- promocja
- W empik go
Lolita - ebook
Lolita - ebook
Najgłośniejsza powieść Vladimira Nabokova, uznawana za arcydzieło literatury światowej. Humbert Humbert – uczony, esteta i romantyk – zakochuje się bez pamięci w Dolores Haze, dwunastoletniej dziewczynce o jedwabistej skórze, która jest córką jego gospodyni. Czterdziestolatek ogarnięty obsesją na punkcie dziewczynki zgadza się na poślubienie pani Haze tylko po to, żeby być blisko Lolity.
„Lolita” to arcydzieło o obsesji, złudzeniach i pożądaniu, do dziś budzące kontrowersje oraz gorące dyskusje o granice w literaturze.
Vladimir Nabokov (1899–1977) – pisarz rosyjski i amerykański, filolog. Pierwsze dziewięć powieści napisał w języku rosyjskim, później tworzył w języku angielskim. Lolita, najbardziej popularne dzieło autora, wydana w 1955 roku, ukazuje zamiłowanie do zawiłych gier słownych i opisowych szczegółów, które charakteryzowały jego powieści. Hobbystycznie Nabokov zajmował się układaniem zadań szachowych.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8978-5 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Lolita, albo wyznania owdowiałego europida” – pod takim podwójnym tytułem otrzymał niżej podpisany dziwne stronice, które poprzedza niniejsza nota. „Humbert Humbert”, ich autor, zmarł w areszcie na zakrzepicę tętnicy wieńcowej szesnastego listopada 1952 roku, kilka dni przed planowanym początkiem procesu. Jego adwokat, a mój bliski przyjaciel i krewny, wielce szanowny Clarence Choate Clark, obecnie członek palestry Obwodu Columbii, prosząc mnie o zredagowanie rękopisu, powodował się klauzulą z testamentu klienta, upoważniającą mego znakomitego kuzyna, aby wedle uznania pokierował wszelkimi działaniami, jakich będzie wymagało przygotowanie Lolity do druku. Na decyzji pana Clarka zaważyć mógł fakt, iż wybrany przezeń redaktor otrzymał niedawno Nagrodę Polinga za skromne dziełko (Czy zmysły są zmyślne?), w którym omawia pewne chorobliwe stany i perwersje.
Żaden z nas nie przewidział, że zadanie moje okaże się tak proste. Poprawiłem oczywiste solecyzmy i starannie usunąłem kilka detali, które mimo wysiłków samego „H.H.” uparcie wyłaniały się z tekstu niby drogowskazy i kamienie nagrobne (demaskując w ten sposób pewne miejsca i osoby, których tożsamość należało raczej zataić, kierując się dobrym smakiem, i oszczędzić z litości), lecz pominąwszy owe ingerencje, przedstawiam ten niezwykły pamiętnik w postaci nienaruszonej. Dziwaczny pseudonim autora jest jego własnym wynalazkiem; maskę tę – spod której zdaje się pałać hipnotyczne spojrzenie dwojga oczu – trzeba było oczywiście zostawić bez zmian, zgodnie z życzeniem tego, kto ją nosił. Tylko rym łączy nazwisko „Haze” z prawdziwym nazwiskiem bohaterki, lecz jej imię zbyt organicznie splecione jest z najbardziej wewnętrzną tkanką książki, aby można je było zmienić; nie ma też (jak czytelnik sam się przekona) żadnej po temu praktycznej potrzeby. Osoby dociekliwe znajdą wzmianki o zbrodni „H.H.” w gazetach codziennych z września i października 1952 roku; jej przyczyna i cel pozostałyby zupełną zagadką, gdyby niniejszemu pamiętnikowi nie pozwolono trafić w krąg światła lampy na moim biurku.
Na użytek staroświeckich czytelników, którzy śledząc losy „prawdziwych” ludzi, pragną przekroczyć ramy tej „z życia wziętej” opowieści, przytoczyć można liczne szczegóły uzyskane od pana „Windmullera” z „Ramsdale”, on sam woli jednak się nie ujawniać, w obawie, że „długi cień tej żałosnej i odrażającej historii” padłby na społeczność, której członkiem pan „Windmuller” z dumą się mieni. Jego córka „Louise” jest obecnie na drugim roku koledżu. „Mona Dahl” studiuje w Paryżu. „Rita” wyszła niedawno za właściciela hotelu na Florydzie. Pani „Richardowa F. Schiller” zmarła w połogu, urodziwszy martwą dziewczynkę, w dniu Bożego Narodzenia 1952 roku, w Gray Star, osadzie położonej w najdalej na północny zachód wysuniętym zakątku kraju. „Vivian Darkbloom” napisała biografię zatytułowaną Mój Kuku, która wkrótce ma się ukazać, a pewni krytycy na podstawie maszynopisu uznali tę książkę za jej najlepszą. Dozorcy odnośnych cmentarzy meldują, że żaden z duchów nie straszy.
Jeśli potraktować ją po prostu jako powieść, Lolita mówi o sytuacjach i emocjach, które pozostałyby dla czytelnika irytująco niejasne, gdyby ich opisy pozbawiono koloru, stosując trywialne uniki. Prawdą jest, że w całym dziele nie pojawia się ani jedno nieprzyzwoite słowo; krzepki filister, którego współcześnie obowiązujące konwencje nauczyły przyjmować bez zastrzeżeń obfitość czteroliterowego słownictwa w banalnej powieści, będzie wręcz zaszokowany zupełnym jego brakiem w tej książce. Gdyby jednak wydawca dla spokoju ducha piszącego te słowa paradoksalnego świętoszka spróbował rozcieńczyć lub pominąć sceny, które pewien typ umysłowości może określić mianem „afrodyzjakalnych” (warto w tym kontekście przypomnieć doniosłe orzeczenie, jakie szóstego grudnia 1933 roku wydał sędzia John M. Woolsey w kwestii innej, znacznie mniej powściągliwej książki), należałoby zupełnie zrezygnować z publikacji Lolity, ponieważ te właśnie sceny, które ktoś mógłby nieroztropnie potępić jako samoistne byty zmysłowe, odgrywają jak najściślej funkcjonalną rolę w rozwoju tragicznej opowieści, nieugięcie zdążającej ku czemuś, czemu trudno nie przyznać rangi apoteozy moralnej. Cynik powie może, iż te same uroszczenia zgłasza komercjalna pornografia; człowiek światły odparuje ów zarzut, twierdząc, że płomienne wyznanie „H.H.” to po prostu burza w probówce; że w Ameryce co najmniej dwanaście procent dorosłych mężczyzn – a zdaniem doktor Blanche Schwarzmann (przekaz ustny) jest to i tak ocena ostrożna – rokrocznie w ten lub inny sposób delektuje się osobliwymi doznaniami, które „H.H.” opisuje z taką rozpaczą; że gdyby nasz obłąkany pamiętnikarz skorzystał owego fatalnego lata 1947 z usług kompetentnego psychopatologa, nie doszłoby do katastrofy; lecz nie doszłoby też wtedy do powstania tej książki.
Należy wybaczyć niniejszemu komentatorowi, iż powtarza to, co nieraz już podkreślał w swych własnych książkach i wykładach, a mianowicie, że przymiotnik „obraźliwy” często bywa po prostu synonimem „niezwykłego”; że wielkie dzieło sztuki zawsze oczywiście jest oryginalne, a zatem z samej swej natury winno sprawiać odbiorcy mniej lub bardziej szokującą niespodziankę. Nie mam zamiaru gloryfikować „H.H.”. Jest on niewątpliwie okropny i nikczemny, świeci przykładem moralnego trądu, łączy w sobie drapieżność z żartobliwością w sposób świadczący być może o najgłębszej udręce, lecz bynajmniej nie budzący sympatii. Jest słoniowato kapryśny. Jego mimochodem wtrącane poglądy o ludziach i pejzażach tego kraju często bywają groteskowe. Tętniąca w jego wyznaniach rozpaczliwa uczciwość nie obmywa go z grzechów diabolicznej przebiegłości. Jest nienormalny. Nie jest dżentelmenem. Jakże jednak magicznie potrafią jego rozśpiewane skrzypce wyczarować tkliwość i współczucie dla Lolity, które sprawiają, że jesteśmy pod urokiem książki, choć zarazem brzydzimy się autorem!
Lolita jako opis przypadku klinicznego niewątpliwie stanie się klasyczną pozycją w środowisku psychiatrów. Jako dzieło sztuki wznosi się ona ponad swój aspekt pokutny; a jeszcze ważniejsze dla nas od jej naukowego znaczenia i wartości literackiej jest etyczne oddziaływanie tej książki na poważnego czytelnika; w tym przejmującym studium osobistym kryje się bowiem ogólniejsza nauka; niesforne dziecko, samolubna matka, dyszący szaleniec – są oni czymś więcej aniżeli żywo zarysowanymi postaciami z jedynej w swoim rodzaju historii: przestrzegają nas przed pewnymi niebezpiecznymi prądami; wskazują, gdzie czai się zło. Pod wpływem Lolity my wszyscy – rodzice, opiekunowie społeczni, pedagodzy – winniśmy z jeszcze większą czujnością i wyobraźnią przyłożyć się do pracy, jaką jest wychowywanie pokolenia lepszych ludzi w bezpieczniejszym świecie.
doktor John Ray junior
Widworth, Mass.
5 sierpnia 1955CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Lolito, światłości mojego życia, ogniu moich lędźwi. Grzechu mój, moja duszo. Lo-li-to: koniuszek języka robi trzy kroki po podniebieniu, przy trzecim stuka w zęby. Lo. Li. To.
Na imię miała Lo, po prostu Lo, z samego rana, i metr czterdzieści siedem w jednej skarpetce. W spodniach była Lolą. W szkole – Dolly. W rubrykach – Dolores. Lecz w moich ramionach zawsze była Lolitą.
Czy miała poprzedniczkę? Tak, owszem. Mogłoby w ogóle nie być żadnej Lolity, gdybym przed nią pewnego lata nie pokochał innej dziewuszki-jaskółki. W nadmorskim księstwie. Ach, kiedyż? O tyle mniej więcej lat przed narodzeniem Lolity, ile sam wtedy miałem. Na mordercę zawsze można liczyć, że błyśnie kunsztowną prozą.
Panie sędziny, panowie sędziowie, dowodem rzeczowym numer jeden jest coś, co w serafinach, oszukanych, prostych, wzniosłoskrzydłych serafinach budziło zawiść. Spójrzcie na ten cierniowy splot.
2
Urodziłem się w roku 1910 w Paryżu. Mój ojciec, człowiek łagodny i niefrasobliwy, był istnym koktajlem genów: obywatelem szwajcarskim pochodzenia francusko-austriackiego, z kroplą Dunaju w żyłach. Zaraz puszczę w koło serię ślicznych pocztówek o modrym połysku. Ojciec miał luksusowy hotel na Riwierze. Jego z kolei ojciec i obaj dziadkowie handlowali – jeden winem, drugi drogimi kamieniami, trzeci jedwabiem. W wieku lat trzydziestu ożenił się z młodą Angielką, córką alpinisty Jerome’a Dunna, wnuczką dwóch proboszczów z hrabstwa Dorset, którzy byli znawcami mało zbadanych dziedzin – jeden paleopedologii, drugi harf eolskich. Moja nader fotogeniczna matka zginęła w jakimś kuriozalnym wypadku (piknik, piorun), kiedy miałem trzy lata, i prócz wygrzanego zakamarka w najbardziej mrocznej przeszłości nic z niej nie ocalało w dziuplach i kotlinach pamięci, nad którymi, jeśli ścierpicie jeszcze mój styl (piszę to pod ścisłą obserwacją), zaszło słońce mojego niemowlęctwa: wiecie przecież, jak wonne okruchy dnia zawisają wraz z muszkami przy rozkwitłym żywopłocie, jak nagle wdziera się między nie wędrowiec, u stóp wzgórza, latem o zmierzchu; puszyste ciepło, złote muszki.
Starsza siostra matki, Sybil, którą poślubił, a następnie zaniedbał kuzyn ojca, była w mojej najbliższej rodzinie kimś w rodzaju darmowej guwernantki i gosposi. Mówiono mi potem, że kochała się w moim ojcu, on zaś z lekkim sercem wykorzystał to w pewien deszczowy dzień i zapomniał, nim niebo się przejaśniło. Ogromnie ją lubiłem, pomimo surowości – jakże zgubnej – niektórych jej zasad. Chciała chyba, żebym wyrósł z biegiem lat na lepszego wdowca niż mój ojciec. Ciotka Sybil miała lazurowe oczy w różowych obwódkach i woskową cerę. Pisała wiersze. Była poetycko przesądna. Twierdziła, że umrze tuż po moich szesnastych urodzinach, i rzeczywiście umarła. Jej mąż, przedsiębiorczy domokrążca od perfum, większość czasu spędzał w Ameryce, gdzie też w końcu założył własną firmę i nabył nieruchomość.
Rosłem więc – szczęśliwe zdrowe dziecię w promiennym świecie książek z obrazkami, czystego piasku, drzew pomarańczowych, przyjaznych psów, morskich widoków i uśmiechniętych twarzy. Wspaniały hotel „Mirana” kręcił się wokół mnie niby prywatny kosmos, uniwersum o białych ścianach zawarte w tym większym, niebieskim kosmosie, który pałał na zewnątrz. Wszyscy – od pomywacza w fartuchu aż do potentata we flanelach – lubili mnie, wszyscy rozpieszczali. Starszawe Amerykanki, podpierając się laseczkami, kłoniły się nade mną niczym wieże z Pizy. Zrujnowane księżniczki rosyjskie kupowały mi kosztowne bonbony, choć nie miały czym zapłacić memu ojcu. On zaś, mon cher petit papa, zabierał mnie na wycieczki łódką lub rowerami, uczył pływać, nurkować, jeździć na nartach wodnych, czytał mi Don Kichota i Nędzników, a ja uwielbiałem go, szanowałem i cieszyłem się, ilekroć zdarzało mi się podsłuchać, jak służba roztrząsa przymioty rozmaitych jego przyjaciółek, tych pięknych i dobrych istot, które otaczały mnie taką uwagą i czule gruchając, lały drogocenne łzy nad moim radosnym półsieroctwem.
Uczęszczałem do angielskiej szkoły oddalonej o parę kilometrów od domu; grałem w rakiety i w pięciorniaka, miałem same dobre stopnie i świetne stosunki zarówno z kolegami, jak i z nauczycielami. Jedyne zdarzenia niewątpliwie seksualnej natury, jakie pamiętam sprzed trzynastych urodzin (czyli z czasów, kiedy jeszcze nie znałem mojej małej Annabel), to poważna, przyzwoita i czysto teoretyczna rozmowa o niespodziankach wieku pokwitania, przeprowadzona w szkolnym ogrodzie różanym z małym Amerykaninem, synem słynnej podówczas aktorki filmowej, którą chłopiec ten nieczęsto widywał w świecie trójwymiarowym, oraz szereg interesujących reakcji mojego organizmu na widok pewnych fotografii, w barwach od perłowej do umbry, z nieskończenie miękkimi szczelinami, ilustrujących przepyszne dzieło Pichona La Beauté Humaine, które wykradłem z biblioteki hotelowej, spod góry roczników pisma „Graphics” w marmurkowej oprawie. Nieco później ojciec swoim uroczo dobrotliwym tonem przekazał mi całą wiedzę o seksie, jakiej jego zdaniem potrzebowałem, tuż zanim posłał mnie jesienią roku 1923 do liceum w Lyonie (gdzie spędziliśmy potem trzy kolejne zimy); niestety, latem tego samego roku zwiedzał Włochy w towarzystwie madame de R. i jej córki, a ja nie miałem komu się poskarżyć, kogo się poradzić.
3
Annabel pochodziła, tak jak piszący te słowa, z mieszanej rodziny: w jej przypadku pół angielskiej, pół holenderskiej. Twarz jej pamiętam dziś znacznie mniej wyraźnie niż parę lat temu, zanim poznałem Lolitę. Istnieją dwa typy pamięci wzrokowej: jeden polega na umiejętnym odtwarzaniu obrazu w laboratorium umysłu, z otwartymi oczami (i ukazuje mi Annabel poprzez takie ogólniki jak „skóra barwy miodu”, „szczupłe ręce”, „włosy szatynki ostrzyżone na pazia”, „długie rzęsy”, „duże czerwone usta”); typ drugi pozwala natychmiast wywołać na ciemnym podbiciu zamkniętych powiek obiektywną, absolutnie optyczną replikę ukochanej twarzy, widemko w naturalnych kolorach (i tak właśnie widzę Lolitę).
Opisując Annabel, narzucę sobie zatem ścisłe ograniczenia i powiem tylko, że było to prześliczne dziecko, o kilka miesięcy młodsze ode mnie. Jej rodzice od dawna przyjaźnili się z moją ciotką, sztywną jak i oni. Wynajmowali willę w pobliżu hotelu Mirana. Łysy pan Leigh, cały w brązach, i tłusta, upudrowana pani Leigh (Vanessa, z domu van Ness). Jakiż budzili we mnie wstręt! My dwoje początkowo rozmawialiśmy o sprawach marginalnych. Annabel raz po raz nabierała w dłoń drobnego piasku i unosząc rękę, przesiewała go przez palce. Pod względem umysłowym byliśmy uformowani tak jak wszystkie inteligentne dzieci, które w naszych czasach i sferach stały u progu lat nastu, raczej więc nie należy dopatrywać się zbyt wiele indywidualnego geniuszu w tym, że interesowała nas mnogość zamieszkanych światów, wyczynowy tenis, nieskończoność, solipsyzm i temu podobne. Miękkość i kruchość młodziutkich zwierzątek sprawiała nam ten sam dotkliwy ból. Annabel chciała zostać pielęgniarką w jakimś głodującym azjatyckim kraju; ja chciałem zostać sławnym szpiegiem.
Natychmiast, obłędnie, niezdarnie, bezwstydnie, boleśnie zakochaliśmy się w sobie; należy dodać, że i beznadziejnie, bo tę frenetyczną żądzę posiadania dałoby się ukoić jedynie wtedy, gdybyśmy dosłownie wessali i wchłonęli nawzajem każdą cząstkę swych dusz i ciał; a tymczasem nie mogliśmy nawet się sparzyć, po czemu dzieci uliczne bez trudu znalazłyby sposobność. Raz tylko spotkaliśmy się nocą w jej ogrodzie (później opowiem o tym szerzej) i po tej jednej szalonej próbie nie puszczano nas w miejsca bardziej ustronne niż zatłoczona część plaży, gdzie pozostawaliśmy poza zasięgiem słuchu, lecz nie wzroku starszych. Na miękkim piasku, o kilka metrów od nich, przez cały ranek leżeliśmy skamieniali w paroksyzmie pożądania, wykorzystując każdą błogosławioną fałdkę czasoprzestrzeni, aby się dotykać: jej dłoń, na wpół ukryta w piachu, pełzła ku mnie, smukłe smagłe palce kroczyły lunatycznie, coraz bliższe; potem opalizujące kolano rozpoczynało długą, ostrożną podróż; czasem przypadkowy szaniec wzniesiony rękami młodszych dzieci dość nas zasłaniał, żebyśmy mogli się musnąć słonymi ustami; te niepełne zespolenia tak rozdrażniały nasze młode, zdrowe i niedoświadczone ciała, że nawet zimna błękitna woda, pod którą dalej wczepialiśmy się w siebie, nie przynosiła ulgi.
Wśród skarbów, jakie pogubiłem w trakcie swych dorosłych peregrynacji, było pewne zdjęcie zrobione przez moją ciotkę: Annabel, jej rodzice i stateczny, starszawy, kulawy pan, niejaki doktor Cooper, który owego lata zalecał się do ciotki, siedzą wokół stolika na ulicy przed kawiarnią.
Annabel wyszła nie najlepiej, przyłapana, gdy pochyla się nad porcją chocolat glacé, więc tylko szczupłe nagie ramiona i przedziałek we włosach można rozpoznać (jeśli dokładnie pamiętam tę fotkę) w słonecznym zmgławieniu, z którym zlewa się jej utracony urok; za to ja, nieco odsunięty od reszty obecnych, zostałem uchwycony z poniekąd dramatyczną ostrością: chmurny chłopiec o krzaczastych brwiach, w ciemnej koszuli sportowej i starannie skrojonych białych szortach, siedzi z nogą założoną na nogę, profilem do obiektywu, i patrzy gdzieś poza kadr. Zdjęcie to zrobiono w dniu kończącym owo fatalne lato, a zaledwie kilka minut później po raz drugi i ostatni spróbowaliśmy przechytrzyć los. Pod najbłahszym pretekstem (była to nasza jedyna szansa i nic poza tym właściwie już się nie liczyło) wymknęliśmy się z kawiarni na plażę, znaleźli odludny spłacheć piasku i odbyli w fiołkowym cieniu czerwonych skał, tworzących coś na kształt jaskini, krótki seans zachłannych pieszczot, mając za świadka tylko czyjeś zgubione ciemne okulary. Klęczałem, gotów posiąść moje ukochanie, gdy dwaj brodaci pływacy, morski starzec i jego brat, wyszli na ląd, rubasznymi okrzykami dodając mi animuszu, a po czterech miesiącach Annabel zmarła w Korfu na tyfus.
4
Raz po raz kartkuję te nieszczęsne wspominki i zadaję sobie pytanie, czy to właśnie wtedy, w migotaniu tego odległego lata, moje życie naznaczyła pierwsza rysa; a może nieumiarkowane pożądanie, jakim pałałem do tamtego dziecka, było jedynie wstępnym symptomem wrodzonej mi predylekcji? Ilekroć próbuję analizować własne apetyty, motywy, czyny i tym podobne, dostaję się we władzę swego rodzaju retrospektywnej fantazji, która umysłowi analitycznemu podsuwa niewyczerpane alternatywy i każdą wyobrażoną ścieżkę rozwidla i rozszczepia bez końca w obłędnie zawikłanym krajobrazie mojej przeszłości. Jestem jednak przekonany, że w pewien magiczny, wręcz opatrznościowy sposób Lolicie dała początek Annabel.
Wiem też, że szok wywołany jej śmiercią utrwalił we mnie pozostałą po tamtym koszmarnym lecie frustrację, która potem przez całą zimną młodość udaremniała mi wszelkie romanse. Duch i ciało stopiły się w nas w sposób doskonały, niepojęty dla dzisiejszej młodzieży – konkretnej, topornej, o szablonowych umysłach. Długo po śmierci Annabel czułem, że jej myśli szybują wśród moich. Na długo przed pierwszym spotkaniem miewaliśmy te same sny. Porównaliśmy dane. Odkryliśmy dziwne zbieżności. W tym samym czerwcu tego samego roku (1919) zabłąkany kanarek wleciał przez okno do naszych domów w dwóch odległych od siebie krajach. O, Lolito, gdybyś to ty tak mnie kochała!
Na zakończenie opowieści o stadium „Annabel” zachowałem relację z naszej pierwszej daremnej schadzki. Pewnego wieczoru moja ukochana zdołała zmylić jadowitą czujność rodziców. W nerwowym, smukłolistnym zagajniku mimozy za ich willą przycupnęliśmy na zrujnowanym kamiennym murku. Poprzez mrok i wrażliwe drzewa widzieliśmy arabeski rozświetlonych okien: podretuszowane pigmentami czułej pamięci ukazują mi się dziś jako karty do gry, pewnie dlatego, że partia brydża zaprzątała wówczas uwagę wroga. Annabel dygotała i wzdrygała się, gdy całowałem kącik jej rozchylonych ust i gorący płatek ucha. Nad nami między sylwetkami długich i wąskich liści blado lśniło parę gwiazd; wibrujące niebo wydawało się równie nagie jak ona pod cienką sukienką. Widziałem jej twarz na niebie, dziwnie wyraźną, jakby emanowała swą własną lekką poświatą. Nogi, te piękne, żywe nogi trzymała nieco rozstawione, a kiedy moja dłoń znalazła to, czego szukała, na dziecięcej twarzy pojawił się marzycielski, niesamowity wyraz na poły rozkoszy, na poły bólu. Siedziała trochę wyżej niż ja, ilekroć więc w swej samotnej ekstazie pragnęła mnie pocałować, schylała głowę sennym, miękkim, omdlewającym ruchem, nieomal żałobnym, gołymi kolanami chwytała mój nadgarstek i ściskała, aby wnet znów go puścić; drżące usta wykrzywione goryczą jakiegoś sekretnego eliksiru z sykiem zaczerpywały tchu, sunąc ku mej twarzy. Próbowała ukoić miłosny ból, zrazu szorstko trąc suchymi wargami o moje wargi; potem miła moja z nerwowym szastnięciem włosów odsuwała się, a po chwili znów przybliżała mrocznie, karmiąc mnie swymi otwartymi ustami, gdy ja z hojnością gotową wszystko złożyć w ofierze – serce, gardło, trzewia – dawałem jej piastować w niezręcznej piąstce berło mej namiętności.
Pamiętam aromat pudru, który pewnie ukradła hiszpańskiej pokojówce swojej matki: słodkawy, gminny, piżmowy. Zmieszał się z jej własną herbatnikową wonią i moje zmysły wezbrały nagle po brzegi; raptowne poruszenie w pobliskim krzaku powstrzymało ich wylew – a gdyśmy się rozłączyli i z obolałymi żyłami skupili uwagę na sprawcy (był to zapewne myszkujący kot), od strony domu odezwała się jej matka, która wołała ją ze wznoszącą się w głosie nutą histerii – i oto doktor Cooper ociężale przykuśtykał do ogrodu. Lecz ten zagajnik mimozy, mgiełka gwiazd, ciarki, płomień, rosa i ból pozostały ze mną, a dziewuszka o nadmorskich członkach i żarliwym języku nawiedzała mnie od tamtej pory – aż po dwudziestu czterech latach wyrwałem się spod jej uroku, ucieleśniwszy ją w innej.
5
Dni mej młodości, gdy tak je wspominam, zdają się ulatywać monotonnym tumanem bladych strzępków, jak te poranne śnieżyce zużytego papieru toaletowego, które obserwuje pasażer pociągu, kiedy wirują w ślad za wagonem widokowym. W swoich higienicznych stosunkach z kobietami byłem praktyczny, ironiczny i prędki. Podczas studiów w Londynie i Paryżu zadowalałem się sprzedajnymi niewiastami. Studiowałem pilnie i intensywnie, choć niezbyt owocnie. Początkowo zamierzałem zdobyć dyplom psychiatry, wzorem wielu niespełnionych talentów; okazałem się jednak nawet jak na to nie dość spełniony; osobliwe wyczerpanie, tak mnie to nęka, panie doktorze, nagle się wdało; przeniosłem się więc na anglistykę, po której tylu sfrustrowanych poetów zostaje nauczycielami w tweedach i z fajką w zębach. Paryż odpowiadał mi. Dyskutowałem o sowieckich filmach z wygnańcami. Przesiadywałem z sodomitami w Deux Magots. Publikowałem pokrętne eseje w niepoczytnych czasopismach. Układałem pastisze:
…Fräulein von Kulp
może odwrócić się, na drzwiach dłoń kładąc;
Nie pójdę za nią. Za Freską też nie. Ani za tamtą
Mewą w trop.
Mój artykuł pod tytułem Motyw proustowski w liście Keatsa do Benjamina Baileya rozbawił sześciu czy siedmiu uczonych, którzy go przeczytali. Podjąłem pracę nad dziełem Histoire abrégée de la poésie anglaise na zamówienie znakomitego wydawcy, potem zaś zacząłem gromadzić materiały do podręcznika literatury francuskiej dla anglojęzycznych studentów (zamieszczając w celach porównawczych przykłady zaczerpnięte z angielskich pisarzy), który miał mnie zaprzątać przez całe lata czterdzieste – a ostatni tom był już prawie gotów do druku, gdy zostałem aresztowany.
Znalazłem pracę: uczyłem angielskiego grupę dorosłych w Auteil. Potem na kilka zim zatrudniła mnie szkoła dla chłopców. Niekiedy robiłem użytek ze znajomości wśród kuratorów i psychoterapeutów, żeby odwiedzać z nimi rozmaite instytucje – sierocińce i domy poprawcze – w których na blade pokwitające dziewczęta o sklejonych rzęsach można było gapić się z bezkarnością nieomal równą tej, jaka bywa nam dana w snach.
Chciałbym teraz przedstawić następującą tezę. Otóż między dziewiątym a czternastym rokiem życia zdarzają się dzieweczki, które pewnym urzeczonym wędrowcom, dwakroć lub wielekroć starszym niż one, zdradzają swą prawdziwą naturę, nie ludzką, lecz nimfią (czyli demoniczną); tym to stworzeniom wybranym proponuję nadać miano „nimfetek”.
Czytelnik zauważy, że posługuję się kategoriami czasowymi zamiast przestrzennych. Pragnąłbym wręcz, żeby w liczbach „dziewięć” i „czternaście” ujrzał on brzegi – lustrzane plaże i różane skały – zaklętej wyspy, którą nawiedzają moje nimfetki, a otacza bezmierne, mgliste morze. Czy w tym przedziale wiekowym wszystkie dziewczynki są nimfetkami? Rozumie się, że nie. W przeciwnym razie my, ludzie wtajemniczeni, samotni podróżni, nimfoleptycy, dawno już popadlibyśmy w obłęd. Uroda też nie jest żadnym kryterium; wulgarność, a przynajmniej to, co dana społeczność określa tym słowem, niekoniecznie odbiera im pewne tajemnicze cechy, nieziemską grację, zwiewny, wykrętny, rozdzierający, podstępny wdzięk, który wyróżnia nimfetkę spośród rówieśnic, nieporównanie mocniej zakorzenionych w przestrzennym świecie zjawisk synchronicznych aniżeli na ulotnej wyspie zaczarowanego czasu, gdzie Lolita bawi się z podobnymi sobie istotkami. W omawianej grupie wiekowej zachodzi zdumiewająca dysproporcja między znikomą liczbą nimfetek właściwych a mrowiem przejściowo pospolitych albo po prostu miłych czy też „ślicznych”, może nawet „słodkich” i ładnych, zwyczajnych, pulchnawych, bezkształtnych, zimno skorych, do głębi ludzkich dziewczątek z wydatnymi brzuszkami i mysimi ogonkami, dziewczątek, z których czasem wyrastają wielkie piękności (weźmy chociażby te brzydkie klusiątka w czarnych pończochach i białych czepkach, nagle przeobrażone w oszałamiająco piękne gwiazdy ekranu). Jeśli normalnemu mężczyźnie wręczymy zdjęcie grupy uczennic bądź skautek i poprosimy, aby wskazał najładniejszą, bynajmniej nie jest oczywiste, że wybierze właśnie nimfetkę. Tylko artysta i szaleniec, nieskończenie melancholijna istota z bańką gorącej trucizny w lędźwiach i arcylubieżnym ogniem nieustannie płonącym w subtelnym kręgosłupie (jakże człowiek taki musi płaszczyć się i kryć!), natychmiast dostrzeże pewne nienazwane znamiona – cokolwiek koci zarys kości policzkowej, smukłość członków pokrytych puszkiem oraz inne rysy, których rozpacz, wstyd i tkliwe łzy skatalogować mi nie pozwalają – i wyśledzi wśród zdrowych dziatek zabójczą demonisię; oto stoi w ich gronie, nierozpoznana przez nie i sama nieświadoma swej fantastycznej mocy.
Co więcej, skoro element czasu odgrywa tu tak magiczną rolę, nie powinno dziwić badacza, że istnieć musi przepaść lat – co najmniej dziesięciu, powiedziałbym, zazwyczaj trzydziestu lub czterdziestu, a w kilku znanych przypadkach aż dziewięćdziesięciu – między dzieweczką a mężczyzną, aby mógł on znaleźć się pod urokiem nimfetki. Jest to kwestia ustawienia ogniskowych, kwestia pewnego dystansu, który oko wewnętrzne pragnie pokonać, pewnego też kontrastu, który umysł postrzega z westchnieniem perwersyjnej rozkoszy. Kiedy byłem chłopczykiem, a ona dziewuszką, w mojej małej Annabel nie widziałem nimfetki; byłem jej równy – faunik z tej samej zaklętej wyspy czasu; lecz dziś, we wrześniu 1952 roku, po dwudziestu dziewięciu latach, wydaje mi się, że rozpoznaję w niej pierwszego w mym życiu elfa, zgubnego zwiastuna. Kochaliśmy się miłością przedwczesną, pełną tej zajadłości, co tak często łamie życie dorosłym. Byłem chłopcem krzepkim, więc ocalałem; ale trucizna trafiła już do rany i rana ta pozostała odtąd otwarta, ja zaś zorientowałem się niebawem, że dojrzewam pośród cywilizacji, która wprawdzie pozwala dwudziestopięcioletniemu mężczyźnie zalecać się do szesnastoletniej dziewczyny – lecz od dwunastolatki mu wara.
Nic więc dziwnego, że moje dorosłe życie w okresie europejskim było monstrualnie rozdwojone. Na pozór utrzymywałem tak zwane normalne stosunki z pewną liczbą ziemianek obdarzonych dyniami lub gruszkami zamiast piersi; od wewnątrz trawił mnie jednak piekielny ogień chuci wymierzonej w każdą przechodzącą nimfetkę, której jako prawomyślny strachajło zaczepić nie śmiałem. Żeńskie egzemplarze rodzaju ludzkiego, które wolno mi było posiadać, stanowiły zaledwie środek uśmierzający. Jestem skłonny uwierzyć, że z naturalnej rozpusty czerpałem mniej więcej takie doznania, jakie czerpią normalni rośli samcy, gdy współżyją ze swymi normalnymi rosłymi samkami w banalnym rytmie, który wstrząsa światem. Sęk w tym, że owym jegomościom nigdy nawet nie zaświtał – a mnie owszem – promyk nieporównanie bardziej dojmującej błogości. Najmniej klarowny z moich snów polucyjnych olśniewał tysiąckroć silniej niż całe cudzołóstwo, jakie mógłby sobie wyobrazić najbardziej męski geniusz literacki lub największym talentem obdarzony impotent. Żyłem w rozszczepionym świecie, świadom istnienia nie jednej, lecz dwóch płci odmiennych od mojej własnej; anatom obie określiłby jako żeńskie. Lecz dla mnie, widziane przez pryzmat zmysłów, „różniły się niczym żagiel i żagiew”. Wszystko to dopiero teraz racjonalizuję. W wieku lat dwudziestu czy trzydziestu paru nie miałem tak jasnego wglądu we własną udrękę. Ciało doskonale wiedziało, czego pragnie, ale umysł odrzucał wszelkie jego błagania. Miotałem się między wstydem i strachem a brawurowym optymizmem. Dławiły mnie rozmaite tabu. Psychoanalitycy mamili pseudowyzwoleniami pseudopopędów. To, że w miłosne rozedrganie wprawiają mnie jedynie siostry mojej Annabel, jej dworki i rękodajne, wydawało mi się czasem zapowiedzią szaleństwa. Kiedy indziej mówiłem sobie, że wszystko jest kwestią podejścia i nic to złego, gdy małe dziewczynki przyprawiają człowieka o zawrót głowy. Niech mi wolno będzie przypomnieć czytelnikowi, że w Anglii na mocy Ustawy o Dzieciach i Młodych Osobach z roku 1933 termin „nieletnia” oznacza „dziewczynkę, która skończyła osiem, lecz nie czternaście lat” (potem, czyli od roku czternastego do siedemnastego, prawo określa ją mianem „młodej osoby”). Natomiast w Massachusetts w USA „dziecko wykolejone” to, formalnie rzecz biorąc, jednostka „między siódmym a siedemnastym rokiem życia” (która w dodatku ma stały kontakt z ludźmi podłymi lub zdemoralizowanymi). Hugh Broughton, kontrowersyjny pisarz z czasów Jakuba I, udowodnił, że Rahab została ladacznicą w wieku lat dziesięciu. Wszystko to jest ogromnie ciekawe i zaryzykuję domysł, że czytelnik już widzi, jak w nagłym paroksyzmie toczę pianę z ust; nic z tych rzeczy, wcale się nie pienię; gram sobie w pchełki lubymi myślątkami, i tyle. A oto kolejne obrazki. Oto Wergiliusz, co jedną nutą umiał nimfetkę wysławić, lecz zapewne wolał chłopięce perineum. Oto dwie spośród małoletnich córek króla Echnatona i królowej Nefretete znad Nilu (tej parze monarchów w sumie ulęgło się ich sześć), przybrane tylko zwojami naszyjników z błyszczących paciorków, wygodnie ułożone na poduszkach, po trzech tysiącach lat wciąż nietknięte, dziewice o szczenięco miękkich, brunatnych ciałkach, przystrzyżonych włosach i podłużnych hebanowych oczach. Oto dziesięcioletnie oblubienice, którym w świątyniach klasycznej nauki kazano dosiadać fascinum, owej męskości rzeźbionej ze słoniowego kła. Małżeństwo i wspólne pożycie przed okresem pokwitania nadal są dość powszechne w pewnych prowincjach Indii Wschodnich. Osiemdziesięcioletni starcy z plemienia Lepcha kopulują z ośmioletnimi dziewczynkami i nikomu to nie wadzi. Wszak Dante oszalał dla swojej Beatrycze, kiedy miała dziewięć lat, roziskrzona dzieweczka, umalowana i urocza, cała w klejnotach, w purpurowej sukni, i to w roku 1274, we Florencji, podczas prywatnej biesiady w miłym miesiącu maju. A gdy z kolei Petrarka oszalał dla swej Laurki, była ona jasnowłosą nimfetką lat zaledwie dwunastu i biegła wśród podmuchów wiatru, w obłoku pyłków kwietnych i kurzu – kwiat w locie, na pięknej równinie ujrzanej ze wzgórz Vaucluse.
Bądźmy wszelako porządni i cywilizowani. Humbert Humbert bardzo się starał być grzeczny. Starał się szczerze i prawdziwie. Darząc najwyższym szacunkiem zwykłe dzieci, tak czyste i kruche, pod żadnym pozorem nie naraziłby na szwank ich niewinności, gdyby istniało choćby najmniejsze ryzyko awantury. Jakże jednak łomotało mu serce, ilekroć w ciżbie niewiniątek dostrzegł demoniczną dziecinkę, enfant charmante et fourbe, zamglony wzrok, czerwone usta, dziesięć lat więzienia, jeżeli dasz jej choćby poznać, że na nią patrzysz. Tak więc mijało życie. Humbert był w pełni zdolny do stosunku z Ewą, lecz tęsknił za Lilith. Pączkowanie piersi stanowi wczesny etap (10,7 roku) w sekwencji zmian somatycznych towarzyszących pokwitaniu. Następny dostrzegalny objaw dojrzewania to pierwszy porost włosów łonowych o wyraźnej pigmentacji (11,2 roku). Mam w swojej miseczce pchełek po brzegi.
Rozbity statek. Atol. Sam na sam z dygoczącym dzieckiem pasażera, który utonął. Kochanie, to tylko taka zabawa! Ach, cudowne były moje urojone przygody, gdy siadywałem na twardej ławce w parku, udając, że pochłania mnie drżąca książka. Nimfetki swobodnie igrały wokół cichego naukowca, jakby był z dawna znajomym posągiem lub plamą cieni i lśnień starego drzewa. Pewnego razu idealna pięknotka w sukience w szkocką kratę narobiła brzęku, stawiając ciężkozbrojną stopę obok na ławce, żeby wbić we mnie smukły nagi łokieć i mocniej dopiąć pasek wrotki, ja zaś stopniałem w słońcu, z książką zamiast figowego listka, gdy kasztanowe kędziory opadły kaskadą na jej otarte kolano, a cień liści, który z nią dzieliłem, zapulsował i rozpłynął się po świetlistej kończynie tuż przy moim kameleonim policzku. Kiedy indziej zawisła nade mną w metrze rudowłosa uczennica, a rdzawe objawienie spod jej pachy weszło mi w krew na długie tygodnie. Mógłbym wymienić mnóstwo takich jednostronnych romansów w miniaturze. Niektóre kończyły się w zawiesistym aromacie piekła. Zdarzało mi się na przykład ujrzeć z balkonu oświetlone okno naprzeciwko, w którym domniemana nimfetka rozbierała się przed uczynnym lustrem. W ten sposób izolowana i oddalona, wizja ta nabierała szczególnie przenikliwego czaru, czym prędzej więc gnałem ku samotnemu spełnieniu. Wtem jednak – nagle i diabolicznie – delikatny deseń wielbionej nagości przeobrażał się pod lampą we wstrętne, gołe ramię mężczyzny, który w samej bieliźnie czytał przy otwartym oknie gazetę w gorącą, parną, beznadziejną letnią noc.
Skakanka, klasy. Ta starucha w czerni, co usiadła przy mnie na ławce, na moim szafocie rozkoszy (jakaś nimfetka akurat macała pode mną, szukając zgubionej szklanej kulki), i spytała, czy brzuch mnie boli, bezczelna wiedźma. Ach, zostawcie mnie samego w moim parku pokwitań, w mszystym ogrodzie. Niech się bawią wokół mnie bez końca. Niech nigdy nie dorosną.
6
A propos: często zastanawiałem się, co też wyrosło z tych nimfetek? Czyżby w naszym świecie z kutego żelaza, w tej kratownicy przyczyn i skutków, potajemny dreszcz, który im skradłem, mógł pozostać bez wpływu na ich przyszłość? Posiadłem dzieweczkę – a ona nic o tym nie wiedziała. No, dobrze. Ale czy później na niej się to nie odbiło? Czy jakoś nie wypaczyłem kolei losów małej, uwikławszy jej wizerunek w swoje wyuzdanie? Och, było to dla mnie – i jest po dziś dzień – podnietą do głębokiej, straszliwej zadumy.
W końcu jednak się dowiedziałem, jak wyglądają nimfetki o chudych ramionkach, prześliczne do szaleństwa, kiedy już dorosną. W szare wiosenne popołudnie szedłem, pamiętam, ruchliwą ulicą gdzieś koło Madeleine. Niska, szczupła dziewczyna minęła mnie żwawym, żywym krokiem, stukając wysokimi obcasami, oboje równocześnie spojrzeliśmy za siebie, przystanęła, a ja podszedłem i zaczepiłem ją. Ledwie mi sięgała do włosów na piersi, miała okrągłą buzię z dołeczkami – typ częsty u francuskich dziewcząt; podobały mi się jej długie rzęsy i obcisła, prosta w kroju sukienka – perłowo szare etui dla młodego ciała, które zachowało jeszcze – i to właśnie było owo nimfie echo, chłód zachwytu, nagły zryw w moich lędźwiach – pewną dziecięcość, wciąż obecną w profesjonalnym frétillement jej fertycznego kuperka. Gdy spytałem o cenę, odparła natychmiast, z melodyjną, srebrzystą precyzją (ptak, istny ptak!):
– Cent.
Próbowałem się targować, ale zauważyła okropną, samotną tęsknotę w moich spuszczonych oczach, zwróconych hen, w dół, na jej wypukłe czoło i lilipuci kapelutek (dookoła wstążka, bukiecik), więc strzepnąwszy rzęsami, powiedziała:
– Tant pis – i zrobiła taki ruch, jakby chciała odejść. Kto wie, czy zaledwie trzy lata wcześniej nie widziałem, jak wraca ze szkoły! Ta wizja rozstrzygnęła sprawę. Dziewczyna poprowadziła mnie po tradycyjnie stromych schodach, dzwonek tradycyjnie przetarł szlak przed monsieur, który mógł przecież nie mieć ochoty na spotkanie z innym monsieur w trakcie żałobnej wspinaczki do nędznego pokoiku: łóżko, bidet – ot i cały wystrój. Zgodnie z tradycją od razu poprosiła o swój petit cadeau, ja zaś zgodnie z tradycją spytałem, jak jej na imię (Monique) i ile ma lat (osiemnaście). Dość dobrze już znałem banalny obyczaj ulicznic. Dix-huit – odpowiadają wszystkie skrupulatnym świergotem, nutą nieodwołalną i melancholijnie kłamliwą, czasem i po dziesięć razy dziennie, biedactwa. Lecz w przypadku Monique nie było cienia wątpliwości, że raczej dodaje sobie niż odejmuje rok czy dwa. Wydedukowałem to z wielu detali jej zwięzłego, schludnego, interesująco niedojrzałego ciała. W fascynująco szybkim tempie zrzuciła ubranie i stała przez chwilę, częściowo spowita podszarzałym tiulem firanki, zastygła jak stalagmit, z infantylną przyjemnością słuchając katarynki, której dźwięki wzbijały się z dławiącego się kurzem podwórka. Kiedy obejrzałem jej drobne dłonie i głośno zwróciłem uwagę, że ma brudne paznokcie, odparła, naiwnie marszcząc brwi:
– Oui, ce n’est pas bien – i podeszła do umywalki, ale powiedziałem, że mi to nie przeszkadza, nie przeszkadza ani trochę. Z krótko przyciętymi włosami szatynki, szarymi rozświetlonymi oczami i bladą cerą wyglądała absolutnie uroczo. W biodrach nie była szersza niż kucający chłopiec; ba! – nie waham się wyznać (i w gruncie rzeczy właśnie dlatego z wdzięcznością mitrężę aż tyle czasu z małą Monique w tiulowoszarej izdebce pamięci), że spośród osiemdziesięciu paru grues, którym kazałem się zoperować, tylko przy niej poczułem ukłucie prawdziwej rozkoszy.
– Il était malin, celui qui a inventé ce truc-là – oświadczyła przyjaźnie i z tym samym eleganckim pośpiechem wskoczyła w ubranie.
Kiedy poprosiłem o drugą, bardziej wyrafinowaną randkę – wieczorem tego samego dnia – obiecała spotkać się ze mną o dziewiątej w kawiarni na rogu, przysięgając, że w całym swoim młodym życiu nikomu jeszcze nie spłatała figla, który określa się wyrażeniem poser un lapin. Wróciliśmy do znanego mi już pokoju, a ja nie mogłem się powstrzymać, żeby jej nie powiedzieć, jaka jest ładna, na co odparła skromnie:
– Tu es bien gentil de dire ça.
Widząc zaś to, co sam także dostrzegłem w lustrze, w którym odbijał się nasz mały eden – otóż widząc, że wargi wykrzywia mi upiorny szczękościsk roztkliwienia, sumienna mała Monique (tak, w dzieciństwie na pewno była nimfetką!) spytała, czy powinna zetrzeć z ust warstwę czerwieni avant qu’on se couche, bo może mam zamiar ją pocałować. Oczywiście miałem zamiar. Nigdy przedtem z żadną młodą damą aż tak nie popuściłem sobie wodzy, a ostatni obraz długorzęsej Monique, jaki wyniosłem z owej nocy, zabarwiony jest wesołością, która z rzadka tylko towarzyszy epizodom mojego upokarzającego, plugawego, małomównego życia erotycznego. Wydawała się ogromnie rada z pięćdziesięciu franków premii, które jej dałem, kiedy szparko wyszła w noc, w kwietniową mżawkę, a Humbert Humbert ciężko kroczył jej wąskim tropem. Przystanąwszy przed jakąś witryną, oświadczyła z wielką werwą:
– Je vais m’acheter des bas! – i obym nigdy nie zapomniał chwili, gdy z jej dziecinnych paryskich ust wyprysło owo „bas” wymówione z apetytem, który nieomal zmienił „a” w krótkie, jędrne, wybuchowe „o”, jak w słowie „bot”.
Nazajutrz kwadrans na trzecią po południu przyjąłem ją u siebie, lecz tym razem poszło gorzej, tak jakby przez noc stała się mniej dziewczęca, bardziej kobieca. Zaraziłem się od niej przeziębieniem, odwołałem więc czwartą randkę, bez żalu przerywając emocjonalny serial, który miał wszelkie szanse obarczyć mnie balastem rozdzierających rojeń i wreszcie wyczerpać się w drętwym rozczarowaniu. Niech zatem szczwana, szczupła Monique pozostanie tym, kim była zaledwie przez parę minut: występną nimfetką prześwitującą spod skóry rzeczowej młodej kurewki.
Nasza krótka znajomość nasunęła mi rozumowanie, które czytelnikowi znającemu się na rzeczy wydać się może całkiem oczywiste. Ogłoszenie ze sprośnego czasopisma zawiodło mnie w pewien mężny dzień do biura niejakiej mademoiselle Edith, ta zaś na początek zaproponowała, żebym sobie dobrał bratnią duszę ze zbioru dość oficjalnych fotografii umieszczonych w dość zbrukanym albumie (Regardez-moi cette belle brune!). Kiedy odepchnąłem album i odważyłem się wyjawić swe zbrodnicze życzenie, zrobiła minę, jakby chciała pokazać mi drzwi; gdy jednak spytała, na jaki wydatek jestem przygotowany, zgodziła się skontaktować mnie z osobą qui pourrait arranger la chose. Nazajutrz wulgarnie umalowana astmatyczka, gadatliwa i cuchnąca czosnkiem, z nieomal komediowym akcentem prowansalskim i z czarnym wąsikiem nad fioletową wargą, zaprowadziła mnie do własnego, jak odgadłem, domostwa, stuliła tłuste palce prawej ręki i rozgłośnie ucałowawszy ich czubki na znak, że jej towar to prawdziwe delicje, istny pączuś róży, teatralnym gestem odsunęła kotarę, odsłaniając tę część pokoju, w której najwidoczniej sypiała liczna i niewybredna rodzina. Nie było tam nikogo prócz monstrualnie pulchnej, odrażająco pospolitej dziewczynki lat co najmniej piętnastu, brunetki o niezdrowej cerze i grubych warkoczach z czerwonymi kokardami, która siedziała na krześle, od niechcenia kołysząc łysą lalkę. Kiedy pokręciłem głową i spróbowałem się wykaraskać z potrzasku, kobieta wśród potoków słów zaczęła ściągać szarobury wełniany sweter z torsu młodej olbrzymki; widząc jednak, że niezłomnie trwam w zamiarze odejścia, zażądała son argent. Otworzyły się drzwi w głębi pokoju i dwaj mężczyźni, którzy dotąd jedli w kuchni kolację, przyłączyli się do sprzeczki. Byli niekształtni, z gołymi szyjami, bardzo smagli, a jeden nosił ciemne okulary. Za plecami mężczyzn kryło się dwoje dzieci, mały chłopiec i umorusany, krzywonogi berbeć. Zgodnie z arogancką logiką zmory sennej rozsierdzona rajfurka oświadczyła, wskazując osobnika w ciemnych okularach, że pracował on dawniej w policji, lui, więc lepiej, żebym zrobił, jak mi radzą. Podszedłem do Marie – to bowiem gwiaździste imię nosiła – która tymczasem po cichu przetaszczyła swój ciężki zad na taboret przy kuchennym stole i znów zajęła się poniechaną na chwilę zupą, a berbeć złapał lalkę. Nagły przypływ litości nadał wymiar dramatu mojemu idiotycznemu gestowi, gdy wciskałem banknot w jej obojętną dłoń. Przekazała mój dar byłemu detektywowi, po czym łaskawie pozwolono mi odejść.