Madame Zero i inne opowiadania - ebook
Madame Zero i inne opowiadania - ebook
Premierowy wybór prozy wielokrotnie nagradzanej brytyjskiej pisarki Sarah Hall. Niezwykły zbiór zmysłowych, czasem mrocznych opowiadań, które rozgrywają się w zaskakujących krajobrazach – wiejskich, przemysłowych, psychologicznych – nieustannie rezonujących niepokojem.
Czy akcja toczy się podczas apokaliptycznej burzy, na lokalnym basenie czy w sali operacyjnej, opowiadania Hall zamieszkują głęboką krainę między naturą a miastem, codziennością a surrealizmem, ludźmi a zwierzętami.
„Tak przerażająco doskonały, że jego lektura jest niemal bolesna. Z pewnością najlepszy zbiór opowiadań, jaki czytałem od dekady”.
– Wells Tower
„Wyjątkowa, wciągająca, przerażająca i autentyczna”.
– „Guardian”
„Dwukrotnie nominowana do Nagrody Bookera za swoje powieści Hall jest ostrą, zmysłową i bezpośrednią pisarką o niesamowitej sile i wdzięku”.
– „Sunday Times”
„Hall pięknie pisze o kobietach, szczególnie kobietach widzianych i wyobrażanych sobie przez mężczyzn, a kiedy wybiera męski głos narracji i męskich bohaterów, jest to jednocześnie wirtuozerskie i niepokojące”.
– Melissa Harrison, „Financial Times”
„Niewielu pisarzy tak jak Sarah Hall pisze opowiadania równie doskonałe, co powieści. Pisze o ciele z tym samym wdziękiem co o ziemi, chłodnym policzku wody, zapachu powietrza. Wyczulona na wszystko, co dzikie”.
– „Observer”
„Hall jest mistrzynią krajobrazu i zwięzłości, przenosi czytelnika w różne miejsca – mentalnie i emocjonalnie – po czym prowadzi w inne… Te opowiadania są niepokojące i delikatne, zaskakujące i smutne, opanowane i zmysłowe, na brzegach barwione wspaniałym mrocznym cieniem. Nie ma lepszej rekomendacji dla tego zbioru niż pragnienie, by po ukończeniu lektury od razu zacząć od nowa”.
– „Scotland on Sunday”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-953523-3-1 |
Rozmiar pliku: | 733 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dla L. i L.
Im wyraźniej widzimy ten świat, tym bardziej
czujemy się zmuszeni udawać, że nie istnieje.
James Salter
Pani Lis
Nie da się zaprzeczyć, że kocha swoją żonę. Przez cały dzień w pracy czeka, aż się zobaczą. W pociągu do domu czyta, zerkając na stacje mijanych podmiejskich osiedli sypialni, zabudowywaną okolicę, płyty gruntu mineralnego i pierzaste chmury. Wyobraża sobie, jak lekki szlafrok opada, kiedy żona przemierza sypialnię. Zwykle on wraca pierwszy, ona przyjeżdża z biura samochodem. On nalewa sobie drinka i rozkłada się na kanapie. Ożywia się na dźwięk otwieranych drzwi. Próbuje zaczekać, aż przyjdzie, znajdzie go i opowie, jak minął dzień, ale nie ma cierpliwości. Ona jest w kuchni, zdejmuje płaszcz, rozpina buty. Jej kształt, jej istota, zapach przejrzałej róży.
– Cześć, skarbie – mówi ona.
Ten kształt jej oczu, niemal perski, choć jest rodowitą Angielką. Jej talia i biodra w niebieskiej spódnicy. Patrzy, jak żona się porusza – do zlewu, do stołu, do krzesła, gdzie siada powoli, z kobiecym wdziękiem. Pod zagłębieniem w szyi, pod kołnierzykiem bluzki pojawia się strużka cienkiego złota, łańcuszek, na którym wiesza obrączkę.
– No cześć.
Nachyla się, by ją pocałować, nie wyjmując dłoni z kieszeni. Taka prosta przyjemność: może ją całować. Jedno z nich gotuje – to nowoczesny świat, oboje mogą to robić, oboje pracują. Jedzą kolację, czasami piją wino. Rozmawiają albo słuchają muzyki, niczego konkretnego. Jeszcze nie mają dzieci.
Później idą na górę i przygotowują się do snu. On myje tylko twarz, oddaje mocz. Lubi zostawiać miniony dzień na swoim ciele. Śpi nago, żona również, ale ona bierze prysznic, ma wilgotne włosy, pociemniałe do odcienia pszenicy. I niesamowicie miękką skórę, żadnej nierówności na pośladkach. Włosy łonowe, kiedy wyschną, są szorstkie. Szeleszczą pod jego dłonią, dziwnie kontrastując z tym, co jest w środku. Tajemnicą, którą on co wieczór chciałby odkrywać. Niektóre pozycje lubią bardziej – te, w których wydają się sobie niezwykli i zniewalający. Chodzi o to, żeby zachować odrobinę dystansu. Chodzi o to, by ugryźć, by mówić nie swoim głosem. Po wszystkim ona idzie do łazienki, ogarnia się i wraca do łóżka. On śpi spokojnie, bez snów.
To oczywiście nie do końca prawda. Mężczyzna nie może być całkowicie zaspokojony. Pojawiają się zbłąkane erotyczne myśli i irytacja. Żona za późno płaci rachunki. Robi bałagan w łazience, codziennie zostawia na podłodze mokre ręczniki, które mąż podnosi. Jeśli on wyjeżdża służbowo, czasami ogląda porno. Fantazjuje o innych kobietach: niektóre przypominają jego dawne dziewczyny, inne – żonę. Jeśli podnieci go któraś w pracy albo w pociągu, zastanawia się nad alternatywą, zamiennikiem. Ale chwilę później czuje zawrotny strach, wyobraża sobie, że ją traci, i rozumie już, ile ona znaczy. To nieobecność definiuje znaczenie rzeczy.
A żona? Po części wydaje się niepoznawalna, jak wszystkie mądre kobiety. Potrafi się przystosować, ale nie jest przebiegła, po prostu wiadomo, że zawsze sobie jakoś poradzi. Tylko raz była niewierna. Budzi pożądanie, aby jednak stać się uwielbianą, potrzeba czegoś więcej niż sama seksualność. Jakieś przykre doświadczenie z dzieciństwa sprawia, że jest wycofana. Nie stawia romantycznych żądań, nie wymaga składania obietnic, a on z tego powodu ją uwielbia. Ten, kto kocha mniej, jest zawsze bardziej kochany. Kiedy już kładzie się z nim do łóżka, śni podziemne sny: o lasach, norach i ciemnych korytarzach, korzeniach i ziemi. W torebce, oprócz kosmetyków i pieniędzy, nosi fioletową piłeczkę. Bezużyteczny przedmiot, lecz go trzyma – kto wie dlaczego? Kobieta ma na imię Sophia.
Mają nowoczesny dom pod miastem. Kolory ziemi: czerwony, brązowoszary, lniany. Prawdziwe kąty, długie powierzchnie, niewidzialne, cicho zamykane szuflady. Duża hipoteka. Zainwestowali w cegły, w samą ideę domu. Sprzątaczka przychodzi w czwartki. W pobliżu stoją podobne budynki, niedawno wybudowane za miastem, właściwie już na wsi – kiedyś tu było wrzosowisko.
Któregoś dnia budzi się i widzi, że żona wymiotuje do toalety. Klęczy, krztusi się, ale nic się nie pojawia. Trzyma się muszli. Kiedy się pochyla, wypustki kręgosłupa odciskają się na plecach. Wystające kości, szeroko otwarte usta, charczący dźwięk w gardle: to niepokojący widok, żona właściwie nigdy nie choruje. Dotyka jej ramienia.
– Wszystko w porządku? Pomóc ci?
Sophia się odwraca. Ma oczy jasne gorączkową jasnością. Pod skórą miedziany blask. Potrząsa głową. Cokolwiek to było, minęło. Opuszcza deskę, spłukuje wodę, wstaje. Pochyla się nad umywalką i pije z kranu – nie popija, ale bierze duże łyki. Osusza usta ręcznikiem.
– Nic mi nie jest.
Na moment kładzie dłoń na piersi męża, po czym mija go i wraca do sypialni. Zaczyna się ubierać, zapina spódnicę, wkłada buty.
– Nie będę jeść śniadania. Później coś przekąszę. Do wieczora.
Całuje go na pożegnanie. Ma lekko kwaśny oddech. On słyszy trzaśnięcie drzwi frontowych i silnik uruchamianego samochodu. Żona ma silny organizm. Nieczęsto kładzie się do łóżka. W roku, kiedy się poznali, usunięto jej jakiegoś guza, rozcinano brzuch – jeszcze tego samego dnia wstała i chodziła po szpitalnym korytarzu. On idzie do kuchni, gotuje sobie jajko. Następnie również wychodzi do pracy.
Później będzie się zastanawiał i w ciągu dnia się martwi. Ale wieczorem, kiedy wracają do domu, są tylko dobre wiadomości. Ona czuje się dobrze, wręcz promienieje, podpisała nową umowę na sprzedaż biurowca. Miedzianozielony odcień skóry zniknął. Sophia ma rozpuszczone włosy, opadają na ramiona. Przyciąga męża do siebie za krawat.
– Dziękuję, że byłeś rano taki kochany.
Całują się. On czuje ulgę, ale nie do końca wie, z jakiego powodu. Wyjmuje jej bluzkę, wsadza palce za pasek spódnicy. Ona pokazuje, że jest gotowa. Przenoszą się na górę i rozbierają do naga. On schyla się przed nią. Szeroki znaczek niewydepilowanych włosów rozciąga się między jej udami. Smak przypomina mu rzekę. Robią to dłużej niż zwykle. On napina się między ogromną szczytową przyjemnością i opóźnieniem. Ona nie dochodzi, ale jest namiętna, w końcu on nie może już wytrzymać.
Jedzą późno – płatki, w łóżku – jak dzieci rozlewają mleko z miseczek. Śmieją się z tej małej domowej przygody; jest tak, jakby dopiero się poznali.
Jutro weekend, kiedy mają czas – to luksus. Ale żona nie śpi długo jak zazwyczaj. Kiedy on się budzi, ona już jest w łazience. Dźwięk odkręconej wody, a spod niego inny dźwięk, cichy krzyk kogoś, kto się zranił, oparzył, zaciął. Ptasi okrzyk, ale głośniejszy. Słyszy go raz, drugi. Czy ona znowu wymiotuje? Puka do drzwi.
– Sophio?
Nie odpowiada. Potrzebuje intymności, to jej sprawy. Może próbuje zwalczyć grypę. On idzie do kuchni zrobić kawę. Ona wkrótce dołącza. Wzięła prysznic i się ubrała, ale nie wygląda dobrze. Napięta skóra na twarzy, ciemne, widoczne kręgi pod oczami, jakby przez noc nagle wychudła.
– Biedactwo – mówi on. – Co chcesz dzisiaj robić? Jeśli nie czujesz się dobrze, zostaniemy w domu i spędzimy leniwe popołudnie.
– Spacer – odpowiada. – Muszę się przewietrzyć.
Robi jej tosty, ale ona zjada tylko kęs czy dwa. Ostatni przeżuty gryz odkłada na talerz, na którym powstaje wilgotny brązowy stosik. Wciąż spogląda w okno.
– Chcesz teraz wyjść? – pyta on.
Sophia kiwa głową i wstaje. Przy tylnych drzwiach wkłada skórzane trzewiki, płaszcz, żółty szalik i trochę się niecierpliwi, kiedy mąż mocuje się z kurtką. Idą przez ślepy zaułek otoczony wrzosowymi domami, mijają plac zabaw na końcu drogi, wybetonowane zagłębienie ze stożkowatymi pagórkami, po którym dzieci jeżdżą na deskorolkach. Wciąż jest wcześnie, nikogo nie ma wokół. Ślady mrozu pod dachami skierowanymi na północ. Zza porannej mgły zaczyna operować słabe październikowe słońce. Przechodzą przez bramę na porośniętą krzakami polanę, następnie między maleńkie drzewa – młode jesiony, niedawno zasadzone na obrzeżach starszego lasu. Trzy kilometry dalej, po drugiej stronie wrzosowiska, w stronę miasta, buldożery wyrównują ziemię, rozbudowując system dróg.
Sophia idzie szybko bitą ścieżką, może próbuje rozchodzić tego wirusa, tę chorobę, cokolwiek dręczy jej ciało. Ścieżka wznosi się i opada, swobodnie skręcając. Są tu paprocie i trawy, wystające gałązki, opadłe liście, kruche wspomnienie dzikiego czosnku i letnich kwiatów. Bliżej środka przetrwało kilka starszych drzew: mają ciężkie gałęzie, kora odłazi z pni poplamionych pomarańczowym liszajem. Ptaki nurkują i wznoszą się między krzakami. Przebija się światło – złoty blask, ziemski, ale w jakiś sposób święty.
Ona idzie przodem. Nie rozmawiają, ale to nie jest krępująca cisza. On pozwala, by przez kilka minut dręczyły go irracjonalne myśli: Sophia ma postępujący nowotwór z przerzutami i zwiędnie, pojawi się potworny ból, a on odbędzie ostatnie czuwanie przy jej łóżku. Samotne życie stanie się bardzo trudne. Jej wspomnienie pozostanie w środku niczym rana. Ale kiedy patrzy teraz na idącą przed nim żonę, widzi, że jest zdrowa i sprawna. Jej ciało się kołysze, pełne energii. O co zatem chodzi? Jest nieszczęśliwa? Ma jakiś problem? Nie śmie zapytać.
Las staje się coraz gęstszy: dęby i buki. Jakaś sójka przefruwa przez gęstwinę, ląduje na ziemi niedaleko. Podziwia jej śliczne, błękitne piórka, zanim ptak odleci. Sophia gwałtownie odwraca głowę w tę stronę. Rusza szybciej, dziwnym krokiem, na palcach, z ugiętymi kolanami, uniesionymi piętami. Po czym rzuca się naprzód i w dziwacznej, niewygodnej pozycji zaczyna biec. Biegnie naprawdę szybko. Spod stóp wyrzuca kawałki ziemi i kupki liści. Jej włosy lśnią – chromowe słońce nadaje im szarą barwę. Pędzi, ile sił w nogach, jakby ktoś ją ścigał.
– Ej! – woła za nią. – Ej! Stój! Dokąd tak gnasz?
Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej Sophia zwalnia i się zatrzymuje. Przykuca na ścieżce, on rusza za nią. Widzi jej ciało drżące z wysiłku, by pozostać nieruchomym. Dobiega do niej.
– O co chodzi? Skarbie?
Odwraca głowę i się uśmiecha. Coś jest nie tak z jej twarzą. Kości są inaczej wyrzeźbione. Usta cienkie, nos jak ciemne ostrze. Zęby małe i żółte. Rzęsy nad orzechowymi oczami zgęstniały, a brwi się połączyły. Nigdy nie widział takiego wyrazu twarzy, spojrzenia niemal nikczemnego. To pewnie sztuczka zwichrowanego światła w ten angielski, jesienny poranek. Głęboki cień padający z koron drzew. On mruga. Ona znów odwraca się w stronę lasu, nachyla się, kładzie ręce na ziemi, unosi biodra. Zdjęła sznurowane trzewiki i się oddala. Teraz znów biegnie, na czterech kończynach, nisko przy ziemi, zgrabniejsza, szybsza. Biegnie i robi się coraz mniejsza, biegnie i robi się coraz mniejsza, biegnie w świetle czerwieniejącego słońca, czerwień jej włosów i płaszcza opadają, czerwień futra i ciała. Biegnie. Za nią unosi się niespodziewany, niepasujący przedmiot o białym końcu. Żółty szalik zostaje w głogu. Nic jej już nie osłania.
Zatrzymuje się. Mógłby zawołać, gdyby nie stanął jak wryty. Ona ogląda się przez ramię. Lśniące, topazowe oczy. Zaczerwienione oblicze. Lisica.
Październikowe światło, nie mniej obłudne niż o innej porze roku porze roku. Ptasie nawoływania. Kurczące się rośliny. Księżyc, blado zgięty na horyzoncie, zachodzi. Wszystko – szybkie czy powolne – toczy się dalej. On spogląda na lisa stojącego na ścieżce przed sobą. W każdej chwili Sophia może wyjść spomiędzy krzaków. Wyczołga się z gąszczu tkanych paproci. Nisko rosnące rośliny, które ją przetrzymywały, zaraz ją uwolnią. „Ale piękny” – szepnie, wskazując na lisa.
Tak myśli on, stojąc w porannym słońcu, gapiąc się i szukając wiary. Owady latają z łodygi na łodygę. Wiatr szeleści w koronach drzew.
Na ścieżce, lekko odwrócone i patrzące na niego, stoi przepiękne stworzenie. Nie rusza się, ani drgnie, nie ucieka. Nie. Odwraca się całkowicie i niczym płonące berło niesie za sobą ogon. Szczupłe kończyny i wąskie nozdrza. Biała plama od szczęki do piersi. Łeb wyrzucony w przód, trzymany nisko, jakby przez ziemię zaglądała w przyszłość. On ma w głowie masę bezużytecznych myśli, wyparcie, zaprzeczenie, aż w końcu z chaosu wyłania się jeden głos.
– Widziałeś to, widziałeś, widziałeś – wymawia półsłowa, nic rozsądnego. A ona teraz idzie ku niemu ścieżką, niczym pies wracający do swojego pana.
Zimna krew i instynkt. Tysiąc jej zwierzęcych programów. Czy nie powinna uciec na obrzeża, odrzucając ludzki świat? Podchodzi do niego, zgrabne, giętkie ciało na eleganckich nogach w czarnych skarpetach. Chwilę temu to była Sophia. On stoi nieruchomo. Jego umysł przestaje pracować. Ona siedzi u jego stóp, z ogonem z tyłu. Niesamowite, skrzydlate uszy. Oczy, w których odbija się spektrum barw jej jedwabistego futra. On klęka i z absolutną czułością dotyka jej karku, który byłby miękki, gdyby nie krótka sierść.
O czym można zdecydować w kilka chwil, czego nie kwestionowalibyśmy później przez całe życie? Zabiera jej płaszcz z pobliskich krzaków. Delikatnie ją nim owija – nie czuje oporu – i sięgając ostrożnie pod spód, podnosi lisicę. Umiarkowany ciężar ssaka średniego rozmiaru. Zapach piżma, zwierzęcia i lekka, bardzo lekka nuta jej perfum – przejrzała róża.
W lesie i na łące wciąż nikogo nie ma, ale wkrótce pojawią się psy ciągnące na smyczy swoich właścicieli, starsze pary na spacerze, włóczące się bez celu dzieci. Idzie więc ścieżką, trzymając na rękach swojego lisa. Jej jaskrawość wymyka się z płaszcza na obu końcach, jakby próbował owinąć ogień. Jej ciepło na jego piersi zadziwia go – żonie zawsze było zimno w ręce i stopy. Jest spokojna, nie szamocze się, a on niesie ją jak ofiarę, leśną pietę.
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku na Saskiej Kępie
w Warszawie. Zrodziło się z pasji – do czytania i dobrej
prozy zagranicznej. Pauza specjalizuje się w literaturze
z wyższej półki, która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki z całego świata,
ale też mocne debiuty literackie.
Madame Zero i inne opowiadania to dwunasta książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez