Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Londyn - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 września 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,99

Londyn - ebook

Po Paryżu i Nowym Jorku, Edward Rutherfurd przedstawia nam fascynujące losy Londynu.

Z rozmachem opisuje ponad dwa tysiące lat historii tego miasta. Dzięki barwnym bohaterom, których pasjonujące losy misternie splatają się z historią miasta, ukazana zostaje cała bogata przeszłość Londynu. W miarę rozwoju metropolii jesteśmy świadkami powstawania amfiteatru w Londynie, budynku Tower of London, Teatru Szekspirowskiego czy modnej dzielnicy West End.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-170-2
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

_Lon­dyn_ jest powie­ścią. Wszyst­kie opi­sy­wane tu rodziny, od Duc­ke­tów po Pen­nych, oraz ich udział w wyda­rze­niach histo­rycz­nych są wytwo­rami wyobraźni autora.

Sta­ra­łem się osa­dzić losy moich boha­te­rów wśród histo­rycz­nych postaci i wyda­rzeń, które miały albo mogły mieć miej­sce. Bo na przy­kład ni­gdy nie dowiemy się, w któ­rym miej­scu Juliusz Cezar prze­kro­czył Tamizę. Według mojej wie­dzy stało się to praw­do­po­dob­nie w oko­li­cach dzi­siej­szego West­min­steru. Znamy poli­tyczne oko­licz­no­ści, które dopro­wa­dziły do zbu­do­wa­nia kate­dry Świę­tego Pawła przez biskupa Melita w 604 roku, a ja pozwo­li­łem sobie umiej­sco­wić to wyda­rze­nie w ówcze­snym saskim Lun­de­wic. Wymy­śli­łem też okręg wybor­czy St Pan­cras, w któ­rym dużo póź­niej, w roku 1830, moi boha­te­ro­wie rywa­li­zo­wali w wybo­rach.

Jed­nak od cza­sów nor­mandz­kiego pod­boju zacho­wało się tyle infor­ma­cji doty­czą­cych nie tylko histo­rii samego Lon­dynu, ale też losów nie­zli­czo­nych poje­dyn­czych ludzi, że żaden pisarz nie mógłby narze­kać na brak mate­ria­łów. Wystar­czyło jedy­nie w kilku miej­scach doko­nać nie­wiel­kich korekt pozwa­la­ją­cych na pro­wa­dze­nie wart­kiej nar­ra­cji.

Naj­waż­niej­sze lon­dyń­skie budowle i kościoły zacho­wały swoje dawne nazwy do dziś. Wiele ulic nazywa się wciąż tak samo od cza­sów saskich. Gdy docho­dziło do zmian, to albo umiesz­cza­łem sto­sowne wyja­śnie­nie w tek­ście, albo – by nie wpro­wa­dzać nie­po­trzeb­nego zamie­sza­nia – uży­wa­łem nazw, któ­rymi posłu­gu­jemy się współ­cze­śnie.

Dla potrzeb powie­ści wymy­śli­łem poło­że­nie kilku miejsc. Sie­dziba Cer­dica zna­la­zła się tam, gdzie dziś stoi hotel Savoy; dom przy szyl­dzie z bykiem, nie­da­leko kościoła St Mary-le-Bow, mógłby stać tam, gdzie znaj­duje się Wil­liam­son’s Tavern; kościół Świę­tego Waw­rzyńca Silver­sle­evesa nie­opo­dal Watling Street mógłby być jed­nym z wielu kościo­łów w tej oko­licy, które spło­nęły w Wiel­kim Poża­rze; zamtuz Pod Psią Głową mógłby być jed­nym z dwu­dzie­stu domów publicz­nych dzia­ła­ją­cych przy Bank­side.

Dog­get i Duc­ket to dość powszechne nazwi­ska, czę­sto wystę­pu­jące w Lon­dy­nie. Noszące je postaci histo­ryczne – a zwłasz­cza słynny Dog­get, który usta­no­wił wyścig wio­ślar­ski na Tami­zie Dog­get’s Coat and Badge Race – poja­wiają się cza­sem na kar­tach książki i bez trudu można je odróż­nić od postaci fik­cyj­nych. Pocho­dze­nie nazwisk fik­cyj­nych rodów oraz ich dzie­dziczne znaki szcze­gólne zostały wymy­ślone dla potrzeb tej książki.

Bull jest czę­stym angiel­skim nazwi­skiem. Car­pen­ter to typowe nazwi­sko wywo­dzące się od fachu – podob­nie jak Baker, Pain­ter, Tailor i dzie­siątki innych¹. Czy­tel­nicy _Sarum_ łatwo zauważą, że poja­wia­jący się w tam­tej powie­ści Maso­no­wie są krew­nymi Car­pen­te­rów. Innym czę­stym nazwi­skiem jest Fle­ming – zapewne wska­zuje ono na fla­mandz­kie pocho­dze­nie jego wła­ści­cieli. Mere­dith to nazwi­sko walij­skie, a Penny zapewne huge­noc­kie. Nieco rzad­sze Bar­ni­kel, które też poja­wia się na kar­tach _Sarum_, wywo­dzi się od wikin­gów i bar­dzo pięk­nej legendy. Wyko­rzy­stał je Dic­kens (Bar­nacle), ale raczej w nie­ko­rzyst­nym kon­tek­ście. Mam nadzieję, że choć tro­chę odda­łem mu spra­wie­dli­wość.

Nato­miast nazwi­sko Silver­sle­eves i jego dłu­go­nosi wła­ści­ciele zostali wymy­śleni przeze mnie. W śre­dnio­wie­czu ist­niało znacz­nie wię­cej takich pięk­nych, opi­so­wych nazwisk, które nie­stety zani­kły. Silver­sle­eves miało być powro­tem do tej daw­nej tra­dy­cji.

Każdy autor piszący o Lon­dy­nie staje wobec pro­blemu, jakim jest bogac­two mate­ria­łów. Każdy lon­dyń­czyk ma w mie­ście swój ulu­biony zaką­tek. I czę­sto aż kusi, żeby zagłę­bić się w jakieś fascy­nu­jące histo­ryczne zaułki. Nie­mal każda lon­dyń­ska para­fia mogłaby dostar­czyć wystar­cza­ją­cych infor­ma­cji do napi­sa­nia książki takiej jak ta. Ale ponie­waż _Lon­dyn_ opo­wiada także – do pew­nego stop­nia – o histo­rii Anglii, pozwo­li­łem sobie nie­które miej­sca pomi­nąć. Mam jedy­nie nadzieję, że mój wybór nie roz­cza­ruje tych, któ­rzy znają i kochają to wspa­niałe mia­sto.KRZYŻ

_Rok 604_

Kobieta patrzyła na morze. Jej dłu­gie włosy opa­dały luźno na myśliw­ską suk­nię trze­po­czącą na wie­trze. Jasne, jesienne słońce wciąż znaj­do­wało się po wschod­niej stro­nie nieba.

Ostat­nie chwile jej wol­no­ści. Trzy dni spę­dziła w tych dzi­kich ostę­pach, które były jej schro­nie­niem, ale teraz musiała wra­cać. I pod­jąć osta­teczną decy­zję. Jakiej odpo­wie­dzi udzieli mężowi?

Był _halig­mo­nath_ – święty mie­siąc, jak w kra­jach pogań­skiej pół­nocy nazy­wano wrze­sień.

Powy­żej ujścia Tamizy linia brze­gowa two­rzyła ogromny, wygięty ku wscho­dowi łuk, który wdzie­rał się na ponad sto kilo­me­trów w chłodne wody Morza Pół­noc­nego. Kobieta widziała przed sobą bez­kres sza­rych fal. Za nią aż po hory­zont roz­po­ście­rały się pła­skie moczary i wrzo­so­wi­ska, lasy i łąki. Po pra­wej stro­nie bez­ludne plaże cią­gnęły się na połu­dnie i osiem­dzie­siąt kilo­me­trów dalej zaokrą­glały się w sze­roką gar­dziel ucho­dzą­cej do morza rzeki.

Kobieta nazy­wała się Elfgiva, co w języku anglo­sa­skim zna­czyło „dar wró­żek”. Bogato hafto­wana szata świad­czyła o szla­chet­nym uro­dze­niu. W wieku trzy­dzie­stu sied­miu lat docho­wała się już czte­rech doro­słych synów. Miała jasną cerę, ładne rysy i błę­kitne oczy. W zło­tych wło­sach poja­wiły się już siwe pasma, ale na­dal była piękną kobietą. Mogła­bym uro­dzić jesz­cze jedno dziecko, pomy­ślała. Może nawet córkę, któ­rej zawsze pra­gnęła. Ale co jej po córce, skoro sta­nęła przed strasz­nym wybo­rem?

Dwaj słu­dzy cze­ka­jący przy koniach nie widzieli udręki malu­ją­cej się na jej twa­rzy, ale domy­ślali się, co czuje. I żało­wali jej. Cała wio­ska wie­działa, że po dwu­dzie­stu pię­ciu latach szczę­śli­wego mał­żeń­stwa pan i pani nagle się poróż­nili.

– Ona jest dzielna – szep­nął jeden sta­jenny. – Ale czy da sobie radę?

– Nie sprze­ciwi się panu – odparł drugi. – Pan zawsze sta­wia na swoim.

– To prawda. Ale jest dumna – stwier­dził pierw­szy z podzi­wem.

Wśród Anglo­sa­sów kobie­cie nie­ła­two było zacho­wać dumę.

W ciągu ostat­nich dwóch stu­leci na wyspie zwa­nej Bry­ta­nią zaszły głę­bo­kie zmiany. Po pierw­sze, gdy cesar­stwo rzym­skie osta­tecz­nie upa­dło, Bry­ta­nia prze­stała być jego pro­win­cją. Po dru­gie, jak całe dawne cesar­stwo, została naje­chana.

Bar­ba­rzyń­skie ple­miona zawsze ata­ko­wały gra­nice Rzymu, jed­nak potężne pań­stwo albo sku­tecz­nie odpie­rało najazdy, albo wchła­niało wro­gów, czy­niąc z nich najem­ni­ków i osie­dleń­ców. Jed­nak od 260 roku, kiedy roz­ra­sta­jące się cesar­stwo podzie­liło się na regiony, napływu nikt nie był w sta­nie już kon­tro­lo­wać. A około 400 roku roz­po­częła się wielka wędrówka ludów – liczne ple­miona wschod­niej Europy wędro­wały na zachód, ucie­ka­jąc przed strasz­nymi Hunami z Azji. Pro­ces prze­bie­gał stop­niowo. Jed­nak powoli Goci, Lom­bar­do­wie, Bur­gun­do­wie, Fran­ko­wie, Sasi, Bawa­ro­wie, Sło­wia­nie i inni osie­dlali się na obrze­żach ziemi innych naro­dów, usta­na­wiali swoje ple­mienne tery­to­ria, naru­sza­jąc stary porzą­dek i cywi­li­za­cję Europy.

Tuż po roku 400 przy­ci­śnięty do muru cesarz rzym­ski wyco­fał z Bry­ta­nii wszyst­kie gar­ni­zony, wysy­ła­jąc miej­sco­wym wła­dzom suchą wia­do­mość: „Broń­cie się sami”.

Począt­kowo wyspia­rze dawali sobie radę. Sku­tecz­nie bro­nili się w obwa­ro­wa­nych por­tach i mia­stach przed ata­kami ger­mań­skich pira­tów. Po kil­ku­dzie­się­ciu latach brali nawet do służby ger­mań­skich najem­ni­ków. Gdy jed­nak han­del z kon­ty­nen­tem zaczął pod­upa­dać, sprawy przy­brały gor­szy obrót. Coraz licz­niejsi miej­scowi przy­wódcy i wataż­ko­wie rywa­li­zo­wali ze sobą. A ger­mań­scy najem­nicy słali do swo­ich ziom­ków za morzem wia­do­mo­ści, że wyspa jest słaba i podzie­lona.

Ger­ma­nie wywo­dzili się z ple­mion zamiesz­ku­ją­cych nad­mor­skie rejony dzi­siej­szych Nie­miec i Danii. Byli to głów­nie Anglo­wie, Sasi oraz spo­krew­nieni z nimi Juto­wie. Więk­szość miała jasne włosy i nie­bie­skie oczy.

Napły­wali cią­głym stru­mie­niem, opa­no­wu­jąc Anglię ze wschodu na zachód. Cza­sem napo­ty­kali silny opór. Około roku 500 pewien wódz o rzym­sko-bry­tyj­skich korze­niach zmo­bi­li­zo­wał prze­ciwko nim połu­dniowo-wschod­nią część kraju, a jego postać, odkryta przez kro­ni­ka­rzy dużo póź­niej, dała począ­tek legen­dzie o królu Artu­rze.

Jed­nak mimo tych męż­nych prób oca­le­nia daw­nego świata wystar­czyło sto pięć­dzie­siąt lat, by nowi przy­by­sze stali się panami wyspy. Nie udało im się jedy­nie sko­lo­ni­zo­wać leżą­cych na zachod­nich rubie­żach Walii ani Szko­cji. Powoli zani­kały dawne łaciń­skie i cel­tyc­kie nazwy miast i rzek. Powstało kilka zna­czą­cych kró­lestw. Anglo­wie wła­dali na pół­nocy Nor­tum­brią i Mer­cją; Sasi mieli na zacho­dzie Wessex, w cen­trum Sus­sex, a na połu­dniu Kent. Ogromny nizinny obszar powy­żej ujścia Tamizy podzie­lony został na dwie czę­ści: pół­nocną, zwaną Anglią Wschod­nią, zajęli Anglo­wie, w połu­dnio­wej powstało saskie kró­lestwo Essex.

Elfgiva wra­cała do męża z Anglii Wschod­niej.

To był kraj jej dzie­ciń­stwa. Co roku odwie­dzała grób ojca. Tym razem miała nadzieję, że wyprawa da jej siłę. I tak się stało. Jakże się czuła szczę­śliwa, wędru­jąc po nad­mor­skich pla­żach i rów­ni­nach poprze­ci­na­nych jedy­nie liniami niskich piasz­czy­stych wydm scho­dzą­cych nad samą wodę. Kochała słony wiatr od morza, ostry i orzeź­wia­jący. Mówiono, że ten wiatr zapew­nia miesz­kań­com Anglii Wschod­niej dłu­go­wiecz­ność.

Kawa­łek drogi w głąb lądu leżało cmen­ta­rzy­sko – sku­pi­sko kur­ha­nów wyso­kich na może metr, roz­rzu­co­nych pomię­dzy kępami janowca i drze­wami nisko przy­kuc­nię­tymi od sil­nych wia­trów. Spę­dziła tam wiele godzin. W naj­więk­szym kur­ha­nie spo­czy­wał jej ojciec.

Jakże go kochała i podzi­wiała! Wypra­wiał się daleko na pół­noc i pew­nego razu przy­wiózł sobie żonę ze Szwe­cji. Był tak zna­ko­mi­tym żegla­rzem, że po śmierci pocho­wano go wraz z łodzią i wszyst­kimi insy­gniami. Na­dal sły­szała jego niski głos. Czy leżąc w gro­bie, wciąż marzył o wzbu­rzo­nych morzach? Czy bogo­wie pół­nocy ota­czali go opieką? Nie miała co do tego wąt­pli­wo­ści. Czyż nie byli jed­nej krwi? Czy jej lud nie nazwał dni tygo­dnia imio­nami bogów? Tues­day, czyli wto­rek, wywo­dził się od Tiwa, boga wojny; Woden albo Wotan, jak Ger­ma­nie nazy­wali naj­po­tęż­niej­szego z bogów, dał nazwę śro­dzie – Wednes­day; czwar­tek stał się Thurs­day, od Thora rzu­ca­ją­cego gromy; a Fri­day, pią­tek, zawdzię­czał swoją nazwę bogini miło­ści Frigg.

„Mój pra­dziad był naj­młod­szym bra­tem z kró­lew­skiego rodu – przy­po­mi­nał jej czę­sto ojciec. – Więc pocho­dzimy od samego Wodena”. Pra­wie wszyst­kie kró­lew­skie rody szczy­ciły się tymi korze­niami. I rze­czy­wi­ście cza­sem wyda­wało się, że ojciec czer­pie swoje nie­prze­brane siły z nieba i z morza.

Całe to dzie­dzic­two prze­ka­zał jej synom, gdy byli jesz­cze w koły­sce. Sama uczyła ich, że są dziećmi morza, wia­tru i samych bogów. Co odpo­wie­działby ojciec na haniebne żąda­nie jej męża? Sto­jąc przy kur­ha­nie, wie­działa, jaką usły­sza­łaby odpo­wiedź. Dla­tego wła­śnie ta podróż, choć dodała jej sił, nie przy­nio­sła uko­je­nia.

Męż­czy­zna i jego młoda, ładna żona stali w kręgu, oto­czeni przez miesz­kań­ców wio­ski. Byli prze­ra­żeni.

Tak jak wszy­scy mieli na sobie pro­ste koszule i wyso­kie skó­rzane buty obwią­zane rze­mie­niem. Ale dwie kobiety już ścią­gały buty z dziew­czyny. Za chwilę zedrą z niej koszulę.

Zbrod­nię popeł­niono poprzed­niego dnia. I od razu odbył się pro­ces. Wyrok też wyko­nano by natych­miast, lecz star­szy­zna kazała go odło­żyć, bo nie mieli węża. Ale teraz gada już zła­pano.

Drwal ostroż­nie trzy­mał żmiję tuż za głową. Za chwilę zbliży ją do pło­ną­cych węgli drzew­nych, żeby ją roz­draż­nić.

Obok pary ska­zań­ców leżał worek obcią­żony kamie­niami. Dziew­czyna będzie musiała do niego wejść, gdy zedrą z niej odzie­nie. Ktoś wrzuci do środka żmiję, ktoś zawiąże worek sznu­rem. I wszy­scy będą patrzeć, jak tar­gają nim kon­wul­sje kąsa­nej kobiety. A potem na znak star­szy­zny wrzucą worek do rzeki, żeby zato­nął.

Taką wła­śnie karę wymie­rzano kobie­tom za czary.

Ich wina była nie­pod­wa­żalna. Przy­ła­pano ich na gorą­cym uczynku. Nikt się za nimi nie wsta­wił. Męż­czy­zna wpraw­dzie zapew­niał, że jego żona nie miała z tym nic wspól­nego, ale kto by na to zwa­żał? Dopu­ścił się zbrodni zaraz po wyj­ściu z chaty, a ona była wtedy w środku. W oczach wsi to czy­niło ją winną.

„Na pewno kazała mu to zro­bić”, mówili nie­któ­rzy. „Nie pró­bo­wała go powstrzy­mać”, wyro­ko­wali inni. Wycho­dziło na jedno. _Doom_ – pra­dawne prawo Anglo­sa­sów było surowe i nie­zmienne.

– Do worka z nią! Do worka z nią! – wrzesz­czał tłum.

Offa, młody męż­czy­zna, budził wię­cej współ­czu­cia, ale jego los i tak był prze­są­dzony. To prawda, poka­zał hart ducha. Sprawa była oczy­wi­sta. Młoda żona Offy spodo­bała się jed­nemu z człon­ków star­szy­zny, czło­wie­kowi chy­tremu i pod­stęp­nemu. Chciał ją uwieść, a raz nawet pró­bo­wał ją zgwał­cić. Nie udało mu się, bo dziew­czyna zaczęła krzy­czeć. To wszystko. Nikomu nie stała się krzywda. Ale Offa kochał żonę i nie mógł znieść myśli, że stała się ofiarą takiej napa­ści. Nie­któ­rzy uwa­żali, że postra­dał rozum.

Gdyby tylko pobił rywala, sprawa roze­szłaby się po kościach. Podobne spory pomię­dzy zwa­śnio­nymi stro­nami roz­strzy­gano, wyzna­cza­jąc sto­sowne opłaty. Za obcię­cie komuś palca – tyle i tyle; obcię­cie ręki kosz­to­wało wię­cej. Ale mło­dzie­niec posu­nął się znacz­nie dalej. Nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, że żona musiała go pod­ju­dzać. Bo poprzed­niego dnia wyszedł z chaty i wbił igłę w ciało członka star­szy­zny. A to uzna­wano za czary.

Wbi­ja­nie igieł w kukły wro­gów było powszech­nym rytu­ałem magicz­nym. Nie­któ­rzy jed­nak wbi­jali igły wprost we wroga, a potem wzno­sili modły, by rana gniła i ropiała, i przy­nio­sła śmierć. Offę oskar­żono wła­śnie o tę potworną zbrod­nię. Nale­żał do wiej­skiej bie­doty, więc na unik­nię­cie kary nie miał szans.

Był nie­cier­pli­wym dwu­dzie­sto­let­nim mło­dzień­cem, szczu­płym i umię­śnio­nym, ale niż­szym niż więk­szość krzep­kich saskich wie­śnia­ków. Tak jak oni miał nie­bie­skie oczy, lecz odróż­niał się od nich ciem­nymi wło­sami. Wro­dzona lot­ność myśli i popę­dli­wość świad­czyły, że w jego żyłach pły­nie cel­tycka krew. Miał dwa znaki szcze­gólne: pasmo bia­łych wło­sów nad czo­łem i dziwną błonę pomię­dzy pal­cami obu dłoni. Na imię dano mu Offa, ale w wio­sce wołano na niego Kaczor.

Minęło pół­tora wieku od cza­sów, gdy jego przod­ko­wie, drobni kupcy, opu­ścili dawne rzym­skie mia­sto Lon­di­nium. Po wyco­fa­niu się rzym­skich legio­nów słu­żyli w straży miej­skiej i bez­sil­nie patrzyli na upa­dek metro­po­lii. A w 457 roku byli świad­kami przy­by­cia tysięcy ucie­ki­nie­rów z Kentu, szu­ka­ją­cych schro­nie­nia przed wiel­kimi siłami saskich rabu­siów. Obro­niły ich wtedy potężne mury wzmoc­nione dodat­ko­wymi bastio­nami i solidny mur wznie­siony na nabrzeżu, ale były to ostat­nie dni chwały mia­sta, począ­tek końca, który rychło nastą­pił. Sascy rol­nicy zaj­mo­wali zie­mię, mia­sta ich nie inte­re­so­wały. Stara metro­po­lia pusto­szała i pod­upa­dała coraz bar­dziej. W miarę upływu lat rodzina Offy ubo­żała coraz bar­dziej, aż w końcu któ­reś poko­le­nie wynio­sło się z Lon­di­nium. Dzia­dek Offy zara­biał na życie jako smo­larz w lasach Essexu, a ojciec, czło­wiek wesoły i skory do śpiewu, został zaadop­to­wany przez saską wio­skę. Pozwo­lono mu nawet oże­nić się z miej­scową kobietą. W ten spo­sób wie­śniacy stali się rodziną Offy – innej nie miał.

Nie była to nawet wieś, raczej nie­wielka osada na pola­nie poło­żo­nej nad jed­nym z licz­nych stru­mieni pły­ną­cych kręto przez lasy i moczary ku Tami­zie. Stało tu kilka kry­tych strze­chą chat i długa drew­niana sto­doła. Były też dwa poletka – jedno cze­kało na żniwa, dru­gie leżało odło­giem – oraz łąka i pastwi­sko, na któ­rym sku­bały trawę cztery krowy i koń z długą sier­ścią. Na brzegu cze­kała poma­lo­wana na czarno łódka. Wokół rosły dęby, jesiony i brzozy. Świ­nie ryły mięk­kie leśne pod­łoże, szu­ka­jąc orze­chów i żołę­dzi.

Pół­tora kilo­me­tra dalej bie­gła kie­dyś droga łącząca Lon­di­nium ze wschod­nim wybrze­żem, ale już dawno zaro­sła. Wio­ska nie była jed­nak cał­ko­wi­cie odcięta od świata, bo krę­tym leśnym trak­tem przy­by­wali tu cza­sem wędrowcy, a przez stru­mień prze­rzu­cono drew­niany mostek.

Offa nale­żał do naj­bied­niej­szych miesz­kań­ców osady. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści chło­pów nie miał nawet całego pola pod uprawę, czyli działki, którą mogła zaorać para wołów.

„Mam zale­d­wie jedną czwartą”, uprze­dził swoją uko­chaną, gdy jesz­cze cho­dził do niej w zaloty. Żeby utrzy­mać się przy życiu, pra­co­wał dla innych. Lecz był wol­nym czło­wie­kiem. Chło­pem w saskiej wio­sce. Ale teraz, gdy tylko uto­pią jego żonę, spo­tka go straszna kara, gor­sza niż śmierć.

„Niech idzie tam, gdzie wilki”, ogło­sił naczel­nik wio­ski. I żyje tak jak one – samotny i opusz­czony. Wyrzu­tek. Taką wła­śnie strasz­liwą karę wymie­rzano wol­nym ludziom. Wyrzu­tek nie miał żad­nych praw. Każdy mógł go zabić. Nikt by go nie przy­jął pod swój dach. Nikogo nie obcho­dził jego los. Tak mówiło _doom_, anglo­sa­skie prawo.

Ricola, jego żona, była już naga. Spoj­rzała na niego. Jej zazwy­czaj pogodna, okrą­gła twarz była bar­dzo blada. Wie­dział, że go kocha, ale w jej spoj­rze­niu wyczy­tał co innego: To przez cie­bie. Ja umrę, a ty nie.

Męż­czyźni patrzyli na nią pożą­dli­wie – i nic dziw­nego. Miała młode ponętne ciało. Różowa skóra, resztki dzie­cię­cej pulch­no­ści, mięk­kie, młode piersi. Dwóch męż­czyzn trzy­mało otwarty worek. Saska spra­wie­dli­wość była surowa.

– Wode­nie, ocal nas – szep­nął Offa, roz­glą­da­jąc się wokół z roz­pa­czą.

Prze­cież to nie­moż­liwe, żeby ich życie w ten spo­sób dobie­gło końca.

Elfgiva i jej ludzie jechali powoli. Mieli przed sobą zale­d­wie jeden dzień drogi, a ona wciąż nie pod­jęła decy­zji. I nie cho­dziło tylko o wypar­cie się wiary, tak dro­giej jej sercu. Miała szcze­gólny dar prze­wi­dy­wa­nia, a złe prze­czu­cia nawie­dzały ją coraz czę­ściej. Co to może zna­czyć? Czyżby bogo­wie chcieli jej coś powie­dzieć?

Niebo pokry­wały posępne chmury. Zasła­niały słońce. Wędrowcy znaj­do­wali się na dzi­kim pust­ko­wiu – niskie drzewa, wypa­lona trawa, bru­natne papro­cie. Elfgiva zamy­śliła się głę­boko. Przy­po­mniały jej się słowa ojca sprzed wielu lat: „Kiedy żeglarz wyru­sza w morze, przy­go­to­wuje sta­tek, wyzna­cza kurs i sta­wia żagiel. Nic wię­cej nie może zro­bić. Nie wie, jakie sztormy napo­tka, jakie zie­mie odkryje, nie wie nawet, czy wróci do domu. To jest wła­śnie prze­zna­cze­nie i musisz je przy­jąć. Przed prze­zna­cze­niem nie da się uciec”.

_Wyrd_ – takim sło­wem Anglo­sasi nazy­wali prze­zna­cze­nie. _Wyrd_ było nie­wi­doczne, ale wszy­scy mu pod­le­gali. Nawet bogo­wie. Oni byli akto­rami, a _wyrd_ opo­wie­ścią. _Wyrd_ kryło się ponad nie­bem i ponad górami, nad któ­rymi prze­ta­czało się echo gromu Thora. Nie było ani złe, ani dobre, było nie­po­zna­walne. Wyła­niało się zewsząd – z ziemi, z roz­ko­ły­sa­nego morza, z sza­rej otchłani nieba. Wszy­scy Anglo­wie, Sasi i Nor­ma­no­wie wie­dzieli, czym jest _wyrd_ – decy­do­wało o życiu i śmierci, nada­wało ich pie­śniom i poezji fata­li­styczny ton.

O wszyst­kim prze­są­dzi los.

– Posta­no­wię, co mu odpo­wie­dzieć, gdy się spo­tkamy – mruk­nęła Elfgiva. A w nocy pomo­dli się do Wodena i Frigg.

Doje­chali do stru­mie­nia. Nurt był w tym miej­scu głę­boki. Gdyby chcieli prze­pra­wić się na drugi brzeg, prze­mo­kłaby do suchej nitki. Elfgiva zaczęła szu­kać płyt­szego brodu. Nagle zauwa­żyła mały mostek i dziwną grupę ludzi. Zmu­siła konia do galopu.

Offa patrzył ze zdzi­wie­niem na piękną kobietę – chyba bogo­wie przy­wie­dli ją na to odlu­dzie. Dosia­dała wspa­nia­łego rumaka.

– Co ona zro­biła? – Kobieta przy­glą­dała się nagiej dziew­czy­nie z cie­ka­wo­ścią.

Naczel­nik wio­ski wyja­śnił jej to w kilku sło­wach. Elfgiva obrzu­ciła wzro­kiem gro­madę ludzi. Zadrżała na widok żmii i worka. Ponow­nie przyj­rzała się z uwagą mło­dej parze. Tra­fiła do tej ukry­tej w lasach wio­ski przy­pad­kiem. Dla­czego prze­zna­cze­nie przy­wio­dło ją tu wła­śnie w tej chwili? Może po to, by oca­liła czy­jeś życie. Wobec strasz­nego losu cze­ka­ją­cego ska­zań­ców jej wła­sne pro­blemy jakby przy­bla­dły. Poczuła nawet coś w rodzaju zazdro­ści. Oni byli mło­dzi. A ten męż­czy­zna zapewne kocha swoją żonę do sza­leń­stwa.

– Ile za nich chce­cie?

– Słu­cham?

– Kupuję ich. Będą moimi nie­wol­ni­kami.

Naczel­nik wio­ski zawa­hał się. Prawo dopusz­czało nie­wolę jako karę za nie­które prze­stęp­stwa. Nie był jed­nak pewien, czy w tym przy­padku można zasto­so­wać tę zasadę.

Elfgiva wyjęła monetę z sakiewki wiszą­cej u pasa. Sasi nie bili wła­snych monet, posłu­gi­wali się walutą przy­wo­żoną przez zamor­skich kup­ców. Moneta była ze złota. Wie­śniacy patrzyli na nią pożą­dli­wie. Wielu ni­gdy dotąd nie widziało zło­tej monety, ale naczel­nik i kilku innych męż­czyzn zda­wali sobie sprawę z jej war­to­ści.

– Chce­cie ich oboje, pani? – spy­tał naczel­nik. Wolałby, żeby naga dziew­czyna skoń­czyła w worku ze żmiją.

– Oboje.

Od razu się zorien­to­wał, czego pra­gnie wieś. Dał znak kobie­tom. Puściły dziew­czynę, a ona ubrała się pospiesz­nie.

– Obciąć im włosy – roz­ka­zała Elfgiva jed­nemu ze słu­żą­cych. W taki spo­sób nazna­czała swo­ich nie­wol­ni­ków. Offa i jego żona byli tak prze­ra­żeni, że pod­dali się potul­nie temu zabie­gowi. Elfgiva wrę­czyła naczel­ni­kowi monetę.

– Teraz jeste­ście moją wła­sno­ścią – zwró­ciła się do mło­dych. – Macie iść za mną.

Prze­pra­wili się most­kiem na drugą stronę stru­mie­nia.

Przez jakiś czas posu­wali się w mil­cze­niu. Offa zauwa­żył, że kie­rują się na zachód.

– Dokąd zdą­żamy, pani? – spy­tał w końcu.

Elfgiva odwró­ciła głowę.

– Daleko. Do małej osady han­dlo­wej, o któ­rej pew­nie nawet nie sły­sze­li­ście. – Uśmiech­nęła się. – Nazywa się Lun­den­wic.

Bez względu na to, co osta­tecz­nie miało zgo­to­wać jej prze­zna­cze­nie, los Elfgivy leżał w dło­niach potęż­nego czło­wieka, który podą­żał teraz rów­no­le­głym szla­kiem bie­gną­cym trzy­dzie­ści kilo­me­trów na połu­dnie.

„Elfgi­vie nie brak odwagi, ale z Cer­di­kiem nikt nie wygra”, mawiali zgod­nie ci, któ­rzy znali jej męża. To, co wyda­rzyło się poprzed­niego dnia, i to, co Cer­dic zapla­no­wał naza­jutrz, roz­wie­wało wszel­kie wąt­pli­wo­ści: „Elfgiva nie ma szans”.

Cer­dic jechał jed­no­staj­nym tem­pem. Wpraw­dzie od żony dzie­liło go teraz trzy­dzie­ści kilo­me­trów w linii pro­stej, ale rów­nie dobrze mógłby być na dru­gim końcu świata. Znaj­do­wał się bowiem po prze­ciw­nej stro­nie ujścia Tamizy, wśród wiel­kich kre­do­wych wzgórz Kentu.

Kon­trast pomię­dzy dwoma brze­gami wiel­kiej rzeki był ogromny. W Anglii Wschod­niej teren był pła­ski i nizinny, nato­miast Kent prze­ci­nały bie­gnące ku wscho­dowi łań­cu­chy wzgórz, które na końcu swo­jej wędrówki opa­dały w morze stro­mymi kli­fami. Pomię­dzy pasmami wzgórz leżały sze­ro­kie doliny, wschod­nią część pół­wy­spu pokry­wały roz­le­głe, pofał­do­wane łąki, a zachod­nią gęste lasy, pola i sady.

Elfgiva pocho­dziła z dzi­kiego, nie­okieł­zna­nego wybrzeża. Cer­dic z upo­rząd­ko­wa­nego Kentu.

Jego rodzina przy­była do zachod­niej czę­ści Kentu w cza­sach, gdy Sasi i Juto­wie zakła­dali tu swoje pierw­sze osie­dla. Do dziś te wło­ści były ich gniaz­dem rodo­wym, jed­nak Cer­dic, gdy był jesz­cze młody, zbu­do­wał nową sie­dzibę w osa­dzie Lun­den­wic nad Tamizą. Kupo­wał dostar­czane przez kup­ców towary, wysy­łał je dalej, wypra­wiał się z parą jucz­nych koni do naj­dal­szych zakąt­ków wyspy. Han­del zapew­nił mu bogac­two.

Cer­dic był typo­wym Sasem – potęż­nym, szorst­kim w obej­ściu męż­czy­zną o jasnych wło­sach i nie­bie­skich oczach. Miał bujną brodę, ale włosy na gło­wie zaczy­nały mu już rzed­nąć. Gdy wpa­dał w złość – a miał krewki tem­pe­ra­ment – czer­wie­niał na twa­rzy, jakby za chwilę miała go dopaść apo­plek­sja. Jed­no­cze­śnie sze­roka ger­mań­ska twarz z wysta­ją­cymi kośćmi policz­ko­wymi świad­czyła o jego wyra­cho­wa­niu i bez­względ­nej sile. „Jest silny jak byk i twardy jak dąb”, mawiali jego ludzie. Powszech­nie uwa­żano też, że podob­nie jak jego ojciec dożyje póź­nego wieku: „Ta rodzina jest za prze­bie­gła, żeby pospiesz­nie odcho­dzić z tego świata”.

Cer­dica wyróż­niały dwie cechy. Pierw­szą było to, że ni­gdy nie łamał danego słowa. W han­dlu sta­no­wiło to wielką zaletę. Drugi rys cha­rak­teru wywo­ły­wał cza­sem u jego przy­ja­ciół pod­szytą drwiną weso­łość, ale naj­czę­ściej budził podziw, a nawet lęk.

Według Cer­dica na każdą kwe­stię można było spoj­rzeć tylko z dwóch stron. Każda decy­zja – bez względu na to, czy doty­czyła dzia­ła­nia, oceny dru­giego czło­wieka czy prze­są­dza­nia o czy­jejś winie lub nie­win­no­ści – była albo dobra, albo zła. A gdy Cer­dic pod­jął decy­zję, jego inte­li­gentny umysł zatrza­ski­wał się jak żela­zna pułapka. „W jego oczach świat jest czarno-biały. Żad­nych odcieni sza­ro­ści”, mawiali jego towa­rzy­sze.

To nie wró­żyło dobrze jego żonie. Cer­dic wra­cał wła­śnie z Can­ter­bury, z dworu swo­jego pana króla Etel­berta⁵.

A król Etel­bert był chrze­ści­ja­ni­nem.

Gdy przo­dek Offy Juliusz fał­szo­wał w Lon­di­nium monety, chrze­ści­jań­stwo było wciąż sto­sun­kowo nie­wielką sektą, nie­kiedy prze­śla­do­waną. Jed­nak w następ­nym stu­le­ciu, po nawró­ce­niu się cesa­rza Kon­stan­tyna, stało się reli­gią pań­stwową, któ­rej sto­licą mia­no­wano Rzym. W Bry­ta­nii i innych pro­win­cjach budo­wano kościoły, zazwy­czaj w miej­scach sta­rych świą­tyń pogań­skich. Bry­tyj­ski Kościół nabrał zna­cze­nia. Jesz­cze kil­ka­dzie­siąt lat po wyco­fa­niu się Rzy­mian bry­tyj­scy biskupi jeź­dzili do dale­kich kra­jów na synody. „Ale to my pła­ci­li­śmy za ich podróż, bo byli bar­dzo biedni”, przy­po­mi­nali biskupi w Ita­lii.

Jed­nak przy­byli póź­niej Anglo­sasi byli zatwar­dzia­łymi poga­nami. Chrze­ści­ja­nie sta­wiali im opór, lecz odcięci od głów­nego cen­trum reli­gij­nego, utra­cili wpływy. Na ponad sto lat.

Nie wszystko jed­nak zostało stra­cone. W Bry­ta­nii poja­wili się misjo­na­rze. Z Irlan­dii nawró­co­nej nieco wcze­śniej przez świę­tego Patryka przy­by­wali cel­tyccy mnisi – ludzie sil­nej wiary, przy­wią­zani do cel­tyc­kiej sztuki. Na pół­nocy wyspy, nie­da­leko gra­nicy ze Szko­tami, wzno­szono klasz­tory. Ale pra­wie cała Anglia na­dal pozo­sta­wała we wła­da­niu nor­dyc­kich bogów. Lecz teraz to miało się zmie­nić.

Bo oto w roku 597 papież powie­rzył mni­chowi Augu­sty­nowi misję nawró­ce­nia Anglo­sa­sów na praw­dziwą wiarę. Augu­styn przy­był wprost do Can­ter­bury na połu­dniowo-wschod­nim skrawku Kentu.

Can­ter­bury miało dogodne poło­że­nie. Usa­do­wione na nie­wiel­kim wzgó­rzu na krańcu pół­wy­spu jesz­cze za cza­sów Rzy­mian stało się waż­nym ośrod­kiem mają­cym połą­cze­nie z naj­waż­niej­szymi por­tami Kentu, takimi jak Dover, które od kon­ty­nentu euro­pej­skiego dzie­liło zale­d­wie trzy­dzie­ści kilo­me­trów. Dla wędrow­ców przy­by­wa­ją­cych z Europy Can­ter­bury było pierw­szym znacz­nym mia­stem. Ale waż­niej­sze od geo­gra­fii wyda­wało się to, że król Etel­bert oże­nił się z fran­koń­ską księż­niczką, któ­rej naród już wcze­śniej przy­jął chrze­ści­jań­stwo. I to wła­śnie osoba kró­lo­wej spra­wiła, że Kościół skie­ro­wał swoją uwagę na Can­ter­bury. W owych cza­sach obo­wią­zy­wała pro­sta zasada: „Wystar­czy nawró­cić króla, reszta pod­da­nych pój­dzie za nim”.

„A tobie, mój drogi Cer­dicu, ufam bez­gra­nicz­nie”. Zale­d­wie wczo­raj siwo­brody król Etel­bert poło­żył mu dłoń na ramie­niu. Kró­lowa Berta uśmie­chała się z apro­batą. To prawda, mogli mu ufać. W końcu jego przod­ko­wie byli lojal­nymi towa­rzy­szami pierw­szych kró­lów Kentu. A król Etel­bert ofia­ro­wał jego ojcu pier­ścień – naj­bar­dziej wymowny sym­bol więzi pana z pod­da­nym. „Zawsze jesteś mile widziany na naszym dwo­rze”, zapew­niła kró­lowa.

Wedle miary sta­ro­żyt­nego świata sie­dziba kró­lów Kentu była mała i wręcz pro­stacka. Tam, gdzie kie­dyś stało rzym­skie forum, świą­ty­nia, łaź­nie i inne kamienne budowle, znaj­do­wało się ogro­dzone pali­sadą obej­ście z dłu­gim, podob­nym do sto­doły domem z bali kry­tym wysoką strze­chą. Tak wyglą­dał dwór króla Etel­berta. W nie­wiel­kiej odle­gło­ści widać było inne skromne obej­ście, tam jed­nak stała na środku budowla bar­dziej godna uwagi. Wpraw­dzie mniej­sza niż kró­lew­ski dwór i też podobna do sto­doły, ale wznie­siona z kamie­nia.

Kate­drę w Can­ter­bury zbu­do­wał mnich Augu­styn. W owym cza­sie był to chyba jedyny kamienny budy­nek w całej Anglii. Można było go uznać za pry­mi­tywny, ale jego powsta­nie sta­no­wiło punkt zwrotny w histo­rii wyspy.

– Mając taką pla­cówkę w Can­ter­bury – powie­działa kró­lowa żar­li­wie – możemy roz­po­cząć dzieło apo­stol­skie.

Cer­dic zoba­czył wtedy, jak ambitny jest to plan. Misjo­na­rze mieli wyru­szyć na pół­noc wzdłuż wschod­niego wybrzeża. Ale naj­pierw nale­żało umoc­nić pozy­cje po obu stro­nach ujścia Tamizy, co ozna­czało, że po władcy Kentu wiarę chrze­ści­jań­ską ma przy­jąć król Essexu.

– To mój bra­ta­nek – tłu­ma­czył Etel­bert. – Chęt­nie się nawróci przez sza­cu­nek dla mojej osoby. Ale – król skrzy­wił się lekko – nie­któ­rzy jego pod­dani mogą sta­wiać opór. – Spoj­rzał uważ­nie na Cer­dica. – Jesteś lojal­nym pod­da­nym Kentu. I pro­wa­dzisz han­del na pół­noc­nym wybrzeżu, w Lun­den­wic, czyli na tery­to­rium mojego bra­tanka. Chcę, żebyś oka­zał misjo­na­rzom wszelką pomoc.

Cer­dic ski­nął głową.

– Tak jest.

– Pojawi się tam biskup i zbu­duje nową kate­drę – dorzu­ciła kró­lowa Berta z zapa­łem. – Powiemy mu, że może na cie­bie liczyć.

Cer­dic się ukło­nił. Przy­po­mniał sobie jed­nak, że król Essexu ma kilka sie­dzib. Zapy­tał więc:

– A gdzie ten biskup zamie­rza zbu­do­wać swoją świą­ty­nię?

Król się roze­śmiał.

– Mój drogi przy­ja­cielu, widzę, że nie zro­zu­mia­łeś. – Pomimo uśmie­chu miał poważny wzrok. – Kate­dra powsta­nie w Lun­den­wic.

Wcze­snym wie­czo­rem Cer­dic dotarł do celu, który wyzna­czył sobie na ten dzień. Po wyru­sze­niu z Can­ter­bury jechał daw­nym rzym­skim trak­tem – dziś zaro­śnię­tym krza­kami i trawą – pro­wa­dzą­cym do ujścia rzeki Medway. Leżała tu skromna saska osada Roche­ster. Jed­nak zamiast podą­żać trak­tem dalej, w kie­runku daw­nego Lon­di­nium, Cer­dic skie­ro­wał się w głąb lądu. Poko­nał strome pasmo wzgórz prze­ci­na­jące pół­nocny Kent, aż w końcu dotarł na wyżynę na połu­dniu. Uśmiech­nął się. Był u sie­bie.

Oko­liczne zie­mie od stu lat nale­żały do rodziny Cer­dica. Tuż poni­żej szczy­tów leżała wio­ska, nieco dalej stał kryty strze­chą dwór, a za nim dzie­dzi­niec oto­czony zabu­do­wa­niami gospo­dar­skimi. Stam­tąd teren obni­żał się i dłu­gim, zale­sio­nym sto­kiem scho­dził na dno doliny. Miej­sce to nosiło nazwę Boc­ton.

W skład roz­le­głych wło­ści wcho­dziły pola, jabło­niowe sady i dąbrowy. Był tu kamie­nio­łom, w któ­rym Rzy­mia­nie wydo­by­wali kie­dyś twardy wapień.

Gdy Cer­dic sta­wał w tym miej­scu, na jego twa­rzy poja­wiał się łagodny uśmiech szczę­ścia. Powo­dem był nie­wia­ry­god­nie piękny kra­jo­braz. Patrząc na połu­dnie, widać było dużą zale­sioną dolinę, sze­roką na trzy­dzie­ści kilo­me­trów, zwaną Weald. Tym wido­kiem, naj­pięk­niej­szym w całej połu­dnio­wej Anglii, mogło się cie­szyć kilka innych posia­dło­ści poło­żo­nych na paśmie wzgórz. Mówiąc „Jestem u sie­bie”, Cer­dic miał na myśli nie tylko dom, ale przede wszyst­kim wspa­niałą pano­ramę.

Ale dziś nie przy­był tu po to, żeby podzi­wiać widoki. Naza­jutrz zamie­rzał zło­żyć wizytę w innej posia­dło­ści. Celu nie wyja­wił jed­nak nikomu.

Offa i Ricola zaska­ku­jąco szybko doszli do sie­bie po strasz­nych prze­ży­ciach. Pogo­dzili się z losem i jesz­cze przed przy­by­ciem do nowego domu odzy­skali dobry humor.

– Nie zosta­niemy nie­wol­ni­kami na długo – zapew­niał Offa. – Już ja coś wymy­ślę.

Ricola, choć była bar­dziej roz­sądna, chęt­nie w to uwie­rzyła.

Już następ­nego dnia Offę wysłano do męż­czyzn pra­cu­ją­cych przy sia­no­ko­sach.

– Będzie cię pil­no­wał nad­zorca mojego męża. Masz go we wszyst­kim słu­chać – pole­ciła Elfgiva.

Ricola miała poma­gać kobie­tom.

Począt­kowo oboje byli tak zapra­co­wani, że nie mieli czasu, by roz­my­ślać o swo­jej sytu­acji. Ale Offa obser­wo­wał wszystko uważ­nie. Lun­den­wic podo­bało mu się coraz bar­dziej.

Nie było to miej­sce ważne na mapie Anglii. Pobli­ski bród umoż­li­wiał wpraw­dzie prze­prawę przez rzekę, ale osada leżąca na ple­mien­nym pasie ziemi niczy­jej pomię­dzy saskimi kró­le­stwami, Ken­tem i Esse­xem, nie miała szcze­gól­nego zna­cze­nia.

Sasi, któ­rzy za cza­sów mło­do­ści ojca Cer­dica zało­żyli tu nie­wielką osadę, nie inte­re­so­wali się opu­sto­sza­łymi ruinami Lon­di­nium na pobli­skich wzgó­rzach. Nie zapusz­czali się też w oko­lice leżące nieco dalej w górę rzeki, do małej wyspy w pobliżu brodu, bo tam­tej­szy teren był pod­mo­kły. Wybrali miej­sce w poło­wie drogi mię­dzy wyspą i wzgó­rzami. Rzeka two­rzyła tu zakręt, a pół­nocny brzeg opa­dał łagod­nie ku wodzie. Sasi zbu­do­wali przy­stań, a samo miej­sce nazwali Lun­den­wic. _Lun­den_ pocho­dziło od sta­rej cel­tycko-rzym­skiej nazwy Lon­di­nos, a _wic_ w języku Anglo­sa­sów ozna­czało „port” albo „pla­cówka han­dlowa”.

Powy­żej drew­nia­nego pomo­stu stało kilka budyn­ków oto­czo­nych moc­nym ogro­dze­niem z wikliny: sto­doła, obora, dwa spi­chle­rze i dom Cer­dica. Wszyst­kie zabu­do­wa­nia, zarówno mniej­sze, jak i więk­sze, były par­te­rowe i miały kształt pro­sto­kąta. Drew­niane ściany o wyso­ko­ści zale­d­wie pół­tora metra umoc­niono od zewnątrz pokry­tymi dar­nią nasy­pami. Kryte strze­chą dachy były strome i wyso­kie na sześć metrów. Do każ­dego domu pro­wa­dziły solidne drew­niane drzwi. W sie­dzi­bie samego Cer­dica wcho­dziło się na drew­nianą pod­łogę pokrytą sito­wiem. Wnę­trze było cie­płe i prze­stronne, choć dość ciemne, bo przy zamknię­tych drzwiach świa­tło wpa­dało jedy­nie przez otwory w dachu, któ­rymi ucho­dził dym z umiesz­czo­nego na środku pale­ni­ska. Tu wła­śnie wszy­scy domow­nicy zbie­rali się na posiłki. Oprócz sie­dziby pana w osa­dzie było kilka nie­du­żych chat – w najmniej­szej zakwa­te­ro­wano Offę i Ricolę.

Miej­sce było naprawdę piękne. Tra­wia­sty pół­nocny brzeg wypię­trzył się na tyle, że widać było z niego duży odci­nek rzeki i mokra­dła po dru­giej stro­nie. Na prawo, w odle­gło­ści pół­tora kilo­me­tra, znaj­do­wał się bród, a na lewo, w tej samej odle­gło­ści, pomię­dzy drze­wami prze­świe­cały ogromne rzym­skie ruiny. Z połu­dnio­wego brzegu naprze­ciwko wysu­wała się żwi­rowa mie­rzeja.

– To naj­lep­sze miej­sce do łowie­nia ryb – powie­dział któ­ryś z męż­czyzn.

Po potęż­nym rzym­skim moście, który kie­dyś spi­nał tu oba brzegi, pozo­stały jedy­nie gni­jące pale.

Lun­den­wic było małe, ale Offa wkrótce się prze­ko­nał, że pano­wał tu zadzi­wia­jący ruch.

– Pan spę­dza wię­cej czasu tutaj niż w Boc­ton – sły­szał od ludzi.

Z dale­kich miejsc w głębi lądu przy­by­wały do Lun­den­wic liczne łodzie, a od ujścia Tamizy przy­pły­wały nawet statki Nor­ma­nów, Fry­zów i Ger­ma­nów. W skła­dach leżała cera­mika, bele wełny, pięk­nie kute mie­cze i wyroby saskiego kowal­stwa. Były też budy dla psów.

– Cią­gle pytają nas o psy myśliw­skie – wyja­śnił nad­zorca.

Ale naj­więk­szą cie­ka­wość Offy wzbu­dził dom sto­jący na ubo­czu. Też był przy­sa­dzi­sty i kryty strze­chą, ale znacz­nie dłuż­szy i węż­szy od pozo­sta­łych. Miał tak niski dach, że w środku ledwo można było stać. Po obu stro­nach znaj­do­wały się nie­wiel­kie zagrody jakby dla świń lub drob­nego inwen­ta­rza. Do słu­pów przy­mo­co­wano łań­cu­chy.

– Te łań­cu­chy są do czego? – spy­tał Offa.

Nad­zorca spoj­rzał na niego z ukosa.

– Dla naszego naj­cen­niej­szego towaru. To na nim pan bogaci się naj­bar­dziej – odpo­wie­dział cicho.

Offa zro­zu­miał. Zarówno przed przy­by­ciem Rzy­mian, jak i teraz wyspa sły­nęła z nie­wol­ni­ków. Sprze­da­wano ich w całej Euro­pie. Sam papież, jesz­cze zanim wysłał Augu­styna do Bry­ta­nii, zoba­czyw­szy na targu jasno­wło­sych nie­wol­ni­ków, miał podobno zawo­łać: „To nie są Anglo­wie, ale anio­ło­wie!”.

Nie­wol­ni­ków nie bra­ko­wało. Jedni tra­fiali w nie­wolę po prze­gra­nych woj­nach, które cza­sem wybu­chały pomię­dzy roz­ma­itymi anglo­sa­skimi kró­le­stwami. Inni karani byli w ten spo­sób za prze­stęp­stwa. Jed­nak więk­szość spo­ty­kał ten los nie z powodu wojen czy najaz­dów okrut­nych han­dla­rzy, lecz dla­tego, że z biedy sprze­da­wały ich wła­sne rodziny.

– Fry­zyj­czycy co roku przy­jeż­dżają po towar – powie­dział nad­zorca. – Macie szczę­ście, że to pani was kupiła. Gdy­by­ście nale­żeli do pana, odpły­nę­li­by­ście na naj­bliż­szym statku – dorzu­cił z uśmie­chem.

Cer­dic przed­sta­wił Elfgi­vie swoje ulti­ma­tum dru­giego dnia po powro­cie. Zro­bił to na osob­no­ści. Nawet ich syno­wie nie wie­dzieli o tej roz­mo­wie. Wyłusz­czył sprawę krótko i bez ogró­dek.

– Jeśli nie będziesz mi posłuszna, wezmę sobie drugą żonę.

– Oprócz mnie?

– Nie. Zamiast cie­bie.

Te słowa zapie­kły Elfgivę do żywego. Wie­działa, że jej mąż się nie cof­nie.

Nikt nie mógł mu tego zabro­nić. Anglo­sa­skie prawo doty­czące kobiet mówiło wyraź­nie: żona jest wła­sno­ścią męża. Zapła­cił za nią. Mógł poślu­bić wię­cej żon, jeśli taka była jego wola. A jeśli ona dopu­ściła się cudzo­łó­stwa, miał prawo ją wygnać, a rywal musiał mu to wyna­gro­dzić, dostar­cza­jąc nową kobietę. Mężowi wolno było też odda­lić żonę, a na jej miej­sce wziąć sobie nową.

Co nie zna­czy, że wszyst­kie kobiety żyły w uci­sku. Elfgiva znała takie, które umiały okrę­cić sobie mężów wokół palca. Ale prawo stało po stro­nie Cer­dica.

– Twój wybór – cią­gnął Cer­dic. – Gdy biskup przy­je­dzie, będziesz musiała się ochrzcić, nasi syno­wie też. Jeśli odmó­wisz, będę miał wolną rękę. Zro­bisz, jak będziesz chciała.

We wła­snych oczach Cer­dic postę­po­wał uczci­wie i etycz­nie. Dla niego sprawa była pro­sta. Jako wierny pod­dany króla Etel­berta ochrzcił się na początku roku. Współ­czuł żonie, ale jej obo­wiąz­kiem było posłu­szeń­stwo. Przez tyle lat bar­dzo się kochali, więc jej odmowa tym bar­dziej go zabo­lała. Im dłu­żej się nad tym zasta­na­wiał, tym mniej miał wąt­pli­wo­ści: z tej sytu­acji były dwa wyj­ścia, dobre i złe. Albo białe, albo czarne. Elfgiva powinna znać swoje powin­no­ści. Dal­sze dywa­ga­cje są bez­ce­lowe, czy się to komuś podoba, czy nie.

Oczy­wi­ście Cer­dic nie wie­dział, że Kościół chrze­ści­jań­ski nie pochwala ani poli­ga­mii, ani roz­wo­dów. Ale to nie była jego wina. Misjo­na­rze, mimo że byli ludźmi odważ­nymi i goto­wymi do naj­więk­szych poświę­ceń, kie­ro­wali się prag­ma­ty­zmem, więc w kwe­stii odwiecz­nych zwy­cza­jów wyzna­wali pro­stą zasadę: „Naj­pierw niech się nawrócą, potem będziemy zmie­niać ich oby­czaje”. Wyko­rze­nie­nie poli­ga­mii wśród Anglo­sa­sów nie udało się misjo­na­rzom jesz­cze przez kilka następ­nych poko­leń.

Mówiąc o nowej żonie, Cer­dic miał na myśli córkę wła­ści­ciela wło­ści przy­le­ga­ją­cych do Boc­ton.

„Liczy­łem, że wydam ją za któ­re­goś z two­ich synów, a nie za cie­bie”, powie­dział ojciec wybranki, gdy Cer­dic zja­wił się u niego poprzed­niego dnia. W końcu umó­wili się, że jeśli Cer­dic oddali żonę, dziew­czyna przy­pad­nie jemu, a jeśli nie – jego naj­star­szemu synowi. Dziew­czyna była ładna, miła i roz­sądna. Wycho­wała się w Ken­cie, gdzie prze­strze­gano prawa. Zgo­dziła się na chrzest.

Powi­nie­nem był od razu oże­nić się z kimś takim jak ona, myślał Cer­dic, jadąc z Boc­ton do Lun­den­wic. Nie spra­wia­łaby mi takich kło­po­tów jak Elfgiva, dzika i nie­okieł­znana jak wybrzeża Anglii Wschod­niej.

Do tego dziew­czyna była młoda. Czyżby o to też mu cho­dziło? W obec­no­ści tej świe­żej pięt­na­sto­latki czuł, że krew żywiej krąży mu w żyłach. Oba­wiał się utraty sił wital­nych? Nie, zapew­niał sie­bie w myślach, to mi jesz­cze nie grozi przez dłu­gie lata. Gdyby Elfgiva zacho­wy­wała się jak na żonę przy­stało, nie musia­łaby się niczego oba­wiać.

Sły­sząc upo­ka­rza­jące ulti­ma­tum, Elfgiva pochy­liła głowę. Nawet nie zapy­tała, kim jest druga kobieta. Nie ode­zwała się ani sło­wem.

Następ­nego dnia Cer­dic posta­no­wił roz­mó­wić się z synami.

Cze­kał na to spo­tka­nie z pewną nie­cier­pli­wo­ścią. Oczy­wi­ście uwa­żał, że syno­wie powinni mu się pod­po­rząd­ko­wać, a zara­zem byłby roz­cza­ro­wany, gdyby nie oka­zali żad­nego sprze­ciwu.

Są jak młode byczki, powta­rzał sobie. Ale ja na­dal mam dość siły, by ich poskro­mić. Więc teraz, sto­jąc przed nimi, mówił ostro i sta­now­czo. Nie chciał jesz­cze ujaw­niać, czym zagro­ził ich matce. Zapo­wie­dział jedy­nie przy­by­cie biskupa i przed­sta­wił prośbę króla Etel­berta.

– Jeste­śmy jego pod­da­nymi – przy­po­mniał. – Dla­tego przyj­mie­cie nową reli­gię tak jak ja.

Czte­rej mło­dzieńcy wyglą­dali na zakło­po­ta­nych. Zapewne oma­wiali wcze­śniej tę kwe­stię mię­dzy sobą, bo spoj­rzeli na naj­star­szego, krzep­kiego dwu­dzie­stocz­te­ro­latka, a ten prze­mó­wił w ich imie­niu:

– Czy wyrze­cze­nie się naszych bogów jest rze­czy­wi­ście powin­no­ścią wobec króla?

– Jego bogo­wie są naszymi bogami. A ja jestem jego pod­da­nym. Król Essexu przy­rzekł już posłu­szeń­stwo Etel­ber­towi – powie­dział Cer­dic zachę­ca­jąco.

– Sły­sze­li­śmy o tym. Ale jego syno­wie odmó­wili, nie zamie­rzają pójść w ślady ojca. Oświad­czyli, że nie będą czcić nowego boga.

Cer­dic poczer­wie­niał na twa­rzy. Nie wie­dział o tym, ale w lot pojął, czym to grozi.

– Ksią­żęta Essexu będą posłuszni roz­ka­zom ojca – stwier­dził sta­now­czo.

– Jak możesz od nas wyma­gać, byśmy odda­wali cześć tam­temu bogu? – wybuch­nął naj­star­szy syn. – Podobno pozwo­lił przy­bić się do krzyża, dał się zabić. Co z niego za bóg? Mamy porzu­cić Thora i Wodena dla kogoś, kto nie potra­fił wal­czyć?

Cer­dic miał dość mgli­ste poję­cie o wie­rze chrze­ści­jan; ta kwe­stia też go nie­po­ko­iła.

– Ojciec Chry­stusa zsyła potopy i roz­dziela morza – powie­dział. – A król Fran­ków, od kiedy został chrze­ści­ja­ni­nem, zaczął odno­sić zwy­cię­stwa. – Zauwa­żył, że te słowa nie prze­ko­nują synów. – To sprawka waszej matki – mruk­nął i odpra­wił ich gestem dłoni.

Tydzień póź­niej Elfgiva otrzy­mała znak.

Wybrała się na konną prze­jażdżkę z naj­młod­szym synem Wista­nem. Tak jak zawsze poje­chała w górę rzeki ku małej wyspie leżą­cej obok brodu. Lubiła to miej­sce. Nie­wielka rzym­ska willa na daw­nej wyspie dru­ida znik­nęła pod grubą war­stwą roślin­no­ści, pozo­stała jedy­nie wąska dróżka pro­wa­dząca do brodu. Rosły tu gęste krzaki jeżyn, dla­tego Sasi uży­wali nazwy Thor­ney, Cier­ni­sta Wyspa. Elfgivę przy­cią­gał tutaj duch smutku i melan­cho­lii.

Dzień był pogodny, po błę­kit­nym nie­bie sunęły białe obłoki, rzu­ca­jąc na rzekę ruchome cie­nie. Wiał chłodny wiatr, więc Elfgiva otu­liła się grubą opoń­czą z brą­zo­wej wełny. Na unie­sio­nej lewej dłoni miała skó­rzaną ręka­wicę. Sie­dział na niej zakap­tu­rzony ptak z zakrzy­wio­nymi szpo­nami i ostrym dzio­bem.

Jak wiele kobiet z wyso­kich anglo­sa­skich rodów lubiła polo­wa­nia z soko­łami. A na Cier­ni­stej Wyspie łowy zawsze były udane. Chęt­nie zabie­rała ze sobą Wistana. Miał dopiero szes­na­ście lat i ze wszyst­kich synów to on był naj­bar­dziej do niej podobny. Gdy starsi bra­cia wyru­szali na polo­wa­nia, dołą­czał do nich z ochotą, ale lubił też wędro­wać samot­nie i rzeź­bić w drew­nie. Elfgi­vie wyda­wało się, że Wistan kocha ją naj­bar­dziej ze wszyst­kich synów. Zauwa­żyła też, że sprawa nowej reli­gii głę­boko go nie­po­ko­iła, pod­czas gdy starsi pro­te­sto­wali jedy­nie z prze­kory. Posta­no­wiła go prze­ko­nać.

– Wista­nie, musisz być posłuszny ojcu. To twój obo­wią­zek.

– Posłu­cham go, jeśli ty też tak zro­bisz – odparł.

Pokrę­ciła głową.

– To zupeł­nie co innego. Jestem star­sza.

– A więc chcesz mu się sprze­ci­wić? – zapy­tał.

Nie docze­kał się odpo­wie­dzi.

Znaj­do­wali się już na wyspie. Elfgiva zdjęła soko­łowi kap­tur. Nie­sa­mo­wite piękno zło­ci­stych ślepi ptaka zaparło jej dech. Sokół natych­miast roz­ło­żył skrzy­dła i z nie­wia­ry­godną lek­ko­ścią wzbił się w górę. Patrzyła za nim z zazdro­ścią.

Wzno­sił się coraz wyżej, wolny jak nad­rzeczny wicher. Szy­bo­wał po nie­bie, pod­trzy­my­wany wia­trem niczym mor­ski żagiel. Nagle zanur­ko­wał i bez­gło­śnie spadł na swoją ofiarę.

Elfgiva patrzyła, jak sokół chwyta ptaka. Na widok nie­szczę­śnika trze­po­czą­cego bez­sil­nie skrzy­dłami, przy­trzy­my­wa­nego przez mocne szpony, ogar­nął ją smu­tek i nawie­dziło złe prze­czu­cie. Oto jak okrutne jest życie, jak kru­che. W nagłym prze­bły­sku cał­ko­wi­tej jasno­ści zro­zu­miała wszystko.

Uno­szący się w powie­trzu sokół był wolny. Tak jak Cer­dic. Była pewna, że przy­ję­cie nowej wiary jest dla niego jedy­nie wymówką, żeby się od niej odwró­cić, ale nawet jeśli się myliła, nie miało to zna­cze­nia. Coś w nim umarło. Odda­lił się od niej i poczuł smak wol­no­ści, a to wystar­czyło, żeby do głosu doszła natura, bez­li­to­sna i bez­względna. Nawet jeśli teraz ule­gnę, myślała, za rok czy dwa znaj­dzie inny pre­tekst. Albo zatrzyma mnie, ale weź­mie sobie też młod­sze żony. Nic mnie nie ura­tuje, tak jak tego ptaka w szpo­nach sokoła. Nie dla­tego, że Cer­dic jest okrutny, ale dla­tego że tak jak sokół ule­gnie natu­rze.

Tak chciało _wyrd_. Mówiła jej to cała pra­dawna pogań­ska mądrość nor­dyc­kich bogów.

Co ma w takim razie zro­bić? Nie ule­gać. Jeśli Cer­dic oddali ją za docho­wa­nie wier­no­ści daw­nym bogom, to ona przy­naj­mniej ocali god­ność. Patrząc na zla­tu­ją­cego sokoła, wydała z sie­bie bez­gło­śny, sły­szany od stu­leci krzyk zamęż­nych kobiet: Możesz mi ode­brać miłość, ale god­no­ści mi nie odbie­rzesz.

W dro­dze powrot­nej do domu jesz­cze raz napo­mniała Wistana:

– Bez względu na to, co się sta­nie, przy­rzek­nij, że będziesz posłuszny ojcu.

Wię­cej nie chciała już nic powie­dzieć.

Offa nie­usta­jąco snuł plany ucieczki, ale napo­tkał nie­spo­dzie­waną prze­szkodę w oso­bie wła­snej żony.

Dzie­sią­tego dnia po jego przy­by­ciu do Lun­den­wic Wistan i jeden z jego braci wyru­szyli łodzią do odda­lo­nego o kilka kilo­me­trów gospo­dar­stwa, skąd mieli ode­brać zapasy. Offa popły­nął razem z nimi. Za zakrę­tem rzeki, na któ­rym znaj­do­wał się bród, po obu stro­nach cią­gnęły się mokra­dła usiane małymi wysep­kami.

– Na prawo masz Kre­dową Wyspę – poka­zy­wał Wistan. W języku anglo­sa­skim na okre­śle­nie malut­kiej wyspy uży­wano słowa _eye_, oko. A nazwa „Chelch eye”, kre­dowa wyspa, brzmiała jak „Chel­sea”.

– Naprze­ciwko jest wyspa Badrica. – „Badric eye” Wistan wyma­wiał jak „Bat­ter­sea”.

Nad oboma pod­mo­kłymi brze­gami Tamizy było dużo takich oczek oraz jesz­cze mniej­szych wyse­pek zwa­nych _eyot_.

Poja­wiały się też liczne osady – poje­dyn­cze gospo­dar­stwa i całe wio­ski. One także nosiły cha­rak­te­ry­styczne saskie nazwy. Te, które odno­siły się do wio­ski, miały koń­cówkę -_ham._ Nazwy mniej­szych domostw koń­czyły się na -_ton_, a nazwy rzecz­nych przy­stani na -_hythe._ Gdy minęli Kre­dową Wyspę, Wistan wska­zał na pół­nocny brzeg, gdzie nad drze­wami uno­sił się dym.

– To jest wio­ska Fulla, Ful­la­ham – wyja­śnił. – A tam – wska­zał wznie­sie­nie leżące jakieś trzy kilo­me­try na pół­noc – jest osada Ken­singa, Ken­sing­ton.

Pły­nęli w górę rzeki, a Offa patrzył z zachwy­tem na żyzne zie­mie pokryte bujną roślin­no­ścią. Za pod­mo­kłą niziną ście­liły się łąki, pastwi­ska, a jesz­cze dalej łagodne stoki wznie­sień.

– Czy te zie­mie cią­gną się daleko? – spy­tał Wistana.

– O, tak – brzmiała odpo­wiedź. – Pew­nie aż do samych źró­deł rzeki.

Dla­tego po powro­cie Offa oświad­czył Ricoli:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: