Ludzie wędrowni - ebook
Fascynująca historia rodziny, która szukała swojego miejsca na ziemi.
Ludka nigdy nie wie, gdzie będzie jutro jadła i spała. Józka, żona rybaka podróżującego od jeziora do jeziora, raz po raz ląduje z dziećmi w zrujnowanych chałupach.
Ina, najmocniej z nich zakorzeniona, wkrótce będzie musiała ruszyć w drogę. Trzy kobiety z kolejnych pokoleń przemaszerowują przez powstania i wojny, usiłując utrzymać rodzinę w komplecie. Ich oczami obserwujemy rzeczywistość pierwszej połowy XX wieku – sławojki i szable, witaminy i zarazki, duchy i koniokradów, objawienia i wysiedlenia.
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8387-897-3 |
| Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– To zależy w dużej mierze od tego, dokąd pragnęłabyś zajść – odparł Kot-Dziwak.
– Właściwie wszystko mi jedno.
– W takim razie również wszystko jedno, którędy pójdziesz.
– Chciałabym tylko dostać się dokądś – dodała Alicja w formie wyjaśnienia.
– Ach, na pewno tam się dostaniesz, jeśli tylko będziesz szła dość długo.
Lewis Carroll, Alicja w Krainie Czarów, przeł. Antoni MarianowiczRok 1913 albo coś koło tego, przecież nikt nie kupuje kalendarza
Józka
I znowu jechaliśmy. Z przodu oczywiście Michał, bo tylko on wiedział dokąd. Za nim na dwóch wynajętych wozach tłoczyło się wszystko, co najważniejsze – sieci, łodzie, beczki, bosaki, siekiery, cebry, skopki, sita. Dopiero na trzecią furmankę załadowałam się ja z piątką dzieciaków i teraz podskakiwaliśmy na wybojach wciśnięci między kosze, pierzyny, poduchy i garnki, worek tegorocznego siana, resztkę zeszłorocznej pszenicy i pół worka jęczmienia. Kury darły się z koszów, bo nie lubiły mieć powiązanych łap, gęsi syczały, bardzo nie lubiły jeździć na wozie, śmiałam się, że i dzieciom powinnam nóżki powiązać, bo strasznie się kręciły.
– Siedźcie spokojnie, i bez tego szkapina ledwie daje radę! – krzyczałam. – I nie gadajcie tyle, bo zaraz jedno z drugim sobie język odgryzie!
Trzęsło rzeczywiście mocno, ale kochałam patrzeć, jak dzieciaki się cieszą na nową przygodę, a poza tym zawsze liczyłam na lepsze w nowym miejscu.
Wiedziałam już, że tak będzie zawsze: wędrówka prawie każdej wiosny, radość, nowe nadzieje, piękne życie, które sobie wybrałam w komplecie z wędrownym mężem. Byłam pewna, że i mój Michał uśmiecha się szeroko, choć trudno mi go było dojrzeć za wysoko upakowanymi beczkami. Dałabym jednak głowę, że jak zawsze poświstuje, choć nie mogłam przecież tego słyszeć w hurgocie łodzi obijających się o brzegi wozu, w szuraniu drewnianych kół w piachu dróg, w ich stukocie o kocie łby gościńców. Właściwie wydawało mi się, że Michał może nawet przytupywać bosą stopą stukotowi do wtóru, może nawet klepie się w udo ręką, mój mąż, łazik, powsinoga, wieczny wędrownik z wędrownej rodziny – tak mu często mówiłam, całując go w policzek, bo w usta przy dzieciach nie chciałam.
Mój mąż, Michał Żabecki, nawet od stołu podrywał się szybko, czasem nawet w pół kęsa, i chodził po izbie od drzwi do okna, od okna do drzwi, potrafił tak, drepcząc tam i z powrotem, przejść najmarniej kilka wiorst, a nawet się nie zasapać. Za to ja lubiłam siadać w miejscu, które wygrzał kto inny, czułam się wtedy bardziej zadomowiona. Nawet tutaj, na wozie, przesiadłam się szybko na worek jęczmienia, z którego wstała nasza najstarsza córka, Walerka, żeby przenieść się na kozioł wynajętego wozu i usiąść obok opłaconego furmana. Walerka zawsze zostawiała po sobie najcieplejsze miejsca.
Obie krowiny człapały cierpliwie obok wozu, nie zwracając uwagi ani na stado łań, ani na lochę z pasiastymi warchlaczkami, które ryły przy drodze, ale kiedy słońce wzniosło się na niebie aż nad korony drzew, Mećka zaczęła rozpaczliwie muczeć, a Michał wreszcie krzyknął:
– Popas!
No i stanęliśmy. Ach, jak uwielbiałam te różne miejsca, w których zdarzało nam się popasać, każde do tej pory niewidziane, każde wybrane tylko na chwilę. Nie trzeba się do niego przywiązywać ani bać, że coś będzie nie tak, bo przecież zaraz ruszymy dalej. Tym razem Michał zdecydował się zatrzymać na polanie, wokół las, koni na tak krótko nie warto było wyprzęgać, więc przywiesił im u pysków worki z obrokiem, i teraz rzucały łbami, żeby się dostać do ziaren owsa na dnie. Krowy na pewno znajdą dla siebie trawę czy jakieś zielska, a ja zaraz je wydoję. Zwłaszcza Mećkę, bo niedawno sprzedaliśmy od niej cielaka, więc doiłam ją nie tylko rano i wieczorem, ale także w południe. Kury i gęsi będą zatem musiały wytrzymać w koszach i klatkach nieco dłużej, chociaż protestowały coraz donośniej.
Chwyciłam z wozu skopek i zydelek, zeszłam do Mećki, pogładziłam ją po mordzie, po brzuchu, potem ustawiłam zydel obok i zabrałam się do dojenia. Najpierw sprawdziłam, czy strużka mleka wpada równo do skopka, potem już, pewna, że ani kropli nie uronię, oparłam policzek o bok krowy i doiłam, nie patrząc. Dzieci wzięły kubki i ustawiły się obok. Aż tu słyszałam, jak im kiszki marsza grają, bo suchary przecież zjadły jeszcze na wozie. A Janek rozglądał się, jak to on, najpierw po niebie, potem po ziemi, i zaraz przykucnął dwa kroki dalej.
– Poziomki!
Reszta już gotowa była tam doskoczyć.
– Stać! – warknęła Walerka, istota tak piękna, że aż dziw było, że jak wszyscy niekiedy musi się wysmarkać czy wysiusiać. Od poziomek jednak traciła całą urodę. Jak tylko je przełknęła, zaraz łzawiła, kasłała, a potem wyskakiwały jej na twarzy i rękach czerwone kropki, przez co rychło sama wyglądała jak chropawy owoc. No i dlatego straszyła Janka: – Nie jedz tych poziomek, braciszku, to czarci przysmak, nie widzisz? Krosty mi od nich wychodzą, bo czort przez poziomki zastawia na nas pułapkę i jeszcze ją osładza, żebyśmy chętniej w nią wpadali. I tylko ja z was wszystkich to widzę, bo ja w ogóle widzę więcej, przecież wiesz.
Walerka o czorcie wiedziała wszystko, więc zawsze, gdy Janek jadł poziomki, a kusiły go bardzo udatnie, rumieniąc się wśród zieleni, robił to z poczuciem winy. Co prawda nie dostawał od poziomek krost, ale tym gorzej, bo to oznaczało, że czort się przyczaił i działa w Janku z ukrycia.
– Idź precz, szatanie! – powtarzał więc Janek, mlaszcząc smakowicie.
– Daj kilka – poprosiłam, więc zaraz stanął obok mnie, żeby mi lepką rączką wrzucać owoce do ust.
– Czarci przysmak! – syczała ostrzegawczo Waleria. – Słodki jak grzech!
– To grzech jest słodki? – zainteresował się Janek.
– Nie gadaj bratu głupot, Walerka! – krzyknęłam, nie odrywając policzka od krowy.
– Moja Aniołka mnie ostrzega, ostrzega bardzo mocno przed tym diabelskim owocem! – Waleria spojrzała w niebo i wyciągnęła w górę rękę, wyglądałaby teraz prawie jak ksiądz z naszej ostatniej parafii, gdyby nie była taka piękna, z nosem cienkim jak dziedziczka, włosami lśniącymi jak woda w strudze, a przede wszystkim z tymi przepastnymi, szarymi oczami. Janek mawiał, że boi się w nie patrzeć, żeby nie utonąć.
Wszyscy wiedzieliśmy, że Waleria wie i czuje więcej, głębiej, a działo się to nie bez przyczyny, bo kiedy byłam z nią przy nadziei, codziennie piłam wodę święconą, na wspomożenie ciąży, a także po to, żeby w razie czego Waleria nie umarła nieochrzczona, jak jej starsza siostra urodzona niecały rok wcześniej. Tamta dziewuszynka urodziła się martwa, przez to musieliśmy ją pochować za wsią, pod krzyżem na rozstajach, bo ksiądz nie chciał wpuścić dzieciaka bez chrztu na poświęconą cmentarną ziemię. Do dziś, przy większych deszczach, wydawało mi się, że mała stuka w okno, wołając w potokach nieświętej wody płynącej z nieba: „Chrztu, chrztu, chrztu!”, czasem nawet mi się to śniło. Budziłam się wtedy i szłam do dzieci, wsuwałam się na siennik do Staśki i Walerki, cieszyłam się, że oddychają, trwałam jak drzazga wciśnięta między ich ciepłe plecy.
W każdym razie Waleria od tej wody święconej urodziła się zdrowa i piękna, a duszę Aniołki, czyli zmarłej starszej siostry, nosiła w sobie. Dziwnie mnie pocieszało, że przynajmniej jedna z naszych martwych córek ciągle z nami jeździ. Bo jakoś tak się zdarzało, że umierało nam co drugie dziecko, wiele rodzin tak miało, ale wcale przez to nie bolało mniej. Synuś pierworodny zmarł niedługo po chrzcie, potem urodził się i przeżył Józek. Kolejna córka urodziła się od razu martwa, więc przy następnej Michał, zawsze pełen nowych pomysłów, zamiast prosić na chrzestnych tak ważne osoby, jak sołtys, młynarz czy babka od porodów, poprosił na kumów osoby zupełnie nieważne, czyli babę i dziada wędrownych, uznając, że taki wybór oszuka śmierć nieustannie czyhającą na nasze dzieci. Baba z dziadem proszalnym znalezieni pod kościołem zgodzili się ochoczo, z wdzięcznością przyjęli poczęstunek po chrzcinach, a potem znowu ruszyli w świat, ale to pewnie dzięki nim Walerka rosła zdrowo i pięknie.
Skoro to zadziałało, dziady i baby proszalne trzymały do chrztu wszystkich kolejnych Żabeckich. Dzięki temu nasze dzieci przeżywały wiek niemowlęcy, potem jednak różnie już bywało. Bo dwie kolejne dziewuszki chowały się zdrowo, aż do chwili, kiedy w jednym tygodniu zmarły na krosty zwane czarną ospą. Wszyscyśmy poza Michałem dostali wtedy tych krost, Staśce zostały od nich nawet trzy głębokie blizny na czole, ale te dwie dziewusie nie przeżyły. Potem urodził się malec, który wydawał się zdrowiutki, ale kiedy miał roczek, zakasłał się na śmierć. Po nim na świat przyszedł Janek, od urodzenia roześmiany i silny, nic go nie brało, za to jego młodszy braciszek zmarł po tym, jak się skaleczył w piętę. Dzieciaki co chwila się gdzieś kaleczą, ale jemu akurat kilka dni później rana się zaogniła i w końcu umarł wygięty w tył, z wyszczerzonymi zębami – strach na niego było patrzeć, gdy leżał w trumience, nawet po śmierci cierpiący. Potem narodził się Wacek, najmłodszy, który na razie ze wszystkich chorób wychodził zwycięsko, i na tę myśl musiałam trzy razy splunąć przez lewe ramię, żeby nie zauroczyć, tfu, tfu, tfu, to zawsze działa.
Dzieci nigdy o martwych braciach i siostrach nie wspominały, może i lepiej, poza Walerką oczywiście, ale i ona mówiła tylko o Aniołce. Tym sposobem piątka nam przeżyła, a szóstkę musieliśmy pochować. Rodzice chrzestni naszych dzieci, żywych i zmarłych, pewnie wszyscy włóczyli się gdzieś, ukurzeni, z jeżowymi skórkami owiniętymi wokół pielgrzymich kosturów do obrony przed psami. Wchodząc w niedzielę do kościoła wzdłuż długich rzędów dziadów i bab proszalnych, zawsze zastanawiałam się, czy rozpoznam naszych kumów, ale brudni, zarośnięci, pochyleni wyglądali wszyscy jednako.
Ale co tam przeszłość, gdy za kilkoma zakrętami znowu czekało na nas nowe, lepsze życie. Zaraz obok poziomek zauważyłam obiecująco zsypany czerwienią krzak malin. Kiwnęłam głową Jankowi, przyskoczył do krzaczka, a za nim reszta dzieci, malin już im Waleria nie zakazywała.
Zastanawiałam się, czym będzie pachnieć i smakować nowe miejsce poza tym, że jak zawsze rybami. Bo chociaż tęskniłam za każdym z poprzednich naszych domów, to przecież ciekawa byłam wszystkich następnych, strasznie już chciałam zobaczyć, jaki dom, jaką wioskę tym razem Michał dla nas wybrał. Wiedziałam, że niewiele rodzin widzi tyle nowości co my, bo trwają w miejscu, jak przymocowane do własnej chałupy, świata zobaczą tyle, co przejdą się do kościoła czy na jarmark. Te rodziny łatają strzechy, kopią w podwórzu szczelne doły na gnojówkę, naprawiają drzwi i płoty, od lat znają wszystkich sąsiadów, ich krowy, psy i koty, z zamkniętymi oczami potrafią pokazać wszystkie miejscowe piachy i bagna, łąki i pola, wodników i duchy. Tak właśnie żyli moi rodzice i dziadowie, pradziadowie także. Dopiero ja, Józka, wyłamałam się z tego, bo Michał jeszcze przed ślubem namówił mnie na wędrówkę, od tamtej więc pory jedyną stałą rzeczą w naszym życiu była zmiana.
Już po dojeniu! Podsunęłam dzieciom skopek, zaczerpnęły kubkami jeszcze ciepłego mleka, piły z tego głodu, ile wlazło, po chwili mleko bąblowało im radośnie w brzuchach, Michała wypuczyło tak, że nie miał ochoty wdrapywać się na kozioł, legł więc w trawie. Wynajęty furman posikiwał gdzieś w krzakach, a Janek kucnął i w zaschniętym błocie drogi rysował królewskie zamki, z wieżami, oknami, chorągwiami, murami, kwiatami oplatającymi mury.
– Mamo, tato, patrzcie! – krzyczał, żądny pochwał, ale nie chciało mi się ruszać, trwałam nieporuszona przy Mećce, z głową opartą o jej bok, wdychając bezpieczny krowi zapach, i rozkoszowałam się spokojem.
– Ładne, ładne – bąknęłam od niechcenia.
– Ale niech ojciec popatrzy koniecznie! – domagał się Janek.
Michał rzucił okiem, podszedł nawet, pokiwał głową, przejechał Jankowi ręką po czuprynie.
– Udatnie żeś wszystko wysmarował, synu! Zdolny po tatusiu!
Po czym zadowolony odwrócił się do furmana, bo przecież musiał mu powiedzieć, jaki jest utalentowany, skoro wie doskonale, jakie ryby ludzie cenią najbardziej. Bo Żydzi lubią karpie, a znowu katolicy wolą okonie, a już wszyscy najchętniej jedliby sumy, bo tłuste, ale niestety rzadka to ryba i sprytna, natomiast leszcza to w ogóle mało kto lubi, bo ościsty. Furman kiwał głową, bo akurat nie jadał żadnych ryb, chyba że śledzie.
Wreszcie i ja potrząsnęłam głową, po czym niechętnie podniosłam się z zydla i rzekłam:
– Nie słyszycie, jak kury krzyczą? Trza nam jechać.
– Nie będą mi kury mówiły, co mam robić – odpowiedział Michał, co strasznie rozśmieszyło dzieci, zaczęły chichotać w głos, tarzając się to w trawie, to w pyle. Ale zaraz przecież zebrałam zydel, pusty już skopek, z powrotem przywiązaliśmy krowy do wozu i ruszyliśmy dalej.
***
Na miejsce dotarliśmy dopiero, kiedy słońce mocno już zeszło w dół. Po drodze zakopaliśmy się dwa razy w piachu i raz utknęliśmy w błocie, wtedy za każdym razem wszyscy musieliśmy zsiadać i pchać te dwa ważniejsze wozy, a potem jeszcze i swój. Kury i gęsi już umilkły na dobre, Janek łaskotał je w koszykach, a wtedy łapczywie nabierały powietrza i patrzyły na niego smutne i znużone.
– Żyją jeszcze! – cieszył się.
Wioska, do której wreszcie przyjechaliśmy, okazała się nieduża, ledwie z dziesięć chałup.
– Wygląda jak ręka – zawyrokował Janek.
Ręka, której zgięcie łokcia zdobiła kapliczka, po obu jej stronach stały domy. Nasza przyszła chałupa chyliła się ku ziemi najdalej od wszystkich, bo aż pod pachą, duża, krzywawa, grubo nakryta trzciną, bez komina.
– Kurna chata? – zaniepokoiłam się. – No to się nie dziwię, że stała pusta, patrz, Michał, ludzie tu wszyscy mają kominy.
– Ale popatrz, jaka duża izba! I jaka wielka kuchnia! Będziesz tu, żono, miała dobrze!
– No i obórka jest – próbowałam się pocieszać. – A kury przecież mogą mieszkać z krowami. O, jaka przyzba wygodna! I podwórze mało błotniste!
Michał bardzo był zadowolony, że wszystko chwalę, więc chwaliłam tym usilniej, lubiłam patrzeć, jak się cieszy.
Pod wieczór, gdy po raz pierwszy w nowym miejscu roznieciłam ogień w palenisku, zrobiłam na przegryzkę po wieczerzy podpłomyki na rozgrzanej blasze, rozsmarowywałam na niej ciasto ukręcone z mąki i wody z odrobiną soli, soli niedużo, szczypta, dwie może, bo droga. W nowym domu na chwilę jednak zapomniałam o tym, ile kosztuje sól, a do tego nawet posłodziłam dzieciakom miętę, łyżka miodu na sagan, bo miód też nie był tani, ale było co świętować, w końcu zaczynaliśmy nowe życie w nowym miejscu. I jedliśmy te podpłomyki, pokasłując, bo dym uparcie kłębił się pod powałą i wcale nie chciał wychodzić z kuchni, choć machaliśmy ścierkami przy otwartych drzwiach, żeby go wypłoszyć.
***
Gdy mój mąż zaczynał dzierżawić nowe jezioro, bo poprzednie już opróżnił z ryb, zawsze szukał w okolicy domu do wynajęcia dla rodziny, najlepiej jak najbliżej wody, bo po co daleko jeździć, no i w okazyjnej cenie, bo po co wyrzucać pieniądze. Za każdym więc razem, gdy zmienialiśmy dom, musiałam uczyć się miejsca od początku. Sprawdzałam, gdzie kościół, gdzie studnia, gdzie przy strumieniu kobiety płuczą pranie, gdzie napoić krowy po pasionce, dokąd na grzyby i jagody, dokąd po nocy iść siusiać, gdzie gospodarze nie uwiązują psa, a więc trzeba mieć kamień w pogotowiu, gdy się przechodzi obok. Całkiem więc szybko oswajałam nowe miejsca, trudniej było z nowymi ludźmi.
Bo ludzie zasiedziali w tym samym miejscu od pokoleń nieufnie patrzyli na wszelkich wędrowców. Przybysze oznaczali zmianę, trudne pytania, nowe zwyczaje, niepokojące myśli, a często także kradzież i niebezpieczeństwo. Wiadomo, wędrowne dziady i baby proszalne nieraz podniosły z drogi kurkę, wrzuciły za pazuchę i uszły. Wędrowni sprzedawcy niejednego oszukali, sprzedając źle wypalone garnki, które po nalaniu mleka zaraz przeciekały, albo noże, które łamały się przy pierwszym krojeniu rzepy. Przejeżdżający Cyganie wychylali się z wozów i porywali bieliznę, co się suszyła na sznurach, a czasem i same sznury, garnki z płota, no i dzieci, co było dziwne, bo przecież swoich mieli dostatek, ale wszyscy o tych porwanych dzieciach szeptali ze zgrozą.
Nas, Żabeckich, ludzie osiadli też uważali za Cyganów. Bo poza tym, że ciągle się przeprowadzaliśmy, wszyscy byliśmy śniadzi, szczupli, czarnoocy i na włosach czarniawi. Michał lubił się szczycić tym, że mimo całkiem poważnego wieku nie siwieje ani nie łysieje. To także w nim kochałam, jego czarną, obfitą czuprynę, którą zarzucał do tyłu, zaglądając mi szelmowsko w oczy. Ludzie więc na widok naszych wozów zapędzali kury do kurnika, zdejmowali garnki z płotu, zwijali ze sznurów pościel, stawali z widłami przy gruszy czy wiśni, żeby im owoców nie oberwać, zatrzaskiwali furtki, jeśli mieli płoty, i dopiero ślepili, czy nie mamy czegoś na sprzedaż. Zanim im się wytłumaczyło, że nie jesteśmy żadnymi Cyganami, lecz zwyczajnymi wędrownymi rybakami, mijało trochę czasu.
– Co się dziwisz, chłopstwo się zawsze boi nowego – tłumaczył Michał, jakby sam nie był z chłopów.
I od razu szedł porozmawiać z ludźmi, znaczy z gospodarzami. Z każdym zagadał, z wieloma wypił, niejednego poklepał po plecach. No i wyświadczał przysługi, uwielbiał na przykład wysyłać do sąsiadów dzieci, żeby pomogły a to w grabieniu siana, a to w zbieraniu wiśni, a to w pasionce. A jeśli zdarzyło się, że zjechaliśmy zimą, kazał chodzić córkom do darcia pierza, a synom do rąbania drew. Zawsze coś wymyślił, żeby przypodobać się nowym sąsiadom.
Kiedy ludzie go pytali, dlaczego taki światły człowiek wreszcie gdzieś nie osiądzie i nie zacznie gospodarować, jak Pan Bóg przykazał, odpowiadał:
– Bo się nudzę siedzieć w jednym miejscu.
Miejscowi jednak zupełnie tego nie rozumieli, ale już tak zdążyli go polubić, że rozumieć nie musieli.
– Żono, co tak w domu siedzisz? I ty zapoznaj się z nowymi sąsiadkami! – zachęcał mnie Michał.
Wiedziałam, że ma rację, więc wysyłałam dzieciaki, żeby nazbierały do kosza ulęgałek albo mirabelek, bo nie chciałam się witać z gospodyniami z pustymi rękami. Potem jednak siadałam przy pełnym koszu i wzdychałam:
– A bo ja wiem, czy jest sens zawracać głowy zajętym kobietom? Bo czy my tu w ogóle długo zostaniemy?
A potem ruszałam krzątać się w kuchni, wtedy za ulęgałki zabierały się dzieci i osy, a ja postanawiałam:
– W kościele ludzi zobaczę, to się przywitam. No i na targu przecież. Wtedy pogadam z nimi, tak zwyczajnie, no bo gdzie ja obcym do domów będę zaglądać.
– Nie obcym, sąsiadkom! – prostował mój mąż.
Takie to i sąsiadki na rok–dwa, myślałam i odchodziła mnie wszelka śmiałość, bo przecież nie wiedziałam, kiedy znowu mąż każe nam ruszać w drogę.
Nie, nie drażniło mnie, że to Michał o wszystkim decydował. Byłam pewna jak niczego na świecie, że mój mąż doskonale wie, co robi – mężczyźni rodzą się przecież z wiarą w swoje decyzje, my jej przez całe życie nie zyskamy, wiem, co mówię.