M*A*S*H. Ponadczasowa satyra wojenna, na podstawie której powstał kultowy serial - ebook
M*A*S*H. Ponadczasowa satyra wojenna, na podstawie której powstał kultowy serial - ebook
Manifest antywojenny, na podstawie którego powstał kultowy serial
Pełna humoru opowieść o lekarzach i pielęgniarkach, którzy w trakcie wojny koreańskiej pracowali w polowych wojskowych szpitalach chirurgicznych (Mobile Army Surgical Hospitals, czyli MASH) i pomimo swojego zaangażowania znaleźli się na skraju przepaści.
Zbyt młodzi, wrażliwi i niedoświadczeni, by mierzyć się z okrucieństwem wojny. Niektórzy tracą panowanie nad sobą, ale większość po prostu sprawia kłopoty swoim dowódcom. Aby odreagować życie w napięciu, zaglądają do kieliszka i romansują. Każdy z nich szuka własnej recepty na poradzenie sobie z traumą spowodowaną przez wojnę i stara się humorem przykryć tragiczne okoliczności, w których przyszło im funkcjonować.
Sokole Oko, Trapper, Duke, Henry Blake, Radar, Paskudny John, Bezbolesny Polak, Gorące Wargi to prawdziwi bohaterowie, choć w oczach niektórych wyglądają na zwykłych szaleńców. Piją martini, grają w pokera, ponownie sprowadzają Jezusa na ziemię, łowią syreny i organizują najbardziej widowiskowy mecz futbolu amerykańskiego w okolicy trzydziestego piątego równoleżnika.
Przede wszystkim jednak ciężko pracują, często pod gigantyczną presją i w obliczu wojennych przeciwności losu.
Oto opowieść o bohaterach, którzy uczynili M*A*S*H legendą.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9227-7 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lekarze, którzy w trakcie wojny koreańskiej pracowali w polowych wojskowych szpitalach chirurgicznych (Mobile Army Surgical Hospitals, czyli MASH), byli w większości bardzo młodzi, być może za młodzi na to, co musieli robić. Na salach operacyjnych ratowali życie żołnierzy 8 Armii Wojsk Lądowych Stanów Zjednoczonych, Armii Republiki Korei, wojsk Brytyjskiej Wspólnoty Narodów i innych sił Organizacji Narodów Zjednoczonych. Dzięki transfuzjom krwi, antybiotykom, śmigłowcom, osobliwościom taktycznym wojny koreańskiej, dzięki młodości i towarzyszącej jej odporności pacjentów uratowali wówczas najwięcej rannych w historii chirurgii wojskowej.
Wszystko, czego doświadczali lekarze w polowych szpitalach chirurgicznych, było ekstremalne: praca, odpoczynek, napięcie, nuda, upał, zimno, satysfakcja i frustracja, a dla większości z nich były to nowe doznania. Wszyscy, indywidualnie i zbiorowo, starali się radzić sobie z sytuacją i wykonywać obowiązki. Jednak pod wpływem stresu wywołanego przeróżnymi czynnikami zachowywali się w sposób, który przynajmniej na pierwszy rzut oka wydawał się niespójny z ich postępowaniem w cywilu. Niektórzy tracili panowanie nad sobą, ale większość po prostu sprawiała kłopoty różnego rodzaju i o różnym natężeniu. To jest właśnie opowieść o tych różnych rodzajach i natężeniach. No i trochę o pracy lekarzy.
W bohaterach tej książki widać cechy ludzi, których znałem, z którymi się zetknąłem, z którymi pracowałem lub o nich słyszałem. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób jest wyłącznie przypadkowe.1
Kiedy tuż po liceum Radar O’Reilly opuścił Ottumwę w stanie Iowa i zaciągnął się do Armii Stanów Zjednoczonych, przyświecał mu jeden cel: zrobić karierę w Korpusie Łączności. O’Reilly mierzył jedynie metr sześćdziesiąt, ale miał długą, chudą szyję i duże uszy, które odstawały od jego głowy idealnie pod kątem prostym. Ponadto przy odpowiedniej pogodzie i pełnym brzuchu, maksymalnej koncentracji i wykorzystaniu unikatowych mocy pozazmysłowych był w stanie odbierać wiadomości i podsłuchiwać rozmowy, których zwykłe ludzkie ucho by nie wychwyciło.
Z takimi atutami łączność wydawała się naturalnym wyborem dla Radara, więc po ukończeniu szkoły średniej odrzucił różne, bardzo intratne propozycje pracy, niektóre z nich nawet legalne, i postanowił służyć ojczyźnie. Przed wstąpieniem do wojska nocami śnił o awansie: od pasków na rękawach po krokiewki na pagonach, a potem płynął dalej, aż ujrzał siebie z metalowymi gwiazdkami prowadzącego spotkanie w Pentagonie na najwyższym szczeblu, na wieczornych przyjęciach w Białym Domu i kroczącego dostojnie do stolików znajdujących się najbliżej sceny w nowojorskich klubach nocnych.
W połowie listopada 1951 roku na terytorium Korei Południowej Radar O’Reilly, kapral w Korpusie Medycznym Armii Stanów Zjednoczonych, siedział okrakiem na 35 równoleżniku w Klinice Dentystyczno-Pokerowej Bezbolesnego Polaka zlokalizowanej na terenie MASH-a 4077 i udawał, że czeka, aż dojdzie mu karta. Wcześniej otrzymał wiadomość, że szanse na takie szczęśliwe zrządzenie losu wynoszą 1 do 72 192, więc tak naprawdę podsłuchiwał pewną rozmowę telefoniczną. Prowadzili ją przez niestabilne łącze generał brygady Hamilton Hartington Hammond, ważniak z Korpusu Medycznego rezydujący w Seulu, siedemdziesiąt kilometrów na południe, i podpułkownik Henry Braymore Blake przebywający w swoim biurze dowódcy MASH-a 4077, zaledwie czterdzieści metrów na wschód od O’Reilly’ego.
– Posłuchajcie – powiedział Radar, powoli tocząc wzrokiem po obecnych, jak to on.
– Czego? – zapytał kapitan Walter Koskiusko Waldowski, wojskowy stomatolog znany jako Bezbolesny Polak.
– Henry stara się o dwóch nowych rzeźników – odparł Radar.
„Muszę mieć jeszcze dwóch ludzi” – darł się do telefonu pułkownik Blake, co dotarło również do Radara.
„A tobie się wydaje, że co tam prowadzisz?” – darł się generał Hammond, co Radar również usłyszał. „Szpital Waltera Reeda?”
„Słuchaj no…” – powiedział pułkownik Blake.
„Uspokój się, Henry” – powiedział generał Hammond.
„Nie uspokoję się” – krzyknął pułkownik Blake. „Jeśli nie dostanę dwóch…”
„W porządku! W porządku!” – krzyknął generał Hammond. „Wyślę ci dwóch najlepszych ludzi, jakich mam”.
„Lepiej, żeby byli dobrzy” – usłyszał Radar odpowiedź pułkownika Blake’a. „Albo nie rę…”
„Powiedziałem, że to najlepsi ludzie, jakich mam” – usłyszał Radar odpowiedź generała Hammonda.
„Świetnie!” – usłyszał Radar głos pułkownika Blake’a. „I oby szybko tu dotarli”.
– Henry – powiedział Radar, a uszy jarzyły się mu z przegrzania – właśnie nam załatwił dwóch rzeźników.
– Powiedz im, żeby nie przewalili całej kasy, zanim tu dotrą – odparł kapitan Waldowski. – Dobierasz?
W ten sposób personel MASH-a 4077 dowiedział się, że zwiększy się jego liczebność, a może i skuteczność. I tak dziesięć dni później w ponury, zimny poranek w 325 Szpitalu Ewakuacyjnym w Yong-Dong-Po, po drugiej stronie rzeki Han-gang przecinającej Seul, kapitanowie Augustus Bedford Forrest i Benjamin Franklin Pierce wyłonili się z przeciwległych przejściowych kwater oficerskich z torbami na ramionach i workami transportowymi ciągniętymi po ziemi i powlekli się w kierunku przydzielonego im jeepa.
Kapitan Pierce miał dwadzieścia osiem lat, nieco ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i nieznacznie się garbił. Nosił okulary, a jego jasnobrązowe włosy przydałoby się ostrzyc. Kapitan Forrest był o rok starszy, miał nieco mniej niż metr osiemdziesiąt wzrostu i był bardziej masywny. Miał również ostrzyżone rude włosy, jasnoniebieskie oczy i nos, który nie wrócił do naturalnego położenia po kontakcie z silniejszym przeciwnikiem.
– To ty jedziesz do cztery zero siedem siedem? – zapytał kapitan Pierce kapitana Forresta, gdy spotkali się przy samochodzie.
– Tak sądzę – odparł kapitan Forrest.
– W takim razie wskakuj – powiedział kapitan Pierce.
– Kto prowadzi? – zapytał kapitan Forrest.
– Przekonajmy się – powiedział kapitan Pierce. Otworzył swój worek, pogrzebał w nim i wyciągnął kij bejsbolowy marki Louisville Slugger sygnowany nazwiskiem Stana Hacka. Podał go kapitanowi Forrestowi. – Rzuć – dodał.
Kapitan Forrest rzucił kij w górę, a gdy ten spadał, kapitan Pierce złapał go fachowo lewą ręką za uchwyt. Kapitan Forrest położył swoją lewą dłoń nad ręką kapitana Pierce’a. Kapitan Pierce położył swoją prawą rękę nad lewą ręką kapitana Forresta, a dla prawej ręki kapitana Forresta nie starczyło już miejsca, więc pozostała w powietrzu.
– Przepraszam – odezwał się kapitan Pierce. – Wygrałbyś, gdyby to był twój kij.
I nic więcej nie powiedział. Wsiedli do jeepa i przez pierwsze osiem kilometrów nie odezwali się do siebie słowem. W końcu milczenie przerwał kapitan Forrest.
– Co z ciebie za jeden? – zapytał. – Jakiś wariat?
– Bardzo możliwe – odparł kapitan Pierce.
– Nazywam się Duke Forrest. A kim ty jesteś?
– Sokole Oko Pierce.
– Sokole Oko Pierce? – powtórzył kapitan Forrest. – Kurde, jak można się tak nazywać?
– Mój stary przeczytał w życiu tylko jedną książkę i był to _Ostatni Mohikanin_ – wyjaśnił kapitan Pierce.
– O – odparł kapitan Forrest. – A skąd jesteś?
– Crabapple Cove.
– Gdzie to u diabła jest?
– Maine – odparł Sokole Oko. – A ty skąd?
– Forrest City.
– Gdzie to u diabła jest?
– Georgia – odparł Duke.
– Jezu. Muszę się napić.
– Mam coś.
– Własna produkcja czy jakiś normalny? – zapytał Sokole Oko.
– Tam, skąd pochodzę, normalny alkohol jest tylko własnej produkcji – odparł Duke Forrest – ale to akurat kupiłem od jankeskiego rządu.
– W takim razie spróbuję.
Kapitan Pierce zjechał na pobocze i zatrzymał jeepa. Kapitan Forrest wyciągnął z worka półlitrową butelkę i ją otworzył. Siedzieli, spoglądając na drogę, w otoczeniu pól ryżowych teraz pokrytych cienką warstwą listopadowego szronu i na przemian popijali i rozmawiali.
Duke Forrest dowiedział się, że Sokole Oko Pierce jest żonaty i ma dwóch synów, a kapitan Pierce dowiedział się, że kapitan Forrest jest żonaty i ma dwie córki. Odkryli, że przeszli podobne szkolenia, mają podobne doświadczenie i że żaden nie uważa się za wielkiego chirurga, co przyjęli z wielką ulgą.
– Sokole Oko – powiedział po chwili kapitan Forrest. – Zdajesz sobie sprawę, że to jest niesamowite?
– Co jest niesamowite?
– To znaczy ja pochodzę z Forrest City w stanie Georgia, a ty jesteś jankesem z tego tam Carpapple.
– Crabapple.
– Crabapple Cove w Maine i mamy tyle wspólnego.
– Duke – Sokole Oko podniósł w górę do połowy opróżnioną butelkę – wcześniej mieliśmy więcej wspólnego.
– W takim razie może lepiej ruszajmy – odparł Duke.
Gdy zmierzali na północ, a ciszę przerywały tylko odgłosy jeepa, zaczął padać zimny deszcz, prawie przesłaniający widok na poszarpane, niemal nagie wzgórza otaczające dolinę. Dotarli do Uijeongbu, nędznego miasteczka, na które składały się walące się rudery i gliniasta droga. Przy drodze mijali atrakcje turystyczne, z których najbardziej znany w tej części kraju był Renomowany Burdel Drive-Thru.
Renomowany Burdel Drive-Thru, usytuowany w jakże dogodnym miejscu przy szosie prowadzącej z Seulu na front, miał bardzo dobrą reputację i zatrzymywali się tam wszyscy kierowcy ciężarówek. Wyjątkowość zawdzięczał nietypowym metodom handlu i sporemu wkładowi w problem chorób wenerycznych, z jakim borykał się Korpus Medyczny Armii Stanów Zjednoczonych. Siedziba burdelu mieściła się w sześciu chatach ze słomy i gliny, a przed pierwszą z nich stała tablica z napisem: „Ostatnia szansa przed Pekinem”. Nad głównym budynkiem powiewała amerykańska flaga. Ponętny personel, odziany w najbarwniejsze stroje dostępne w katalogu wysyłkowym firmy Sears Roebuck, stał wzdłuż szosy bez względu na pogodę i wielu kierowców często jeżdżących tam i z powrotem skrupulatnie odnajdywało spełnienie na tyłach swoich ciężarówek, zamiast wystawiać się na kontakt z brudną słomą i poplamionymi materacami w chatach.
– Potrzebujesz stąd czegoś? – zapytał Sokole Oko Duke’a, który salutował i kiwał głową, kiedy jeep przedzierał się przez tę kolorową paradę machających i gruchających kobiet.
– Nie – odparł Duke. – Wczoraj załatwiłem takie sprawunki w Seulu. Teraz niepokoi mnie coś innego.
– Jesteś lekarzem, powinieneś być przewidujący.
– Nie o to chodzi. Zastanawiałem się nad tym pułkownikiem Blakiem.
– Podpułkownik Henry Braymore Blake – uzupełnił Sokole Oko. – Sprawdziłem go. Zdaje się, armia zawodowa.
– Napijemy się? – zapytał Duke.
Gdy kusicielki zniknęły już z zasięgu wzroku, Sokole Oko zjechał na pobocze jeszcze raz. Zanim skończyli butelkę, zimny, zacinający deszcz mieszał się z gładkimi i mokrymi płatkami śniegu.
– Armia zawodowa – powtarzał Duke. – Jak Meade i Sherman, i Grant.
– Ale widzę to tak – odezwał się w końcu Sokole Oko. – Większość tych z armii zawodowej to zahukane typy. Gdyby było inaczej, szukaliby szczęścia w wolnym świecie. Bezpiecznie czują się tylko w swoich jednostkach i tylko, gdy te dobrze funkcjonują.
– No tak – odparł Duke.
– Ten Blake musi mieć problem, inaczej nie potrzebowałby pomocy. I to my mamy pomóc.
– No tak – przyznał Duke.
– Więc plan jest taki – mówił dalej Sokole Oko – że gdy trzeba, pracujemy jak woły i próbujemy zdeklasować konkurencję.
– Dobra.
– Dzięki temu będziemy mogli dyktować warunki przez resztę służby.
– Wiesz co, Sokole Oko? – powiedział Duke. – Porządny z ciebie człowiek.
Minęli kilkanaście namiotów oznaczonych jako Kanadyjski Polowy Punkt Opatrunkowy i dojechali do rozwidlenia. Droga w prawo prowadziła na północny wschód w kierunku wzgórza Punchbowl i Heartbreak Ridge. Wybrali drogę w lewo, którą podążyli na północ w kierunku Ch’ŏr wŏn, Pork Chop Hill i Old Baldy, no i MASH-a 4077.
Niecałe siedem kilometrów za rozwidleniem wezbrany strumień zalał most, więc żandarmeria wojskowa skierowała ich do kolejki, w której stało już z kilkanaście innych pojazdów wojskowych, w tym dwa czołgi. Czekali tam godzinę, kolejka się wydłużała, aż w końcu pojazdy przed nimi ruszyły i Sokole Oko poprowadził jeepa błotnistym brzegiem rzeki, a potem przez strumień nie głębszy niż deska podłogowa.
W dolinie zapadała już ciemność, gdy dotarli do tablicy informacyjnej z napisem „JESTEŚ, GDZIE JESTEŚ – RÓWNOLEŻNIK 38” oraz kolejnej, z mniejszym napisem „MASH 4077, CZYLI TAM, GDZIE JA, PODPUŁKOWNIK HENRY BLAKE, K.M.”, za którą skręcili w lewo. Podążając za wskazówkami, najpierw minęli cztery śmigłowce należące do 5 Lotniczej Eskadry Pogotowia Ratunkowego, a następnie dotarli do kilkudziesięciu namiotów o różnych kształtach i rozmiarach, partacko rozstawionych w półkolu.
– No to jesteśmy – powiedział Sokole Oko, zatrzymując jeepa.
– Cholera – skwitował Duke.
Deszcz zmienił się w mokry śnieg, który przykrył wszystko poza błotnistą drogą. Po zgaszeniu silnika usłyszeli dudnienie artylerii.
– Grzmot? – zapytał Duke.
– Wystrzałów – prychnął Sokole Oko. – W ten sposób witają wszystkich nowo przybyłych.
– Co robimy?
– Znajdźmy kantynę – odparł Sokole Oko. – Zdaje się, że to ta buda.
W środku przy jednym z długich stołów siedziało dwanaście osób. Duke i Sokole Oko zajęli wolne miejsca przy stoliku obok. Jedzenie podał im koreański chłopiec w zielonych spodniach wojskowych i białym fartuchu.
Jedli, a wszyscy się im przyglądali. Wreszcie jakiś mężczyzna wstał i podszedł do nich. Miał z metr siedemdziesiąt wzrostu, lekką nadwagę i łysinę oraz lekko zaczerwienioną twarz i zaczerwienione oczy. Do kołnierza koszuli miał przypięte srebrne liście dębu. Wyglądał na zmartwionego.
– Jestem pułkownik Blake – powiedział, przyglądając się im. – Koledzy przejazdem?
– Nie – odparł Sokole Oko. – Mamy tu przydział.
– Na pewno? – zapytał pułkownik.
– Mówiliście, że potrzebujecie dwóch najlepszych ludzi – odezwał się Duke – i armia przysłała nas.
– Gdzie byliście cały dzień? Spodziewałem się was przed południem.
– Zatrzymaliśmy się w barze – odparł Duke.
– Pokażcie ten swój przydział.
Wyjęli papiery i wręczyli je pułkownikowi. Przyglądali mu się, gdy je sprawdzał, i potem, gdy spojrzał na nich ponownie.
– No cóż, wszystko jasne – powiedział w końcu Henry. – Wyglądacie mi na stukniętych, ale będzie tak: pracujecie dobrze, ja na wiele przymykam oko. Jeśli nie, dostaniecie po dupie.
– Widzisz – zwrócił się Sokole Oko do Duke’a. – Mówiłem ci.
– Porządny z ciebie człowiek – odezwał się Duke.
– Pułkowniku – zagaił Pierce – nie ma się czego bać. Duke i Sokole Oko są na posterunku.
– Do rana będziesz wiedział, jak to jest być tutaj na posterunku – odparł Henry. – Zaczynasz zmianę dziś o dziewiątej i właśnie dostałem wiadomość, że żółtki dotarły do posterunku Kelly.
– Jesteśmy gotowi – odparł Sokole Oko.
– Tak jest – zawtórował Duke.
– Dzielicie namiot z majorem Hobsonem – oświadczył Henry. – O’Reilly?
– Tak, panie pułkowniku? – Radar stał już przy nim, bo informacje odbierał, zanim je jeszcze wysłano.
– Nie rób tak, O’Reilly – powiedział Henry. – Denerwujesz mnie.
– Panie pułkowniku?
– Zaprowadź tych oficerów…
– Do namiotu majora Hobsona – dokończył Radar.
– Przestań, O’Reilly! – fuknął Henry.
– Panie pułkowniku?
– Och, wynoś się stąd.
No i wyszło tak, że to Radar, który jako pierwszy dowiedział się, że przyjeżdża dwóch chirurgów, zaprowadził kapitanów Pierce’a i Forresta do ich nowego domu. Gdy dotarli na miejsce, majora Hobsona akurat nie było, więc położyli się na pryczach. Właśnie zasypiali, kiedy otworzyły się drzwi.
– Witam, koledzy. – Usłyszeli tubalny głos, a potem zobaczyli majora średniego wzrostu wchodzącego do środka z pogodnym uśmiechem na twarzy. Mocno uścisnął im dłonie.
Major Hobson miał trzydzieści pięć lat. Długo zajmował się medycyną rodzinną, liznął trochę chirurgii, a co niedzielę wygłaszał kazania w Kościele Nazarejczyka w małym miasteczku na Środkowym Zachodzie. Przez wojnę dostał pracę, do której nie był przygotowany, i poznał ludzi, których nie potrafił zrozumieć.
– Cieszymy się, że do nas dołączyliście – wyrecytował. – Oprowadzić was po jednostce?
– Nie – odparł Duke. – Łoiliśmy cały dzień. Chyba trochę się zdrzemniemy.
– O dziewiątej naprawiamy przepuklinę prezydenta – poinformował Sokole Oko.
– Harry nas w to wciągnął, jego też leczyliśmy. Fajnie, jakbyś nam asystował, ale tajne służby obawiają się chińskich agentów.
– Jankeskie Chińczyki z północy – powiedział Duke. – Sam rozumiesz.
Jonathan Hobson był zszokowany i zdezorientowany, no i za wiele z tego nie rozumiał. Gdy minęła dziewiąta, rozumiał jeszcze mniej. Żółtki faktycznie zaatakowały posterunek Kelly, ciągle przywożono nowe ofiary, a pięciu mężczyzn uwijało się, jak mogło, od dziewiątej rano do dziewiątej wieczorem.
Kiedy skończyli, stało się jasne, że najwięcej zrobili Sokole Oko Pierce i Duke Forrest. Dogadywali się, jakby pracowali ze sobą od lat. Przeprowadzili między innymi dwie resekcje jelita, czyli usunęli fragment narządu uszkodzonego przez ciała obce, takie jak odłamek pocisku czy mina. Następnie wykonali torakotomię, by opanować krwotok, czyli otworzyli klatkę piersiową, aby zatamować krwawienie wywołane podobnym ciałem obcym, a na koniec temu samemu pacjentowi usunęli rozerwaną śledzionę i zniszczoną nerkę.
Łatwość, z jaką poradzili sobie z tymi i innymi przypadkami, wywołała oczywiście sporo komentarzy i spekulacji na ich temat. Po zmianie Sokole Oko i Duke byli jednak zbyt zmęczeni, by się tym przejmować, a zaraz po śniadaniu ruszyli do Namiotu Szóstego.
Ponieważ namioty MASH-a 4077 rozstawiono w półkolu, barak z blaszanym dachem, gdzie przeprowadzano operacje, stał dokładnie pośrodku. Izba przyjęć i laboratorium znajdowały się po jego lewej stronie, a oddział pooperacyjny po prawej. Obok laboratorium usytuowano Klinikę Dentystyczno-Pokerową Bezbolesnego Polaka, potem kantynę, sklep, prysznice, zakład fryzjerski i kwatery. Naprzeciwko, obok oddziału pooperacyjnego, stały namioty, w których mieszkali oficerowie, potem namioty pielęgniarek i wreszcie kwatery zatrudnionych w jednostce Koreańczyków. W odległości niecałych pięćdziesięciu metrów od szpitala, na skraju pola minowego, stał samotnie jeden namiot. Był to Klub Oficerski. Pokonując ostrożnie kolejne siedemdziesiąt metrów w kierunku północno-zachodnim, nie wpadłszy po drodze do starych schronów, można było dotrzeć na wysokie zbocze z widokiem na szerokie, zwykle płytkie odgałęzienie rzeki Imjin-gang.
– Chłopcze z Południa – powiedział Sokole Oko, gdy zbliżali się do namiotu – zamierzam zasiąść, walnąć sobie bezcłowej wódy, a potem uderzyć w kimono.
– Wchodzę w to – odparł Duke, gdy Sokole Oko otworzył drzwi wejściowe do namiotu.
– Patrz! – zawołał Sokole Oko.
Duke spojrzał we wskazanym kierunku. W rogu klęczał major Jonathan Hobson z łokciami na łóżku i Biblią przed sobą, poruszając powoli ustami i nie zwracając na nic innego uwagi.
– Jezu – jęknął Sokole Oko.
– Nie wygląda jak Jezus – odparł Duke.
– Myślisz, że mu odwaliło?
– Nie – odparł Duke. – Myślę, że to metodysta. U nas jest ich dużo.
– W Cove też jest ich trochę – dodał Sokole Oko. – Musimy go obserwować.
– Sam go sobie obserwuj. Ja mam ciekawsze rzeczy do roboty.
Podczas gdy major Hobson trwał w przybranej pozycji, Sokole Oko i Duke walnęli sobie po sporym drinku, a potem kolejnym. Następnie zaśpiewali głośno i niezbyt czysto tyle, ile pamiętali z _Naprzód, Żołnierze Chrystusa_, i wczołgali się wyczerpani w śpiwory.
Kiedy się obudzili, znowu panowała ciemność, a wraz z nią nadszedł kolejny transport rannych. Żołnierzy transportowano bez przerwy przez cały tydzień, a nowi chirurdzy pracowali dużo, również za innych. To naturalnie wzbudziło szacunek i podziw wśród kolegów, ale zarazem wątpliwości, ponieważ Sokole Oko i Duke dość odstawali od przyjętej normy.2
Dziewięć dni po przybyciu kapitanów Pierce’a i Forresta do Dubletu Siódemek, jak nazwali MASH-a 4077 rezydujący tam gracze w kości, wydarzyły się dwie rzeczy. Sytuacja się trochę ustabilizowała, tak że Duke i Sokole Oko pracowali tylko podczas dziennej zmiany. To o wiele bardziej im się podobało, chociaż każdego ranka, kiedy wstawali na śniadanie, witał ich widok majora Jonathana Hobsona modlącego się na kolanach przy swojej pryczy.
– Majorze – powiedział pewnego ranka Sokole Oko, gdy długi rytuał dobiegł końca – wydaje się, że religia bardzo cię zajmuje. Zaangażowałeś się na dobre, czy to tylko przelotne zauroczenie?
– Śmiej się, ile chcesz – odparł major – a ja nadal będę się modlić, szczególnie za ciebie i kapitana Forresta.
– Dlaczego… – zaczął Duke.
Sokole Oko mu przerwał. Było oczywiste, że Duke nie potrzebuje zbawienia od jankeskiego ewangelisty, więc Pierce zabrał kolegę z namiotu.
– Pozbądźmy się go – stwierdził Duke, gdy znaleźli się na zewnątrz. – Nie lubię tego gościa, a poza tym ogranicza nasze życie towarzyskie.
– Wiem. To zwykły dureń i nie mam ochoty go gnębić, ale też z nim nie wytrzymam.
– Co zrobimy? – zapytał Duke.
– Rozstaniemy się z majorem – odparł Sokole Oko. – Ale na razie cicho. Nie ma sensu robić zamętu.
Sokole Oko i Duke zapukali do drzwi namiotu pułkownika Blake’a i pozwolono im wejść. Gdy usadowili się wygodnie, Pierce odezwał się jako pierwszy.
– Jak się pan dzisiaj miewa, pułkowniku? – zapytał.
– Nie o to przyszliście zapytać – odparł pułkownik, obserwując ich uważnie.
– Cóż, Henry… nie chcemy sprawiać kłopotów, ale mam silne przeświadczenie, że coś może mocno nadwerężyć reputację tej wspaniałej jednostki, jeśli nie pozbędzie się pan tego księżulka z naszego namiotu.
– Waszego namiotu…? – zaczął Henry, ale uznał, że nie to chciał powiedzieć. Nie odzywał się prawie minutę, a jego czerwona twarz zmieniała kolory pod wpływem doświadczanych emocji. – Służę w tej armii od dawna – rzekł w końcu, ważąc słowa. – Wiem, co knujecie. Wydaje wam się, że macie mnie w garści, i po części tak jest. Dobrze wykonujecie swoją pracę. Mogę stracić doświadczonych lekarzy, a w zamian dostać żółtodziobów. Jesteście mi niezbędni, więc możecie mieć spore żądania. Ale jeśli teraz pójdę wam na rękę, co będzie dalej?
– Henry – odezwał się Sokole Oko – rozumiemy twoje położenie.
– To prawda – przyznał Duke.
– Przedstawię teraz nasze – kontynuował Sokole Oko. – Tak długo, jak tu jesteśmy, będziemy wykonywać swoją pracę jak najlepiej. Gdy będzie co robić, zrobimy to tak, aby pokazać skuteczność działań personelu chirurgicznego tej jednostki, ponieważ do tego zostaliśmy zatrudnieni.
– To prawda – potwierdził Duke.
– W granicach rozsądku będziemy odnosić się z szacunkiem również do ciebie i twojej pracy, ale musisz spełnić kilka naszych warunków, o które nikt wcześniej nie zabiegał. Naszym zdaniem nie są to wygórowane wymagania, ale jeśli się z tym nie zgodzisz, będziesz musiał pozbyć się nas w dowolny możliwy sposób.
– Chłopcy – powiedział pułkownik po chwili namysłu – nie wiem, w co się pakuję, ale dzisiaj Hobson się wyprowadzi. – Sięgnął pod swoją pryczę i wyciągnął trzy puszki piwa. – Napijmy się – zaproponował.
– No cóż, dziękujemy – powiedział Duke.
– W takim razie jest jeszcze jedna mała kwestia – odezwał się Sokole Oko.
– Jaka kwestia? – zapytał Duke.
– Potrzebujemy rzeźnika od klatek piersiowych – odparł Sokole Oko.
– A tak – potwierdził Duke.
– Kogo? – zapytał pułkownik.
Na froncie zachodnim sytuacja trochę się uspokoiła, padło zaledwie kilka strzałów, które oddało paru wkurzonych żołnierzy, a jedyni ranni albo nie potrafili dobrze prowadzić jeepa, albo wtargnęli na pola minowe w pogoni za bażantem czy jeleniem. Duke i Sokole Oko zajmowali się złamanymi kończynami i obrażeniami jam brzusznych myśliwych z typową dla siebie łatwością. Kiedy jednak chodziło o wgniecione mostki i połamane żebra motoryzacyjnych dżokejów i towarzyszące temu komplikacje, żałowali, że nie przeszli zaawansowanego szkolenia z zakresu torakochirurgii.
– Zgadza się – powiedział Duke do pułkownika. – Lepiej załatw nam nowego rzeźnika.
– Zejdź na ziemię – odparł Henry – i napij się.
– Tak się zastanawialiśmy – powiedział Sokole Oko – że może przehandlowałbyś jakichś dwóch czy trzech błaznów za kogoś, kto zna się na anatomii płuc, gdy wszystkie bazy są obstawione…
– …a to już dziewiąta runda – dokończył Duke.
– Posłuchajcie – powiedział Henry. – Ujmę to tak, jak ujął to generał. Myślicie, że to Szpital Waltera Reeda? Dobrze sobie radzicie.
– Cholernie dobrze – prychnął Sokole Oko. – Błądzimy po omacku…
– …i do tej pory mieliśmy po prostu szczęście – dokończył Duke.
– Nie ma szans – uciął Henry. – Jak piwo?
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.