Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Lód i woda, woda i lód - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lód i woda, woda i lód - ebook

Pod grubą warstwą lodu buzują najsilniejsze emocje.

Historia bliźniaczek, które z wiekiem stają się sobie obce, i matek odrzucających swoje dzieci. Elsie i Inez w dzieciństwie są nierozłączne. Później ich drogi się rozchodzą. Elsie buntuje się przeciwko tradycyjnej roli kobiety i wybiera pływanie na dalekich rejsach. Inez rezygnuje z marzeń o studiach literaturoznawczych i całe życie podporządkowuje wychowaniu Björna, syna Elsie. Nie potrafi natomiast kochać własnej córki i męża.

Przełożyła Katarzyna Tubylewicz

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7416-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ktoś był w kaju­cie.

Czuje to w chwili, gdy wkłada klucz do zamka, wie już, w sumie nie wie­dząc, zanim prze­kręci klucz. Bębe­nek kręci się bez żad­nego oporu. Wycho­dząc, chyba zamy­kała drzwi na klucz? Oczy­wi­ście, że tak. Zawsze to robi, kiedy wraca i kiedy wycho­dzi, zamyka na klucz nawet na noc, cho­ciaż wszy­scy twier­dzą, że to nie­bez­pieczne. Ale teraz drzwi nie są zamknięte. Ktoś był w jej kaju­cie. Znowu.

Przez chwilę się waha, zerka w prawą i lewą stronę kory­ta­rza i dopiero potem kła­dzie rękę na klamce. Nikogo nie widać, ale z kajuty obok sły­chać muzykę i jakieś głosy. Miesz­kają tam Magnus i Olle, któ­ryś z nich wybu­cha śmie­chem i to ją uspo­kaja. Magnus jest mil­kli­wym, nie­bie­sko­okim olbrzy­mem, Olle to uśmiech­nięty mary­narz, spę­dza­jący co naj­mniej godzinę dzien­nie w siłowni. Przyjdą, jeśli zacznie krzy­czeć. Jest tego pewna. Pra­wie pewna.

Mimo to waha się jesz­cze kilka sekund, zanim otwo­rzy drzwi, a potem stoi w wej­ściu z unie­sioną brodą, węsząc jak pies. Ktoś, kto odwie­dza jej kajutę, kiedy jej samej tam nie ma, zosta­wia po sobie zapach, wątłą smugę ben­zyny czy oleju, tyto­niu albo wody po gole­niu, wystar­cza­jąco wyraźną, by nie umknęła jej uwa­dze, ale tak słabą, że nie może o niej nikomu powie­dzieć.

Prze­stę­puje wysoki próg i znowu przy­staje. Roz­gląda się wkoło i jesz­cze raz obwą­chuje pustkę w powie­trzu, kąciki ust opa­dają. Dziś nie czuć ben­zyny ani oleju, żad­nego tyto­niu czy wody po gole­niu. Śmier­dzi uryną. Może to zbyt grzeczna forma, by wyra­zić, w czym rzecz. Fak­tycz­nie śmier­dzi szczy­nami. To naj­pa­skud­niej­sze znane jej słowo, ale jedyne, które naprawdę oddaje ten smród. Ktoś naszczał w jej kaju­cie.

Zaska­kuje ją wstyd. Gwał­tow­nie zalewa całe ciało i spra­wia, że natych­miast zatrza­skuje za sobą drzwi. Nikt się nie dowie, czym u niej śmier­dzi, nikt nie będzie mógł pomy­śleć, że to ona, nikt nie… Wstrzy­muje oddech i opiera się ple­cami o drzwi. Czas się uspo­koić. Czas na rze­czo­wość i zdrowy roz­są­dek. Trzeba spraw­dzić, co zro­bił tym razem.

Ślady obec­no­ści, które zosta­wił po sobie ten facet – czy to męż­czy­zna? to prze­cież musi być męż­czy­zna? – są zazwy­czaj wystar­cza­jąco wyraźne, by mogła zro­zu­mieć, że tu był, a jed­no­cze­śnie tak sub­telne, że nikt inny ich nie zauważy. Prze­cież sama mogła wysy­pać rze­czy z kosme­tyczki na szorstką powierzch­nię kanapy, ścią­gnąć narzutę i pościel ze świeżo zasła­nej koi, a potem cisnąć je na wymiętą kupę lub otwo­rzyć szafę i wyrzu­cić z niej czy­stą bie­li­znę. Jed­nak to nie ona. Tylko ktoś inny. Ktoś, kto przy­naj­mniej cztery razy wtar­gnął do jej kajuty, zosta­wia­jąc po sobie ślady i zapach.

Sta­tek prze­chyla się, a ona przy­ci­ska dło­nie z roz­ca­pie­rzo­nymi pal­cami do drzwi za sobą, żeby zła­pać rów­no­wagę. Ten ruch coś jej przy­po­mina. Miało być rze­czowo i roz­sąd­nie. Pro­stuje się, robi kilka kro­ków do środka kajuty, a potem się roz­gląda, sto­jąc w roz­kroku rów­no­wa­żą­cym kolejne prze­chyły. Jest na pokła­dzie dopiero od ośmiu dni, ale orga­nizm dopa­so­wał się już do nowych warun­ków. W barze na dole sie­dzi jak męż­czy­zna, z sze­roko roz­sta­wio­nymi nogami, na pokła­dzie dmu­cha na kłyk­cie, zanim schowa dło­nie pod pachami, a kiedy na mięk­kich gumo­wych pode­szwach bie­gnie po scho­dach na mostek kapi­tań­ski na codzienną odprawę z naukow­cami i kapi­ta­nem, ska­cze po dwa stop­nie. Pod­czas spo­tkań rzadko mówi, kręci tylko lekko głową, aż koń­ski ogon łasko­cze ją w kark. Nie, repre­zen­tantka świata arty­stycz­nego nie ma nic do doda­nia. Już samo to okre­śle­nie spra­wia, że robi jej się tro­chę wstyd. Czy rze­czy­wi­ście jest artystką? Nie jest tego pewna. Wie tylko, że sie­dzi tu, w tym miej­scu, ponie­waż Mar­cus – który naprawdę jest arty­stą – nie chce cho­dzić na zebra­nia. Nie ma na to czasu, jest cał­ko­wi­cie pochło­nięty cho­dze­niem po statku, dookoła, dookoła, i mru­cze­niem do sie­bie. Na początku myślała, że to jakiś maniak, ale teraz, kiedy poroz­ma­wiała z nim już kilka razy, wie, że może być po pro­stu powolny i roz­ważny. Jest tak zajęty patrze­niem, że chyba stra­cił umie­jęt­ność słu­cha­nia. Już trze­ciego dnia prze­stała go infor­mo­wać, co mówiono przy stole kapi­tana, bo kiedy pró­bo­wała, wyda­wał się zaam­ba­ra­so­wany, jakby zupeł­nie nie pamię­tał o poran­nych spo­tka­niach. Teraz, kiedy spo­ty­kają się na pokła­dzie albo przy­pad­kiem usiądą obok sie­bie w mesie, kiwa mu tylko głową i uśmie­cha się nie­wy­raź­nie, tak jak on.

Może sama powinna prze­stać cho­dzić na te spo­tka­nia. Ni­gdy nie ma prze­cież nic do powie­dze­nia i zde­cy­do­wa­nie zbyt czę­sto się wyłą­cza i nie sły­szy, o czym mówią inni. W zamian wodzi spoj­rze­niem wokół stołu, stu­diu­jąc twarz za twa­rzą. Czy to któ­ryś z nich? Ten blady che­mik, który czer­wieni się za każ­dym razem, kiedy ktoś go zagad­nie? Albo Sture, mete­oro­log cią­gle sie­dzący z zało­żo­nymi rękami, jakby się spo­dzie­wał, że to wła­śnie jego oskarżą z powodu mgły i wzbu­rzo­nego morza? Czy może to być docent z dłu­gimi wło­sami, zebra­nymi w siwy kucyk, o imie­niu, które cią­gle zapo­mina? Albo Fre­drik z brą­zo­wymi oczami, spo­kojny media­tor, który znaj­duje kom­pro­mis pomię­dzy sprzecz­nymi życze­niami, uro­dzony dyplo­mata, co zde­cy­do­wał się zostać ster­ni­kiem?

Nie. Nie jest w sta­nie w to uwie­rzyć. Dla­czego któ­ryś z tych męż­czyzn, któ­rzy codzien­nie sia­dają przy stole kon­fe­ren­cyj­nym kapi­tana, miałby wcho­dzić do jej kajuty i zosta­wiać po sobie ślady? Żad­nego z nich nie zna, nie wie o nich nic, podob­nie jak oni nie znają jej i nie wie­dzą o niej niczego ponad to, co pisano w gaze­tach, jeśli w ogóle coś wie­dzą. A kobiety wokół stołu? Czy można sobie wyobra­zić, że skora do śmie­chu pro­fe­sorka Ulrika mogłaby wpaść na pomysł grze­ba­nia w cudzej bie­liź­nie? Albo że spo­kojna i genialna Katrin, która zna pięć języ­ków i ma dok­to­rat z fizyki i che­mii, mogłaby skry­wać ponurą nie­na­wiść za fasadą łagod­no­ści? Nie wspo­mi­na­jąc już o Jenny, repre­zen­tantce mło­dych dok­to­ran­tów, tej która z powagą notuje każde słowo i chi­cho­cze jak uczen­nica z naj­bar­dziej bła­hych dow­ci­pów?

Nie. To nie­moż­liwe. Żadne z nich. Jed­nak ktoś zde­cy­do­wa­nie był dziś wie­czo­rem w jej kaju­cie. Okno jest zamknięte. Drzwi do toa­lety otwarte na oścież. Kiedy stąd wycho­dziła do baru, było na odwrót. Pomimo nie­po­koju kieł­kuje w niej też cicha satys­fak­cja. Otwarte drzwi wska­zują, że był w toa­le­cie. Czyli dostał od niej wia­do­mość. Naresz­cie. Ostroż­nie zerka przez próg. Pod­nie­siona klapa sede­sowa. Kółko też. Czyli męż­czy­zna. Zasłona prysz­ni­cowa jest zasu­nięta, białe tło z bla­do­żół­tymi kwiat­kami poły­skuje w noc­nym zmierz­chu, koły­sa­nie morza spra­wia, że faluje jak pole rze­paku w let­nim wie­trze. Tylko że ten ruch mógłby także zdra­dzać czy­jąś obec­ność. Ktoś może stać za zasłoną i cze­kać na nią, gotów do…

Bzdury. Kim­kol­wiek był, to tchórz i sła­be­usz, i ona nie zamie­rza dać się wystra­szyć jego idio­tycz­nym akcjom. Dla­tego zanim jesz­cze dokoń­czy tę myśl, wcho­dzi do łazienki i odsuwa zasłonę na bok, żeby stwier­dzić, że pod prysz­ni­cem nikogo nie ma. Zaska­kuje ją ulga, czuje mięk­kość w kola­nach, aż musi oprzeć się o ścianę i ode­tchnąć. Mija kilka sekund, zanim zauważy, że tapeta obok jej ramie­nia jest teraz w paski, żół­to­brą­zowe pasy na beżo­wym tle, lep­kie paski, któ­rych wcze­śniej tu nie było. To świ­nia! Bez chwili namy­słu zdej­muje bluzkę i wyrzuca ją za drzwi. Nocą wrzuci ją do morza, pra­nie nic tu nie pomoże, ni­gdy wię­cej nie będzie nosić cze­goś, co choćby musnęło tego plu­ga­wego gnoja lub jego…

Obej­muje się ramio­nami i odwraca w stronę lustra. Tak. Otrzy­mał jej wia­do­mość, to oczy­wi­ste. Zanim wyszła z kajuty, zaj­rzała do łazienki i szminką na lustrze napi­sała to samo, co pisała za każ­dym razem, kiedy wycho­dziła w ciągu ostat­nich dni: BÓG CIĘ WIDZI, GNOJU! Wia­do­mość nie została dobrze przy­jęta. Roz­ma­zał szminkę po całym lustrze, a napis wytarł ręcz­ni­kiem, który zapać­kany rzu­cił na zie­mię. Potem tą samą szminką napi­sał dużo więk­szymi lite­rami wła­sną wia­do­mość: PIZDA!

Kilka razy prze­łyka ślinę, żeby się uspo­koić. Bły­sko­tliwa ripo­sta. Nader uta­len­to­wany. Poza tym cho­ler­nik zła­mał jej szminkę – teraz dopiero to widzi – jedyną szminkę, jaką zabrała ze sobą na eks­pe­dy­cję, poje­dyn­czy egzem­plarz Long Lastin Juicy Rouge Lancôme w odcie­niu numer 132. Zabije go. Jak tylko go dorwie, naj­pierw obe­rwie mu uszy, a potem go zabije.

Oczy­wi­ście pod warun­kiem że on nie zabije jej pierw­szy. Twarz, która miga jej w lustrze, jest tak blada, jakby nale­żała do jed­nego z jej zamor­do­wa­nych boha­te­rów – oby to nie był zły omen.Zaraz po odbi­ciu od lądu sta­tek zmie­nia kurs. Ster­nik wyłą­cza auto­pi­lota i kła­dzie rękę na drążku, małym dżoj­stiku, znacz­nie mniej­szym od drążka zmiany bie­gów w samo­cho­dzie, choć ste­ruje żół­tym gigan­tem, jakim jest lodo­ła­macz „Odyn”. Z wyczu­ciem, bar­dzo ostroż­nie i powoli, kie­ruje dziób statku na pół­noc, umiar­ko­wany i opa­no­wany w każ­dym ruchu, w spo­so­bie, w jaki chwyta okrą­głe zakoń­cze­nie drążka, w lek­kim zgię­ciu łokci, nie­znacz­nym napię­ciu mię­śni ramion. Nie idzie tak łatwo. Ste­ruje prze­cież stat­kiem, a nie falami Atlan­tyku, które ata­kują kadłub, gdy pły­nie w poprzek fali, i zaczy­nają się z nim bawić jak z malut­kim dziec­kiem. Z uda­waną gwał­tow­no­ścią i wielką ostroż­no­ścią uno­szą jego tłu­ste ciało wysoko, ku jasno­sza­remu, noc­nemu niebu po to, by za chwilę pozwo­lić mu zanu­rzyć się w ciem­niej­szą sza­rość zała­ma­nia fal, uno­szą i pozwa­lają opa­dać, uno­szą i opusz­czają…

Ster­nik bez­wied­nie wysuwa czu­bek języka, żeby pomógł mu w ste­ro­wa­niu, napina mię­śnie ple­ców, wzmac­nia uścisk wokół drążka. Jest bar­dzo skon­cen­tro­wany, ale w zmarszcz­kach wokół oczu czai się uśmiech. To tutaj chce być. Ni­gdzie indziej. Gdyby pozwo­lono mu wybrać wła­sny raj po śmierci, wybrałby wła­śnie to: wieczną nocną zmianę na mostku kapi­tań­skim

„Odyna”, w chwili gdy sta­tek odwraca się tyłem do Atlan­tyku i pły­nie w stronę Cie­śniny Davisa z Zie­mią Baf­fina po lewej stro­nie burty i cie­niem zachod­niego wybrzeża Gren­lan­dii po pra­wej. Całą wiecz­ność mógłby spę­dzić w tej samot­no­ści, bo jest w niej także dająca pocie­chę pew­ność, że ota­czają go ludzie. Jest ich wielu, a zara­zem tylu, że może ich poli­czyć, w dodatku więk­szość śpi w swo­ich kaju­tach. Teraz czuwa tylko on i dwóch robot­ni­ków na dole w maszy­nowni. Oczy­wi­ście pod warun­kiem że wszy­scy nie obu­dzili się od prze­chy­łów i teraz nie leżą, trzy­ma­jąc się kra­wę­dzi swo­ich koi, prze­ra­żeni, że z nich powy­pa­dają. Mogą sobie wypa­dać. Naj­waż­niej­sze, żeby żaden nie wlazł teraz na mostek kapi­tań­ski i nie zakłó­cił ster­ni­kowi Leifowi Eriks­so­nowi jego naj­lep­szych chwil.

O tak. Zmiana kursu wyko­nana. Przy­tę­piony dziób statku kie­ruje się wprost na pół­noc, prze­chyły ustały. „Odyn”, sta­tek o kobie­cych kształ­tach i męskim, boskim imie­niu, spo­koj­nie koły­sze się naprzód. Na otwar­tych wodach poru­sza się jak kobieta w dzie­wią­tym mie­siącu ciąży lub jak zapa­śnik poza rin­giem. Ale wkrótce, za kilka godzin lub dni, zostawi za sobą ten nie­na­tu­ralny stan i wśliź­nie się w lód. To jego żywioł, to tam może tań­czyć.

Leif Eriks­son włą­cza auto­pi­lot, pro­stuje plecy i czuje, jak opada z niego napię­cie. Raj? Tak, czego to sobie czło­wiek nie ubz­dura późną nocą? Prze­cież bar­dziej praw­do­po­dobne jest, że wylą­duje w pie­kle. Dobrze wie, jak ono wygląda, to także. Pie­kło jest wiecz­nym popo­łu­dniem w sta­rej, roz­wa­la­ją­cej się daczy, którą jego żona odzie­dzi­czyła po rodzi­cach, palą­cym żarem dnia, gdy trzeba opróż­nić beczkę z szam­bem i poma­lo­wać okna, i kiedy kobita ma zły humor, whi­sky się skoń­czyła, a nasto­letni syn chce wra­cać do mia­sta, do kom­pu­tera, który trzyma go przy życiu…

Ech. Wszystko to można zapo­mnieć. Do domu nie wróci wcze­śniej niż za pół­tora mie­siąca, wtedy będzie już po waka­cjach i let­nia cha­łupa zosta­nie zamknięta na ten sezon. Udało mu się od niej ura­to­wać, także tego lata. Swoją cenę już zapła­cił, żona boczyła się przez dwa tygo­dnie po tym, jak powie­dział, że zgło­sił się na eks­pe­dy­cję, ale odpu­ściła, gdy wspo­mniał jej o pie­nią­dzach. Wszyst­kie te cudowne dodat­kowe dochody można będzie wyko­rzy­stać na zakup tej czy innej zbęd­nej rze­czy. Zawsze prze­staje się boczyć, kiedy Leif obie­cuje jej nie­po­trzebne rze­czy. Nawet już nie pamięta, o co cho­dzi tym razem… Nowe kafelki do kuchni? Nie, to było w zeszłym roku. Kino domowe, no tak. Psia­krew. Ozna­cza to, że wcze­śniej czy póź­niej będzie musiał prze­stu­dio­wać co naj­mniej 400 stron instruk­cji obsługi. Może powi­nien zadzwo­nić jutro do domu i powie­dzieć, żeby kupiła prze­klęte ustroj­stwo już teraz, razem z insta­la­cją i ze wszyst­kim…

Cho­ciaż nie. Nie chce mu się z nią gadać. W ogóle nie ma ochoty na żadne roz­mowy. Jedyna rzecz, na którą ma chęć, to sie­dzieć w zupeł­nej samot­no­ści na szó­stym pię­trze, na mostku kapi­tań­skim „Odyna”, i wypa­try­wać, co się dzieje na hory­zon­cie. Może już tej nocy pojawi się tam góra lodowa. Ma nadzieję, że tak. Góry lodowe, dokład­nie tak jak wszystko inne, są więk­sze i pięk­niej­sze, jeśli można je oglą­dać w samot­no­ści. Patrzy, mru­żąc oczy, w kie­runku sza­rej nie­skoń­czo­no­ści. Nie. Jesz­cze nic nie widać i gdzieś wewnątrz czuje, że to za wcze­śnie. Jutro, może wtedy…

Coś wstrząsa stat­kiem. Leif Eriks­son marsz­czy czoło i pochyla się do przodu, przez kilka sekund sie­dzi bez ruchu z unie­sioną ręką, gotowy chwy­cić drą­żek steru, gdyby zaist­niała taka koniecz­ność, ale nic się nie dzieje. Opusz­cza rękę i wstaje. Czas na kawę. I tro­chę nota­tek w dzien­niku pokła­do­wym.

Łapie kubek obiema rękami i robi obchód ste­rówki, przy­glą­da­jąc się bia­łej nocy na zewnątrz. Słońce polarne jest jak srebrna moneta za chmu­rami. Na sekundę Leif czę­ściowo traci kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią i wydaje mu się, że fru­nie, potem mruga, żeby się opa­mię­tać. Nie leci, tylko znaj­duje się wysoko ponad morzem, aż na szó­stym pokła­dzie, i mocno stoi na sze­roko roz­sta­wio­nych nogach, na pokry­tej wykła­dziną pod­ło­dze. Może mami go świa­tło. Wystar­czy się odwró­cić, żeby zoba­czyć, co się dzieje na dzio­bie i na rufie, po pra­wej i po lewej stro­nie burty, ale nie spo­sób zoba­czyć wszyst­kiego, bo za dużymi oknami wznosi się powoli ku niebu mgła póź­nej nocy, która roz­ma­zuje wszyst­kie kon­tury. Mar­zną mu palce u rąk, więc odru­chowo zerka na ter­mo­metr, cho­ciaż wie, że tem­pe­ra­tura na zewnątrz nie ma nic wspól­nego z cie­płem na mostku kapi­tań­skim. Sie­dział tu i w koszuli z krót­kim ręka­wem, kiedy na dwo­rze było minus czter­dzie­ści stopni. Mostek kapi­tań­ski „Odyna” w swo­jej nie­zmien­no­ści zapew­nia bez­pie­czeń­stwo. Nawet kiedy na zewnątrz wyje sztorm, wszyst­kie dźwięki są tu w środku miękko przy­tłu­mione, nawet przy naj­strasz­niej­szych falach oprzy­rzą­do­wa­nie pozo­staje sta­bil­nie przy­śru­bo­wane tam, gdzie jego miej­sce. Nawet papie­rek nie spad­nie na pod­łogę, a jeśli już, to ten, kto stoi naj­bli­żej, natych­miast go pod­nosi. Leif krzywi się. Na rodzin­nych waka­cjach trzeba by chyba zro­bić zebra­nie i nego­cjo­wać, kto powi­nien zgiąć kark. Dla­tego woli morze. Unika się tu masy bzdur­nego gada­nia.

Noc ciem­nieje, ale to przez chmury i mgłę, a nie przez poło­że­nie słońca o pół­nocy. Musiało się jed­nak ozię­bić, widzi to, kiedy zerka za rufę. Kil­wa­ter, który zale­d­wie parę godzin temu pie­nił się biało i szaro, dosłow­nie zamie­nił się w sre­bro. Zmarszczki na wodzie roz­cho­dzą się tylko parę metrów na boki, a potem zni­kają – lek­kie kole­ba­nie, które zamiera, nim naprawdę się zacznie. Leif Eriks­son upija łyk kawy, przy­glą­da­jąc się morzu. Powłoka lodowa? Już? Odwraca się i spraw­dza, co dzieje się przed dzio­bem. Tak. To samo. Powierzch­nia morza błysz­czy jak woda, ale nie­mal bez ruchu, znaj­duje się w tym szcze­gól­nym sta­nie pomię­dzy lodem a cie­czą.

Aha. No tak. Czyli zaraz będzie trzeba prze­bi­jać się przez praw­dziwy lód. Sam do sie­bie kiwa głową i znowu opada na fotel, opiera głowę na pod­główku i wbija wzrok w hory­zont. Sie­dzi tak przez dłuż­szą chwilę bez ruchu, jeśli nie liczyć powol­nego mru­ga­nia powiek, naresz­cie niemy, nawet wewnątrz.

Dopiero jakieś poru­sze­nie, widoczne kątem oka, spra­wia, że i on sam się poru­sza, pro­stuje plecy tak gwał­tow­nie, że zimna kawa nie­mal wylewa się z kubka. Patrzy w dół na pokład, mru­żąc oczy, żeby widzieć lepiej. Kto to jest? Co robi na pokła­dzie o wpół do dru­giej w nocy? Leif odsta­wia kubek i pochyla się do przodu, tak że led­wie kilka cen­ty­me­trów dzieli go od szyby. Prze­ciera pal­cami kąciki oczu, żeby widzieć jesz­cze wyraź­niej. Czy to jakaś dziew­czyna z grupy naukow­ców? Nie. Pierw­sze próbki pobie­rane są dopiero koło czwar­tej nad ranem, wcze­śniej śpią tak głę­boko, jak tylko się da. Poza tym żadna z tych che­mi­czek, oce­ano­gra­fek, czy jak je tam, cho­lera, zwą, nie gania­łaby po pokła­dzie w samej koszuli noc­nej… Bo ta lata, wyraź­nie to widać. Kobieta, która cho­dzi po przed­nim pokła­dzie, jest wpraw­dzie ubrana w nie­bie­ską wia­trówkę uczest­nika eks­pe­dy­cji polar­nej, ale nie ma żad­nej wąt­pli­wo­ści, że narzu­ciła ją na białą koszulę nocną, wci­ska­jąc bose stopy w brą­zowe botki. Wygląda jak zabłą­kana święta Łucja, która idzie z wycią­gniętą do przodu prawą ręką i czymś bia­łym, nie, czymś czar­nym, nie, raczej czarno-bia­łym, dyn­da­ją­cym w pal­cach. Podcho­dzi do dziobu, wspina się na małą dra­binkę przy relingu, prze­chyla nad kra­wę­dzią i bez chwili zasta­no­wie­nia wrzuca czarno-białe coś do morza. Potem odwraca się i jak dziecko zeska­kuje na pokład, wci­ska ręce do kie­szeni i idzie z powro­tem. Dopiero kiedy wiatr pod­rywa jej kędzie­rzawe włosy, Leif Eriks­son ją roz­po­znaje. To ta blada istota, prze­zro­czy­sta jak surowa kre­wetka i podob­nie bez­barwna. Wyco­fana. Zde­cy­do­wa­nie nie jedna z tych, o którą zakła­dały się chło­paki z załogi. Wygląda na to, że wyczuwa, iż ktoś się jej przy­gląda, bo nagle przy­staje i patrzy w górę ku most­kowi kapi­tań­skiemu, a potem nie­pew­nie pod­nosi rękę w geście pozdro­wie­nia. Nie może go widzieć, Leif wie o tym, nikt, kto stoi na przed­nim pokła­dzie, nie może zoba­czyć mostka kapi­tań­skiego, nawet w dzien­nym świe­tle, ale mimo to z podob­nym ocią­ga­niem odma­chuje jej w odpo­wie­dzi. Za chwilę już jej nie widać.

Leif Eriks­son ze skrzy­wioną miną ponow­nie opada na swój fotel. O co w tym, na Boga Ojca, cho­dziło? Zerka na zega­rek, jest 1.34. Musi zano­to­wać w dzien­niku kapi­tań­skim, co zro­biła, i czas jest tu istotny. Niech się tym rano zaj­mie kapi­tan i ją zbeszta. Wszy­scy prze­cież wie­dzą, że na tych wodach niczego nie wolno wrzu­cać do morza. Lodo­ła­macz to zamknięty sys­tem, orga­nizm, który wpraw­dzie wsysa mor­ską wodę do swo­jego labo­ra­to­rium, ale nie pozo­sta­wia po sobie żad­nych ludz­kich odpa­dów. Jak­żeż mogłoby być ina­czej? Jaki sens miałby sta­tek naukowy, który sam zanie­czysz­cza badaną przez sie­bie wodę?

– Prze­klęta baba!

Zaska­kuje go wła­sny głos. Drży, co wywo­łuje wstyd, a fakt, że się wsty­dzi, spra­wia, że jesz­cze bar­dziej się wścieka.

– Cho­lerna, prze­klęta baba!

Bie­rze swój kubek i idzie z nim do mesy. Wylewa zimną kawę, nalewa świe­żej i pospiesz­nie wraca do pul­pitu ste­ro­wego, a potem siada i pró­buje się odprę­żyć. Nie daje rady. Nagle woda na zewnątrz jest już tylko wodą, wybrzeże zwy­kłym wybrze­żem, a niebo tylko nie­bem.

Leif Eriks­son wypija łyk kawy. No tak. Zepsuła mu nocną zmianę. Wiel­kie dzięki. Cho­lerne podzię­ko­wa­nia.Kiedy Anders wstaje, ośle­pia go słońce, musi zmru­żyć oczy, żeby wyj­rzeć przez okno. Oczy­wi­ście wie dla­czego. Któ­re­goś ranka, nie dalej niż pół roku temu, wygło­sił na ten temat domowy wykła­dzik dla Evy. Z każ­dym dniem gru­bieją włókna pro­te­inowe za soczewką oka, wyja­śniał, im grub­sze się stają, tym mniej ela­styczna jest soczewka. Któ­re­goś dnia nie będzie już mogła dosto­so­wać się do świa­tła i ciem­no­ści, ale do tego jesz­cze daleko. Ma przy­naj­mniej taką nadzieję. Ma nadzieję, wie­rzy i wydaje mu się, że wie, iż tak będzie.

– Chcesz powie­dzieć, że będziesz nie­wi­domy? – zapy­tała wtedy Eva. Sie­działa na brzegu łóżka, zakła­da­jąc raj­stopy. On sam stał przy oknie i zapi­nał koszulę. Spu­ściła wzrok, kiedy na nią popa­trzył. Czy po raz pierw­szy? Nie. Od dawna już uni­kała jego spoj­rze­nia.

– Nie, nie. Ale jeśli pożyję dość długo, będę miał jaskrę. Wszy­scy mogą dostać. Ty też.

Nie odpo­wie­działa, wstała tylko i nie­zgrab­nym, przy­kle­pu­ją­cym gestem wygła­dziła raj­stopy. Potem odwró­ciła się do niego ple­cami i ruszyła w stronę szafy. Stał jesz­cze chwilę, czu­jąc się jak dureń. Dla­czego musiał przy­jąć taki men­tor­ski ton? Prze­cież już wiele lat temu prze­stała mu schle­biać swoim podzi­wem. Odwró­cił się do okna i pod­cią­gnął żalu­zje, wysta­wia­jąc oczy na świa­tło, od któ­rego kilka minut temu odwra­cał się ple­cami. Zaczęły mu lecieć łzy.

– Teraz oczy też mu łza­wią, ale prze­ga­nia łzy szyb­kim mru­ga­niem. Powolna ako­mo­da­cja oka zakoń­czona, może wyj­rzeć przez okno i zachwy­cić się tym, co widzi. Poły­sku­jące morze. Nie­bie­skie niebo. W oddali wybrzeże wpa­da­jące w naj­głęb­szy fio­let. Gren­lan­dia. Anders wzdy­cha i gła­dzi się po brzu­chu. Naresz­cie. Przez osiem dni „Odyn” koły­sał się na oło­wia­no­si­nym morzu, przy­ci­śnięty rów­nie sinym nie­bem, przez osiem dni Anders wal­czył z prze­świad­cze­niem, że sam się roz­pada, zamie­nia w szarą nicość. Nie dalej niż wczo­raj przez całe popo­łu­dnie leżał w kaju­cie tępo i bez ruchu, nie­zdolny, by się pod­nieść i zmie­rzyć z czym­kol­wiek, co przy­po­mi­na­łoby pracę, nie będąc w sta­nie prze­ko­nać sie­bie samego, że to chwi­lowe, że sza­rość ustąpi i… Jed­nak teraz minęło. To już dzie­wiąty pora­nek i morze jest błę­kitne. Wpły­nęli w Przej­ście Pół­nocno-Zachod­nie. Zaczyna się praw­dziwa podróż.

Musi się spie­szyć, nie może cze­kać. Par­ska pod lodo­wa­tym prysz­ni­cem, naciąga pod­ko­szu­lek bez porząd­nego wytar­cia ple­ców, a potem otwie­ra­jąc drzwi i wycho­dząc na kory­tarz, prze­ciąga ręką po wil­got­nych wło­sach. Na zewnątrz panuje jak zawsze naj­więk­szy porzą­dek, przed wszyst­kimi drzwiami do kajut stoją na pół­kach, w sta­ran­nym rządku, cięż­kie buty i trze­wiki, a zaczy­tane gazety pię­trzą się w syme­trycz­nych sto­sach. Poza tym jest pusto. Żad­nych ludzi. Jego też nikt nie widzi. Dla­tego idzie z wycią­gniętą przed sie­bie ręką, prze­su­wa­jąc pal­cami po ścia­nie. Na wszelki wypa­dek.

– Trzeba pamię­tać tylko o jed­nej rze­czy – powie­dział Folke tam­tego popo­łu­dnia w szpi­talu. – Na statku trzeba mieć zawsze wolną jedną rękę. Zawsze. Cokol­wiek by się robiło. Musisz powie­dzieć o tym wszyst­kim już pod­czas pierw­szego spo­tka­nia na temat bez­pie­czeń­stwa. Widzia­łem dosta­tecz­nie wielu, któ­rzy poła­mali ręce i nogi tylko dla­tego, że nie mogli się pode­przeć, kiedy sta­tek się prze­chy­lił.

Anders nie mógł powstrzy­mać się od śmie­chu. Folke zauwa­żył to i uśmiech­nął się pod wąsem.

– No tak, co do dia­bła… Wtedy byłem na lądzie.

Folke został poło­żony na jed­nym ze swo­ich oddzia­łów i leżał tam teraz z nogą na wyciągu, tro­chę przy­mu­lony po nie­zwy­kle hoj­nej dawce leków prze­ciw­bó­lo­wych. Pie­lę­gniarki i leka­rze wbie­gali i wybie­gali z jego pokoju, zara­zem pełni współ­czu­cia i roz­ba­wieni. Orto­peda wylą­do­wał na orto­pe­dii! Biedny Folke! Tego lata nie wybie­rze się na lodo­wiec.

Zadzwo­nił do Andersa już jakąś godzinę po tym, jak tra­fił do szpi­tala. Anders ode­brał po pierw­szym dzwonku. Przy­zwy­cza­je­nie, w ostat­nich tygo­dniach łapał słu­chawkę, gdy tylko dzwo­nił tele­fon. Ale to nie była ona. Ni­gdy ona.

– Co pora­biasz? – huk­nął Folke.

Anders pod­grze­wał zupę z puszki. Gapił się w okno. Zasta­na­wiał, czy wejść do wanny razem z toste­rem. Tym się zaj­mo­wał.

– Jak to?

– Chcesz popły­wać po Oce­anie Ark­tycz­nym?

– Nie.

– Dla­czego nie?

– A dla­czego miał­bym chcieć?

– Bo ja ci powie­dzia­łem, że podróż po Oce­anie Ark­tycz­nym to cho­ler­nie fajna sprawa.

– Aha. A czemu sam tam nie popły­niesz?

– Prze­szko­dził mi w tym mały wypa­dek. Że tak powiem.

– Jesteś ranny?

– Można tak powie­dzieć. Prawa kość udowa i łokieć. A do tego tro­chę kom­pli­ka­cji w kola­nie.

– Ale co się stało?

– Wycieczka na ryby. Śli­ska skała, kiedy scho­dzi­łem na ląd. Pal sześć, naj­gor­sze, że w ponie­dzia­łek mia­łem być na „Ody­nie”…

Dopiero kiedy sie­dział już w samo­cho­dzie w dro­dze do szpi­tala w Hel­sing­borgu, dotarło do niego, że Folke musiał wie­dzieć. W prze­ciw­nym razie czemu dzwo­niłby wła­śnie do niego? Na pewno jest pełno ludzi dużo lepiej przy­go­to­wa­nych, żeby zastą­pić leka­rza pokła­do­wego eks­pe­dy­cji nauko­wej. Cho­ciażby orto­pe­dzi i chi­rur­dzy we wła­snym szpi­talu Fol­kego. Dla­czego miałby wybrać zasra­nego leka­rza rejo­no­wego, gdyby nie wie­dział, że żona tego zasra­nego leka­rza wła­śnie go zosta­wiła i że ist­nieje duże praw­do­po­do­bień­stwo, że ów lekarz rejo­nowy przez całe lato będzie pogrą­żał się w roz­pa­czy? Bo, rzecz jasna, żaden szczę­śliwy typ z rodziną w kom­ple­cie nie zde­cy­do­wałby się na wyprawę polarną z zale­d­wie trzy­dnio­wym wyprze­dze­niem. Więc musiał wie­dzieć. A jeśli Folke wie­dział, to wie­dzieli też inni. Świad­czyły o tym pewne sygnały, które powi­nien był dostrzec i zro­zu­mieć, ale które do niego nie docie­rały. Ale czy sio­stra oddzia­łowa któ­re­goś dnia w zeszłym tygo­dniu nie prze­chy­liła na bok głowy i słod­kim jak syrop gło­sem nie spy­tała, jak się ma? Gapił się na nią z mie­szanką nie­smaku i kon­ster­na­cji, naprawdę nie rozu­mie­jąc w czym rzecz. Albo stary fabry­kant cementu, któ­rego zże­rał rak i który dzień póź­niej kle­pał Andersa po ple­cach, z wymu­szoną weso­ło­ścią tłu­ma­cząc, że ni­gdy nie wolno się pod­da­wać. Pro­szę spoj­rzeć na mnie! Osiem­dzie­siąt pięć lat, nie­mal trup, ale się nie pod­daję. I pan też nie powi­nien, panie dok­torze!

Wie­dzieli. Może przez cały czas. Może był w mie­ście jedyną osobą, która nie miała poję­cia o związku Evy z tym gogu­siem. Być może pacjenci i kole­dzy patrzyli na niego ze współ­czu­ciem i pogardą przez wiele mie­sięcy, może przez ponad rok szep­tali za jego ple­cami.

Czy Eva Jans­son jest z tym Bengts­sonem? Jezu Chryste!

Na myśl o tym zje­chał z auto­strady na małą, polną drogę. Pod­je­chał kawa­łek i zatrzy­mał się, dokład­nie na zakrę­cie, tam gdzie krzaki były naj­gę­ściej­sze, wysiadł i usi­ło­wał zwy­mio­to­wać do rowu. Nic z tego, kilka razy mu się tylko cof­nęło. Potem na chwilę oparł głowę na masce samo­chodu, z całą siłą wsparł się na wypro­sto­wa­nych rękach, zamknął oczy i poczuł, jak słońce pali go w plecy. Nie wie­dział, jak długo tak stał. Może kilka minut. A może pół godziny lub wię­cej. Wszystko jedno. Wie­dział tylko, że był tam wystar­cza­jąco długo, by zro­zu­mieć, że czas prze­stać się okła­my­wać. Zmu­szony był przy­znać, że kie­dyś każ­dego dnia zapo­mi­nał o opie­ko­wa­niu się sobą samym, ode­tchnął głę­boko, z ulgą i poczuł pełne ocze­ki­wa­nia łasko­ta­nie w dołku – Jestem wolny! – potem na nowo opa­no­wało go przy­gnę­bie­nie. Nosił żałobę, to prawda, ale czy naprawdę opła­ki­wał Evę? Czy może wszyst­kie stra­cone dni? Lub nie­moż­liwą do prze­nik­nię­cia fasadę, którą poka­zy­wał miesz­kań­com Land­skrony przez trzy­dzie­ści lat?

Nad­szedł zatem czas na pod­ję­cie decy­zji.

Tak. Wyje­dzie. Popły­nie na lodo­wiec. Dopóki ten ist­nieje. Szczę­ście mu sprzy­jało: refe­rentka do spraw kadro­wych w Malmö nie poszła jesz­cze do domu, żeby cie­szyć się week­en­dem, cho­ciaż było już pięt­na­ście po trze­ciej. Tro­chę mru­czała pod nosem, ale wła­ści­wie nie pro­te­sto­wała. Miał ponad osiem tygo­dni zale­głych waka­cji, a do tego trzy tygo­dnie z nad­go­dzin i cho­ciaż infor­mo­wał o tym z nie­moż­li­wym do uza­sad­nie­nia krót­kim wyprze­dze­niem, a braki kadrowe są duże, to mają jed­nak na miej­scu zastępcę, więc…

Trzy dni póź­niej wszedł na pokład. Kiedy chwy­cił sznu­rową dra­binkę i zaczął się z tak­sówki wod­nej wspi­nać na „Odyna”, trzę­sły mu się ręce.

Pierw­sze dni były mono­tonne, ale zno­śne. Wędro­wał po statku, zaglą­dał do maszy­nowni i do warsz­tatu, zwie­dzał labo­ra­to­rium i labo­ra­to­ryjne kon­te­nery, gdzie naukowcy roz­pa­ko­wy­wali swoje sprzęty i nie­śmiało się zapo­zna­wali. Przy­sia­dał na tro­chę na trze­cim pokła­dzie obok orni­to­loga i wpa­try­wał się w morze, a potem z lek­kim prze­ra­że­niem szedł z kucha­rzem do maga­zynu z piwem, za mesą. Następ­nego dnia sie­dział w kaju­cie dla cho­rych, poświę­ca­jąc całe przed­po­łu­dnie prze­glą­dowi maga­zynku medycz­nego, i jed­no­cze­śnie bła­gał Boga, w któ­rego nie wie­rzył, żeby oszczę­dził mu wyle­wów, zapa­leń śle­pej kiszki i poważ­niej­szych bólów zęba ze sta­nem zapal­nym. Po połu­dniu poże­gnali fale Morza Pół­noc­nego, by powi­tać koły­sa­nie Atlan­tyku, a przed jego drzwiami ufor­mo­wała się nie­wielka kolejka bla­do­zie­lo­nych postaci. Przy­kle­jał im wszyst­kim za uchem pla­ster na cho­robę mor­ską, pró­bu­jąc przy oka­zji zapa­mię­tać ich imiona. Trze­ciego dnia wysłał mejl do sio­stry w Sztok­hol­mie, w któ­rym nie­zwy­kle lako­nicz­nie wyja­śniał, że nie odwie­dzi jej latem, ponie­waż – Czy to nie fan­ta­styczne? – jest wła­śnie w dro­dze na Ocean Ark­tyczny. Nie odpo­wie­dział za to na otrzy­many mejl, w któ­rym było wiele pytań, jed­nak kiedy po lun­chu otwo­rzono kiosk, kupił kartę do tele­fonu sate­li­tar­nego i zadzwo­nił na komórkę Evy. Dopiero po czte­rech sygna­łach jej głos w auto­ma­tycz­nej sekre­tarce popro­sił o zosta­wie­nie wia­do­mo­ści. Odło­żył słu­chawkę bez słowa, a potem wyszedł na pokład i stał tam przez dłuż­szą chwilę z rękami w kie­sze­niach, wpa­tru­jąc się w hory­zont.

– Prawda, że pięk­nie? – zapy­tała prze­cho­dząca obok kobieta. Musiał się wysi­lić, żeby przy­po­mnieć sobie jej imię, Ulrika. Świeżo upie­czona pro­fe­sor oce­ano­gra­fii.

– Pew­nie – odpo­wie­dział. – Oczy­wi­ście.

Kła­mał. Wcale nie uwa­żał, że jest pięk­nie. Jedy­nie masa wody.

Nastrój w mesie jest dziś inny, wesel­sze głosy, wię­cej śmie­chu. Nie tylko jemu ulżyło, że zosta­wili w tyle szary Atlan­tyk. Anders sięga po jajko i poranny sok, sta­ran­nie wybiera świeżo upie­czony chleb, dopiero potem roz­gląda się dookoła. Parę dni temu dotarło do niego, że załoga ma swoje wła­sne stoły i że nie lubi, jeśli inni się tam wpy­chają, więc usta­wia swoją tacę na stole, przy któ­rym sie­dzą tylko naukowcy i goście, wysuwa krze­sło i przyj­muje pozę osoby zado­wo­lo­nej i zre­lak­so­wa­nej.

– Ty też się od tego obu­dzi­łeś? – pyta kobieta po dru­giej stro­nie stołu i Anders pospiesz­nie poszu­kuje w pamięci jej imie­nia. Katrin.

– Od czego?

– Od fal w nocy. Kiedy zmie­nia­li­śmy kurs. O mało nie spa­dłam z koi.

Młody męż­czy­zna obok niej wybu­cha śmie­chem. Eko­log. Imię nie­znane.

– Tylko nie mów o tym Leifowi. Bo się strasz­nie wściek­nie. Katrin uśmie­cha się:

– Bar­dziej niż zwy­kle?

– Pró­bo­wa­łem spy­tać, co się stało, ale zaraz się spie­nił…

– Czyli ty też się obu­dzi­łeś?

– Tro­chę leża­łem i trzy­ma­łem się brzegu koi.

Anders obstu­kuje swoje jajko. Nie wie, o czym mówią. Może jed­nak spał głę­boko przez całą noc, pomimo wszystko, może tylko mu się śniło, że leży i czuwa. Już tak kie­dyś bywało.

Ulrika uśmie­cha się ze swego kąta:

– Dziś pojawi się góra lodowa.

Oczy kobiety naprze­ciw niej aż iskrzą:

– Jesteś pewna?

Susanne. Tak ma na imię. Już nie­długo będzie znał imiona wszyst­kich sześć­dzie­się­ciu sied­miu osób na pokła­dzie. Nie ma jesz­cze demen­cji.

– Pra­wie pewna. Mamy dziś dzień gór lodo­wych. No nie, panie Rolan­dzie?

Roland, kapi­tan „Odyna” i jedy­no­władca, zatrzy­muje się przy ich stole. Spo­gląda srogo.

– Bar­dzo moż­liwe – odpo­wiada, kiwa­jąc sztywno głową w stronę Ulriki, a potem wbija wzrok w Susanne. – A z panią chciał­bym poroz­ma­wiać, jak tylko zje pani do końca. Na górze, na mostku kapi­tań­skim.

Susanne wygląda na skon­ster­no­waną.

– Ze mną? Dla­czego? Oczy Rolanda zwę­żają się:

– Poroz­ma­wiamy, jak przyj­dzie pani na mostek. Odcho­dzi z bar­dzo wypro­sto­wa­nymi ple­cami.

– Oj – mówi Ulrika, macha­jąc prawą ręką, jakby się opa­rzyła. – O kur­czę. Będzie ochrzan… Co zro­bi­łaś?

– Nic nie zro­bi­łam – mówi Susanne.

Ma piskliwy głos i płoną jej policzki. Czyli jakoś zawi­niła. To widać.No i poja­wia się góra lodowa.

Naj­pierw prze­pły­wają obok nich jedy­nie małe grudki lodu, miękko zaokrą­glone, oszli­fo­wane przez fale wysepki, które wkrótce cał­kiem się roz­pusz­czą, ale w oddali na hory­zon­cie prze­bły­skują już praw­dziwe dzieła; małe okru­chy bieli mie­niące się w szcze­li­nie pomię­dzy dwoma błę­ki­tami: jasnym nieba i ciem­nym morza. Wszyst­kie pokłady „Odyna”, które w ciągu ostat­nich ośmiu dni były nie­mal wylud­nione, nagle kłę­bią się od ludzi. Wybie­gli z dużego labo­ra­to­rium i małych labo­ra­to­ryj­nych kon­te­ne­rów, z mostku kapi­tań­skiego i z maszy­nowni, z kuchni i z warsz­tatu, z kajut i z palarni. Nie­któ­rzy, przy­go­to­wani na mróz, zało­żyli nie­bie­skie kurtki – mun­dur eks­pe­dy­cji – i nacią­gnęli na czoła czapki. Inni stoją tylko w blu­zach i cien­kich spodniach, zasła­nia­jąc się ramio­nami przed wia­trem. W pogo­to­wiu trzy­mają apa­raty foto­gra­ficzne. Wszy­scy je przy­go­to­wali. W powie­trzu aż gęsto od ocze­ki­wa­nia, mało roz­mów, ści­szone głosy.

Pierw­sza naprawdę duża góra jest jak amfi­te­atr, mie­niący się amfi­te­atr z pod­łogą z błę­kit­nego szkła. Prze­śli­zguje się obok nich, w odle­gło­ści zale­d­wie pięć­dzie­się­ciu metrów, a kiedy mija ją „Odyn”, góra zaczyna lekko wiro­wać, ujaw­nia­jąc swoją białą dosko­na­łość, jakby chciała poka­zać, że na jej powierzchni nie ma naj­mniej­szej plamki ani rysy, że bra­kuje tylko publicz­no­ści i akto­rów. Głosy na „Ody­nie” milkną. Kli­kają apa­raty foto­gra­ficzne.

Następna duża góra to Capri w minia­tu­rze, białe szczyty wzgórz wzno­szą się do nieba, grota na pozio­mie morza lśni naj­czyst­szym błę­ki­tem. Pod wodą prze­bły­skuje olbrzy­mia gruda tur­ku­so­wego lodu, który pozwala całej wyspie dry­fo­wać. Ktoś przy­po­mina sobie nagle rysu­nek pod­świa­do­mo­ści z pod­ręcz­nika psy­cho­lo­gii i wybu­cha śmie­chem, ale zaraz powstrzy­muje się i znowu pod­nosi apa­rat.

Trze­cia góra jest praw­dzi­wym szczy­tem, ostrym i potęż­nym, bez śladu kokie­te­rii poprzed­ni­czek. Ciemne rysy otwie­rają się jak rany na bia­łej powierzchni, wokół któ­rych mikro­sko­pijne glony ukła­dają się w blade bry­zgi krwi. Pod­pływa tak bli­sko, przez chwilę wydaje się nie­mal doty­kać „Odyna”, wszy­scy wstrzy­mują oddech. Bły­ska­wicz­nie nacho­dzą ich różne wizje. Czy „Odyn” mógłby się wywró­cić? Czy góra lodowa tych roz­mia­rów może zro­bić dziurę w kadłu­bie z masyw­nego metalu o gru­bo­ści trzech cen­ty­me­trów? Nie. Oczy­wi­ście, że nie. Są bez­pieczni. Ster­nik, który pozwo­lił im pod­pły­nąć tak bli­sko, wie, co robi. Poza tym cała ta bli­skość jest ilu­zją, widać to, kiedy młody mary­narz wyciąga rękę, żeby dotknąć góry. Nie da się, odle­głość jest znacz­nie więk­sza od dłu­go­ści ludz­kiego ramie­nia.

Potem wszy­scy się przy­zwy­cza­jają. Chło­paki z maszy­nowni wycią­gają ręce z kie­szeni i zaczy­nają prze­stę­po­wać z nogi na nogę, sami nie wie­dzą, czy to z nie­cier­pli­wo­ści, czy z poczu­cia obo­wiązku, wie­dzą tylko, że czas już wra­cać do hałasu, który jest ich codzien­no­ścią. Ich oży­wie­nie udziela się innym: jedna z dziew­czyn z mesy zerka na zega­rek – Boże, trzeba wsta­wić kar­tofle! – a dwoje naukow­ców rów­nie nie­spo­dzie­wa­nie zauważa, że czas już pobrać próbki. Jedni po dru­gich odcho­dzą w pośpie­chu, naj­pierw załoga, potem naukowcy. Tylko kilku z tych, któ­rzy okre­ślani są nie­ja­snym mia­nem gości, jesz­cze się ociąga: dzien­ni­karz tele­wi­zyjny i jego ope­ra­tor posta­no­wili poszu­kać lep­szych ujęć wyżej, na czwar­tym pokła­dzie, robiący jakieś szkice arty­sta idzie w kie­runku dziobu, żeby jesz­cze przez chwilę popa­trzeć na trze­cią górę.

Osta­tecz­nie na przed­nim pokła­dzie zostają tylko dwie osoby, kobieta z kędzie­rza­wymi wło­sami i lekarz. Nie mają w tej chwili żad­nych obo­wiąz­ków. Stoją, każde na swoim pode­ście, w pew­nej odle­gło­ści od sie­bie i prze­chy­lają się przez reling. Muska ich chłodny wiatr, który jego łasko­cze w nagą szyję, a jej pod­rywa roz­pusz­czone włosy.

– Jak poszło na górze u kapi­tana? – pyta Anders.

Susanne patrzy na hory­zont. Zbliża się wię­cej gór lodo­wych, widać je na hory­zon­cie jak błysz­czące masy krysz­tału.

– Dosta­łam burę. Naj­wy­raź­niej zanie­czy­ści­łam Ocean Ark­tyczny.

Anders unosi brwi:

– Zanie­czy­ści­łaś Ocean Ark­tyczny? A cóż ty takiego zro­bi­łaś?

Mija chwila, zanim mu odpo­wie, naj­pierw zerka na niego prze­lot­nie.

– Nie­chcący wrzu­ci­łam do morza bluzkę. I ręcz­nik. Przez pomyłkę.

– Nie­chcący wrzu­ci­łaś bluzkę i ręcz­nik do morza?

– To była pomyłka.

Brzmi obce­sowo. Na chwilę zapada cisza. Anders zerka w stronę hory­zontu.

– Widzia­łaś?

Kobieta odwraca głowę w jego kie­runku.

– Co takiego?

– Fon­tannę. Mam wra­że­nie, że przed nami jest wie­lo­ryb…

Grze­bie w kie­szeni w poszu­ki­wa­niu lor­netki, którą poży­czył mu Folke. Swa­ro­vski, naj­lep­sza jakość, warta ponad dzie­sięć tysięcy koron, więc mocno ją trzyma. Jed­nak żad­nego wie­lo­ryba nie widać, gdzie­kol­wiek skie­ruje lor­netkę. Może sam sie­bie oszu­kał. Jest w tym dobry.

– Nie – mówi po chwili Susanne. – Nie widzę żad­nego wie­lo­ryba.

Anders nie odpo­wiada, tylko kie­ruje lor­netkę w stronę dość dale­kiej wyspy. Jesz­cze przed chwilą była ciem­no­li­liowa, ale w lor­netce jest brą­zowa. Naga zie­mia. Może lawa. Ark­tyczna pusty­nia.

Cią­gle jesz­cze przy­ci­ska do oczu lor­netkę, kiedy ona znowu się odzywa:

– Dobrze usły­sza­łam pierw­szego dnia, wydaje mi się, że mówi­łeś, że jesteś z Land­skrony?

Teraz nie wygląda już na tak roz­złosz­czoną. Anders opusz­cza lor­netkę.

– Dobrze usły­sza­łaś.

– Uro­dzi­łam się w Land­skro­nie. Cho­ciaż nie byłam tam od dzie­się­ciu lat.

– Nie­wiele stra­ci­łaś. Wybu­cha śmie­chem.

– Wie­rzę.

Zbliża się nowa góra lodowa, moder­ni­styczna rzeźba z ostrymi kol­cami i błę­kit­nymi wgłę­bie­niami. Przy­glą­dają się jej w ciszy, kiedy ich mija.

– A tak w ogóle to jakim jesteś leka­rzem? – pyta w końcu Susanne.

– Ogól­nym.

Scho­dzi na pokład i wkłada lor­netkę do kie­szeni, jest gotowy, żeby iść. Susanne na­dal stoi na swoim pode­ście, ale odwró­cona ple­cami do morza.

– Czyli wiesz po tro­chu o wszyst­kim?

Anders uśmie­cha się lekko. Wyra­ziła rzecz w pochlebny spo­sób.

– No tak. Można tak powie­dzieć.

– O psy­chia­trii też?

Anders zaczyna rozu­mieć, do czego zmie­rza. Ner­wowa nie­wia­sta. Jesz­cze tego mu mało.

– Tak – odpo­wiada. – Także o psy­chia­trii. Kie­dyś chcia­łem być psy­cho­lo­giem. Ale zre­zy­gno­wa­łem, zanim dosta­łem dyplom.

Tak, z pew­no­ścią!

Anders ponow­nie się uśmie­cha, żeby ukryć swoje myśli. – Tak, z pew­no­ścią! – Jed­nak nie odpo­wiada.

– Miło mieć na pokła­dzie leka­rza o podwój­nych kom­pe­ten­cjach.

Kobieta w dzie­cinny spo­sób zeska­kuje jak żaba na pokład i wsuwa dło­nie pod ramiona kurtki. Anders lekko prze­chyla głowę i czeka na kon­ty­nu­ację.

– Dla­czego miło? – pyta w końcu. Susanne uśmie­cha się do niego prze­lot­nie.

– Po pro­stu miło – mówi i odcho­dzi.W jej kaju­cie nikogo nie było.

Okno jest uchy­lone na morze. Pościel na koi tak samo gładka i biała jak wtedy, gdy wycho­dziła na przy­ję­cie. Lustro w ubi­ka­cji – wytarte do sucha i błysz­czące. Lekki zapach środ­ków czysz­czą­cych łasko­cze błony ślu­zowe w nosie. Prze­cho­dzi ją dreszcz, zamyka okno. Przez chwilę stoi w miej­scu, przy­glą­da­jąc się prze­pły­wa­ją­cej obok górze – jakie to dziwne, myśli, że minęła już eufo­ria pierw­szych godzin i oczy, które przez całe życie cze­kały na te kolosy, już się do nich przy­zwy­cza­iły. Potem wzru­sza ramio­nami, zaplata wokół sie­bie ręce i kilka razy mruga oczami. Pró­buje nadą­żyć za sobą samą. Dla­czego tu przy­szła. Co miała zro­bić?

Scho­wać się. Na bla­cie baru była krew. Scho­wać się. Grali tamtą pio­senkę.

Scho­wać się przed wspo­mnie­niami, które wywo­łała muzyka. Czuje, jak krążą teraz w gło­wie, jak peł­zają dookoła, plą­cząc się ze sobą, jak uśmie­chają się, wiecz­nie tak samo i szybko poru­szają języ­kami.

Opada na koję, sko­puje buty, kła­dzie się. Zamyka oczy. Szuka ciem­no­ści. Jed­nak pod powie­kami nie jest ciemno, tylko czer­wono, dziwny czer­wonoszary odcień, który roz­pada się na żółte kręgi za każ­dym ude­rze­niem jej serca. Przez chwilę im się przy­gląda. Pró­buje nie pamię­tać.

– To się jesz­cze nie wyda­rzyło – mówi na głos do sie­bie. – Jesz­cze nic się nie stało.

Pocie­sza­jąca myśl. I praw­dziwa. Jeśli prze­szłość naprawdę w nas trwa, jeśli nie da się jej wyma­zać, to doty­czy to wszyst­kich jej ele­men­tów. Także tych, w któ­rych to się jesz­cze nie zda­rzyło.

Tak jak wnęka okienna przy scho­dach, która nale­żała tylko do Susanne. Do nikogo innego.

Tę oczy­wi­stość zaak­cep­to­wała reszta rodziny. Prze­cież nikt inny nie może sie­dzieć pod łuko­wym skle­pie­niem z wypro­sto­wa­nymi ple­cami i sto­pami na wąskim para­pe­cie okien­nym. Są na to za wysocy. Dla­tego bie­gnąc po scho­dach, tylko się do niej uśmie­chają.

– Cześć, wieżo obser­wa­cyjna – woła Björn, pędząc na dół na swo­ich cien­kich pode­szwach. – Jakiś raport?

– Halo, szpie­gu­jące luste­reczko – mówi Inez, kiedy spie­szy do łazienki ze sto­sem świeżo upra­nych ręcz­ni­ków w ramio­nach. – Widzisz coś cie­ka­wego?

– Jak dobrze, że ktoś potrafi peł­nić straż na tym statku w dro­dze do wiecz­no­ści – mówi Bir­ger, który pośli­zgnął się wła­śnie na scho­dach z port­fe­lem w jed­nej ręce i „Nowo­ściami Land­skrony” w dru­giej. Susanne nie odpo­wiada, tylko podąża za nim wzro­kiem, żeby spraw­dzić, czy się potknie. Ależ tak. Dziś też się potyka.

Rzuca mu uśmiech, a potem powoli odwraca głowę i wygląda przez okno. Na ulicy Sva­ne­ga­tan zapadł już zmrok. Szary jesienny wie­czór. Latar­nia uliczna ma aure­olę i przed domem jest jesz­cze zupeł­nie pusto. Jesz­cze parę lat zostało do dnia, w któ­rym poja­wią się dziew­czyny. Jesz­cze nic się nie stało.Inez, która była matką Susanne, a nie Björna, unio­sła brwi, wsta­wia­jąc masło do spi­żarni. No tak. Czyli znów przy­szła pora. Potknię­cie. Prze­kleń­stwo. Prze­pro­siny.

Świat nie był taki zupeł­nie nowy. Pewne rze­czy nie zmie­niły się ani tro­chę, cho­ciaż Björn stał się ido­lem nasto­la­tek. Lewa stopa Bir­gera, która miała roz­miar 44, na­dal choć raz w tygo­dniu sta­wała na dro­dze pra­wej stopy, która skrom­nie zado­wa­lała się roz­miarem 39. Był to fakt, z któ­rym w rze­czy samej łatwo było żyć, dokład­nie tak samo jak z tym, że Bir­ger zawsze musiał kupo­wać dwie pary butów na jeden raz, parę w każ­dym z roz­miarów. Za to już nie tak łatwo dawało się prze­łknąć, że w schowku w piw­nicy stało trzy­na­ście nie­uży­wa­nych pra­wych butów w roz­miarze 44 i tyle samo lewych butów w roz­miarze 39. Na ten temat – kolejny raz – roz­ma­wiano pod­czas obiadu. Nie­po­trzeb­nych butów nie można było bowiem wyrzu­cić. Nie wolno wyrzu­cać zupeł­nie nowych, nie­uży­wa­nych butów, nawet jeśli do niczego się nie przy­da­dzą, tak twier­dził Bir­ger. W innych kwe­stiach gotowy był dys­ku­to­wać i nego­cjo­wać, zmie­niać zda­nie i zawie­rać kom­pro­misy, ale w spra­wie butów nie do pary w piw­nicy był nie­złomny. Nie można ich wyrzu­cić. Kie­dyś na pewno się przy­da­dzą.

Kie­dyś Inez przez długi czas zło­ściła się na te buty, więc gdy

Bir­ger wygło­sił swój wywód, przy­brała nieco cierpki ton. Ależ oczy­wi­ście, powie­działa. Rzecz jasna, że należy zbie­rać swoje buty nie do pary. Tylko patrzeć, a pojawi się jakiś osob­nik, który będzie dokład­nym prze­ci­wień­stwem Bir­gera, to zna­czy męż­czy­zną z dużą prawą stopą i małą stopą lewą. I wtedy on i Bir­ger będą mogli wymie­nić się swo­imi butami, a potem żyć szczę­śli­wie do końca swo­ich dni. A ponie­waż ów stan łaski nastą­pić powi­nien mniej wię­cej wtedy, kiedy tydzień będzie miał dwa czwartki, trzeba teraz…

Bir­ger żach­nął się, z widel­cem w poło­wie drogi do ust.

– O co cho­dzi? – spy­tał zdzi­wiony. – Jesteś zła?

– Jak to zła? Mia­łam tylko…

Inez zamil­kła w środku zda­nia, uświa­da­mia­jąc sobie nagle, że posu­nęła się za daleko. Björn i Susanne nie uwa­żali wcale, że jest zabawna. Z zacię­tymi twa­rzami wpa­try­wali się w swoje tale­rze, jak już wiele razy wcze­śniej, sie­dzieli bez ruchu z oczami wbi­tymi w wybla­kłe kwiatki uży­wa­nej na co dzień por­ce­lany, pil­nu­jąc się, żeby nie spoj­rzeć na Inez. Oczy zaszły jej łzami, bo nagle uświa­do­miła sobie, że Björn sie­dzi tu i w duchu marzy, żeby się od niego odcze­piła, że chce wstać od stołu i uciec, że chciałby się scho­wać gdzieś w domu, tak, by znik­nąć z zasięgu jej głosu. Po pro­stu uwa­żał, że jest bar­dziej męcząca niż zwy­kle. Cała trójka uważa, że jest wyjąt­kowo męcząca.

Może mają rację. W ostat­nim cza­sie bycie Inez jest bar­dziej męczące niż zwy­kle. W całym ciele czuje iry­ta­cję, aż swę­dzi ją skóra głowy, łasko­cze w gar­dle, błony ślu­zowe puchną od zło­ści, a sucha skóra roz­pada się na tysiące nie­wi­docz­nych małych pęk­nięć. Jest rze­czą nie­opi­sa­nie iry­tu­jącą być tak pode­ner­wo­waną i nie móc ni­gdzie zna­leźć ulgi. Oczy­wi­ście, że pró­bo­wała. Wczo­raj, zanim wró­cił Björn, wzięła gorącą kąpiel, a potem nasma­ro­wała całe ciało tłu­stym kre­mem, na włosy poło­żyła maseczkę z lano­liny i zawi­nęła je cie­płym ręcz­ni­kiem, a potem pota­jem­nie spa­ła­szo­wała bitą śmie­tanę, tę, co jej została z robie­nia tortu, któ­rym miała powi­tać Björna. Gdzieś w pod­świa­do­mo­ści żywiła prze­ko­na­nie, że wszystko, co białe, tłu­ste i kre­mowe, wnik­nie w nią z zewnątrz i od wewnątrz, czy­niąc z niej kogoś gład­kiego, mięk­kiego i ogól­nie przy­jem­nego. Jed­nak nic nie pomo­gło. Na­dal miała popę­kaną i suchą skórę, która na gło­wie jesz­cze się łusz­czyła, a iry­ta­cja nara­stała. Zanim zdą­żyła się opa­no­wać, przez głowę prze­bie­gła zaka­zana myśl.

On jest mój!

Nie. Tak nie wolno myśleć. Zamknęła oczy i wło­żyła spierzch­nięte dło­nie do cie­płej wody do zmy­wa­nia. Przez parę sekund stała bez ruchu, patrząc, jak czer­wie­nieją. Przy­glą­dała się swoim pie­go­wa­tym przed­ra­mio­nom. W zamy­śle­niu przy­gry­zła wargę i urwała kawa­łek suchej skóry. Ranka błysz­czała przez chwilę jak wyłu­skane ze skórki wino­grono, a potem pory bły­ska­wicz­nie wypeł­niły się krwią. Pie­kący ból był dla niej dobry, przy­po­mi­nał, że musi się sta­rać. Nie wolno być obra­żoną. Nie należy się dener­wo­wać. Teraz, kiedy Björn naresz­cie znów jest w domu, musi być miła. Miła i przy­jemna, miękka i rozu­mie­jąca. Bo może ją to kosz­to­wać życie.

– Obie­cuję – powie­działa do sie­bie pół­gło­sem, a potem spu­ściła wzrok i prze­stała mówić i zasta­na­wiać się.

Pod­czas zmy­wa­nia widziała oczami wyobraźni Elsie, podobną do niej jak dwie kro­ple wody bliź­nia­czą sio­strę, matkę Björna – ale nie Susanne – sto­jącą na pokła­dzie ame­ry­kań­skiego ato­mo­wego lodo­ła­ma­cza „Twi­li­ght”, który prze­ci­ska się przez zwały lodu gdzieś na morzach pół­noc­nych. Ktoś poło­żył na jej karku ciężką rękę, odsu­nął kędzie­rzawe, dziw­nie bez­barwne włosy i szybko poca­ło­wał odsło­niętą skórę. Uda­wała, że tego nie zauważa, prze­chy­liła się tylko jesz­cze bar­dziej przez reling i wysta­wiła policzki na lodo­waty wiatr.

– _A penny for your tho­ughts –_ powie­dział sto­jący za nią męż­czy­zna, a potem objął ją ramio­nami i tak mocno przy­tu­lił do sie­bie, że nie mogła się poru­szyć. Tro­chę się wykrę­cała, ale on tego nie zauwa­żył.

– Myślę o czer­wo­nym domu daleko stąd.

Wiatr porwał jej słowa i gdzieś z nimi odfru­nął, a męż­czy­zna pochy­lił się i przy­ło­żył usta do jej ucha.

– _What? I couldn’t hear you._

Jego słowa łasko­tały błonę bęben­kową. Elsie oparła ręce na relingu i ode­pchnęła go.

– _Nothing. Let’s go inside. It’s fre­ezing out here._

Inez wes­tchnęła, zamknęła oczy i zanu­rzyła się jesz­cze głę­biej w swo­ich marze­niach.Jako dzieci Elsie i Inez dzie­liły się marze­niami, wspie­rały i wza­jem­nie potwier­dzały. Jeśli któ­raś z nich powra­cała do dzie­ciń­stwa, to pamię­tała wła­śnie marze­nia. Fan­ta­zję i świa­tło. Było tak, jakby całe wcze­sne dzie­ciń­stwo spę­dziły zagrze­bane w łóż­kach, w wyta­pe­to­wa­nym na brą­zowo pokoju zwa­nym dzie­cin­nym, jakby przez lata leżały pod czer­woną, piko­waną koł­drą i bia­łym prze­ście­ra­dłem, otu­lone brud­no­żół­tym świa­tłem z cięż­kiej, mosięż­nej lampy z per­ga­mi­no­wym klo­szem, sto­ją­cej na sta­ro­świec­kim biu­reczku pomię­dzy łóż­kami. Świat nie ist­niał, nie sły­szały ani tram­wa­jów, które zgrzy­tały na ulicy, ani radia, które szep­tało w salo­nie, ani mam­ro­czą­cego głosu matki, ani kaszlu ojca.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: