- W empik go
Macocha - ebook
Macocha - ebook
Xavier Henri Aymon Perrin, hrabia Montépin (1823-1902) był popularnym francuskim powieściopisarzem. Autor powieści w odcinkach i popularnych sztuk teatralnych, najbardziej znany jest z XIX-wiecznego bestsellera La Porteuse de pain (Handlarz chlebem), który został po raz pierwszy opublikowany w Le Petit Journal w latach 1884-1889. Dzieło Les Filles de plâtre (Córki tynkarza), ukazujące się w 1855 roku, zostało potępione jako obsceniczne, a Perrin został osądzony i skazany na trzy miesiące więzienia i grzywnę w wysokości 500 franków. Tutaj polecamy lekturę równie świetnej powieści, której początek poniżej prezentujemy: „Historia miłości. Noc od dwóch godzin już zapadła, choć była to dopiero godzina ósma wieczorem, ale w listopadzie zmierzcha się wcześnie. W tym to właśnie miesiącu r. 1867 rozpoczyna się nasze opowiadanie. Rano szron biały pokrywał ziemię, po południu jednak powietrze stało się ciężkie, przesiąknięte elektrycznością. Człowiek przeszło sześćdziesięcioletni, w ubraniu duchownego, siedział w szerokim, staroświeckim fotelu. Nogi obute w skórzane trzewiki z posrebrzanymi niegdyś klamrami, trzymał oparte na kominku. Łagodne światło lampy, przyćmione zieloną umbrelką, oświetlało niewielki pokój, który, o ile można było sądzić z umeblowania, służył zarazem za pokój jadalny i gabinet. W łagodnym półcieniu ksiądz czytał swój brewiarz...”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-362-9 |
Rozmiar pliku: | 341 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Historia miłości.
Noc od dwóch godzin już zapadła, choć była to dopiero godzina ósma wieczorem, ale w listopadzie zmierzcha się wcześnie. W tym to właśnie miesiącu r. 1867-go rozpoczyna się nasze opowiadanie.
Rano szron biały pokrywał ziemię, po południu jednak powietrze stało się ciężkie, przesiąknięte elektrycznością.
Człowiek przeszło sześćdziesięcioletni, w ubraniu duchownego, siedział w szerokim, staroświeckim fotelu. Nogi obute w skórzane trzewiki z posrebrzanemi niegdyś klamrami, trzymał oparte na kominku. Łagodne światło lampy, przyćmione zieloną umbrelką, oświetlało niewielki pokój, który, o ile można było sądzić z umeblowania, służył zarazem za pokój jadalny i gabinet. W łagodnym półcieniu ksiądz czytał swój brewiarz.
Dom, do którego wprowadziliśmy czytelnika, wyglądał bardzo skromnie jak zewnątrz jak i wewnątrz, jak zwykle małe probostwo, a ksiądz czytający brewjarz, byt administratorem parafji. Plebania położona była na jednym ze szczytów górskich, ciągnących się od Chennevieres aż do Brie-Comte-Robert. Proboszcz nazywał się Leon Dubreuil, ale przez swoich parafjan nazywany był powszechnie „dobrym księdzem Dobreuil”. Silnie zbudowany, cieszący się dobrem zdrowiem, wyglądał jeszcze bardzo czerstwo, pomimo swoich lat sześćdziesięciu czterech. Dwadzieścia z nich blisko, zamieszkiwał w probostwie Sucy-en-Brie, i tam spodziewał się także zakończyć życie i odpocząć na tym cmentarzu, gdzie tyle grobów poświęcił własną ręką.
Będąc bardzo dobroczynnym i chcąc przyjść w pomoc nieszczęśliwym, wiele sobie odmawiał, co zjednało mu szczery szacunek, przywieranie i miłość wszystkich, małych i starszych, słabych i silnych.
Plebanja łączyła się z kościołem Kościół był tak skromny jak i jego proboszcz, była to jednak budowa ciekawa, gdyż sięgała czasów najodleglejszych ery chrześcjańskiej. Przysionek kościoła w stylu romańskim, wychodził na plac ocieniony stuletniemi lipami. Dzwonnica, na której szczycie osadzony był kogut galijski, nie o wiele przewyższała wierzchołki drzew.
W czasie kiedy się nasze opowiadanie zaczyna, kolej żelazna nie była jeszcze przeprowadzona aż do Sucy-en-Brie, i linja kolei Vincennes zatrzymywała się w Varenne-Saint-Hilaire, gdzie w każdą niedzielę tłumy wesołych i hałaśliwych paryżan krążyły po okolicy, nie znając jednak tej tak skromnej i pięknej wioski, choć była ona od Paryża zaledwie o dwadzieścia kilometrów oddalona.
Tego właśnie wieczoru, kiedy ksiądz Dubreuil, siedział przy kominku, zatopiony w czytaniu a raczej odmawianiu modlitw, które już znał na pamięć, oczy jego machinalnie tylko przesuwały się po kartach książki, której modlitwy po cichu szeptał.
Noc była bardzo ciemna. Wiatr gwałtowny wiał od zachodu i obrywał resztki zeschłych i zmarzniętych liści, burza zdawała się być nieuniknioną. Ani jednego przechodnia nie można było spotkać na małych uliczkach w Sucy i gdyby nie światełka błyszczące w niektórych oknach, można byłoby myśleć iż cała wieś w głębokim śnie pogrążona. Słychać tylko było szmer gałęzi i ponury zgrzyt chorągiewki na wieży. Nagle ksiądz Dubreil położył książkę na stole i począł pilnie nadsłuchiwać, zdawało mu się, iż słyszy dźwięk dzwonka. Po chwili przekonał się, że się nie mylił, gdyż dzwonienie dało się słyszeć po raz drugi, wstał więc pospiesznie, chcąc drzwi otworzyć, ale w tej chwili niemłoda już kobieta ukazała się na progu. Była to Magdalena Lody, służąca księdza, którą powszechnie w Sucy-en-Brie nazywano matką Lody. Tam urodzona, nigdy się stamtąd nie wydalała.
— Księże proboszczu, — powiedziała — ktoś do naszych drzwi zadzwonił.
— Otwórz więc, Magdaleno — odpowiedział ksiądz, — nie trzeba nadużywać cierpliwości czekającego.
— Z pewnością jest to znowu jaki obcy włóczęga, który przyszedł żądać pomocy.
— A cóż to szkodzi, że jest włóczęgą lub obcym? jeżeli głodny, damy mu kawałek chleba, a jeżeli bez dachu, ofiarujemy mu na noc przytułek.
Magdalena miała już odpowiedzieć, że dawać przytułek obcym żebrakom jest rzeczą bardzo niebezpieczną, ale czasu jej zabrakło, gdyż zadzwoniono po raz trzeci.
— Prędzej, prędzej! — zawołał ksiądz — tak za długo pozwoliliśmy mu czekać. — — Służąca wyszła pospiesznie.
Ksiądz zamknął swój brewiarz i położył go na kominku. Po upływie zaledwie dwóch minut, ukazała się służąca już nie sama, lecz w towarzystwie drugiej kobiety.
Nowoprzybyła mogła mieć około lat trzydziestu. Spostrzegłszy ją ksiądz, zrobił ruch niespokojny.
— Więc to wy, Weroniko? — powiedział — cóż słychać na folwarku w Rosiers?
— Niestety, nie lepiej, księże proboszczu — odpowiedziała wieśniaczka. — Zdawało nam się wczoraj, że nasz biedny pan uszedł już niebezpieczeństwa, dziś jednak stan jego znacznie się pogorszył.
— Czy był doktór?
— Natychmiast po niego posłano.
— A więc?
— Wzruszył ramionami i wyglądał, jak człowieś, który już za nic nie ręczy. Łatwo było zrozumieć, że znajdował naszego pana jak najgorzej, i że ratunek już był niemożliwym. Kiedy odchodził, zaczęłam go badać — odpowiedział mi, że pan nasz może i nocy nie przeżyje. Powtórzyłam to pani, która mnie też niezwłocznie po księdza proboszcza posłała.
— Biedny Madoux! — wyszeptał ksiądz. — Czy żądał mego przybycia?
— Tak, księże proboszczu, chce się wyspowiadać i przyjąć sakramenta święte! Ale ksiądz proboszcz mu nie odmówi, wszak prawda?
— Z pewnością nie! — żywo zawołał ksiądz Dubreuil. — pójdę z wami. A Lody niech idzie zawiadomić Carona, mego zakrystjana.
— Ja pójdę, księże proboszczu — powiedziała Weronika — wiem gdzie Caron mieszka. Zdaje mi się, że on jest nadzorcą dróg.
— Tak, moja córko.
— A więc biegnę, Czekając na was, przygotuję oleje święte. Znajdziecie mnie w zakrystji.
Weronika odprowadzona przez Magdalenę aż do drzwi wchodowych, opuściła plebanję. Tymczasem ksiądz Dubreuil zapalił małą latarkę.
Za chwilę wróciła Lody, trzymając w ręku okrycie watowane, było ono już bardzo stare i wypłowiałe, ale starannie utrzymywane.
— Okropny czas — rzekła poczciwa kobieta, wiatr wieje tak silnie jak gdyby koguta chciał z wieły strącić. Zdaje się, że wkrótce deszcz zacznie padać. Niech się ksiądz proboszcz dobrze okryje i parasola nie zapomni.
Ksiądz włożył na siebie okrycie, w prawą rękę wziął od służącej parasol, a w lewą latarkę i udał się do kościoła, którego małe drzwi nigdy nie były zamykane.
W owym czasie nie obawiano się jeszcze złodziei kościelnych, sama nawet myśl kradzieży, przejmowała zgrozą chłopów, nawet najmniej skrupulatnych, gdy chodziło o wzięcie podatku zakazanego ze zbiorów swego bliźniego.
Ksiądz doszedłszy do zakrystii, otworzył ją za pomocą ogromnego klucza, następnie przygotował wszystko, co było potrzebne do świętego obrządku.
Caron, nadzorca, piastował od przeszło lat dziesięciu trzy urzędy: zakrystjana, sługi kościelnego i dzwonnika, mieszkał zaś w domku, położonym w środku wsi.
Weronika poszła pośpiesznie do dobrze znanego sobie domu i zapukała do drzwi.
— Proszę wejść — zawołał nadzorca — który siedząc przy kominie, palił fajkę i miał właśnie zamiar udać się na spoczynek. Caron, człowiek bardzo poczciwy, liczący około lat pięćdziesięciu kilku, był wdowcem, bezdzietnym, wielce szanowanym i kochanym w okolicy.
— Ach, to wy Weroniko! — was co sprowadza o tej porze?
Wieśniaczka wytłómaczyła cel swego przybycia.
— Dobrze — powiedział nadzorca — jestem gotów. Naciągnął na siebie bluzę, na głowę nałożył stary nieokreślonego koloru kapelusz filcowy, i udał się do zakrystji, gdzie ksiądz na niego już oczekiwał.
Tymczasem chmury gwałtownie pchane przez wiatr, gromadziły się coraz więcej i uformowały jak gdyby kopułę czarną na pochyłości góry.
Kilka błyskawic oświetliło na chwilę horyzont, w oddaleniu dały się słyszeć grzmoty, a wiatr przechodził już prawie w huragan.
— Dobry wieczór księże proboszczu — powiedział Caron, wchodząc do zakrystji — będziemy mieli ogromną burzę.
— Trudno, mój przyjacielu, zwalczymy niepogodę. Zabierzcie wszystko co potrzeba i nie traćmy ani chwilki czasu.
Zakrystjan zabrał krucyfiks i dzwonek, a ksiądz małą puszkę, zawierającą oleje święte. Pod dobrze zapiętym płaszczem miał komżę i wszystkie przybory potrzebne przy umierającym.
Weronika wzięła latarkę, ksiądz zamknął drzwi od zakrystji, i wszyscy troje opuścili kościół.
Folwark Róż zawdzięczał swoją nazwę uprawie tego krzewu, który w wielkiej ilości hodowany był w Brie. Był on położony na równinie, między wsiami Sucy i Queue-en-Brie, oddalony od pierwszej o trzy kilometry i niedaleko lasu obfitującego w zwierzynę. Ażeby się tam dostać, trzeba było przejść półtora kilometra głównym traktem prowadzącym do Queue, potem zwracając się na prawo, wychodziło się na drogę boczną przecinającą ugory, zarośla leśne i pola uprawne.
Zaledwie wędrowcy nocni uszli kilkaset metrów, gdy burza rozszalała z całą gwałtownością. Prze? kilka sekund dwóch mężczyzn i Weronika nie mógł się oprzeć gwałtowności wiatru.
— Nigdy nie dojdziemy! — mruknął zakrystjan. Ksiądz Dubreuil usłyszawszy jego słowa, odpowiedział:
— Dojdziemy, gdyż to jest naszą powinnością, walczmy z całej siły, a Bóg nam dopomoże. I chcąc dać przykład dobry, schylił się i z największą trudnością postąpił kilka kroków. Towarzysze jego podążali za nim. Światło w latarce migało się, grożąc co chwila zagaśnięciem.
— Jeżeli nam wiatr zagasi świecę — powiedziała Weronika — nie podobna będzie iść dalej, ciemno bowiem jak w kominie.
Burza nie zmniejszała się. Wiatr wył złowrogo, potrząsając konarami drzew, jak gdyby je chciał wyrwać z korzeniami, deszcz kroplisty zaczął padać, a grzmoty coraz więcej się zbliżały.
— Tam do licha! — zawołał Caron — teraz na dobre już się zaczyna.
— Deszcz może uspokoi gwałtowność wiatru, a wtedy i my będziemy mogli iść prędzej — odpowiedział ksiądz Dubreuil.
Zaledwie jednak wymówił te słowa, gdy błyskawica rozdarła ciemności, i jednocześnie prawie ogłuszeni zostali hukiem piorunu, który w odległości kilku kroków uderzył w wyniosłe drzewo.
Był to jak gdyby sygnał. Współcześnie deszcz prawdziwie potopowy spuścił się z czarnych chmur, jak gdyby wszystko naokoło siebie chciał zalać.
— Święta Marjo, o słodki Jezusie! zmiłujcie się nad nami! — szeptała przerażona Weronika.
— Nie obawiaj się, moja córko, niebezpieczeństwo już minęło — odezwał się ksiądz Dubreuil — idźmy naprzód.
— Ależ do kości przemokniemy — zawołał Caron — zresztą deszcz jest tak zimny, iż ksiądz proboszcz może się zapalenia płuc nabawić.
— Więc cóż z tego? — czyż żołnierz idący do szturmu, myśli o kulach, które go mogą dosięgnąć? Trzeba iść, dokąd nas woła obowiązek.
— Zapewne, księże proboszczu, ale mnie się zdaje, że pół godziny zwłoki, nikomu szkody nie przyniesie, możnaby więc schronić się gdziekolwiek, ażeby burzę przeczekać.
— Ale gdzie? mój przyjacielu, nigdzie nie widać schronienia.
— Owszem, jest i to niedaleko — zawołał żywo Caron, oglądając się po okolicy, którą przy świetle błyskawicy mógł doskonale rozeznać, — jesteśmy właśnie na drogach rozstajnych, prowadzących do Boissy i do Queue-en-Brie, a chatka moja dróżnicza znajduje się najdalej o dwa kroki; mam nawet klucz w kieszeni.
W tej chwili wiatr zawiał z taką siłą, te świeca w latarce zgasła.
— Boże miłosierny! — jęczała Weronika — teraz nie będziemy nawet wiedzieć, gdzie się znajdujemy; jeszcze się w rów gdzie stoczymy.
— Chodźmy, księże proboszczu, chodźmy! — nalegał nadzorca.
Mówiąc to, Caron pochwycił księdza za rękę. I brnąc po wodzie, pociągnął go za sobą ku chacie której kontury niewyraźnie odznaczały się w ciemności. Czcigodny proboszcz w 5ucy zrozumiał, iż byłoby niedorzecznością dłużej się opierać, nie rzekłszy więc słowa, pozwolił się prowadzić. Weronika postępowała za nimi. Caron wyciągnął klucz z kieszeni, o którym przed chwilą wspominał i otworzył drzwi chatki. Przechowywał on tam wszystkie swoje narzędzia i znajdował schronienie w czasie większych deszczów.II.
Domek ten zbudowany z ciosowego kamienia, pokryty darniną, obejmował przestrzeń mającą około czterech metrów kwadratowych. Wnętrze jego zapełniały taczki, miotły, szpadle, motyki i dwie duże konewki do polewania, w kącie zaś było posłanie z liści i słomy, na którem w czasie wielkich upałów odpoczywał nadzorca.
Wszyscy troje przestąpili próg z odzienia woda lała się strumieniami. Błyskawice nieustannie się powtarzały, uderzenia piorunów wzmagały się coraz i więcej.
Ksiądz popchnął drzwi i rzucił się na kolai, mówiąc głośno:
— Módlmy się, moje dzieci, módlmy się za tego biedaka, który tam zrozpaczony, może już umiera... Nie doczekawszy się pociechy, może myśli, i go Bóg opuścił; módlmy się gorąco, by Bóg zlitował się nad umierającym.
Weronika i Caron uklękli przy księdzu i powtarzali za nim głośno słowa modlitwy.
Wycie wiatru, plusk deszczu i nieustająca grzmoty, wtórowały pogrążonym w modłach.
Nagle ksiądz przerwał modlitwę i zaczął s:ę czemuś przysłuchiwać; zdawało mu się, iż słyszy szmer na drodze, co mogło być tylko złudzeniem wyobraźni. Za chwilę jednak przekonał się, iż się nie mylił, gdyż najwyraźniej dały się słyszeć kroki i od głos jęków, czy narzekań niesionych wiatrem. Weronika i Caron modlili się ciągle, nie zwracali więc: żadnej uwagi na to, co się około nich działo.
Kroki coraz więcej się zbliżały l jęki stawał; się wyraźniejsze. Tym razem nie uszło to już uwaga Weroniki. Głosem drżącym z przerażenia zawołała:
— Księże proboszczu, czy ksiądz słyszy?
— Cóż takiego? — zapytał się dozorca.
— Cicho! — przerwał im ksiądz.
Stąpanie dało się słyszeć tuż przy domku.
— Widocznie, przy drzwiach ktoś się zatrzymał — pomyślał ksiądz. I na nowo zaczął się przysłuchiwać.
Słowa niewyraźne, urywane dochodziły jego uszu, lecz znaczenia ich niepodobna było zrozumieć. Zdawało się chwilami, iż to tylko wycie wciskającego się wiatru, przez szpary niedomkniętych drzwi. A jednak były to słowa.
Caron i Weronika drżeli, przewidując coś nadzwyczajnego. Wyraźnie już dochodziły ich wyrazy wymawiane stłumionym głosem.
— Przekleństwo Boże ciąży nademną, w powietrzu, którem oddycham, na ziemi, po której stąpam, na dziecku, które niosę...
Było coś tak przerażającego w tych słowach, że słuchających dreszcz przeszedł.
— Cicho! — powtarzał ksiądz cicho, słuchajmy.
Na raz wiatr zawył gwałtownie, zdawało się, że domek runie, i w tejże chwili przy świetle błyskawicy ujrzeli kobietę stojącą na progu, okrytą długim płaszczem, z dzieckiem na ręku. Ksiądz Dubreuil, Caron i Weronika podnieśli się z osłupieniem, które łatwiej można zrozumieć, aniżeli opisać.
Dziwne zjawisko, ze schyloną głową, wsunęło się do wnętrza chatki, w której grobowa zapanowała cisza.
Burza zaczynało się już uspokajać, a grzmoty coraz słabiej dawały się słyszeć w oddaleniu.
Nieznajoma podniosła głowę, ale ciemność otaczająca ją, nie pozwoliła jej ujrzeć cośkolwiek, była przekonaną, że jest samą; bezwiednie prawie wypowiadała swe myśli głośno, które przez obecnych były jak najwyraźniej słyszane.
— Nie pójdę dalej, siły moje zupełnie już wyczerpane, odwaga mnie opuściła. Złożę tutaj to dziecko przeklęte, ażeby je nigdy już nie zobaczyć, żeby mi nie przypominało więcej wstydu mego i hańby. Pozwoliłam ci żyć, ale wolałabym, żeby cię śmierć jak najprędzej zabrała i żeby można tajemnice przeszłości razem z tobą zamknąć w grobie.
Wypowiedziawszy te słowa, pochyliła się i położyła dziecko na ziemi, które wydało słaby okrzyk.
Tymczasem ksiądz już o tyle oswoił się z ciemnością, że mógł rozeznać otaczające przedmioty.
Przybliżył się do kobiety, i położywszy rękę na jej ramieniu, powiedział surowo:
— Nieszczęśliwa istoto, jakiż straszny występek chcesz popełnić!
Usłyszawszy te słowa i uczuwszy dłoń na ramieniu, kobieta ta, z przerażenia nie miała nawet siły krzyknąć i oniemiała z przestrachu. Ksiądz czuł, iż całem ciałem drżała.
— Zapal latarkę, Caronie — odezwał się ksiądz do zakrystjana — trzeba nam się koniecznie dowiedzieć, co to za jedna ta niegodziwa matka, która chce swoje dziecko porzucić, życząc mu śmierci.
Caron wyciągnął blaszane pudełko z kieszeni, dzięki któremu zapałki nie przemokły, i za chwilę wnętrze chaty zostało oświetlone.
Ksiądz spojrzawszy na twarz kotlety, nie mógł się wstrzymać od okrzyku zdziwienia i zgorszenia zarazem.
— Eugenja Daumont! — zawołał — cofając się ze zgrozą, jak to?... więc to ty?
To poruszenie oswobodziło kobietę, nie skorzystała jednak z tej chwilowej wolności, ażeby uciec. Stała blada jak widmo, z drżącemi ustami, lecz nagle poruszeniem szybkiem jak błyskawica, sięgnęła za stanik i, wyciągając stamtąd mały sztylecik, skierowała go do serca.
Lecz ksiądz odgadł jej zamiar, i w chwili gdy koniec sztyletu dotykał się już ciała, uchwycił ją za rękę.
— Nie dodawaj nowej zbrodni do tej, którąś już popełniła! — zawołał tonem nakazującym.
Weronika nachyliła się ku dziecku, które leżało na ziemi i wzięła je na ręce.
— Na miłość Boską, pozwólcie mi umrzeć! — zawołała Eugenja z najwyższą rozpaczą, może zanadto teatralną. Ja nie chcę żyć! Nie mogę już żyć dłużej!
Ksiądz Dubreuil wyrwał jej broń z zaciśniętej dłoni i odpowiedział:
— Podwójna zbrodnia! W imię tego Boga, którego sługą jestem, rozkazuję ci żyć!...
— Nie gub mnie, księże proboszczu, nie gub mnie! — zawołała Eugenja prawie z szałem, jeżeli nie prawdziwym, to przynajmniej doskonale udanym.
— Przysiąż mi, księże, ze mnie nie wydasz, gdyż inaczej stracę honor, będę zgubioną... wolę sobie głowę rozbić o te kamienie, aniżeli żyć z takim wstydem.
— Cudzołożnico i zabójczym dziecka własnego! — zawołał ksiądz, — chcesz dzieło twoje uwieńczyć jeszcze samobójstwem!...
— Księże, nie nazywaj mnie tym strasznym wyrazem — przerwała Eugenja, — nie potępiaj mnie niewinnie... to dziecko... nie moje!
— Czemuż więc na wzmiankę o niem, mówisz o wstydzie?
— Ponieważ ono przynosi wstyd nazwisku, które noszę, nazwisku mego męża...
— Więc któż jest winnym?
— Teresa... to ona nieszczęsna zapomniała o swych obowiązkach...
— Jakkolwiek błąd jest wielki, małżeństw? może go naprawić...
— Nigdy! — zawołała Eugenja z uczuciem najwyższej zgrozy — nigdy! To rzecz niemożliwa!
— Dla czego?
Eugenia milczała.
— Jest w tem coś dla mnie niezrozumiałego — rzekł ksiądz głosem poważnym. — Ale to coś musi być wyjaśnione...
— Ja chcę, powinienem to wiedzieć... Mów!...
— Za nic!...
— Musisz powiedzieć!...
— Nigdy!...
— Musisz powiedzieć... rozkazuję ci jako kapłan... Nie zwierzenia, ale spowiedzi żądam od ciebie. Powiedz mi prawdę zupełną. Być może, że zdołam oszczędzić ci ciężkiej boleści i wyrzutów sumienia. Nie zapominaj, że jestem przyjacielem wszystkich twoich, że twój ojciec i matka mają we mnie zaufanie, że ja błogosławiłem ich związek małżeński. Pamiętaj, że Bóg mi dał władzę przebaczenia, jeżeli na nie zasługujesz, ale żeby zasłużyć, potrzeba szczerości i żalu.
— Tak... — szeptała Eugenja ze łkaniem w głosie — widocznie złamana i przekonana, powiem... wszystko — lecz...
— Lecz co? — zapytał ksiądz.
— Nie jesteśmy sami — i wzrok jej skierował się ku Caronowi i Weronice.
Burza ustała, a przynajmniej oddaliła się, błyskawice powtarzały się mniej często, deszcz padał coraz mniejszy.
Ksiądz dał znak zakrystjanowł i służącej z Rosiers i oboje wyszli z chaty dróżnika. Poczem zamknął za nimi drzwi i usiadł na taczce obok kobiety klęczącej.
— Otwórz mi swoją duszę, moje dziecko — powiedział półgłosem — słucham cię i Bóg nas słyszy. Lecz przedewszystkiem pomódlmy się.
Eugenja pomimo widocznego wzburzenia, wypowiedziała kilka słów modlitwy, poczem podniosła głowę i głosem z początku drżącym, który jednak coraz więcej nabierał pewności, rozpoczęła swą spowiedź, a raczej opowiadanie.
Nie czas wyjawić je czytelnikom, następne wypadki wyjaśnią je lepiej od nas. Rozmowa księdza Dubreuil z penitentką trwała około dwudziestu minut a jednak czas ten, stosunkowo krótki, Weronice i za krystjanowi wydał się nieskończonym. Oboje niecierpliwili się niezmiernie.
— Ależ to się nigdy nie skończy — mruczała służąca z Rosiers, kołysząc na rękach uśpione dziecko. — Noc upływa i mój biedny pan może umrze — nie doczekawszy się rozgrzeszenia. Lepiej byłoby zaćjąć się nim, niż tą kobietą, której nic nie grozi.
W tej chwili drzwi chaty uchyliły się i proboszcz wezwał Weronikę i Carona. Eugenja Daumont stała, zakrywszy twarz rękami. Ksiądz wziął krzyż leżący na puszce ze świętemi olejami, i zwróciwszy go L obecnym, rzekł głosem poważnym.
— Na imię Chrystusa przysięgnijcie zapomni o tem wszystkiem, co tu się stało tej nocy. Przysięgnijcie, że nie będziecie nawet pamiętać imienia, które wymówiłem, spostrzegłszy tę oto osobę. Przysięgnijcie, że nikomu w życiu swojem nie powtórzycie tego, coście tu widzieli i słyszeli, przynajmniej dopóki nie uwolnię was od przysięgi.
Zakrystjan i służąca podnieśli prawe ręce i odpowiedzieli:
— Przysięgamy, księże proboszczu.
— Przysięgnijcie, że nie odkryjecie nikomu, w jaki sposób to dziecię, które ty Weroniko trzymasz w tej chwili, przeszło z rąk pani do twoich.
— Więc ]a je mam zatrzymać? — zapytała służąca z Rosiers.
— Zobaczymy jeszcze... Żądałem od was, byście milczeli o wszystkiem, coście tutaj widzieli... teraz żądam od was drugiego zobowiązania.
— Przysięgamy, że będziemy milczeć, księże proboszczu! — zawołali razem Weronika i Caron.
— Jeżeliby kiedykolwiek zapytywano was o to dziecię, które odtąd pozostanie z nami, nie powinniście udzielać najmniejszej nawet wskazówki.
— W jakichkolwiek okolicznościach zapytywano by mnie o to, nie powiem ani słowa — odpowiedział Caron.
— A ja, prędzej pozwolę sobie uciąć język, niż powiedzieć cokolwiek — odrzekła Weronika.
— Dobrze — rzekł ksiądz — jestem spokojny wierzę w przysięgę, którą wykonaliście przed Bogiem.
Poczem zwróciwszy się do Eugenji Daumont, której pochylone czoło i cała postawa wyrażały zgnębienie moralne i fizyczne — dodał:
— Czy słyszałaś, moja córko?
— Słyszałam, ojcze — odrzekła głosem drżącym Możesz się więc oddalić już bez obawy.
— Lecz czy będę wiedzieć co stanie się z tem dzieckiem? — zapytała Eugenja.
— I po cóż? — odrzekł ksiądz z pewną goryczą. — Czyn, który chciałaś popełnić, opuszczając tutaj to biedne dziecię, nie dowodzi, by obchodziła jego przyszłość. Przecież pragnęłaś jego śmierci!
— Niestety, prawda, księże proboszczu, lecz dzięki Bogu, słowa twoje wykazały mi całą niegodziwość mego postępowania natchnęły mię żalem...
— Oddal się, moja córko — powtórzył ksiądz Dubreuil — postąpię, jak mi nakazuje sumienie.
Eugenja Daumont skłoniła się w milczeniu i postąpiła ku drzwiom chatki, lecz zamiast się oddalić wróciła się jeszcze do księdza, błagalnie do niego, wyciągając ręce i tym samym tonem teatralnym za wołała:
— Ojcze mój, nie powiedziałeś mi, czy wina moja została zmazaną.
— Wzywałem dla ciebie miłosierdzia Boskiego — odpowiedział ksiądz Dubreuil — idź w pokoju.
Zagadkowa istota nie spodziewała się podobnej odpowiedzi. Oddaliła się z szybkością w stronę Varenne-Saint-Hilaire, i w kilka sekund zniknęła w ciemności. Zaledwie jednak przebiegła z pięćdziesiąt kroków, obróciła się na nowo w stronę chatki, i wygrażając pięścią, zawołała głosem syczącym:
— Przeklęte dziecko, tajemnica twego pochodzenia, będzie dobrze przechowaną, niczego nadto nie żądam. Nie istniej nigdy dla twojej matki, jak również i ona dla ciebie nie istnieje.
Następnie pobiegła dalej, zatrzymując się dopiero na dworcu kolei w La Veren.III.
Ksiądz Dubreuil dał znak Caronowi, ażeby zabrał krucyfiks i puszkę z olejami świętemi, następnie wszyscy opuścili chatkę. Caron zamknął drzwi na klucz i wszyscy troje udali się drogą wiodącą do Rosiers.
Folwark ten, jakeśmy już wyżej wspomnieli, leżał w czystem polu, otoczony tylko plantacjami róż, które właściciel tej miejscowości, Piotr Madoux, uprawiał na dość wielkiej przestrzeni. Na ogromnem podwórzu, otoczonem murem, znajdowały się dwa duże budynki, oddzielone od siebie szopami, gdzie składano narzędzia rolnicze, ziemię potrzebną do inspektów, słomianki i doniczki, w których na żądanie przesyłano róże kupującym. W jednym budynku mieściła się stajnia; obora i śpichrz, w drugim zaś mieszkanie Piotra Madoux.
Z przeciwnej strony podwórza znajdowały się cieplarnie i mały pawilonik, w którym mieszkał ogrodnik, wyłącznie zajmujący się niemi.
Mieszkanie właściciela znajdowało się na dole i składało się z pięciu pokojów, na górze zaś mieściły się izdebki i składy. Pierwszy pokój był pokojem jadalnym, w którym gospodarz wraz z czeladzią zasiadał do stołu, dalej zasiadał do stołu, dalej znajdowała się kuchnia, we wzorowym utrzymana porządku. Przez środek budynku przechodziła sień, w której były troje drzwi; pierwsze prowadziły do pokoju sypialnego, drugie do gościnnego, trzecie zaś do niewielkiego pokoiku, służącego za kancelarję.
Weronika zajmowała izdebkę na poddaszu, reszta stała pustkami. Ze służby stałej mieszkali na folwarku tylko ogrodnik, służąca i parobek, innych zastępowano najemnikami.
W chwili kiedy wprowadzamy czytelnika do folwarku Rosiers, ogrodnik i parobek z rozkazu pani udali się na spoczynek, pomimo, iż ich pan dogorywał.
Zegar w pokoju jadalnym wybił godzinę dziesiątą.
Joanna Madoux siedziała przy łóżku umierającego męża, i wpatrując się w twarz jego, słabo oświetloną małą lampką, płakała w milczeniu.
Joanna była jeszcze kobietą młodą, silnie zbudowaną, miała nie więcej nad lat trzydzieści, lecz zmartwienie i trudy około chorego, uczyniły ją starszą przynajmniej o lat dziesięć.
Piotr Madoux dogorywał na chorobę piersiową, i był już opuszczonym przez doktorów. Nic już nie mogło przedłużyć jego życia, dni jego były policzone. Dziewięć lat żyli z sobą, a miłość ich wzrastała coraz bardziej, to też rozłączenie nieuniknione przejmowało okropną boleścią. Biedna kobieta siedziała pogrążona w rozpaczy, wszelkich sił dokładając, by przytłumić łkania. Nagle chory lekko się poruszył, co widząc Joanna, żywo się nad nim pochyliła i drżącym ze wzruszenia, zapytała:
— Czy czego żądasz Piotrze?
Umierający wyszeptał kilka wyrazów, lecz Joanna zrozumiała je.
— Ksiądz proboszcz nie przychodzi...
— Przyjdzie, drogi mężu.
— Ażeby się tylko nie spóźnił...
— Jestem pewna, że już w drodze, ale ta okropna burza mogła go wstrzymać na chwilę; zresztą może był do jakiego chorego wzywany i Weronika go czeka na probostwie.
— Nie chciałbym zejść z tego świata, nie zobaczywszy się z księdzem — z trudnością wymówił chory — powinien się spieszyć, bo czas uchodzi, a śmierć na nikogo nie czeka.
Słysząc te słowa, Joanna nie była już w stanie nad sobą zapanować i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Ach! — zawołała z ruchem, jak gdyby buntując się przeciwko przeznaczeniu — dla czego mówisz o zejściu z tego świata? Czyż ja bym mogła być bez ciebie? Ty nie umrzesz, ja nie chcę, żebyś ty umarł!
— Ale Bóg tego żąda, moja biedna żono — wyjąkał umierający, wznosząc oczy ku niebu — a jednak ciężko z tobą się rozstawać, ja ciebie tak kochałem!., i gruba łza stoczyła się po jego wychudłych policzkach.
W tej chwili Joanna usłyszała otwieranie drzwi w jadalnym pokoju.
— To pewno ksiądz idzie — zawołała.
— Idź zobacz.
Joanna pobiegła do drugiego pokoju i zapytała:
— Czy to ty, Weroniko?
— Tak, pani — odpowiedziała służąca — przychodzę z księdzem.
Mówiąc to, Weronika ułożyła na dużym fotelu dziecko znalezione w chatce nadzorcy. Dziewczynka ciągle spała.
Joann« wyszła do sieni na spotkanie księdza Dubreuil i spostrzegłszy go, na nowo wybuchnęła płaczem.
— Ach, księże proboszczu, jakaż ja nieszczęśliwa — wymówiła z trudnością... mój mąż...
Ksiądz wziął ją za rękę.
— Odwagi, Joanno! — powiedział głosem łagodnym i poważnym zarazem.
— Wiem, jak wiele tracisz, ale ufaj Bogu. On, który ci zsyła krzyż tak ciężki, da ci siłę wytrwać pod jego ciężarem.
Joanna schyliła głowę.
— Czy Piotr mnie oczekuje? — mówił dalej ksiądz.
— W tej chwili pytał się o księdza proboszcza i był w obawie nawet, żeby przybycie księdza nie nastąpiło za późno.
— Zaprowadź mnie do niego.
Joanna weszła z księdzem do pokoju umierającego, Madoux zwrócił na niego wzrok już prawie przyćmiony, i głosem, któremu daremnie chciał nadać trochę pewności, wymówił i trudnością te kilka wyrazów:
— Witaj, księże proboszczu; czekałem cię z niecierpliwością... chciałam, byś mnie godnie na tamten świat wyprawił... pragnę się wyspowiadać.
— Gotów jestem, mój synu.
Ksiądz Dubreuil dał znak Joannie, która z Weroniką i Caronem oddaliła się do drugiego pokoju.
Rozpacz biednej kobiety nie miała granic. Zakrystjan i służąca nie starali się nawet jej pocieszać gdyż wiedzieli, że to by było daremne. O dziecku nie wspominano zupełnie.
Ksiądz został sam z chorym. Spowiedź trwała krótko, gdyż żaden grzech większy nie ciążył na sumieniu uczciwego człowieka. Udzieliwszy rozgrzeszenie, ksiądz otworzył drzwi i zawołał Cerona. Zakrystjan nadbiegł a za nim Joanna i Weronika.
Miano udzielić umierającemu Sakramenta święte.
Chory leżał spokojnie, prawie wesoły i uśmiechał się do żony.
Ta smutna i uroczysta ceremonja, trwała zaledwie kilka minut; po jej ukończeniu Piotr wyciągnął rękę do księdza, mówiąc:
— Dziękuję, księże proboszczu — podpisałeś mi już mój paszport — jestem w porządku, jestem zadowolony.
W czasie, kiedy chory wymawiał ostatnie wyrazy, słaby płacz dziecka dał się słyszeć z przyległego pokoju.
Umierający ze dziwieniem począł się posłuchiwać, Joanna zwróciła oczy ku dzwiom.
— Co to fest? — zapytała, zapominając na chwilę o swojem zmartwieniu.
Ksiądz Dubreuil zamienił spojrzenie1 z Weroniką i odpowiedział.
— Pytasz się, co to jest Joanno? — jest on płacz małej dziewczynki.
— Małej dziewczynki? — powtórzyła Joanna ze wzrastającem zdziwieniem.
— Tak.
— Skąd że to? — Jakim sposobem się tu do stała?
— Znaleźliśmy ją, idąc tutaj.
Na dany znak księdza, Weronika wyszła i wkrótce wróciła wraz z dzieckiem. Maleństwo płakać przestało, i małe różowe rączki swoje, wyciągało do służącej.
— To Bóg nam zesłał tego aniołka, proszę pani — mówiła Weronika, podając maleńką istotkę Joannie.
Zdawało się, że niespodziane przybycie tego dziecka przyniosło ulgę Joannie, twarz jej cokolwiek się wyjaśniła., wzięła je na ręce i całując, zaczęła pieścić.
— Aniołku mój śliczny, moja ty pieszczotko malutka. — Poczem zwracając się do męża, dodała: — Mój najdroższy, czemuż ja nie mam dziecka, któreby mi choć w części zastąpiło ciebie., łatwiej by mi było pogodzić się z wolą Bożą.
Umierający zrobił wysiłek, ażeby się podnieść.
— Więc to jest dziecko... księże proboszczu?...
— Tak, mała dziewczynka.
— Czyście ją znaleźli idąc tutaj?
— Tak — odpowiedział ksiądz — znaleźliśmy ją w chatce Carona, gdzie matka ją porzuciła.
— Jakto! matka swe dziecko porzuciła! — zawołała Joanna — ach nieszczęsna... jak mogła podobny popełnić występek? — Cóż ksiądz proboszcz zamyśla uczynić z tem dzieckiem?... — zapytał umierający coraz więcej słabnącym głosem.
— Mam zamiar zabrać je z sobą na probostwo i zawiadomić władzę, jakim sposobem dziewczynka została znalezioną, następnie postaram się wychować ją po chrześćjańsku, i choć po części zastąpić jej rodziców.
— W takim razie, książę proboszczu — mówił dalej Piotr — nic nie stoi na przeszkodzie, ażeby zawiadomić władzę, lecz zarazem oświadcz, że dziecko powierzone zostanie Joannie Madoux, mojej kochanej żonie, która ją będzie kochać i wychowywać jak własną córkę.
Promień radości przemknął po zapłakanej twarzy Joanny.
— Ach Piotrze — zawołała — więc ty byś chciał?
— Tak, chciałbym słyszeć, jeszcze przed śmiercią, że będziesz matką dla tego dziecięcia.
— Przysięgam ci to, Piotrze, ale czy ksiądz proboszcz zechce mi je powierzyć?
— Powierzę ci tę dziewczynkę bez obawy, Joanno, bo wiem, że będzie w dobrych rękach — odpowiedział proboszcz — za dobry uczynek, który ci Piotr doradza, Bóg go wynagrodzi.
— Już jestem wynagrodzony — odpowiedział umierający — choć by dla tego tylko, że moja kochana Joanna nie zostanie samą na świecie. Podajcie di dziecko, niech ją ucałuję.
Joanna przyłożyła twarzyczkę dziecka do drżących ust swego męża, który ją dwukrotnie ucałował.
— Ona jest dzieckiem przybranem folwarku Rosiers — mówił już głosem gasnącym — nazwijcie ją Różą.
Głowa umierającego osunęła się na poduszkę.
Joanna z przerażeniem nachyliła się nad nim, myśląc, iż osłabienie to jest oznaką zbliżającej się śmierci.
— Niech odpocznie trochę — powiedział ksiądz Dubreuil — to tylko zmęczenie, chwila rozstania dla was jeszcze nie nastąpiła. Chodź Joanno, mam z tobą do pomówienia.
Joanna oddała uśpione dziecko Weronice, i wyszła z księdzem do wspólnej sali.
— Chcę z tobą o tem dziecku pomówić i wyjaśnić ci niektóre szczegóły — mówił proboszcz.
— Jakie mianowicie? — zapytała Joanna.
— Caron, Weronika i ja znamy matkę twojej przybranej córki.
— Ksiądz proboszcz ją zna! — zapytała z niepokojem — ale w każdym razie, ona może przyjść i dziecko odebrać.
— Nie obawiaj się, nie uczyni tego. — Lecz czy ksiądz proboszcz tego pewien?
— Najzupełniej.
— Jak się ta kobieta nazywa?
— Nie mogę ci tego powiedzieć.
— Dla czego?
— Bo przysięgliśmy z ręką na krzyżu, że nigdy jej nazwiska nie wydamy.
— Jeżeli tak, to już się więcej pytać nie będę.
— Mała dziewczynka należy do ciebie w zupełności — ciągnął dalej ksiądz Dubreuil — możesz ją kochać i wychowywać jak swą własną córkę, nie mówiąc jej jednak nigdy, że jest dzieckiem przybranem; dopiero gdy dojdzie pełnoletności, będzie twoim obowiązkiem powiedzieć jej prawdę.
— A jeżeli się zapyta o swoją matkę?
— Odpowiedz, że jej nie znasz. Caron, Weronika i ja dochowamy przysięgi, ale ty powinnaś mi przysiądz, że nic jej nie powiesz, póki nie skończ; dwadzieścia i jeden lat.
— Przysięgam, księże proboszczu.
— Dziękuje ci, Joanno — odpowiedział ksiądz — i obracając się do małej dziewczynki, która spokojnie spała na kolanach Weroniki, powiedział: — Błogosławię cię w imię Boga, który ci nie dał zginąć, ale oddał w dobre ręce, gdzie znajdziesz przytułek i miłość macierzyńską; rośnij w bojaźni Boskiej, bądź uczciwą, bądź szczęśliwą.
Po chwili milczenia, zwracając się do Joanny, rzekł:
— Wróć teraz do męża, a ja z Caronem i Weroniką przedsięweźmiemy pewne kroki, tyczące się przyszłości dziecka.
Joanna ucałowała małą dziewczynkę, mówiąc: — drogie dziecię, będę cię kochać nadewszystko, bo ty mi tylko pozostaniesz, i ty jedno możesz mi ulgę przynieść w mojem strasznem cierpieniu. Ja ci zastąpię najlepszą matkę. — Po tych słowach opuściła salę, i udała się do męża.
Ksiądz, Caron i Weronika zostali sami. Ksiądz zażądał papieru i pióra, i usiadłszy przy stole zaczął pisać pospiesznie; ukończywszy, przeczytał co następuje:
„My niżej podpisani zaświadczamy, iż odebraliśmy dziecko płci żeńskiej, z rąk Eugenji Daumont, która miała zamiar porzucić je na drodze. Dziecię to zanieśliśmy do folwarku Rosiers, gdzie adoptowane zostało przez Joannę Madoux w merostwie d’Orry-la-Ville, pod imieniem Pauliny Dauberive, jako zrodzone z ojca Gastona Dauberive i matki niewiadomej, w rzeczywistości jednak dziecię jest córką Gastona Dauberive i Teresy Daumont, młodszej córki Eugenji Daumont. Dziecku temu nadaliśmy imię Róża.
Potwierdzamy i podpisujemy tę deklarację, ażeby dziecko mogło być kiedyś oddane ojcu i żeby zabezpieczyć jego przyszłość, jeżeli okaże się tego potrzeba, w nieprzewidzianych wypadkach. Działo się na folwarku Rosiers, w gminie Sucy-en-brie, w nocy s d. 16-go na d. 17 listopada r. 1867-go”.
— Czy potwierdzacie to, moje dzieci? zapytał się ksiądz.
— Potwierdzamy w zupełności — odpowiedzieli razem Caron i Weronika.
— Trudno przewidzieć przyszłość, ale należy pamiętać, by w razie śmierci pani Madoux, dziewczynka mogła inne zająć stanowisko, aniżeli dziecka znalezionego.
— Może za mąż wyjść zechce — przerwała Weronika...
— Nawet nic nie przewidując — mówił dalej proboszcz — jest rzeczą pewną, że wypadek podobny może się zdarzyć, i na nas ciąży obowiązek, wyjawić w przyszłości Róży, prawdziwe jej pochodzenie. Dla tego poczyniłem odpowiednie kroki. Podpiszemy wszyscy tę deklarację, następnie przyłożę na niej pieczęć parafjalną i przechowam starannie na probostwie. W razie mojej śmierci dokument ten przejdzie w ręce Weroniki. Znajdziecie go między mojemi papierami w kopercie do niej zaadresowanej. Pamiętajcie jednak o tem, ażeby Róża nigdy się nie dowiedziała od was albo z waszej przyczyny nazwiska swej matki. Przyrzekłem to tej kobiecie, a i wy także związani jesteście przysięgą.
— Przysięgę tę dotrzymamy, księże proboszczu.
— Podpiszcie się więc.
Caron podpisał dokument, następnie podał pióro Weronice, które dużemi, nieforemnemi literami wypisała swoje nazwisko.
— No, skończyłam — powiedziała — a teraz zagrzeję trochę mleka, ażeby to biedactwo małe napoić.
W tej chwili krzyk przerażający dał się słyszeć, i Joanna Madoux wpadła do sali.
— Nie żyje! już nie żyje mój Piotr — jęczała przez łzy — Boże mój, daj i mnie umrzeć i odejść z nim razem.
— Joanno, córka moja — pocieszał ją ksiądz — zabierz odwagi, zostaje ci przecież jeszcze dziecko przybrane, które wychować i kochać będziesz, dla niego żyć powinnaś. I zaprowadził biedną kobietę do pokoju nieboszczyka. Caron i Weronika pospieszyli za nimi.
Ksiądz przybliżył się do łóżka zmarłego i przymknął mu powieki, następnie obrócił się do zebranych i powiedział:
— Uklęknijmy i módlmy się za tego poczciwego człowieka, który był tak pracowitym, prawym i dobroczynnym. — Wszyscy uklękli, a ksiądz zaczął odmawiać modlitwy za umarłych.
Na trzeci dzień odbył się pogrzeb Piotra Madou
x z udziałem wszystkich mieszkańców wioski. Po ukończeniu ceremonji żałobnej, ksiądz oddał Joannie dokument, przyznający jej w zupełności małą dziewczynkę, i protokół znalezienia jej, spisany w merostwie i podpisany przez niego, Carona i Weroniką z zaświadczeniem podpisów przez mera. Odtąd mała Róża została córką Joanny Madoux właścicielki folwarku Rosiers.
* * *
Cofnijmy się teraz o dwa lata wstecz, a ponieważ nic nas nie obowiązuje do zachowania tajemnicy Eugenji Daumont, opowiemy więc naszym czytelnikom wypadki, poprzedzające tę noc okropną.
Była to po południu w październiku r. 1865-go Młody człowiek, mający najwyżej dwadzieścia pięć lat wieku, wdzierał się po spadzistej ulicy Martirs, korując się ku alei Trudaine. Szedł ze spuszczoną głową, a w jego wyrazistych rysach malowało się głębokie zamyślenie. Czarna broda, starannie utrzymaną, okalała twarz jego, miał na sobie paltot, zapięty pod szyję, a na głowie mały filcowy kapelusz, zawadjacko usunięty na prawe ucho.
Przy końcu Alei Trudaine obrócił się w prawo i wszedł na ulicę Bochard-de-Saron. Uszedłszy kilkadziesiąt kroków, zatrzymał się przed pięknym, nowo zbudowanym domem, następnie wszedł do sieni w głębi której znajdowało się mieszkanie odźwiernego. Uchyliwszy drzwi, zapytał:
— Panie Ribot, ozy Gaston Dauberive jest u siebie?
— Jest, Panie Pawle — może pan iść na górę.
Młody człowiek zamknął drzwi, i po schodach froterowanych dostał się na trzecie piętro. Na drzwiach przy których się zatrzymał, przybita była tablica z czarnego drzewa, na której wpisane było złotemi literami „Pracownia ” Tutaj, nie dzwoniąc, przycisną! klamkę i wszedł do niewielkiego przedpokoju skromnie umeblowanego. Z przeciwnej strony znajdowały się drugie drzwi, zasłonięte ciężką portjerą, uchylił ją i wszedł do obszernej pracowni artysty.
Ściany ciemno-czerwone były prawie zupełnie zakryte gipsowemi i glinianemi biustami i figurami, rysunkami, wzorami, wschodniemi materjami i starą zniszczoną, zardzewiałą bronią.
Było to wszystko oryginalne, nawet zajmujące, ale nie wielkiej wartości.
Umeblowanie składało się z szaf spróchniałych, wytartych sof, kilku krzeseł, stoików i innych sprzętów przydatnych tylko w pracowni rzeźbiarza.
Młody człowiek, ubrany w szare spodnie, w czerwonej flanelowej bluzie i w białym berecie na głowie, stał przed niskim stołkiem i, trzymając w rękach glinę, nadawał jej kształty kobiety.
Tym młodym człowiekiem był Gustaw Dauberive, uczeń szkoły sztuk pięknych. Wysoki i dobrze zbudowany, blondyn, z różową cerą i jasnym wąsikiem, przytem elegancki, uchodził powszechnie za ładnego chłopca, o czem aż nadto dobrze sam był przekonany.
Paweł, wchodząc do pracowni, podniósł ręce w górę, udając ogromne zdziwienie.
— Co ci się stało? — zapytał Gaston — czegoś taki zdziwiony?
— Jak to, ty pracujesz? Gaston pracuje! Oczom swoim wierzyć nie chcę, a może to chwilowe tylko złudzenie, zresztą możeś ty chory? — Artysta zrobił ruch nakazujący milczenie przybyłemu, i powiedział:
— Nie rób hałasu i nie krzycz tak. Usiądź lepiej przy mnie, i tymczasem kiedy ja pracował, pogawędzimy trochę.