Londyn - ebook
Londyn - ebook
Paul Rainey ma czterdzieści lat, jest pracującym w branży reklamowej wysoko funkcjonującym alkoholikiem, który codziennie dojeżdża do Londynu z pobliskiego Hove. Pod przykrywką zadowolonego z życia prywatnego i zawodowego mężczyzny kryje się jednak uzależniony również od leków nieszczęśliwy sprzedawca anonsów w wydawnictwach, których jedynymi czytelnikami są sami reklamodawcy. Nieustannie próbuje zrobić „coś” ze swoim życiem i gdy pojawia się kolega z dawnych lat z ciekawą ofertą pracy, wydaje się, że to będzie moment przełomowy. Nieprzychylny los sprawia jednak, że z wygodnego biura w centrum Londynu Paul przenosi się na nocną zmianę do supermarketu, wcześniej rozważając jeszcze karierę zamiatacza ulic i specjalisty do spraw zieleni w urzędzie miejskim. Rozpadające się małżeństwo, trudne relacje z pasierbem i podlewane alkoholem dni budują portret bezradnego antybohatera tej londyńskiej opowieści z nieoczywistym zakończeniem.
Londyn otrzymał Betty Trask Prize oraz Geoffrey Faber Memorial Prize. W powieści Szalaya czytelnik odnajdzie wątki inspirowane filmem „Glengarry Glen Ross” i serialami o biurowym życiu nie tylko Anglosasów. Autor nie stroni od krytyki konsumpcjonizmu czy satyry, opisując grzechy i smutki współczesności, udowadnia, jak ważną częścią naszej tożsamości okazuje się praca.
„Szalay napisał książkę o człowieku podobnym do nas wszystkich – kłębiącej się masie sprzeczności, dobrych intencji i nie tak dobrych uczynków – pragnącym, desperacko wręcz, jak najlepiej wykorzystać splot okoliczności”. – „Kirkus Reviews”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-961899-9-8 |
Rozmiar pliku: | 697 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od kilku dni Paul często myśli o Dieterze Flossmanie. Mało prawdopodobne, że i Niemiec, zarządzając swoją firmą informatyczną w Stuttgarcie, myśli o Paulu, kiedy nie rozmawiają przez telefon. Za to Paul rozmyśla o Dieterze nieustannie. Czekając rankiem na peronie stacji Hove; w trakcie długiej, usianej przystankami podróży; kiedy zanurza się w tunelu metra na London Bridge, kiedy wychodzi z podziemia na Holborn, zawsze ma w głowie przede wszystkim Dietera. Dokładnie tydzień temu, właściwie bez wysiłku, po jednej krótkiej, zdecydowanej prezentacji sprzedał mu bowiem reklamę: całą stronę w kolorze, w sekcji komponentów elektronicznych do systemów automatyki w czasopiśmie branżowym „Europejskie Zarządzanie Zaopatrzeniem”. (Dieter oczywiście nie wiedział, że to jego reklama będzie stanowiła całą sekcję komponentów elektronicznych do systemów automatyki w „Europejskim Zarządzaniu Zaopatrzeniem”). Paul przefaksował mu formularz zlecenia, który Dieter miał podpisać wystarczająco szybko, by umiejscowienie jego reklamy można było przedyskutować na „spotkaniu paginacyjnym” późnym popołudniem. Paul poszedł do pubu Penderel’s Oak. Od ostatniej zamkniętej transakcji minęło już trochę czasu.
W poniedziałkowy poranek faksu wciąż nie było. Krótka rozmowa z Dieterem, który przeprosił za opóźnienie i zapewnił, że niezwłocznie wyśle co trzeba. Kolejny telefon, bliżej popołudnia: sekretarka Dietera, Frau Koch, była przekonana, że Herr Doktor już dawno podpisał zlecenie, a skoro nie, to wyśle je, jak tylko znajdzie chwilę. Zanotowała numer faksu Paula. Następnego ranka dokumentu dalej nie było. Później Dieter zniknął na kilka dni. Paul dzwonił do niego tak często, że nauczył się na pamięć czternastocyfrowego numeru, nie musiał go nawet sprawdzać. Codziennie po przyjściu do pracy najpierw dzwonił do Dietera. Jednak Dieter zawsze był nieobecny, odzywała się tylko sroga Frau Koch. „Herr Doktor Flossman – mówiła – jest ciągle zajęty”. Jeśli Dieter chciałby coś przekazać Herr Doktorowi Flossmanowi, musi napisać e-mail albo wysłać faks. Rozgorączkowany Paul poprosił Elvezię, by zadzwoniła w jego imieniu, udając sekretarkę. Poprosił Murraya, by zadzwonił, udając jego szefa. Próbował flirtować z nieczułą Frau Koch, a gdy i to nic nie dało, wcisnął biały przycisk wyciszania i wyrzucił z siebie strumień wyzwisk: „Ty pieprzona, pieprzona, pieprzona suko... Tak, nie ma sprawy, zadzwonię jutro ponownie. A, jutro już weekend, no przecież. Gram w golfa w Szkocji. Tak, bardzo tam ładnie. Nie mogę się doczekać. Była pani w Szkocji, Frau Kok...?”.
To było dziś rano. A teraz Dieter d z w o n i, całkiem na luzie:
– Panie Barclay, w końcu nam się udało! – Jego radosny ton sugeruje, że ten parszywy tydzień bez kontaktu to po prostu niefortunny zbieg okoliczności, nic złego się nie wydarzyło.
– Lepiej późno niż wcale, panie Flossman – mówi głośno Paul, wciąż się uśmiechając.
– W rzeczy samej.
Angielski Dietera jest bezbłędny. Z głosu trudno wywnioskować, ile Flossman ma lat. Paul wyobraża sobie, że to pięćdziesięciokilkuletni, szczupły, żylasty facet, pewnie miłośnik rowerów górskich, grotołaz i weekendowy naturysta. Głos jest przyjacielski w nudny, irytujący, protekcjonalny sposób.
Paul zaczyna coś bazgrać na kartce i pyta:
– Jak się pan miewa?
– Doskonale. Ale to chyba dlatego, że już jutro weekend!
I wtedy Dieter się śmieje – śmieje się, jakby właśnie powiedział coś zabawnego. Paul również się śmieje, jednak z większą rezerwą, którą Dieter mógłby pewnie wziąć za angielską flegmę, ale to, co się nią wydaje, w rzeczywistości jest sarkazmem, co Paul z mniejszym lub większym powodzeniem usiłuje ukryć.
– Tak, wiem, co ma pan na myśli. Dobrze wiem.
Dieter nagle poważnieje i pyta:
– W czym mogę panu pomóc, panie Barclay?
– Cóż, chodzi o tę reklamę...
Paul przechodzi na zmęczony ton głosu, sugerujący, że „obaj jesteśmy zapracowanymi, doświadczonymi biznesmenami”. Ma nowoczesny styl sprzedaży, czyli właściwie jest antysprzedawcą, starannie unika jakichkolwiek frazesów, natarczywego, zbytniego paplania, którego wciąż uczy się na szkoleniach. Od zawsze wolał bardziej subtelny, improwizowany i niewymuszony styl. Zwykle się on sprawdza, choć trzeba przyznać, że w ostatnich latach nieco mniej. Czy to dlatego, że sprzedanie reklamy robi się coraz trudniejsze? Chyba tak, więc Paul czasami się zastanawia, dlaczego tak jest, co się zmieniło. Zapewne potencjalni klienci – nieustannie wystawieni na pastwę handlowców i techniki sprzedażowe. Czasami wydaje mu się, że sam stopniowo zatracił to podskórne napięcie, fundamentalny, oldskulowy zmysł handlowca, który jest niezbędny, nawet jeśli uważasz się za nowoczesnego. Być może również wkłada w tę pracę mniej energii niż dawniej. Zapewne chodzi też o sam produkt: rozmaite publikacje w portfolio Park Lane są nie mniej bezużyteczne niż kiedyś, dalej pozostają ledwie pretekstami do sprzedaży miejsca reklamowego, pozbawionymi zupełnie treści. Z wyjątkiem pism pokładowych linii lotniczych, najbardziej prestiżowych materiałów firmy, to bez wątpienia strata pieniędzy, by się w nich reklamować, z prostego powodu – nie mają czytelników. Niektóre wysyła się jako druki reklamowe, ale najczęściej jedynymi rzeczywiście produkowanymi egzemplarzami są te rozsyłane do samych reklamodawców. W normalnym rozumieniu zatem (a już z pewnością w każdym rozumieniu, które reklamodawcy uznaliby za sensowne) te publikacje w ł a ś c i w i e n i e i s t n i e j ą. Są raczej scenografią, iluzją, fikcją podtrzymywaną w działach sprzedaży. Na początku to minimalistyczne podejście do wydawania odnosiło sukces. Teraz jednak coraz trudniej jest sprzedać reklamy. A może nie jest. Paul nigdy nie ma pewności. Być może to pamięć płata mu figle. Czasami zdaje mu się, że warto byłoby ulepszyć te wydawnictwa albo po prostu zrobić p r a w d z i w e druki i stać się po prostu p r a w d z i w y m wydawnictwem. Tyle że podstawą Park Lane Publications jest fakt, że to n i e j e s t prawdziwe wydawnictwo.
* * *
Był akurat z Murrayem w Penderel’s Oak, kiedy przyszedł Andy z informacją, że dzwonił Flossman. Siedzieli tam od dwunastej, w dziwacznym, ciemnym, martwym miejscu niedaleko toalety i automatu z papierosami. Andy najpierw uniósł brwi i wykonał gest popijania. Kilka minut później, idąc ze wzrokiem wbitym w swoje półbuty, przyniósł szklanki z piwem. Postawił je na stole, wpychając między liczne już opróżnione.
– No dobra – rzucił afektowanym tonem, przysuwając sobie tapicerowany stołek. – No dobra, panowie. – Odwrócił głowę, słuchając stłumionych barowych odgłosów. Pozostali klienci byli w większości turystami kończącymi późny lunch, tradycyjne knajpiane żarcie: zapiekanki, grubo krojone frytki, sos z saszetek, sztućce zawinięte w kasztanowe papierowe serwetki. – Jest Michaela?
Paul pokręcił zdecydowanie głową.
– A będzie później?
– Co ty tu w ogóle robisz, Andy? – zapytał Paul. – Dlaczego nie jesteś w biurze? Dlaczego nie wisisz na telefonie?
– A co wy tutaj robicie? – zaśmiał się w odpowiedzi Andy.
– Nie śmiej się, kurwa.
– Tylko jedno szybkie...
– Ty nie masz czasu na jedno szybkie! Nie rozumiesz? – Zawadiacki uśmiech Andy’ego zmienił się w bardziej skonsternowany. Paul ciągnął: – Nie przyszedłeś tutaj na podśmiechujki. Nie zdobędziesz żadnego zlecenia, przesiadując cały dzień w pubie. Nic dziwnego, że nie masz roboty. – Andy przestał się uśmiechać. – Dlaczego nie wisisz na słuchawce i nie dzwonisz do klientów? – Andy milczał, jego zarumieniona twarz przybrała kolor karmazynowej podszewki prążkowanego garnituru. Zresztą co miał odpowiedzieć? Przez pięć miesięcy w Park Lane Publications zdobył tylko jedno „zlecenie” (sprzedał biało-czarną reklamę na ćwierć strony belgijskiemu producentowi keyboardów) i udało się to w drugim tygodniu pracy, kiedy wszystko zdawało się iść w dobrą stronę.
Powoli, z przesadzonym smutkiem, Paul pokręcił głową.
– Musisz się ogarnąć, kolego – powiedział. – Robisz sobie jaja. Nic nie sprzedajesz, bo całymi dniami przesiadujesz tutaj. Nie dzwonisz wystarczająco dużo. Liczy się ilość. Wiesz, co robisz. Musisz tylko, kurwa, dzwonić.
Andy skinął głową.
– Jasne – rzucił. – No tak.
– Wracaj do biura – ciągnął Paul. – Wracaj do biura i zacznij obdzwaniać klientów.
Andy jednym haustem opróżnił pół piwa. Po chwili drugim wypił resztę.
– To na razie.
– No.
– Na razie, Murray.
– No, na razie – mruknął Murray. A kiedy Andy zniknął, zauważył: – Zapomniał parasola. Cholerny frajer.
Który zresztą szybko wrócił, po kilku minutach.
– Co ty tu robisz? – zapytał Paul. – Dlaczego, kurwa, nie dzwonisz?
– Zapomniałem ci coś powiedzieć.
– Co?
– Dzwonił Flossman.
– Flossman? – Paul pospiesznie zgasił papierosa. – Kiedy? Co mówił?
– Eee, nie wiem. Że jeśli chcesz, możesz do niego zadzwonić po południu. A w poniedziałek gdzieś wyjeżdża.
– Dokąd?
– Eee, nie wiem. Chyba do Chin?
– Ja pierdolę. Kiedy dzwonił?
Andy się zawahał.
– Jakąś godzinę temu.
– Ja pierdolę...
– Jakiś problem? – zaciekawił się Murray.
Paul wstał.
– Muszę wracać do biura, stary.
– Chyba żartujesz.
– Niestety, nie. Od tygodnia próbuję się dodzwonić do tego chujka.
– Flossmana?
– No.
– Zostajesz, Murray? – zapytał Andy.
Murrayowi wydało się, że kpiąco i przebiegle się przy tym uśmiechnął.
– Nie – odparł bez zastanowienia Murray.
– Ale... – zdziwił się Andy. – Wracasz do biura?
Murray pokręcił kwadratową głową i zrobił pogardliwą minę.
– A co, mam nie wracać?
– No bo... Marlon.
– Kto?
– Marlon.
– Co „Marlon”? – Murray wciąż nie jarzył.
Uśmiechając się, jakby cała sytuacja była doskonałym żartem, Andy wyjaśnił:
– Marlon mówi, że podebrałeś mu klienta. Opowiada wszystkim, że cię załatwi.
– Co? Ten mały gnojek?
– No...
– To ja załatwię jego.
Przez moment panowała niezręczna cisza. Murray ani drgnął.
– To co, idziemy? – zapytał Andy.
Murray powoli dopił resztkę piwa i wstał – wysoki facet w bezkształtnym niebieskim garniturze. Dziwnie bladawy, zapiął kurtkę i ruszyli za Paulem do wyjścia.
– Jednak wracasz? – zdziwił się Paul na widok kolegi. Murray skinął głową. – A co z Marlonem? – Murray wzruszył ramionami. Podobnie jak skinięcie, był to ledwie zauważalny, pełen napięcia ruch.
Kiedy Andy zapytał: „Może staniemy na szybkiego skręta?”, Paul zatrzymał się, choć powinni wracać, w dodatku mżyło. „No, dawaj!” – rzucił. Stanęli w zaułku przy Lincoln’s Inn Fields, nad nimi ze wszystkich stron górowały stare szare biurowce. Murray wyglądał na zdenerwowanego, mielił coś w ustach i gapił się na napis CITY OF WESTMINSTER z boku śmietnika. Paul także był nieobecny, zniecierpliwiony. Jeśli Andy cokolwiek potrafi – pomyślał – to właśnie skręcać jointy. Mimo zawiewanego wiatrem deszczu w zaułku chłopak zrobił skręta w zgięciu dłoni, sięgając do kieszeni po to, czego potrzebował. Powstało coś wyglądającego na fabrycznego papierosa. Wypalili go szybko, w milczeniu, ignorując ciekawskie spojrzenia idących szybko przechodniów.
Wejście do King’s House, nijakiego budynku biurowego przy Kingsway, znajduje się na bocznej ulicy, ma szklane drzwi w kolorze szarawego brązu. Mała, ponura winda, lekko się chybocząc, ruszyła w górę. Na pierwszym piętrze mieści się siedziba innej firmy (Winchmore Leasing Ltd.), a Park Lane Publications zajmuje drugie i trzecie, czwarte od wiosny pozostaje puste. Paul spojrzał na zegarek, starego swatcha z czerwonym plastikowym paskiem. Dwadzieścia po trzeciej – w Niemczech godzinę później.
Zespół Tony’ego Petersa zajmuje połowę górnej sali sprzedaży, ekipa Paula – drugą połowę. Sala jest długa i niska (kiedy sprzedawcy wstają z krzeseł w trakcie gorączkowych prezentacji, ich głowy znajdują się blisko białych paneli sufitowych), zwykle rozbrzmiewa gwarem przekrzykujących się głosów. Po obu stronach znajdują się okna: po jednej stronie wychodzą na smutne, pozbawione liści platany na Kingsway, po drugiej na szarą mozaikę dachów i schodów przeciwpożarowych. Mimo tak wielu okien o tej porze dnia i o tej porze roku w sali panowałby półmrok, gdyby nie szeregi jarzeniówek. Paul zatrzymał się przy lodówce, by wypić kilka łyków lodowatej wody, jeden po drugim. Ale z frustracją stwierdził, że suchość w gardle nie ustąpiła ani trochę. Na haju wszystko wydawało mu się nienaturalnie intensywne, a jednocześnie nieprawdziwe – jakby leżał w gorącej kąpieli i to sobie wyobrażał.
– Do roboty! – usłyszał swój okrzyk, gdy szedł po szarej wykładzinie w kierunku swojego zespołu po drugiej stronie sali. – Siadajcie do tych pieprzonych telefonów!
Zawołał tak wyłącznie z poczucia obowiązku i zignorowali go wszyscy oprócz Elvezii, która uniosła sceptyczny wzrok znad czytanego czasopisma, następnie je zamknęła i zaczęła przeglądać stary kartkowy katalog adresowy. Wszyscy wiedzieli, że to przecież piątkowe popołudnie. Paul zdjął marynarkę i usiadł. Na ścianie za jego biurkiem wisi duża tablica, na której wypisano nazwiska dziesięciu członków zespołu i ich łączną sprzedaż, jak również sprzedaż w danym tygodniu – kolumnę wypełnioną zerami. Zerami w różnym rozmiarze, niektóre są niebieskie, inne czarne, czerwone lub zielone, ale to wszystko zera. Niektóre zera, na przykład te przypisane Andy’emu, wiszą tu tak długo, że pewnie nie dałoby się ich już zmazać. W kolumnie całkowitej sprzedaży niektóre z tych nieścieralnych zer zostały włączone w późniejsze, większe, wielokolorowe liczby.
Paul od razu wziął do ręki białą słuchawkę telefonu i wybrał numer Flossmana. Słuchając długich sygnałów międzynarodowego połączenia, zdjął plastikowe wieczko kubka z herbatą, wyłowił rozmokniętą torebkę i sparzył sobie usta niecierpliwym łykiem.
– Koch!
– O, dzień dobry – siorbnął z uśmiechem Paul. – Mówi Charles Barclay. – Oczywiście to nie było jego prawdziwe nazwisko, tylko to handlowe, nom de phone. Z różnych powodów większość sprzedawców korzysta z pseudonimów. Czasami dlatego, że prawdziwe nazwiska brzmią niewłaściwie, na przykład zbyt obco, i trudno je wymówić. Choćby taki Andy, z pochodzenia Polak (Andy to skrót od Andrzeja, nie od Andrew), ma nazwisko składające się z tuzina spółgłosek, głównie „z” i „w”, oraz pojedynczej samogłoski gdzieś w ich gęstwinie. W pracy przedstawia się jako David Lloyd. (Wybierając nazwisko handlowe, często się uznaje, że właściwe brzmienie mają nazwy banków – pewien młodziak obiecująco rozpoczął karierę, przybierając nick James Natwest). W przypadku Paula prawdziwe nazwisko (Rainey) nie było szczególnie problematyczne. Ale przez lata stworzył sobie liczne tożsamości, zmieniając jedną na drugą, kiedy niezadowolony klient wściekał się i żądał jego zwolnienia. Więc się „zwalniał”. „Nicholasa Jamesa” „zwolniono” w lutym i wtedy pojawił się „Charles Barclay”. – Okazuje się, że kilka chwil temu Dieter próbował się ze mną skontaktować, Frau Kok – ciągnął. – Byłem na spotkaniu i teraz oddzwaniam.
– Ach tak, pan Barclay. – Frau Koch nieco zmieniła ton na bardziej uprzejmy. – Rzeczywiście, ale teraz to Herr Doktor Flossman jest na spotkaniu. – Ja pierdolę, pomyślał Paul. – Skończy się chyba za jakieś dwadzieścia minut – dodała. – Pan zadzwoni?
– Tak, dobrze. Zadzwonię – odparł Paul, zaskoczony tą nagłą prawdomównością.
– Dziękuję, panie Barclay.
– To ja dziękuję, Frau Kok.
Odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Trzecia dwadzieścia siedem. Wypić herbatę – pomyślał – wypalić papierosa i znów zadzwonić do Flossmana. Kiedy już ułożył plan, przysunął krzesło na skrzypiących kółkach, położył stopy w zdartych czarnych półbutach na biurku i czekał.
Uśmiechającemu się głupio, idącemu powoli Andy’emu przejście po sali sprzedaży zajęło dziesięć sekund. Paul bezmyślnie patrzył, jak chłopak rusza w jego stronę, i wiedział, że powinien zareagować jakoś w stylu: „Gdzieś ty się, kurwa, podziewał? Dlaczego, kurwa, nie wisisz na telefonie?”. Ale nie miał na to siły. W biurze było gorąco i usypiająco, gdzieś w tle rozbrzmiewał stłumiony gwar rozmów. Przez kartonowy kubek Paul czuł na palcach ciepło herbaty. Wciąż uśmiechnięty Andy usiadł obok, jakby na coś czekał. Paul tępo rozejrzał się dokoła.
– Gdzie Murray? – zapytał Andy.
– Nie wiem.
– Był w palarni. Mówił, że tu wraca.
– Nie ma go. Dlaczego, kurwa, nie wisisz na telefonie?
Andy nagle spoważniał i zaczął przeglądać stos papierów na swoim biurku, pozorując pracę. Później dostrzegł coś, co spowodowało, że znów się uśmiechnął. W kanciastym jasnoszarym garniturze i wrzosowym krawacie z dużym węzłem zadowolonym krokiem podążał w ich stronę Marlon. Jego głowa kolorem i fakturą przypominała Andy’emu modelinowe zabawki Silly Putty, którymi bawili się w podstawówce. Wtedy każdy chłopiec w szkole musiał mieć małe czerwone plastikowe jajko z bezkształtną masą w cielistym kolorze – a szeroki nos i wystający podbródek Marlona oraz lekko lśniąca różowa skóra głowy bardzo mu ją przypominały. Facet spędza tyle czasu w siłowni w Covent Garden, że pewnie wielu członków klubu myśli, że on tam pracuje, co chyba w nieformalny, wolontariacki sposób jest prawdą. Może nie sprząta szatni ani nie obsługuje kasy, ale pomaga klientom korzystać ze sprzętu i udziela szczegółowych rad na temat ćwiczeń chłodzących i rozciągających.
– Gdzie byłeś? – zapytał Paul.
Marlon uniósł wysoki kubek z latte na mleku sojowym.
– Marlon! – scenicznym szeptem i z powagą zawołał Andy zza biurka. – Marlon! – Kiedy ten w końcu uniósł wzrok, uśmiech Andy’ego się rozszerzył. – Widziałeś Murraya? – zapytał. Zdejmując wieczko z kubka, Marlon potrząsnął modelinową głową. – Chyba się przed tobą ukrywa. Myśli, że chcesz go załatwić.
– Siądziesz w końcu do tego jebanego telefonu?! – huknął wkurzony Paul na Andy’ego i spojrzał na zegarek. Trzecia trzydzieści osiem. Zostało dwanaście minut.
W palarni było zimno i – mimo szeroko otwartego okna – szaro od dymu i głośno od nieustannego ryku samochodów dochodzącego ze skrzyżowania Kingsway i Holborn. Sprzątaczki chyba mają pozwolenie, by tu nie sprzątać, choć same palą, i to wszystkie. Wielkie strony porzuconej gazety szeleszczą w chłodnym przeciągu za każdym razem, kiedy otwierają się skrzypiące drzwi. Jak rzadko kiedy Paul miał tę wąską przestrzeń tylko dla siebie, dlatego wykorzystał sposobność, odchrząknął, zbierając w gardle flegmę, i wypluł ją do metalowego kosza na śmieci. Po drodze tutaj niemal wpadł na Lawrence’a, dyrektora sprzedaży. Dla zdrowia zamierzał przejść dwa piętra po schodach, ale wtedy usłyszał nosowe ględzenie Lawrence’a, który rozmawiał z kimś na klatce, zawrócił więc na palcach i pojechał windą. Poczuł się jakiś taki malutki.
– Pieprzony Lawrence – powiedział cicho do pustego pokoju w akcie oporu tak nieznaczącym, że tylko zwiększył jego poczucie opresji.
Lawrence miał obsesję na punkcie słabych wyników zespołu Paula. A zespół ten rzeczywiście m a słabe wyniki. Zostały jeszcze tylko trzy tygodnie do zamknięcia zleceń w „Europejskim Zarządzaniu Zaopatrzeniem” i cel sprzedażowy każdego dnia wydaje się coraz mniej realny do osiągnięcia. Paul wie, że go nie osiągną, powtarza jednak Lawrence’owi, by się nie martwił, bo „mają to ogarnięte”. Ale nie mają – więc kiedy Lawrence ciśnie, żądając szczegółów, co konkretnie „mają ogarnięte”, uniki i ogólnikowość odpowiedzi zwykle prowadzą do nieprzyjemności. Zresztą publikacje i tak nigdy nie pozwalają osiągnąć celów sprzedażowych – ani „Europejskie Zarządzanie Zaopatrzeniem”, ani czasopisma pokładowe linii lotniczych, ani „Azjatyckie Zarządzanie Zaopatrzeniem” czy „Międzynarodowy Przegląd Finansów i Polityki Finansowej”, ani żadne z pozostałych. Cele to niekoniecznie cele same w sobie, ale hipotetyczne liczby (w najlepszym razie aspiracje, ambicje) i wszyscy, nawet Lawrence, w głębi duszy wiedzą, że nigdy nie zostaną urzeczywistnione (choć co roku są odrobinę podnoszone), bo to nieosiągalne standardy, skazujące właściwie wszystkich handlowców na nieszczęście i stres związane z nieustającą, męczącą duszę porażką. To samo dotyczy zespołów Tony’ego, Simona Beaumonta, Neila i Świni. Dlaczego zatem – użalał się nad sobą Paul, siedząc na niskim krześle, którego brązowe wełniane obicie podarło się i odsłoniło żółtą gąbkę (skubaną nerwowymi palcami) – właśnie jego czepia się Lawrence?
Obsesja Lawrence’a na punkcie zespołu Paula i jego porażek w ciągu ostatnich tygodni koncentrowała się coraz bardziej i bardziej na Andym. Kiedy Andy rozmawia przez telefon, nie brzmi już nawet jak desperat – brzmi jak trup. A Paul wiązał przecież ogromne nadzieje z tym chłopakiem. Opiekował się nim, kupował drobne prezenty (fajkę, zapalniczkę z wygrawerowanym listkiem marihuany), stawiał piwo w Penderel’s Oak. Oczywiście Paul miał w tym wszystkim interes – sterował ręcznie, bo dostawał kilka procent od każdej sprzedaży członka swojej ekipy. Andy elegancko się wysławiał, nie onieśmielały go rozmowy z innymi eleganckimi ludźmi ani z cudzoziemcami. Przez telefon potrafił sprawiać wrażenie starszego, niż był w rzeczywistości. Jednak mijały tygodnie i stało się oczywiste, że coś jest nie tak z jego aurą, coś niewidocznego, niewłaściwe je ne sais quoi. I – może to nawet ważniejsze – nie ma wystarczającego ciśnienia. Paul uważa, że chłopak dostaje kasę od rodziców (albo kogoś innego), bo od tamtej pory niczego nie sprzedał, wobec tego od czerwca nie miał prowizji.
Gdy tylko Lawrence pojawia się w sali sprzedaży, Andy zaczyna się jąkać. Lawrence staje nad nim i wkłada małą słuchawkę zestawu Andy’ego do swojego ucha (jakoś dziwnie trzyma tę słuchawkę, w zagłębieniu dużej owłosionej dłoni), i wygłuszając drugie ucho palcem wskazującym, słucha z zamkniętymi oczami, gdy Andy zaczyna prezentację:
– Dzień dobry. – Jego głos drży tak tylko wtedy, kiedy rozmów słucha Lawrence. – Chciałbym rozmawiać z doktorem Rüthke.
– Kto mówi? – odpowiada głos niemieckiej sekretarki.
– David Lloyd.
– Skąd pan dzwoni?
– Dzwonię w sprawie Międzynarodowego Związku Zarządzania Zaopatrzeniem.
– Czego dotyczy sprawa?
– Czy mogę rozmawiać z doktorem Rüthke?
– Czego dotyczy sprawa, proszę pana?
– Dzwonię w sprawie Międzynarodowego Związku Zarządzania Zaopatrzeniem.
– Słucham?
– Dzwonię w związku z...
– Może pan wysłać faks?
– Nie ma sensu wysyłać faksu.
– Czy może pan wysłać faks?
– Nie mam faksu. Dzwonię w sprawie Międzynarodowego Związku Zarządzania Zaopatrzeniem. Chciałbym rozmawiać z doktorem Rüthke. Czy mogę go prosić?
– Sprzedaje pan coś?
Andy śmieje się w sposób, w jaki śmieją się zwykle handlowcy, próbując zaprzeczyć, że coś sprzedają.
– Nie – mówi ze śmiechem. – Niczego nie sprzedaję. Chciałbym rozmawiać z doktorem Rüthke. Mogę go prosić?
Wysoka, odziana w niebieski garnitur postać nad jego ramieniem narusza jego prywatną przestrzeń – Andy czuje zapach jego potu, niezdrowy oddech, wodę po goleniu. Lawrence jeszcze mocniej zaciska powieki.
– Rüthke.
– O, dzień dobry, doktorze Rüthke – mówi Andy, poprawiając się na krześle. – Nazywam się David Lloyd, dzwonię w sprawie Międzynarodowego Związku Zarządzania Zaopatrzeniem. Z Londynu. Jak się pan miewa?
Chwila ciszy.
– Słucham? – rzuca zniecierpliwiony doktor Rüthke.
– Uhm, dzwonię, żeby... Dzwonię w imieniu... Dzwonię z Park Lane Publications – mówi Andy. – Wydajemy katalog „Europejskie Zarządzanie Zaopatrzeniem” dla Międzynarodowego Związku Zarządzania Zaopatrzeniem.
– Tak?
– Czy mówi panu coś nazwa Międzynarodowy Związek Zarządzania Zaopatrzeniem?
– Nie.
– To międzynarodowa organizacja, w której skład wchodzą instytuty krajowe. Z tego, co wiem, zajmuje się pan produkcją przemysłowych termostatów, doktorze Rüthke, prawda?
– Tak.
– Składamy właśnie pismo „Europejskie Zarządzanie Zaopatrzeniem” dla Międzynarodowego Związku Zarządzania Zaopatrzeniem. To półrocznik, wychodzi w styczniu i czerwcu, jest wysyłany do dyrektorów handlowych tysiąca wiodących międzynarodowych firm działających w Europie, takich jak Philips, Hoechst czy BMW. Właśnie zamykamy numer na styczeń dwa tysiące piątego roku, w którym znajdzie się obszerny dział na temat termostatów przemysłowych. Mamy w tej części ograniczone miejsce reklamowe, dzwonię więc do głównych europejskich producentów termostatów...
– Nie jesteśmy zainteresowani.
– Czym nie są państwo zainteresowani?
– Reklamą w tym wydawnictwie.
– Kim są wasi najważniejsi klienci, doktorze Rüthke?
– Mamy bardzo ograniczoną liczbę klientów.
– Poda mi pan jakieś przykłady?
– Nie jesteśmy zainteresowani. Dziękuję.
W tym momencie obok rozpalonego lewego ucha Andy’ego pojawiają się usta Lawrence’a, który wściekłym, jednostajnym szeptem zaczyna serwować własny tekst, kopiąc w biurko, dopóki Andy nie wraca do rozmowy. Tekst Lawrence’a jednak nie odnosi wcale większego sukcesu – właściwie to jest niemal identyczny, tyle że głos Andy’ego, przed chwilą podekscytowany i niepewny, nagle nabiera jeszcze płaskiego, pełnego wahania i urywanego tonu, który przypomina kiepskie tłumaczenie symultaniczne. Ponieważ doktor Rüthke wciąż nie jest zainteresowany (za to robi się coraz bardziej zirytowany niezrozumiałymi pauzami, które pojawiły się w środku kolejnych zdań Andy’ego), Lawrence rzuca słuchawkę na biurko i ze śliną zbierającą się w kącikach ust krzyczy:
– Na miłość boską! Na miłość boską: więcej a g r e s j i!
Męską toaletę, wyłożoną różowawym marmurem, z ciepłym halogenowym oświetleniem, zaaranżowano dla poprzednich lokatorów King’s House – firmy z pewnością bardziej eleganckiej niż Park Lane Publications Ltd. Widząc, że jedna z kabin jest zajęta, Paul zastukał w polakierowane drewno.
– Murray? – zapytał po chwili ciszy. – To ja.
Wciąż cisza.
– Wiem, że tam jesteś.
Paul spojrzał na zegarek. Trzecia czterdzieści dziewięć, czas zadzwonić do Flossmana.
– Murray, wiem, że tam jesteś.
– No co? – Głos Murraya stłumiony przez drzwi był pełen złości.
– Planujesz dziś po południu popracować? – zapytał Paul, tak samo zły.
Nastąpiła kolejna długa chwila ciszy, po czym Murray odparł:
– Zaraz wyjdę.
Paul westchnął i przez chwilę – myśląc nieprzytomnie o Michaeli, drobnej, pochodzącej z Nowej Zelandii barmance z Penderel’s Oak – przyglądał się swojemu odbiciu w lustrze. Często razem z Murrayem siadają przy barze i wyobrażają sobie, że z nią flirtują. Przyglądają się zawsze uśmiechniętej dziewczynie w obcisłej czarnej spódnicy, białej bluzce i przyczepianej muszce, i często – martwymi popołudniami, kiedy nawet w Penderel’s Oak jest cicho, a jedyne odgłosy to elektroniczne piknięcia i terkot automatów do gry oraz zduszony szmer samochodów na zewnątrz – zostają tam dłużej, uskuteczniają usianą erotycznymi podtekstami gadkę, proponują dziewczynie papierosy (które przyjmuje) i drinki (których nie chce).
Paul przeczesał pulchną dłonią przetykane siwizną włosy. Nie ma co udawać: raczej nie jest przystojny. Niski, grubawy, z nierówno zarumienioną twarzą, na której tu i tam pojawiają się już popękane naczynka. Wygląda na dekadę starszego niż w rzeczywistości, a ma trzydzieści dziewięć lat.
W sali sprzedaży podniósł białą słuchawkę i już miał wystukać numer Flossmana, kiedy zauważył karteczkę spokojnie leżącą wśród papierów całkowicie przykrywających powierzchnię biurka. Dziecięcym pismem wioskowego głupka Andy nabazgrał na fioletowo: „Dzwonił Flosman”. Paul spojrzał na kolegę rozmawiającego przez telefon, Andy jednak chyba unikał jego spojrzenia.
– Ej, Andy – rzucił. – Co mówił Flossman? – Andy tylko wzruszył ramionami i pokręcił głową. – A kiedy dzwonił? – Andy na moment wyciszył telefon.
– Kilka minut temu.
– I co mówił?
– Nic.
– Jak to: „nic”?
Andy pokręcił głową i pogłośnił rozmowę. Paul, marszcząc czoło, wybrał numer Niemca. Znów ten długi sygnał, jeden, drugi, w końcu...
– Flossman.
Paul czekał raczej na „Koch”, więc się zdziwił. Wyprostował się i przywołując szeroki nieszczery uśmiech, zaczął:
– Och! Dieter. Mówi Charles Barclay.
– Panie Barclay, w końcu nam się udało połączyć!
– Lepiej późno niż wcale.
– W rzeczy samej.
– Jak się pan miewa?
– Doskonale. Ale to chyba dlatego, że już jutro weekend!
– Tak, wiem, co ma pan na myśli. Dobrze wiem.
– Jak mogę panu pomóc, panie Barclay?
– Cóż, chodzi o tę reklamę. Moja sekretarka twierdzi, że wciąż nie otrzymaliśmy od was faksu. Dzwoniła chyba do... – Paul udaje, że zapomniał nazwisko Frau Koch. – Dzwoniła do twojej sekretarki, która powiedziała, że go wyśle. Ale najwyraźniej tego nie zrobiła. Przepraszam, że pana w to angażuję, ale w przyszłym tygodniu mnie nie będzie... Mam... Jadę do Stanów i gdyby udało nam się to zamknąć wcześniej... – Mówi powoli, spokojnie i niefrasobliwie. Robił to już wiele razy, wiele razy znajdował się dokładnie w tej sytuacji, tak więc jego umysł specjalnie się nie angażuje, spojrzenie omiata bałagan na biurku, usta wypowiadają kolejne wytarte słowa. – Gdyby udało się panu wysłać go dzisiaj po południu...
– Tak, panie Barclay, ale postanowiliśmy tego nie robić.
Jakby to była błahostka.
Oczywiście podobne chwile zdarzają się bardzo często i upokorzenie boli, tak wyraźnie bowiem pokazuje – po całej tej standardowej gadce, która ma ustawić na równi sprzedawcę i klienta – prawdziwą asymetrię sytuacji. Zaskoczony i wściekły Paul ma wrażenie, że otrzymał fizyczny cios, mówi więc głosem niemal niezdradzającym zdenerwowania:
– Rozumiem. Myślałem jednak, że decyzja została już podjęta. I że chciał pan to załatwić. – Bo właśnie tak Dieter się zachowywał. Powiedział przecież: „Zrobimy to”. Oraz: „Dzisiaj to potwierdzimy”. A także: „Sądzimy, że to dobry pomysł”.
A teraz mówi:
– Tak, ale w obecnej chwili mamy inne priorytety.
Paul przestaje nagle słyszeć nachalny szum głosów, zostaje tylko pozbawiona ciała obecność Flossmana w białej plastikowej słuchawce telefonu. Gwar miejsca wraca krótkimi, nieprzyjemnymi falami, przez moment intensywnie prawdziwy, i Paul czuje to przerażające, absurdalnie cienkie połączenie z Flossmanem – połączenie, od którego zależy wszystko. Kiedy te fale napływają, Flossman zdaje się w ogóle nie istnieć. A jednak Flossman jest wszystkim.
– Panie Flossman, czy mogę zapytać... Pan pozwoli, że zapytam, jakie są w takim razie wasze priorytety? – I nie czekając na odpowiedź, ciągnie: – Pamiętaj, że „Europejskie Zarządzanie Zaopatrzeniem” rozsyłane jest do dyrektorów handlowych tysiąca wiodących międzynarodowych firm działających w Europie, takich jak Philips, Hoechst czy BMW. – Taką gadkę Paul zwykle pomija, taki styl sprzedaży wyeliminował, ale w sytuacjach, w których pojawia się panika – cóż innego zostaje? Zawoalowany, nowoczesny styl na nic się tu nie przyda. Jednak w zderzeniu z tradycyjnym sprzedażowym tekstem Flossman natychmiast okazuje znużenie.
– Tak – mówi z westchnieniem. – Rozumiem.
– Zatem, jeśli mogę zapytać, jakie macie priorytety?
– No cóż... – Wydaje się, że za moment odpowie i wyzna Paulowi, jakie ma priorytety, ale po chwili wahania dodaje tylko: – Po prostu postanowiliśmy nie skorzystać z oferty. Dziękuję, że pan o nas pomyślał, panie Barclay.
Paul czuje, jak ogarnia go czysta frustracja. Frustracja wywołana tym, że nie może zmusić Flossmana do zakupu tej reklamy. Przedłużanie rozmowy raczej nie ma już sensu – wbrew ortodoksji szkoleniowej właściwie nie da się obrócić na swoją korzyść tej transakcji. Paula nauczyło tego doświadczenie i zwykle zakończyłby gadkę zranionym, pełnym goryczy pożegnaniem. Zachowuje wyważony ton, choć nie ma już w nim nic z lakoniczności, od której zaczął. Mówi:
– Rozumiem, panie Flossman. Rozumiem. Gdybym tylko mógł jeszcze zapytać: kim są wasi najważniejsi klienci?
Dyskusja zmienia się w godną pożałowania przepychankę upokarzającą dla obu, więc Flossman wyraźnie się niecierpliwi.
– Ja... nie wiem, panie Barclay. Powtarzam tylko, że nie jesteśmy zainteresowani ofertą.
– Tydzień temu byliście zainteresowani.
– Tak, ale teraz nie jesteśmy.
Mimo gigantycznego poczucia niesprawiedliwości i tego, że był zwodzony – wręcz okłamywany – Paul wie, że nie ma sensu spierać się z Flossmanem i przypominać, co miał albo czego nie miał na myśli tydzień temu. Kontrola nad sytuacją jest zawsze w stu procentach po stronie potencjalnego reklamodawcy i Paul ma porażającą świadomość własnej bezsilności.
– Obsługujecie klientów w przemyśle motoryzacyjnym? – pyta.
– Oczywiście.
– Na przykład jakich?
– Panie Barclay...
– DaimlerChrysler?
– Tak. Panie Barclay, jak już mówiłem...
– Czy mógłbym tylko...
– Jak mówiłem, nie jesteśmy zainteresowani.
– Zamierzałem powiedzieć, panie Flossman...
– Jeśli ma pan coś jeszcze do powiedzenia, proszę przysłać faks.
– W takim razie tylko spytam: czy General Motors to wasz klient?
Flossman wzdycha.
– Nie – odpowiada. – A teraz, panie Barclay...
Paul wie, że upór nie ma sensu. Flossman już go nie lubi. Flossman jest zirytowany, nawet zły. Mimo to ciągnie:
– Chciałem tylko wspomnieć, że właściwie cały czas prowadzę rozmowy z... Choćby dzisiaj, na przykład, przed chwilą wróciłem z lunchu z kolegą z GM, starszym specjalistą w dziale zakupów...
– Bzdura – rzuca nonszalancko Flossman.
Paul przez moment jest tak zszokowany, tak obrażony, że odbiera mu głos. Przez szesnaście lat pracy w sprzedaży – choć to może dziwne – żaden klient tak otwarcie nie wypomniał mu, że kłamie. Oczywiście niektórzy to insynuowali, okazując eufemistyczny sceptycyzm i niewinne niedowierzanie. Ale nie w ten sposób.
– Co pan powiedział? – pyta cichym, zaskoczonym głosem.
Flossman nerwowo się śmieje, świadomy tego, że przekroczył jakąś granicę, złamał etykietę, ale chyba mu z tego powodu ulżyło.
– Gada pan bzdury – powtarza, słychać, że się uśmiecha.
Ta bezczelność to już zbyt wiele. Twarz Paula nabiera koloru alarmującej, głębokiej czerwieni.
– Ja gadam bzdury? – pyta ochryple. – Ja?
– Tak, pan.
– Nie.
– Mówi pan...
– Nie.
– ...bzdury. Jest pan...
– To pan gada bzdury, Flossman.
– ...kłamcą, panie Barclay.
– ...pan gada bzdury, Flossman.
Flossman się śmieje.
– Gada pan bzdury, Flossman! – Paul wykrzykuje to zdanie kilkakrotnie, z nienawiścią, gorącą i podszytą upokorzeniem nienawiścią od dawna ciemiężonego do ciemiężcy.
I nagle nikogo już nie ma po drugiej stronie słuchawki. Mała plastikowa cisza. To koniec. Zdejmuje marynarkę z krzesła i ignorując spojrzenia całej sali sprzedaży, wychodzi równym, pospiesznym krokiem do Penderel’s Oak.
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Londyn to czterdziesta trzecia książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Wcześniej ukazały się:
2020
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez
Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh
Ostatnie stadium – Nina Lykke
Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell
Wyznanie – Domenico Starnone
Za otrzymane łaski – Valeria Parrella
Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg
Kto zabił mojego ojca – Edouard Louis
Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli
2021
Komodo – David Vann