Londyn - ebook
Londyn - ebook
Po Paryżu i Nowym Jorku, Edward Rutherfurd przedstawia nam fascynujące losy Londynu.
Z rozmachem opisuje ponad dwa tysiące lat historii tego miasta. Dzięki barwnym bohaterom, których pasjonujące losy misternie splatają się z historią miasta, ukazana zostaje cała bogata przeszłość Londynu. W miarę rozwoju metropolii jesteśmy świadkami powstawania amfiteatru w Londynie, budynku Tower of London, Teatru Szekspirowskiego czy modnej dzielnicy West End.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-170-2 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Londyn_ jest powieścią. Wszystkie opisywane tu rodziny, od Ducketów po Pennych, oraz ich udział w wydarzeniach historycznych są wytworami wyobraźni autora.
Starałem się osadzić losy moich bohaterów wśród historycznych postaci i wydarzeń, które miały albo mogły mieć miejsce. Bo na przykład nigdy nie dowiemy się, w którym miejscu Juliusz Cezar przekroczył Tamizę. Według mojej wiedzy stało się to prawdopodobnie w okolicach dzisiejszego Westminsteru. Znamy polityczne okoliczności, które doprowadziły do zbudowania katedry Świętego Pawła przez biskupa Melita w 604 roku, a ja pozwoliłem sobie umiejscowić to wydarzenie w ówczesnym saskim Lundewic. Wymyśliłem też okręg wyborczy St Pancras, w którym dużo później, w roku 1830, moi bohaterowie rywalizowali w wyborach.
Jednak od czasów normandzkiego podboju zachowało się tyle informacji dotyczących nie tylko historii samego Londynu, ale też losów niezliczonych pojedynczych ludzi, że żaden pisarz nie mógłby narzekać na brak materiałów. Wystarczyło jedynie w kilku miejscach dokonać niewielkich korekt pozwalających na prowadzenie wartkiej narracji.
Najważniejsze londyńskie budowle i kościoły zachowały swoje dawne nazwy do dziś. Wiele ulic nazywa się wciąż tak samo od czasów saskich. Gdy dochodziło do zmian, to albo umieszczałem stosowne wyjaśnienie w tekście, albo – by nie wprowadzać niepotrzebnego zamieszania – używałem nazw, którymi posługujemy się współcześnie.
Dla potrzeb powieści wymyśliłem położenie kilku miejsc. Siedziba Cerdica znalazła się tam, gdzie dziś stoi hotel Savoy; dom przy szyldzie z bykiem, niedaleko kościoła St Mary-le-Bow, mógłby stać tam, gdzie znajduje się Williamson’s Tavern; kościół Świętego Wawrzyńca Silversleevesa nieopodal Watling Street mógłby być jednym z wielu kościołów w tej okolicy, które spłonęły w Wielkim Pożarze; zamtuz Pod Psią Głową mógłby być jednym z dwudziestu domów publicznych działających przy Bankside.
Dogget i Ducket to dość powszechne nazwiska, często występujące w Londynie. Noszące je postaci historyczne – a zwłaszcza słynny Dogget, który ustanowił wyścig wioślarski na Tamizie Dogget’s Coat and Badge Race – pojawiają się czasem na kartach książki i bez trudu można je odróżnić od postaci fikcyjnych. Pochodzenie nazwisk fikcyjnych rodów oraz ich dziedziczne znaki szczególne zostały wymyślone dla potrzeb tej książki.
Bull jest częstym angielskim nazwiskiem. Carpenter to typowe nazwisko wywodzące się od fachu – podobnie jak Baker, Painter, Tailor i dziesiątki innych¹. Czytelnicy _Sarum_ łatwo zauważą, że pojawiający się w tamtej powieści Masonowie są krewnymi Carpenterów. Innym częstym nazwiskiem jest Fleming – zapewne wskazuje ono na flamandzkie pochodzenie jego właścicieli. Meredith to nazwisko walijskie, a Penny zapewne hugenockie. Nieco rzadsze Barnikel, które też pojawia się na kartach _Sarum_, wywodzi się od wikingów i bardzo pięknej legendy. Wykorzystał je Dickens (Barnacle), ale raczej w niekorzystnym kontekście. Mam nadzieję, że choć trochę oddałem mu sprawiedliwość.
Natomiast nazwisko Silversleeves i jego długonosi właściciele zostali wymyśleni przeze mnie. W średniowieczu istniało znacznie więcej takich pięknych, opisowych nazwisk, które niestety zanikły. Silversleeves miało być powrotem do tej dawnej tradycji.
Każdy autor piszący o Londynie staje wobec problemu, jakim jest bogactwo materiałów. Każdy londyńczyk ma w mieście swój ulubiony zakątek. I często aż kusi, żeby zagłębić się w jakieś fascynujące historyczne zaułki. Niemal każda londyńska parafia mogłaby dostarczyć wystarczających informacji do napisania książki takiej jak ta. Ale ponieważ _Londyn_ opowiada także – do pewnego stopnia – o historii Anglii, pozwoliłem sobie niektóre miejsca pominąć. Mam jedynie nadzieję, że mój wybór nie rozczaruje tych, którzy znają i kochają to wspaniałe miasto.KRZYŻ
_Rok 604_
Kobieta patrzyła na morze. Jej długie włosy opadały luźno na myśliwską suknię trzepoczącą na wietrze. Jasne, jesienne słońce wciąż znajdowało się po wschodniej stronie nieba.
Ostatnie chwile jej wolności. Trzy dni spędziła w tych dzikich ostępach, które były jej schronieniem, ale teraz musiała wracać. I podjąć ostateczną decyzję. Jakiej odpowiedzi udzieli mężowi?
Był _haligmonath_ – święty miesiąc, jak w krajach pogańskiej północy nazywano wrzesień.
Powyżej ujścia Tamizy linia brzegowa tworzyła ogromny, wygięty ku wschodowi łuk, który wdzierał się na ponad sto kilometrów w chłodne wody Morza Północnego. Kobieta widziała przed sobą bezkres szarych fal. Za nią aż po horyzont rozpościerały się płaskie moczary i wrzosowiska, lasy i łąki. Po prawej stronie bezludne plaże ciągnęły się na południe i osiemdziesiąt kilometrów dalej zaokrąglały się w szeroką gardziel uchodzącej do morza rzeki.
Kobieta nazywała się Elfgiva, co w języku anglosaskim znaczyło „dar wróżek”. Bogato haftowana szata świadczyła o szlachetnym urodzeniu. W wieku trzydziestu siedmiu lat dochowała się już czterech dorosłych synów. Miała jasną cerę, ładne rysy i błękitne oczy. W złotych włosach pojawiły się już siwe pasma, ale nadal była piękną kobietą. Mogłabym urodzić jeszcze jedno dziecko, pomyślała. Może nawet córkę, której zawsze pragnęła. Ale co jej po córce, skoro stanęła przed strasznym wyborem?
Dwaj słudzy czekający przy koniach nie widzieli udręki malującej się na jej twarzy, ale domyślali się, co czuje. I żałowali jej. Cała wioska wiedziała, że po dwudziestu pięciu latach szczęśliwego małżeństwa pan i pani nagle się poróżnili.
– Ona jest dzielna – szepnął jeden stajenny. – Ale czy da sobie radę?
– Nie sprzeciwi się panu – odparł drugi. – Pan zawsze stawia na swoim.
– To prawda. Ale jest dumna – stwierdził pierwszy z podziwem.
Wśród Anglosasów kobiecie niełatwo było zachować dumę.
W ciągu ostatnich dwóch stuleci na wyspie zwanej Brytanią zaszły głębokie zmiany. Po pierwsze, gdy cesarstwo rzymskie ostatecznie upadło, Brytania przestała być jego prowincją. Po drugie, jak całe dawne cesarstwo, została najechana.
Barbarzyńskie plemiona zawsze atakowały granice Rzymu, jednak potężne państwo albo skutecznie odpierało najazdy, albo wchłaniało wrogów, czyniąc z nich najemników i osiedleńców. Jednak od 260 roku, kiedy rozrastające się cesarstwo podzieliło się na regiony, napływu nikt nie był w stanie już kontrolować. A około 400 roku rozpoczęła się wielka wędrówka ludów – liczne plemiona wschodniej Europy wędrowały na zachód, uciekając przed strasznymi Hunami z Azji. Proces przebiegał stopniowo. Jednak powoli Goci, Lombardowie, Burgundowie, Frankowie, Sasi, Bawarowie, Słowianie i inni osiedlali się na obrzeżach ziemi innych narodów, ustanawiali swoje plemienne terytoria, naruszając stary porządek i cywilizację Europy.
Tuż po roku 400 przyciśnięty do muru cesarz rzymski wycofał z Brytanii wszystkie garnizony, wysyłając miejscowym władzom suchą wiadomość: „Brońcie się sami”.
Początkowo wyspiarze dawali sobie radę. Skutecznie bronili się w obwarowanych portach i miastach przed atakami germańskich piratów. Po kilkudziesięciu latach brali nawet do służby germańskich najemników. Gdy jednak handel z kontynentem zaczął podupadać, sprawy przybrały gorszy obrót. Coraz liczniejsi miejscowi przywódcy i watażkowie rywalizowali ze sobą. A germańscy najemnicy słali do swoich ziomków za morzem wiadomości, że wyspa jest słaba i podzielona.
Germanie wywodzili się z plemion zamieszkujących nadmorskie rejony dzisiejszych Niemiec i Danii. Byli to głównie Anglowie, Sasi oraz spokrewnieni z nimi Jutowie. Większość miała jasne włosy i niebieskie oczy.
Napływali ciągłym strumieniem, opanowując Anglię ze wschodu na zachód. Czasem napotykali silny opór. Około roku 500 pewien wódz o rzymsko-brytyjskich korzeniach zmobilizował przeciwko nim południowo-wschodnią część kraju, a jego postać, odkryta przez kronikarzy dużo później, dała początek legendzie o królu Arturze.
Jednak mimo tych mężnych prób ocalenia dawnego świata wystarczyło sto pięćdziesiąt lat, by nowi przybysze stali się panami wyspy. Nie udało im się jedynie skolonizować leżących na zachodnich rubieżach Walii ani Szkocji. Powoli zanikały dawne łacińskie i celtyckie nazwy miast i rzek. Powstało kilka znaczących królestw. Anglowie władali na północy Nortumbrią i Mercją; Sasi mieli na zachodzie Wessex, w centrum Sussex, a na południu Kent. Ogromny nizinny obszar powyżej ujścia Tamizy podzielony został na dwie części: północną, zwaną Anglią Wschodnią, zajęli Anglowie, w południowej powstało saskie królestwo Essex.
Elfgiva wracała do męża z Anglii Wschodniej.
To był kraj jej dzieciństwa. Co roku odwiedzała grób ojca. Tym razem miała nadzieję, że wyprawa da jej siłę. I tak się stało. Jakże się czuła szczęśliwa, wędrując po nadmorskich plażach i równinach poprzecinanych jedynie liniami niskich piaszczystych wydm schodzących nad samą wodę. Kochała słony wiatr od morza, ostry i orzeźwiający. Mówiono, że ten wiatr zapewnia mieszkańcom Anglii Wschodniej długowieczność.
Kawałek drogi w głąb lądu leżało cmentarzysko – skupisko kurhanów wysokich na może metr, rozrzuconych pomiędzy kępami janowca i drzewami nisko przykucniętymi od silnych wiatrów. Spędziła tam wiele godzin. W największym kurhanie spoczywał jej ojciec.
Jakże go kochała i podziwiała! Wyprawiał się daleko na północ i pewnego razu przywiózł sobie żonę ze Szwecji. Był tak znakomitym żeglarzem, że po śmierci pochowano go wraz z łodzią i wszystkimi insygniami. Nadal słyszała jego niski głos. Czy leżąc w grobie, wciąż marzył o wzburzonych morzach? Czy bogowie północy otaczali go opieką? Nie miała co do tego wątpliwości. Czyż nie byli jednej krwi? Czy jej lud nie nazwał dni tygodnia imionami bogów? Tuesday, czyli wtorek, wywodził się od Tiwa, boga wojny; Woden albo Wotan, jak Germanie nazywali najpotężniejszego z bogów, dał nazwę środzie – Wednesday; czwartek stał się Thursday, od Thora rzucającego gromy; a Friday, piątek, zawdzięczał swoją nazwę bogini miłości Frigg.
„Mój pradziad był najmłodszym bratem z królewskiego rodu – przypominał jej często ojciec. – Więc pochodzimy od samego Wodena”. Prawie wszystkie królewskie rody szczyciły się tymi korzeniami. I rzeczywiście czasem wydawało się, że ojciec czerpie swoje nieprzebrane siły z nieba i z morza.
Całe to dziedzictwo przekazał jej synom, gdy byli jeszcze w kołysce. Sama uczyła ich, że są dziećmi morza, wiatru i samych bogów. Co odpowiedziałby ojciec na haniebne żądanie jej męża? Stojąc przy kurhanie, wiedziała, jaką usłyszałaby odpowiedź. Dlatego właśnie ta podróż, choć dodała jej sił, nie przyniosła ukojenia.
Mężczyzna i jego młoda, ładna żona stali w kręgu, otoczeni przez mieszkańców wioski. Byli przerażeni.
Tak jak wszyscy mieli na sobie proste koszule i wysokie skórzane buty obwiązane rzemieniem. Ale dwie kobiety już ściągały buty z dziewczyny. Za chwilę zedrą z niej koszulę.
Zbrodnię popełniono poprzedniego dnia. I od razu odbył się proces. Wyrok też wykonano by natychmiast, lecz starszyzna kazała go odłożyć, bo nie mieli węża. Ale teraz gada już złapano.
Drwal ostrożnie trzymał żmiję tuż za głową. Za chwilę zbliży ją do płonących węgli drzewnych, żeby ją rozdrażnić.
Obok pary skazańców leżał worek obciążony kamieniami. Dziewczyna będzie musiała do niego wejść, gdy zedrą z niej odzienie. Ktoś wrzuci do środka żmiję, ktoś zawiąże worek sznurem. I wszyscy będą patrzeć, jak targają nim konwulsje kąsanej kobiety. A potem na znak starszyzny wrzucą worek do rzeki, żeby zatonął.
Taką właśnie karę wymierzano kobietom za czary.
Ich wina była niepodważalna. Przyłapano ich na gorącym uczynku. Nikt się za nimi nie wstawił. Mężczyzna wprawdzie zapewniał, że jego żona nie miała z tym nic wspólnego, ale kto by na to zważał? Dopuścił się zbrodni zaraz po wyjściu z chaty, a ona była wtedy w środku. W oczach wsi to czyniło ją winną.
„Na pewno kazała mu to zrobić”, mówili niektórzy. „Nie próbowała go powstrzymać”, wyrokowali inni. Wychodziło na jedno. _Doom_ – pradawne prawo Anglosasów było surowe i niezmienne.
– Do worka z nią! Do worka z nią! – wrzeszczał tłum.
Offa, młody mężczyzna, budził więcej współczucia, ale jego los i tak był przesądzony. To prawda, pokazał hart ducha. Sprawa była oczywista. Młoda żona Offy spodobała się jednemu z członków starszyzny, człowiekowi chytremu i podstępnemu. Chciał ją uwieść, a raz nawet próbował ją zgwałcić. Nie udało mu się, bo dziewczyna zaczęła krzyczeć. To wszystko. Nikomu nie stała się krzywda. Ale Offa kochał żonę i nie mógł znieść myśli, że stała się ofiarą takiej napaści. Niektórzy uważali, że postradał rozum.
Gdyby tylko pobił rywala, sprawa rozeszłaby się po kościach. Podobne spory pomiędzy zwaśnionymi stronami rozstrzygano, wyznaczając stosowne opłaty. Za obcięcie komuś palca – tyle i tyle; obcięcie ręki kosztowało więcej. Ale młodzieniec posunął się znacznie dalej. Nikt nie miał wątpliwości, że żona musiała go podjudzać. Bo poprzedniego dnia wyszedł z chaty i wbił igłę w ciało członka starszyzny. A to uznawano za czary.
Wbijanie igieł w kukły wrogów było powszechnym rytuałem magicznym. Niektórzy jednak wbijali igły wprost we wroga, a potem wznosili modły, by rana gniła i ropiała, i przyniosła śmierć. Offę oskarżono właśnie o tę potworną zbrodnię. Należał do wiejskiej biedoty, więc na uniknięcie kary nie miał szans.
Był niecierpliwym dwudziestoletnim młodzieńcem, szczupłym i umięśnionym, ale niższym niż większość krzepkich saskich wieśniaków. Tak jak oni miał niebieskie oczy, lecz odróżniał się od nich ciemnymi włosami. Wrodzona lotność myśli i popędliwość świadczyły, że w jego żyłach płynie celtycka krew. Miał dwa znaki szczególne: pasmo białych włosów nad czołem i dziwną błonę pomiędzy palcami obu dłoni. Na imię dano mu Offa, ale w wiosce wołano na niego Kaczor.
Minęło półtora wieku od czasów, gdy jego przodkowie, drobni kupcy, opuścili dawne rzymskie miasto Londinium. Po wycofaniu się rzymskich legionów służyli w straży miejskiej i bezsilnie patrzyli na upadek metropolii. A w 457 roku byli świadkami przybycia tysięcy uciekinierów z Kentu, szukających schronienia przed wielkimi siłami saskich rabusiów. Obroniły ich wtedy potężne mury wzmocnione dodatkowymi bastionami i solidny mur wzniesiony na nabrzeżu, ale były to ostatnie dni chwały miasta, początek końca, który rychło nastąpił. Sascy rolnicy zajmowali ziemię, miasta ich nie interesowały. Stara metropolia pustoszała i podupadała coraz bardziej. W miarę upływu lat rodzina Offy ubożała coraz bardziej, aż w końcu któreś pokolenie wyniosło się z Londinium. Dziadek Offy zarabiał na życie jako smolarz w lasach Essexu, a ojciec, człowiek wesoły i skory do śpiewu, został zaadoptowany przez saską wioskę. Pozwolono mu nawet ożenić się z miejscową kobietą. W ten sposób wieśniacy stali się rodziną Offy – innej nie miał.
Nie była to nawet wieś, raczej niewielka osada na polanie położonej nad jednym z licznych strumieni płynących kręto przez lasy i moczary ku Tamizie. Stało tu kilka krytych strzechą chat i długa drewniana stodoła. Były też dwa poletka – jedno czekało na żniwa, drugie leżało odłogiem – oraz łąka i pastwisko, na którym skubały trawę cztery krowy i koń z długą sierścią. Na brzegu czekała pomalowana na czarno łódka. Wokół rosły dęby, jesiony i brzozy. Świnie ryły miękkie leśne podłoże, szukając orzechów i żołędzi.
Półtora kilometra dalej biegła kiedyś droga łącząca Londinium ze wschodnim wybrzeżem, ale już dawno zarosła. Wioska nie była jednak całkowicie odcięta od świata, bo krętym leśnym traktem przybywali tu czasem wędrowcy, a przez strumień przerzucono drewniany mostek.
Offa należał do najbiedniejszych mieszkańców osady. W przeciwieństwie do większości chłopów nie miał nawet całego pola pod uprawę, czyli działki, którą mogła zaorać para wołów.
„Mam zaledwie jedną czwartą”, uprzedził swoją ukochaną, gdy jeszcze chodził do niej w zaloty. Żeby utrzymać się przy życiu, pracował dla innych. Lecz był wolnym człowiekiem. Chłopem w saskiej wiosce. Ale teraz, gdy tylko utopią jego żonę, spotka go straszna kara, gorsza niż śmierć.
„Niech idzie tam, gdzie wilki”, ogłosił naczelnik wioski. I żyje tak jak one – samotny i opuszczony. Wyrzutek. Taką właśnie straszliwą karę wymierzano wolnym ludziom. Wyrzutek nie miał żadnych praw. Każdy mógł go zabić. Nikt by go nie przyjął pod swój dach. Nikogo nie obchodził jego los. Tak mówiło _doom_, anglosaskie prawo.
Ricola, jego żona, była już naga. Spojrzała na niego. Jej zazwyczaj pogodna, okrągła twarz była bardzo blada. Wiedział, że go kocha, ale w jej spojrzeniu wyczytał co innego: To przez ciebie. Ja umrę, a ty nie.
Mężczyźni patrzyli na nią pożądliwie – i nic dziwnego. Miała młode ponętne ciało. Różowa skóra, resztki dziecięcej pulchności, miękkie, młode piersi. Dwóch mężczyzn trzymało otwarty worek. Saska sprawiedliwość była surowa.
– Wodenie, ocal nas – szepnął Offa, rozglądając się wokół z rozpaczą.
Przecież to niemożliwe, żeby ich życie w ten sposób dobiegło końca.
Elfgiva i jej ludzie jechali powoli. Mieli przed sobą zaledwie jeden dzień drogi, a ona wciąż nie podjęła decyzji. I nie chodziło tylko o wyparcie się wiary, tak drogiej jej sercu. Miała szczególny dar przewidywania, a złe przeczucia nawiedzały ją coraz częściej. Co to może znaczyć? Czyżby bogowie chcieli jej coś powiedzieć?
Niebo pokrywały posępne chmury. Zasłaniały słońce. Wędrowcy znajdowali się na dzikim pustkowiu – niskie drzewa, wypalona trawa, brunatne paprocie. Elfgiva zamyśliła się głęboko. Przypomniały jej się słowa ojca sprzed wielu lat: „Kiedy żeglarz wyrusza w morze, przygotowuje statek, wyznacza kurs i stawia żagiel. Nic więcej nie może zrobić. Nie wie, jakie sztormy napotka, jakie ziemie odkryje, nie wie nawet, czy wróci do domu. To jest właśnie przeznaczenie i musisz je przyjąć. Przed przeznaczeniem nie da się uciec”.
_Wyrd_ – takim słowem Anglosasi nazywali przeznaczenie. _Wyrd_ było niewidoczne, ale wszyscy mu podlegali. Nawet bogowie. Oni byli aktorami, a _wyrd_ opowieścią. _Wyrd_ kryło się ponad niebem i ponad górami, nad którymi przetaczało się echo gromu Thora. Nie było ani złe, ani dobre, było niepoznawalne. Wyłaniało się zewsząd – z ziemi, z rozkołysanego morza, z szarej otchłani nieba. Wszyscy Anglowie, Sasi i Normanowie wiedzieli, czym jest _wyrd_ – decydowało o życiu i śmierci, nadawało ich pieśniom i poezji fatalistyczny ton.
O wszystkim przesądzi los.
– Postanowię, co mu odpowiedzieć, gdy się spotkamy – mruknęła Elfgiva. A w nocy pomodli się do Wodena i Frigg.
Dojechali do strumienia. Nurt był w tym miejscu głęboki. Gdyby chcieli przeprawić się na drugi brzeg, przemokłaby do suchej nitki. Elfgiva zaczęła szukać płytszego brodu. Nagle zauważyła mały mostek i dziwną grupę ludzi. Zmusiła konia do galopu.
Offa patrzył ze zdziwieniem na piękną kobietę – chyba bogowie przywiedli ją na to odludzie. Dosiadała wspaniałego rumaka.
– Co ona zrobiła? – Kobieta przyglądała się nagiej dziewczynie z ciekawością.
Naczelnik wioski wyjaśnił jej to w kilku słowach. Elfgiva obrzuciła wzrokiem gromadę ludzi. Zadrżała na widok żmii i worka. Ponownie przyjrzała się z uwagą młodej parze. Trafiła do tej ukrytej w lasach wioski przypadkiem. Dlaczego przeznaczenie przywiodło ją tu właśnie w tej chwili? Może po to, by ocaliła czyjeś życie. Wobec strasznego losu czekającego skazańców jej własne problemy jakby przybladły. Poczuła nawet coś w rodzaju zazdrości. Oni byli młodzi. A ten mężczyzna zapewne kocha swoją żonę do szaleństwa.
– Ile za nich chcecie?
– Słucham?
– Kupuję ich. Będą moimi niewolnikami.
Naczelnik wioski zawahał się. Prawo dopuszczało niewolę jako karę za niektóre przestępstwa. Nie był jednak pewien, czy w tym przypadku można zastosować tę zasadę.
Elfgiva wyjęła monetę z sakiewki wiszącej u pasa. Sasi nie bili własnych monet, posługiwali się walutą przywożoną przez zamorskich kupców. Moneta była ze złota. Wieśniacy patrzyli na nią pożądliwie. Wielu nigdy dotąd nie widziało złotej monety, ale naczelnik i kilku innych mężczyzn zdawali sobie sprawę z jej wartości.
– Chcecie ich oboje, pani? – spytał naczelnik. Wolałby, żeby naga dziewczyna skończyła w worku ze żmiją.
– Oboje.
Od razu się zorientował, czego pragnie wieś. Dał znak kobietom. Puściły dziewczynę, a ona ubrała się pospiesznie.
– Obciąć im włosy – rozkazała Elfgiva jednemu ze służących. W taki sposób naznaczała swoich niewolników. Offa i jego żona byli tak przerażeni, że poddali się potulnie temu zabiegowi. Elfgiva wręczyła naczelnikowi monetę.
– Teraz jesteście moją własnością – zwróciła się do młodych. – Macie iść za mną.
Przeprawili się mostkiem na drugą stronę strumienia.
Przez jakiś czas posuwali się w milczeniu. Offa zauważył, że kierują się na zachód.
– Dokąd zdążamy, pani? – spytał w końcu.
Elfgiva odwróciła głowę.
– Daleko. Do małej osady handlowej, o której pewnie nawet nie słyszeliście. – Uśmiechnęła się. – Nazywa się Lundenwic.
Bez względu na to, co ostatecznie miało zgotować jej przeznaczenie, los Elfgivy leżał w dłoniach potężnego człowieka, który podążał teraz równoległym szlakiem biegnącym trzydzieści kilometrów na południe.
„Elfgivie nie brak odwagi, ale z Cerdikiem nikt nie wygra”, mawiali zgodnie ci, którzy znali jej męża. To, co wydarzyło się poprzedniego dnia, i to, co Cerdic zaplanował nazajutrz, rozwiewało wszelkie wątpliwości: „Elfgiva nie ma szans”.
Cerdic jechał jednostajnym tempem. Wprawdzie od żony dzieliło go teraz trzydzieści kilometrów w linii prostej, ale równie dobrze mógłby być na drugim końcu świata. Znajdował się bowiem po przeciwnej stronie ujścia Tamizy, wśród wielkich kredowych wzgórz Kentu.
Kontrast pomiędzy dwoma brzegami wielkiej rzeki był ogromny. W Anglii Wschodniej teren był płaski i nizinny, natomiast Kent przecinały biegnące ku wschodowi łańcuchy wzgórz, które na końcu swojej wędrówki opadały w morze stromymi klifami. Pomiędzy pasmami wzgórz leżały szerokie doliny, wschodnią część półwyspu pokrywały rozległe, pofałdowane łąki, a zachodnią gęste lasy, pola i sady.
Elfgiva pochodziła z dzikiego, nieokiełznanego wybrzeża. Cerdic z uporządkowanego Kentu.
Jego rodzina przybyła do zachodniej części Kentu w czasach, gdy Sasi i Jutowie zakładali tu swoje pierwsze osiedla. Do dziś te włości były ich gniazdem rodowym, jednak Cerdic, gdy był jeszcze młody, zbudował nową siedzibę w osadzie Lundenwic nad Tamizą. Kupował dostarczane przez kupców towary, wysyłał je dalej, wyprawiał się z parą jucznych koni do najdalszych zakątków wyspy. Handel zapewnił mu bogactwo.
Cerdic był typowym Sasem – potężnym, szorstkim w obejściu mężczyzną o jasnych włosach i niebieskich oczach. Miał bujną brodę, ale włosy na głowie zaczynały mu już rzednąć. Gdy wpadał w złość – a miał krewki temperament – czerwieniał na twarzy, jakby za chwilę miała go dopaść apopleksja. Jednocześnie szeroka germańska twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi świadczyła o jego wyrachowaniu i bezwzględnej sile. „Jest silny jak byk i twardy jak dąb”, mawiali jego ludzie. Powszechnie uważano też, że podobnie jak jego ojciec dożyje późnego wieku: „Ta rodzina jest za przebiegła, żeby pospiesznie odchodzić z tego świata”.
Cerdica wyróżniały dwie cechy. Pierwszą było to, że nigdy nie łamał danego słowa. W handlu stanowiło to wielką zaletę. Drugi rys charakteru wywoływał czasem u jego przyjaciół podszytą drwiną wesołość, ale najczęściej budził podziw, a nawet lęk.
Według Cerdica na każdą kwestię można było spojrzeć tylko z dwóch stron. Każda decyzja – bez względu na to, czy dotyczyła działania, oceny drugiego człowieka czy przesądzania o czyjejś winie lub niewinności – była albo dobra, albo zła. A gdy Cerdic podjął decyzję, jego inteligentny umysł zatrzaskiwał się jak żelazna pułapka. „W jego oczach świat jest czarno-biały. Żadnych odcieni szarości”, mawiali jego towarzysze.
To nie wróżyło dobrze jego żonie. Cerdic wracał właśnie z Canterbury, z dworu swojego pana króla Etelberta⁵.
A król Etelbert był chrześcijaninem.
Gdy przodek Offy Juliusz fałszował w Londinium monety, chrześcijaństwo było wciąż stosunkowo niewielką sektą, niekiedy prześladowaną. Jednak w następnym stuleciu, po nawróceniu się cesarza Konstantyna, stało się religią państwową, której stolicą mianowano Rzym. W Brytanii i innych prowincjach budowano kościoły, zazwyczaj w miejscach starych świątyń pogańskich. Brytyjski Kościół nabrał znaczenia. Jeszcze kilkadziesiąt lat po wycofaniu się Rzymian brytyjscy biskupi jeździli do dalekich krajów na synody. „Ale to my płaciliśmy za ich podróż, bo byli bardzo biedni”, przypominali biskupi w Italii.
Jednak przybyli później Anglosasi byli zatwardziałymi poganami. Chrześcijanie stawiali im opór, lecz odcięci od głównego centrum religijnego, utracili wpływy. Na ponad sto lat.
Nie wszystko jednak zostało stracone. W Brytanii pojawili się misjonarze. Z Irlandii nawróconej nieco wcześniej przez świętego Patryka przybywali celtyccy mnisi – ludzie silnej wiary, przywiązani do celtyckiej sztuki. Na północy wyspy, niedaleko granicy ze Szkotami, wznoszono klasztory. Ale prawie cała Anglia nadal pozostawała we władaniu nordyckich bogów. Lecz teraz to miało się zmienić.
Bo oto w roku 597 papież powierzył mnichowi Augustynowi misję nawrócenia Anglosasów na prawdziwą wiarę. Augustyn przybył wprost do Canterbury na południowo-wschodnim skrawku Kentu.
Canterbury miało dogodne położenie. Usadowione na niewielkim wzgórzu na krańcu półwyspu jeszcze za czasów Rzymian stało się ważnym ośrodkiem mającym połączenie z najważniejszymi portami Kentu, takimi jak Dover, które od kontynentu europejskiego dzieliło zaledwie trzydzieści kilometrów. Dla wędrowców przybywających z Europy Canterbury było pierwszym znacznym miastem. Ale ważniejsze od geografii wydawało się to, że król Etelbert ożenił się z frankońską księżniczką, której naród już wcześniej przyjął chrześcijaństwo. I to właśnie osoba królowej sprawiła, że Kościół skierował swoją uwagę na Canterbury. W owych czasach obowiązywała prosta zasada: „Wystarczy nawrócić króla, reszta poddanych pójdzie za nim”.
„A tobie, mój drogi Cerdicu, ufam bezgranicznie”. Zaledwie wczoraj siwobrody król Etelbert położył mu dłoń na ramieniu. Królowa Berta uśmiechała się z aprobatą. To prawda, mogli mu ufać. W końcu jego przodkowie byli lojalnymi towarzyszami pierwszych królów Kentu. A król Etelbert ofiarował jego ojcu pierścień – najbardziej wymowny symbol więzi pana z poddanym. „Zawsze jesteś mile widziany na naszym dworze”, zapewniła królowa.
Wedle miary starożytnego świata siedziba królów Kentu była mała i wręcz prostacka. Tam, gdzie kiedyś stało rzymskie forum, świątynia, łaźnie i inne kamienne budowle, znajdowało się ogrodzone palisadą obejście z długim, podobnym do stodoły domem z bali krytym wysoką strzechą. Tak wyglądał dwór króla Etelberta. W niewielkiej odległości widać było inne skromne obejście, tam jednak stała na środku budowla bardziej godna uwagi. Wprawdzie mniejsza niż królewski dwór i też podobna do stodoły, ale wzniesiona z kamienia.
Katedrę w Canterbury zbudował mnich Augustyn. W owym czasie był to chyba jedyny kamienny budynek w całej Anglii. Można było go uznać za prymitywny, ale jego powstanie stanowiło punkt zwrotny w historii wyspy.
– Mając taką placówkę w Canterbury – powiedziała królowa żarliwie – możemy rozpocząć dzieło apostolskie.
Cerdic zobaczył wtedy, jak ambitny jest to plan. Misjonarze mieli wyruszyć na północ wzdłuż wschodniego wybrzeża. Ale najpierw należało umocnić pozycje po obu stronach ujścia Tamizy, co oznaczało, że po władcy Kentu wiarę chrześcijańską ma przyjąć król Essexu.
– To mój bratanek – tłumaczył Etelbert. – Chętnie się nawróci przez szacunek dla mojej osoby. Ale – król skrzywił się lekko – niektórzy jego poddani mogą stawiać opór. – Spojrzał uważnie na Cerdica. – Jesteś lojalnym poddanym Kentu. I prowadzisz handel na północnym wybrzeżu, w Lundenwic, czyli na terytorium mojego bratanka. Chcę, żebyś okazał misjonarzom wszelką pomoc.
Cerdic skinął głową.
– Tak jest.
– Pojawi się tam biskup i zbuduje nową katedrę – dorzuciła królowa Berta z zapałem. – Powiemy mu, że może na ciebie liczyć.
Cerdic się ukłonił. Przypomniał sobie jednak, że król Essexu ma kilka siedzib. Zapytał więc:
– A gdzie ten biskup zamierza zbudować swoją świątynię?
Król się roześmiał.
– Mój drogi przyjacielu, widzę, że nie zrozumiałeś. – Pomimo uśmiechu miał poważny wzrok. – Katedra powstanie w Lundenwic.
Wczesnym wieczorem Cerdic dotarł do celu, który wyznaczył sobie na ten dzień. Po wyruszeniu z Canterbury jechał dawnym rzymskim traktem – dziś zarośniętym krzakami i trawą – prowadzącym do ujścia rzeki Medway. Leżała tu skromna saska osada Rochester. Jednak zamiast podążać traktem dalej, w kierunku dawnego Londinium, Cerdic skierował się w głąb lądu. Pokonał strome pasmo wzgórz przecinające północny Kent, aż w końcu dotarł na wyżynę na południu. Uśmiechnął się. Był u siebie.
Okoliczne ziemie od stu lat należały do rodziny Cerdica. Tuż poniżej szczytów leżała wioska, nieco dalej stał kryty strzechą dwór, a za nim dziedziniec otoczony zabudowaniami gospodarskimi. Stamtąd teren obniżał się i długim, zalesionym stokiem schodził na dno doliny. Miejsce to nosiło nazwę Bocton.
W skład rozległych włości wchodziły pola, jabłoniowe sady i dąbrowy. Był tu kamieniołom, w którym Rzymianie wydobywali kiedyś twardy wapień.
Gdy Cerdic stawał w tym miejscu, na jego twarzy pojawiał się łagodny uśmiech szczęścia. Powodem był niewiarygodnie piękny krajobraz. Patrząc na południe, widać było dużą zalesioną dolinę, szeroką na trzydzieści kilometrów, zwaną Weald. Tym widokiem, najpiękniejszym w całej południowej Anglii, mogło się cieszyć kilka innych posiadłości położonych na paśmie wzgórz. Mówiąc „Jestem u siebie”, Cerdic miał na myśli nie tylko dom, ale przede wszystkim wspaniałą panoramę.
Ale dziś nie przybył tu po to, żeby podziwiać widoki. Nazajutrz zamierzał złożyć wizytę w innej posiadłości. Celu nie wyjawił jednak nikomu.
Offa i Ricola zaskakująco szybko doszli do siebie po strasznych przeżyciach. Pogodzili się z losem i jeszcze przed przybyciem do nowego domu odzyskali dobry humor.
– Nie zostaniemy niewolnikami na długo – zapewniał Offa. – Już ja coś wymyślę.
Ricola, choć była bardziej rozsądna, chętnie w to uwierzyła.
Już następnego dnia Offę wysłano do mężczyzn pracujących przy sianokosach.
– Będzie cię pilnował nadzorca mojego męża. Masz go we wszystkim słuchać – poleciła Elfgiva.
Ricola miała pomagać kobietom.
Początkowo oboje byli tak zapracowani, że nie mieli czasu, by rozmyślać o swojej sytuacji. Ale Offa obserwował wszystko uważnie. Lundenwic podobało mu się coraz bardziej.
Nie było to miejsce ważne na mapie Anglii. Pobliski bród umożliwiał wprawdzie przeprawę przez rzekę, ale osada leżąca na plemiennym pasie ziemi niczyjej pomiędzy saskimi królestwami, Kentem i Essexem, nie miała szczególnego znaczenia.
Sasi, którzy za czasów młodości ojca Cerdica założyli tu niewielką osadę, nie interesowali się opustoszałymi ruinami Londinium na pobliskich wzgórzach. Nie zapuszczali się też w okolice leżące nieco dalej w górę rzeki, do małej wyspy w pobliżu brodu, bo tamtejszy teren był podmokły. Wybrali miejsce w połowie drogi między wyspą i wzgórzami. Rzeka tworzyła tu zakręt, a północny brzeg opadał łagodnie ku wodzie. Sasi zbudowali przystań, a samo miejsce nazwali Lundenwic. _Lunden_ pochodziło od starej celtycko-rzymskiej nazwy Londinos, a _wic_ w języku Anglosasów oznaczało „port” albo „placówka handlowa”.
Powyżej drewnianego pomostu stało kilka budynków otoczonych mocnym ogrodzeniem z wikliny: stodoła, obora, dwa spichlerze i dom Cerdica. Wszystkie zabudowania, zarówno mniejsze, jak i większe, były parterowe i miały kształt prostokąta. Drewniane ściany o wysokości zaledwie półtora metra umocniono od zewnątrz pokrytymi darnią nasypami. Kryte strzechą dachy były strome i wysokie na sześć metrów. Do każdego domu prowadziły solidne drewniane drzwi. W siedzibie samego Cerdica wchodziło się na drewnianą podłogę pokrytą sitowiem. Wnętrze było ciepłe i przestronne, choć dość ciemne, bo przy zamkniętych drzwiach światło wpadało jedynie przez otwory w dachu, którymi uchodził dym z umieszczonego na środku paleniska. Tu właśnie wszyscy domownicy zbierali się na posiłki. Oprócz siedziby pana w osadzie było kilka niedużych chat – w najmniejszej zakwaterowano Offę i Ricolę.
Miejsce było naprawdę piękne. Trawiasty północny brzeg wypiętrzył się na tyle, że widać było z niego duży odcinek rzeki i mokradła po drugiej stronie. Na prawo, w odległości półtora kilometra, znajdował się bród, a na lewo, w tej samej odległości, pomiędzy drzewami przeświecały ogromne rzymskie ruiny. Z południowego brzegu naprzeciwko wysuwała się żwirowa mierzeja.
– To najlepsze miejsce do łowienia ryb – powiedział któryś z mężczyzn.
Po potężnym rzymskim moście, który kiedyś spinał tu oba brzegi, pozostały jedynie gnijące pale.
Lundenwic było małe, ale Offa wkrótce się przekonał, że panował tu zadziwiający ruch.
– Pan spędza więcej czasu tutaj niż w Bocton – słyszał od ludzi.
Z dalekich miejsc w głębi lądu przybywały do Lundenwic liczne łodzie, a od ujścia Tamizy przypływały nawet statki Normanów, Fryzów i Germanów. W składach leżała ceramika, bele wełny, pięknie kute miecze i wyroby saskiego kowalstwa. Były też budy dla psów.
– Ciągle pytają nas o psy myśliwskie – wyjaśnił nadzorca.
Ale największą ciekawość Offy wzbudził dom stojący na uboczu. Też był przysadzisty i kryty strzechą, ale znacznie dłuższy i węższy od pozostałych. Miał tak niski dach, że w środku ledwo można było stać. Po obu stronach znajdowały się niewielkie zagrody jakby dla świń lub drobnego inwentarza. Do słupów przymocowano łańcuchy.
– Te łańcuchy są do czego? – spytał Offa.
Nadzorca spojrzał na niego z ukosa.
– Dla naszego najcenniejszego towaru. To na nim pan bogaci się najbardziej – odpowiedział cicho.
Offa zrozumiał. Zarówno przed przybyciem Rzymian, jak i teraz wyspa słynęła z niewolników. Sprzedawano ich w całej Europie. Sam papież, jeszcze zanim wysłał Augustyna do Brytanii, zobaczywszy na targu jasnowłosych niewolników, miał podobno zawołać: „To nie są Anglowie, ale aniołowie!”.
Niewolników nie brakowało. Jedni trafiali w niewolę po przegranych wojnach, które czasem wybuchały pomiędzy rozmaitymi anglosaskimi królestwami. Inni karani byli w ten sposób za przestępstwa. Jednak większość spotykał ten los nie z powodu wojen czy najazdów okrutnych handlarzy, lecz dlatego, że z biedy sprzedawały ich własne rodziny.
– Fryzyjczycy co roku przyjeżdżają po towar – powiedział nadzorca. – Macie szczęście, że to pani was kupiła. Gdybyście należeli do pana, odpłynęlibyście na najbliższym statku – dorzucił z uśmiechem.
Cerdic przedstawił Elfgivie swoje ultimatum drugiego dnia po powrocie. Zrobił to na osobności. Nawet ich synowie nie wiedzieli o tej rozmowie. Wyłuszczył sprawę krótko i bez ogródek.
– Jeśli nie będziesz mi posłuszna, wezmę sobie drugą żonę.
– Oprócz mnie?
– Nie. Zamiast ciebie.
Te słowa zapiekły Elfgivę do żywego. Wiedziała, że jej mąż się nie cofnie.
Nikt nie mógł mu tego zabronić. Anglosaskie prawo dotyczące kobiet mówiło wyraźnie: żona jest własnością męża. Zapłacił za nią. Mógł poślubić więcej żon, jeśli taka była jego wola. A jeśli ona dopuściła się cudzołóstwa, miał prawo ją wygnać, a rywal musiał mu to wynagrodzić, dostarczając nową kobietę. Mężowi wolno było też oddalić żonę, a na jej miejsce wziąć sobie nową.
Co nie znaczy, że wszystkie kobiety żyły w ucisku. Elfgiva znała takie, które umiały okręcić sobie mężów wokół palca. Ale prawo stało po stronie Cerdica.
– Twój wybór – ciągnął Cerdic. – Gdy biskup przyjedzie, będziesz musiała się ochrzcić, nasi synowie też. Jeśli odmówisz, będę miał wolną rękę. Zrobisz, jak będziesz chciała.
We własnych oczach Cerdic postępował uczciwie i etycznie. Dla niego sprawa była prosta. Jako wierny poddany króla Etelberta ochrzcił się na początku roku. Współczuł żonie, ale jej obowiązkiem było posłuszeństwo. Przez tyle lat bardzo się kochali, więc jej odmowa tym bardziej go zabolała. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym mniej miał wątpliwości: z tej sytuacji były dwa wyjścia, dobre i złe. Albo białe, albo czarne. Elfgiva powinna znać swoje powinności. Dalsze dywagacje są bezcelowe, czy się to komuś podoba, czy nie.
Oczywiście Cerdic nie wiedział, że Kościół chrześcijański nie pochwala ani poligamii, ani rozwodów. Ale to nie była jego wina. Misjonarze, mimo że byli ludźmi odważnymi i gotowymi do największych poświęceń, kierowali się pragmatyzmem, więc w kwestii odwiecznych zwyczajów wyznawali prostą zasadę: „Najpierw niech się nawrócą, potem będziemy zmieniać ich obyczaje”. Wykorzenienie poligamii wśród Anglosasów nie udało się misjonarzom jeszcze przez kilka następnych pokoleń.
Mówiąc o nowej żonie, Cerdic miał na myśli córkę właściciela włości przylegających do Bocton.
„Liczyłem, że wydam ją za któregoś z twoich synów, a nie za ciebie”, powiedział ojciec wybranki, gdy Cerdic zjawił się u niego poprzedniego dnia. W końcu umówili się, że jeśli Cerdic oddali żonę, dziewczyna przypadnie jemu, a jeśli nie – jego najstarszemu synowi. Dziewczyna była ładna, miła i rozsądna. Wychowała się w Kencie, gdzie przestrzegano prawa. Zgodziła się na chrzest.
Powinienem był od razu ożenić się z kimś takim jak ona, myślał Cerdic, jadąc z Bocton do Lundenwic. Nie sprawiałaby mi takich kłopotów jak Elfgiva, dzika i nieokiełznana jak wybrzeża Anglii Wschodniej.
Do tego dziewczyna była młoda. Czyżby o to też mu chodziło? W obecności tej świeżej piętnastolatki czuł, że krew żywiej krąży mu w żyłach. Obawiał się utraty sił witalnych? Nie, zapewniał siebie w myślach, to mi jeszcze nie grozi przez długie lata. Gdyby Elfgiva zachowywała się jak na żonę przystało, nie musiałaby się niczego obawiać.
Słysząc upokarzające ultimatum, Elfgiva pochyliła głowę. Nawet nie zapytała, kim jest druga kobieta. Nie odezwała się ani słowem.
Następnego dnia Cerdic postanowił rozmówić się z synami.
Czekał na to spotkanie z pewną niecierpliwością. Oczywiście uważał, że synowie powinni mu się podporządkować, a zarazem byłby rozczarowany, gdyby nie okazali żadnego sprzeciwu.
Są jak młode byczki, powtarzał sobie. Ale ja nadal mam dość siły, by ich poskromić. Więc teraz, stojąc przed nimi, mówił ostro i stanowczo. Nie chciał jeszcze ujawniać, czym zagroził ich matce. Zapowiedział jedynie przybycie biskupa i przedstawił prośbę króla Etelberta.
– Jesteśmy jego poddanymi – przypomniał. – Dlatego przyjmiecie nową religię tak jak ja.
Czterej młodzieńcy wyglądali na zakłopotanych. Zapewne omawiali wcześniej tę kwestię między sobą, bo spojrzeli na najstarszego, krzepkiego dwudziestoczterolatka, a ten przemówił w ich imieniu:
– Czy wyrzeczenie się naszych bogów jest rzeczywiście powinnością wobec króla?
– Jego bogowie są naszymi bogami. A ja jestem jego poddanym. Król Essexu przyrzekł już posłuszeństwo Etelbertowi – powiedział Cerdic zachęcająco.
– Słyszeliśmy o tym. Ale jego synowie odmówili, nie zamierzają pójść w ślady ojca. Oświadczyli, że nie będą czcić nowego boga.
Cerdic poczerwieniał na twarzy. Nie wiedział o tym, ale w lot pojął, czym to grozi.
– Książęta Essexu będą posłuszni rozkazom ojca – stwierdził stanowczo.
– Jak możesz od nas wymagać, byśmy oddawali cześć tamtemu bogu? – wybuchnął najstarszy syn. – Podobno pozwolił przybić się do krzyża, dał się zabić. Co z niego za bóg? Mamy porzucić Thora i Wodena dla kogoś, kto nie potrafił walczyć?
Cerdic miał dość mgliste pojęcie o wierze chrześcijan; ta kwestia też go niepokoiła.
– Ojciec Chrystusa zsyła potopy i rozdziela morza – powiedział. – A król Franków, od kiedy został chrześcijaninem, zaczął odnosić zwycięstwa. – Zauważył, że te słowa nie przekonują synów. – To sprawka waszej matki – mruknął i odprawił ich gestem dłoni.
Tydzień później Elfgiva otrzymała znak.
Wybrała się na konną przejażdżkę z najmłodszym synem Wistanem. Tak jak zawsze pojechała w górę rzeki ku małej wyspie leżącej obok brodu. Lubiła to miejsce. Niewielka rzymska willa na dawnej wyspie druida zniknęła pod grubą warstwą roślinności, pozostała jedynie wąska dróżka prowadząca do brodu. Rosły tu gęste krzaki jeżyn, dlatego Sasi używali nazwy Thorney, Ciernista Wyspa. Elfgivę przyciągał tutaj duch smutku i melancholii.
Dzień był pogodny, po błękitnym niebie sunęły białe obłoki, rzucając na rzekę ruchome cienie. Wiał chłodny wiatr, więc Elfgiva otuliła się grubą opończą z brązowej wełny. Na uniesionej lewej dłoni miała skórzaną rękawicę. Siedział na niej zakapturzony ptak z zakrzywionymi szponami i ostrym dziobem.
Jak wiele kobiet z wysokich anglosaskich rodów lubiła polowania z sokołami. A na Ciernistej Wyspie łowy zawsze były udane. Chętnie zabierała ze sobą Wistana. Miał dopiero szesnaście lat i ze wszystkich synów to on był najbardziej do niej podobny. Gdy starsi bracia wyruszali na polowania, dołączał do nich z ochotą, ale lubił też wędrować samotnie i rzeźbić w drewnie. Elfgivie wydawało się, że Wistan kocha ją najbardziej ze wszystkich synów. Zauważyła też, że sprawa nowej religii głęboko go niepokoiła, podczas gdy starsi protestowali jedynie z przekory. Postanowiła go przekonać.
– Wistanie, musisz być posłuszny ojcu. To twój obowiązek.
– Posłucham go, jeśli ty też tak zrobisz – odparł.
Pokręciła głową.
– To zupełnie co innego. Jestem starsza.
– A więc chcesz mu się sprzeciwić? – zapytał.
Nie doczekał się odpowiedzi.
Znajdowali się już na wyspie. Elfgiva zdjęła sokołowi kaptur. Niesamowite piękno złocistych ślepi ptaka zaparło jej dech. Sokół natychmiast rozłożył skrzydła i z niewiarygodną lekkością wzbił się w górę. Patrzyła za nim z zazdrością.
Wznosił się coraz wyżej, wolny jak nadrzeczny wicher. Szybował po niebie, podtrzymywany wiatrem niczym morski żagiel. Nagle zanurkował i bezgłośnie spadł na swoją ofiarę.
Elfgiva patrzyła, jak sokół chwyta ptaka. Na widok nieszczęśnika trzepoczącego bezsilnie skrzydłami, przytrzymywanego przez mocne szpony, ogarnął ją smutek i nawiedziło złe przeczucie. Oto jak okrutne jest życie, jak kruche. W nagłym przebłysku całkowitej jasności zrozumiała wszystko.
Unoszący się w powietrzu sokół był wolny. Tak jak Cerdic. Była pewna, że przyjęcie nowej wiary jest dla niego jedynie wymówką, żeby się od niej odwrócić, ale nawet jeśli się myliła, nie miało to znaczenia. Coś w nim umarło. Oddalił się od niej i poczuł smak wolności, a to wystarczyło, żeby do głosu doszła natura, bezlitosna i bezwzględna. Nawet jeśli teraz ulegnę, myślała, za rok czy dwa znajdzie inny pretekst. Albo zatrzyma mnie, ale weźmie sobie też młodsze żony. Nic mnie nie uratuje, tak jak tego ptaka w szponach sokoła. Nie dlatego, że Cerdic jest okrutny, ale dlatego że tak jak sokół ulegnie naturze.
Tak chciało _wyrd_. Mówiła jej to cała pradawna pogańska mądrość nordyckich bogów.
Co ma w takim razie zrobić? Nie ulegać. Jeśli Cerdic oddali ją za dochowanie wierności dawnym bogom, to ona przynajmniej ocali godność. Patrząc na zlatującego sokoła, wydała z siebie bezgłośny, słyszany od stuleci krzyk zamężnych kobiet: Możesz mi odebrać miłość, ale godności mi nie odbierzesz.
W drodze powrotnej do domu jeszcze raz napomniała Wistana:
– Bez względu na to, co się stanie, przyrzeknij, że będziesz posłuszny ojcu.
Więcej nie chciała już nic powiedzieć.
Offa nieustająco snuł plany ucieczki, ale napotkał niespodziewaną przeszkodę w osobie własnej żony.
Dziesiątego dnia po jego przybyciu do Lundenwic Wistan i jeden z jego braci wyruszyli łodzią do oddalonego o kilka kilometrów gospodarstwa, skąd mieli odebrać zapasy. Offa popłynął razem z nimi. Za zakrętem rzeki, na którym znajdował się bród, po obu stronach ciągnęły się mokradła usiane małymi wysepkami.
– Na prawo masz Kredową Wyspę – pokazywał Wistan. W języku anglosaskim na określenie malutkiej wyspy używano słowa _eye_, oko. A nazwa „Chelch eye”, kredowa wyspa, brzmiała jak „Chelsea”.
– Naprzeciwko jest wyspa Badrica. – „Badric eye” Wistan wymawiał jak „Battersea”.
Nad oboma podmokłymi brzegami Tamizy było dużo takich oczek oraz jeszcze mniejszych wysepek zwanych _eyot_.
Pojawiały się też liczne osady – pojedyncze gospodarstwa i całe wioski. One także nosiły charakterystyczne saskie nazwy. Te, które odnosiły się do wioski, miały końcówkę -_ham._ Nazwy mniejszych domostw kończyły się na -_ton_, a nazwy rzecznych przystani na -_hythe._ Gdy minęli Kredową Wyspę, Wistan wskazał na północny brzeg, gdzie nad drzewami unosił się dym.
– To jest wioska Fulla, Fullaham – wyjaśnił. – A tam – wskazał wzniesienie leżące jakieś trzy kilometry na północ – jest osada Kensinga, Kensington.
Płynęli w górę rzeki, a Offa patrzył z zachwytem na żyzne ziemie pokryte bujną roślinnością. Za podmokłą niziną ścieliły się łąki, pastwiska, a jeszcze dalej łagodne stoki wzniesień.
– Czy te ziemie ciągną się daleko? – spytał Wistana.
– O, tak – brzmiała odpowiedź. – Pewnie aż do samych źródeł rzeki.
Dlatego po powrocie Offa oświadczył Ricoli:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki