowa tych rozmiarów może zrobić dziurę w kadłubie z masywnego metalu o grubości trzech centymetrów? Nie. Oczywiście, że nie. Są bezpieczni. Sternik, który pozwolił im podpłynąć tak blisko, wie, co robi. Poza tym cała ta bliskość jest iluzją, widać to, kiedy młody marynarz wyciąga rękę, żeby dotknąć góry. Nie da się, odległość jest znacznie większa od długości ludzkiego ramienia.
Potem wszyscy się przyzwyczajają. Chłopaki z maszynowni wyciągają ręce z kieszeni i zaczynają przestępować z nogi na nogę, sami nie wiedzą, czy to z niecierpliwości, czy z poczucia obowiązku, wiedzą tylko, że czas już wracać do hałasu, który jest ich codziennością. Ich ożywienie udziela się innym: jedna z dziewczyn z mesy zerka na zegarek – Boże, trzeba wstawić kartofle! – a dwoje naukowców równie niespodziewanie zauważa, że czas już pobrać próbki. Jedni po drugich odchodzą w pośpiechu, najpierw załoga, potem naukowcy. Tylko kilku z tych, którzy określani są niejasnym mianem gości, jeszcze się ociąga: dziennikarz telewizyjny i jego operator postanowili poszukać lepszych ujęć wyżej, na czwartym pokładzie, robiący jakieś szkice artysta idzie w kierunku dziobu, żeby jeszcze przez chwilę popatrzeć na trzecią górę.
Ostatecznie na przednim pokładzie zostają tylko dwie osoby, kobieta z kędzierzawymi włosami i lekarz. Nie mają w tej chwili żadnych obowiązków. Stoją, każde na swoim podeście, w pewnej odległości od siebie i przechylają się przez reling. Muska ich chłodny wiatr, który jego łaskocze w nagą szyję, a jej podrywa rozpuszczone włosy.
– Jak poszło na górze u kapitana? – pyta Anders.
Susanne patrzy na horyzont. Zbliża się więcej gór lodowych, widać je na horyzoncie jak błyszczące masy kryształu.
– Dostałam burę. Najwyraźniej zanieczyściłam Ocean Arktyczny.
Anders unosi brwi:
– Zanieczyściłaś Ocean Arktyczny? A cóż ty takiego zrobiłaś?
Mija chwila, zanim mu odpowie, najpierw zerka na niego przelotnie.
– Niechcący wrzuciłam do morza bluzkę. I ręcznik. Przez pomyłkę.
– Niechcący wrzuciłaś bluzkę i ręcznik do morza?
– To była pomyłka.
Brzmi obcesowo. Na chwilę zapada cisza. Anders zerka w stronę horyzontu.
– Widziałaś?
Kobieta odwraca głowę w jego kierunku.
– Co takiego?
– Fontannę. Mam wrażenie, że przed nami jest wieloryb…
Grzebie w kieszeni w poszukiwaniu lornetki, którą pożyczył mu Folke. Swarovski, najlepsza jakość, warta ponad dziesięć tysięcy koron, więc mocno ją trzyma. Jednak żadnego wieloryba nie widać, gdziekolwiek skieruje lornetkę. Może sam siebie oszukał. Jest w tym dobry.
– Nie – mówi po chwili Susanne. – Nie widzę żadnego wieloryba.
Anders nie odpowiada, tylko kieruje lornetkę w stronę dość dalekiej wyspy. Jeszcze przed chwilą była ciemnoliliowa, ale w lornetce jest brązowa. Naga ziemia. Może lawa. Arktyczna pustynia.
Ciągle jeszcze przyciska do oczu lornetkę, kiedy ona znowu się odzywa:
– Dobrze usłyszałam pierwszego dnia, wydaje mi się, że mówiłeś, że jesteś z Landskrony?
Teraz nie wygląda już na tak rozzłoszczoną. Anders opuszcza lornetkę.
– Dobrze usłyszałaś.
– Urodziłam się w Landskronie. Chociaż nie byłam tam od dziesięciu lat.
– Niewiele straciłaś. Wybucha śmiechem.
– Wierzę.
Zbliża się nowa góra lodowa, modernistyczna rzeźba z ostrymi kolcami i błękitnymi wgłębieniami. Przyglądają się jej w ciszy, kiedy ich mija.
– A tak w ogóle to jakim jesteś lekarzem? – pyta w końcu Susanne.
– Ogólnym.
Schodzi na pokład i wkłada lornetkę do kieszeni, jest gotowy, żeby iść. Susanne nadal stoi na swoim podeście, ale odwrócona plecami do morza.
– Czyli wiesz po trochu o wszystkim?
Anders uśmiecha się lekko. Wyraziła rzecz w pochlebny sposób.
– No tak. Można tak powiedzieć.
– O psychiatrii też?
Anders zaczyna rozumieć, do czego zmierza. Nerwowa niewiasta. Jeszcze tego mu mało.
– Tak – odpowiada. – Także o psychiatrii. Kiedyś chciałem być psychologiem. Ale zrezygnowałem, zanim dostałem dyplom.
Tak, z pewnością!
Anders ponownie się uśmiecha, żeby ukryć swoje myśli. – Tak, z pewnością! – Jednak nie odpowiada.
– Miło mieć na pokładzie lekarza o podwójnych kompetencjach.
Kobieta w dziecinny sposób zeskakuje jak żaba na pokład i wsuwa dłonie pod ramiona kurtki. Anders lekko przechyla głowę i czeka na kontynuację.
– Dlaczego miło? – pyta w końcu. Susanne uśmiecha się do niego przelotnie.
– Po prostu miło – mówi i odchodzi.W jej kajucie nikogo nie było.
Okno jest uchylone na morze. Pościel na koi tak samo gładka i biała jak wtedy, gdy wychodziła na przyjęcie. Lustro w ubikacji – wytarte do sucha i błyszczące. Lekki zapach środków czyszczących łaskocze błony śluzowe w nosie. Przechodzi ją dreszcz, zamyka okno. Przez chwilę stoi w miejscu, przyglądając się przepływającej obok górze – jakie to dziwne, myśli, że minęła już euforia pierwszych godzin i oczy, które przez całe życie czekały na te kolosy, już się do nich przyzwyczaiły. Potem wzrusza ramionami, zaplata wokół siebie ręce i kilka razy mruga oczami. Próbuje nadążyć za sobą samą. Dlaczego tu przyszła. Co miała zrobić?
Schować się. Na blacie baru była krew. Schować się. Grali tamtą piosenkę.
Schować się przed wspomnieniami, które wywołała muzyka. Czuje, jak krążą teraz w głowie, jak pełzają dookoła, plącząc się ze sobą, jak uśmiechają się, wiecznie tak samo i szybko poruszają językami.
Opada na koję, skopuje buty, kładzie się. Zamyka oczy. Szuka ciemności. Jednak pod powiekami nie jest ciemno, tylko czerwono, dziwny czerwonoszary odcień, który rozpada się na żółte kręgi za każdym uderzeniem jej serca. Przez chwilę im się przygląda. Próbuje nie pamiętać.
– To się jeszcze nie wydarzyło – mówi na głos do siebie. – Jeszcze nic się nie stało.
Pocieszająca myśl. I prawdziwa. Jeśli przeszłość naprawdę w nas trwa, jeśli nie da się jej wymazać, to dotyczy to wszystkich jej elementów. Także tych, w których to się jeszcze nie zdarzyło.
Tak jak wnęka okienna przy schodach, która należała tylko do Susanne. Do nikogo innego.
Tę oczywistość zaakceptowała reszta rodziny. Przecież nikt inny nie może siedzieć pod łukowym sklepieniem z wyprostowanymi plecami i stopami na wąskim parapecie okiennym. Są na to za wysocy. Dlatego biegnąc po schodach, tylko się do niej uśmiechają.
– Cześć, wieżo obserwacyjna – woła Björn, pędząc na dół na swoich cienkich podeszwach. – Jakiś raport?
– Halo, szpiegujące lustereczko – mówi Inez, kiedy spieszy do łazienki ze stosem świeżo upranych ręczników w ramionach. – Widzisz coś ciekawego?
– Jak dobrze, że ktoś potrafi pełnić straż na tym statku w drodze do wieczności – mówi Birger, który poślizgnął się właśnie na schodach z portfelem w jednej ręce i „Nowościami Landskrony” w drugiej. Susanne nie odpowiada, tylko podąża za nim wzrokiem, żeby sprawdzić, czy się potknie. Ależ tak. Dziś też się potyka.
Rzuca mu uśmiech, a potem powoli odwraca głowę i wygląda przez okno. Na ulicy Svanegatan zapadł już zmrok. Szary jesienny wieczór. Latarnia uliczna ma aureolę i przed domem jest jeszcze zupełnie pusto. Jeszcze parę lat zostało do dnia, w którym pojawią się dziewczyny. Jeszcze nic się nie stało.Inez, która była matką Susanne, a nie Björna, uniosła brwi, wstawiając masło do spiżarni. No tak. Czyli znów przyszła pora. Potknięcie. Przekleństwo. Przeprosiny.
Świat nie był taki zupełnie nowy. Pewne rzeczy nie zmieniły się ani trochę, chociaż Björn stał się idolem nastolatek. Lewa stopa Birgera, która miała rozmiar 44, nadal choć raz w tygodniu stawała na drodze prawej stopy, która skromnie zadowalała się rozmiarem 39. Był to fakt, z którym w rzeczy samej łatwo było żyć, dokładnie tak samo jak z tym, że Birger zawsze musiał kupować dwie pary butów na jeden raz, parę w każdym z rozmiarów. Za to już nie tak łatwo dawało się przełknąć, że w schowku w piwnicy stało trzynaście nieużywanych prawych butów w rozmiarze 44 i tyle samo lewych butów w rozmiarze 39. Na ten temat – kolejny raz – rozmawiano podczas obiadu. Niepotrzebnych butów nie można było bowiem wyrzucić. Nie wolno wyrzucać zupełnie nowych, nieużywanych butów, nawet jeśli do niczego się nie przydadzą, tak twierdził Birger. W innych kwestiach gotowy był dyskutować i negocjować, zmieniać zdanie i zawierać kompromisy, ale w sprawie butów nie do pary w piwnicy był niezłomny. Nie można ich wyrzucić. Kiedyś na pewno się przydadzą.
Kiedyś Inez przez długi czas złościła się na te buty, więc gdy
Birger wygłosił swój wywód, przybrała nieco cierpki ton. Ależ oczywiście, powiedziała. Rzecz jasna, że należy zbierać swoje buty nie do pary. Tylko patrzeć, a pojawi się jakiś osobnik, który będzie dokładnym przeciwieństwem Birgera, to znaczy mężczyzną z dużą prawą stopą i małą stopą lewą. I wtedy on i Birger będą mogli wymienić się swoimi butami, a potem żyć szczęśliwie do końca swoich dni. A ponieważ ów stan łaski nastąpić powinien mniej więcej wtedy, kiedy tydzień będzie miał dwa czwartki, trzeba teraz…
Birger żachnął się, z widelcem w połowie drogi do ust.
– O co chodzi? – spytał zdziwiony. – Jesteś zła?
– Jak to zła? Miałam tylko…
Inez zamilkła w środku zdania, uświadamiając sobie nagle, że posunęła się za daleko. Björn i Susanne nie uważali wcale, że jest zabawna. Z zaciętymi twarzami wpatrywali się w swoje talerze, jak już wiele razy wcześniej, siedzieli bez ruchu z oczami wbitymi w wyblakłe kwiatki używanej na co dzień porcelany, pilnując się, żeby nie spojrzeć na Inez. Oczy zaszły jej łzami, bo nagle uświadomiła sobie, że Björn siedzi tu i w duchu marzy, żeby się od niego odczepiła, że chce wstać od stołu i uciec, że chciałby się schować gdzieś w domu, tak, by zniknąć z zasięgu jej głosu. Po prostu uważał, że jest bardziej męcząca niż zwykle. Cała trójka uważa, że jest wyjątkowo męcząca.
Może mają rację. W ostatnim czasie bycie Inez jest bardziej męczące niż zwykle. W całym ciele czuje irytację, aż swędzi ją skóra głowy, łaskocze w gardle, błony śluzowe puchną od złości, a sucha skóra rozpada się na tysiące niewidocznych małych pęknięć. Jest rzeczą nieopisanie irytującą być tak podenerwowaną i nie móc nigdzie znaleźć ulgi. Oczywiście, że próbowała. Wczoraj, zanim wrócił Björn, wzięła gorącą kąpiel, a potem nasmarowała całe ciało tłustym kremem, na włosy położyła maseczkę z lanoliny i zawinęła je ciepłym ręcznikiem, a potem potajemnie spałaszowała bitą śmietanę, tę, co jej została z robienia tortu, którym miała powitać Björna. Gdzieś w podświadomości żywiła przekonanie, że wszystko, co białe, tłuste i kremowe, wniknie w nią z zewnątrz i od wewnątrz, czyniąc z niej kogoś gładkiego, miękkiego i ogólnie przyjemnego. Jednak nic nie pomogło. Nadal miała popękaną i suchą skórę, która na głowie jeszcze się łuszczyła, a irytacja narastała. Zanim zdążyła się opanować, przez głowę przebiegła zakazana myśl.
On jest mój!
Nie. Tak nie wolno myśleć. Zamknęła oczy i włożyła spierzchnięte dłonie do ciepłej wody do zmywania. Przez parę sekund stała bez ruchu, patrząc, jak czerwienieją. Przyglądała się swoim piegowatym przedramionom. W zamyśleniu przygryzła wargę i urwała kawałek suchej skóry. Ranka błyszczała przez chwilę jak wyłuskane ze skórki winogrono, a potem pory błyskawicznie wypełniły się krwią. Piekący ból był dla niej dobry, przypominał, że musi się starać. Nie wolno być obrażoną. Nie należy się denerwować. Teraz, kiedy Björn nareszcie znów jest w domu, musi być miła. Miła i przyjemna, miękka i rozumiejąca. Bo może ją to kosztować życie.
– Obiecuję – powiedziała do siebie półgłosem, a potem spuściła wzrok i przestała mówić i zastanawiać się.
Podczas zmywania widziała oczami wyobraźni Elsie, podobną do niej jak dwie krople wody bliźniaczą siostrę, matkę Björna – ale nie Susanne – stojącą na pokładzie amerykańskiego atomowego lodołamacza „Twilight”, który przeciska się przez zwały lodu gdzieś na morzach północnych. Ktoś położył na jej karku ciężką rękę, odsunął kędzierzawe, dziwnie bezbarwne włosy i szybko pocałował odsłoniętą skórę. Udawała, że tego nie zauważa, przechyliła się tylko jeszcze bardziej przez reling i wystawiła policzki na lodowaty wiatr.
– _A penny for your thoughts –_ powiedział stojący za nią mężczyzna, a potem objął ją ramionami i tak mocno przytulił do siebie, że nie mogła się poruszyć. Trochę się wykręcała, ale on tego nie zauważył.
– Myślę o czerwonym domu daleko stąd.
Wiatr porwał jej słowa i gdzieś z nimi odfrunął, a mężczyzna pochylił się i przyłożył usta do jej ucha.
– _What? I couldn’t hear you._
Jego słowa łaskotały błonę bębenkową. Elsie oparła ręce na relingu i odepchnęła go.
– _Nothing. Let’s go inside. It’s freezing out here._
Inez westchnęła, zamknęła oczy i zanurzyła się jeszcze głębiej w swoich marzeniach.Jako dzieci Elsie i Inez dzieliły się marzeniami, wspierały i wzajemnie potwierdzały. Jeśli któraś z nich powracała do dzieciństwa, to pamiętała właśnie marzenia. Fantazję i światło. Było tak, jakby całe wczesne dzieciństwo spędziły zagrzebane w łóżkach, w wytapetowanym na brązowo pokoju zwanym dziecinnym, jakby przez lata leżały pod czerwoną, pikowaną kołdrą i białym prześcieradłem, otulone brudnożółtym światłem z ciężkiej, mosiężnej lampy z pergaminowym kloszem, stojącej na staroświeckim biureczku pomiędzy łóżkami. Świat nie istniał, nie słyszały ani tramwajów, które zgrzytały na ulicy, ani radia, które szeptało w salonie, ani mamroczącego głosu matki, ani kaszlu ojca.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki