Magnetyczna góra - ebook
Magnetyczna góra - ebook
Okrzyknięta „pierwszą węgierską powieścią #MeToo” i uhonorowana Nagrodą Literacką Unii Europejskiej, jest „Magnetyczna góra” przede wszystkim wnikliwą diagnozą społeczną Węgier dekadę po transformacji. Obraz społeczeństwa, podzielonego od stulecia na dwa skonfliktowane ugrupowania – konserwatystów związanych z klasą ludową i miejskich liberałów – zostaje nakreślony na przykładzie losów głównych bohaterek: pochodzącej z proletariackiego osiedla Békásmegyer studentki Réki oraz wywodzącej się z budapeszteńskiej inteligencji Enikő, która prowadzi na uniwersytecie zajęcia z krytyki feministycznej. Powieść psychologiczno-obyczajowa o byciu kobietą w świecie rządzonym przez mężczyzn, krytyka zmurszałego systemu akademickiego, a do tego narracja ciążąca od realizmu ku surrealizmowi – to magnetyzm, któremu nie sposób się oprzeć!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788366487-85-7 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bohaterów tej opowieści poznałam na konferencji, którą zorganizowano w jednym z węgierskich miast. Trwa ciepłe majowe popołudnie roku 2000. Jesteśmy w mieście na wschodzie Węgier, konferencja odbywa się w reprezentatywnym miejscu na głównym rynku, być może to tamtejszy ratusz. Nieopodal głucho biją dzwony, wyglądam przez okno znajdujące się za moimi plecami, widzę kwitnące w ogrodzie gnidosze, portulaki, malwy i oleandry.
W długiej sali o kształcie prostokąta stoi dwadzieścia rzędów krzeseł, wyczuwam, że nie powinnam szukać miejsca w pierwszych rzędach, dopiero przed kilkoma miesiącami dopuścili mnie do akademickiej społeczności socjologów i przede mną jeszcze wiele lat pracy, nim uda mi się pochwalić ważniejszymi osiągnięciami. Na razie nawet nie potrafię sobie wyobrazić, że pewnego dnia ja też stanę na podium i przedstawię wyniki swoich badań. Szkoda, że nie widzę wyraźnie twarzy. To dlatego, że nie noszę okularów. Mam je w torebce, ale zakładam tylko wtedy, kiedy muszę coś z daleka przeczytać, na przykład napisy w kinie albo to, co wykładowca pisze na tablicy. Ale na uczelni staram się siadać jak najbliżej.
Wykładowcami w dotychczasowych częściach konferencji byli bez wyjątku starsi mężczyźni. Sama nie wiem, skąd mam tyle odwagi, żeby półgłosem odezwać się do siedzących obok kolegów ze studiów i skomentować widoczne na konferencji nierówności w zakresie płci i wieku uczestników, zwłaszcza że o ile wśród studentów naszego kierunku kobiety stanowią mniej więcej sześćdziesiąt procent, o tyle wśród wykładowców jest ich dokładnie zero. Koledzy apatycznie pochrząkują, uprzejmie się uśmiechając, tylko jedna dziewczyna wykrzywia usta w grymasie, dając tym do zrozumienia, że wprawdzie się ze mną zgadza, ale według niej to śmieszne, żeby tak po prostu o tym mówić. Nie wiem, co ma do zaproponowania, dalsze milczenie czy wręcz przeciwnie, żebyśmy wreszcie coś z tym zrobili, tak czy siak, czuję się zawstydzona. Na długie lata zapamiętam twarz tej dziewczyny.
Przypominam sobie, że na przedpołudniowych wykładach jeszcze mogłam się skupić, potem zmógł mnie konferencyjny obiad – rosół z makaronem, paprykarz z kurczaka z kluseczkami i purée z kasztanów z bitą śmietaną – cisnęła mnie czarna spódnica, w której byłam na balu maturalnym i na egzaminie ustnym na studia, a biała koszula uciskała piersi.
Wykład zatytułowany Jak widzą siebie nawzajem Słowacy i Węgrzy wygłosił niski, kanciasty gość z Miszkolca, zaraz po nim terkotał jak maszynka autor wystąpienia zatytułowanego Teorie nacjonalizmów na przełomie tysiącleci, nie mogłam zrozumieć ani słowa.
– Te pieprzone matuzalemy nie potrafią nawet zaprezentować wykładu – stęknął ktoś siedzący blisko mnie. Fakt, większość z nich mówiła zbyt szybko, nie modulując głosu, po prostu czytali swoje wystąpienia z kartek. Pośpiech był zrozumiały, teksty są zazwyczaj dłuższe, niż wymaga tego rygor dwudziestu minut.
Kilka rzędów przede mną siedział Levente, ten, który od kilku miesięcy opowiadał wszystkim, że jest we mnie zakochany. Na zakończenie semestru obydwoje byliśmy najlepsi na roku, może od tego zapikało mu serce. Levente jest wysoki i wysportowany, ja jestem niska i gruba. W sumie nawet się lubimy. Czasami zapalimy w oknie papierosa, razem pójdziemy do bufetu czy gdzieś na kawę, albo na ławce w parku przed Muzeum obgadamy to, co usłyszeliśmy na seminarium czy wykładzie. Levente ma poczucie humoru, jest oczytany, zagląda do najważniejszych tygodników. Teraz co chwilę spogląda za siebie, wykrzywiając usta, daje mi do zrozumienia, co sądzi o wykładowcy. Levente nie bardzo mnie teraz obchodzi, mimo to wolałabym, żeby nie widział, jak zasypiam.
– Wpuście trochę tlenu, niech ktoś otworzy okno – odzywa się siedząca niedaleko nas kobieta, i jak gdyby czując, że jej pełen wyrzutu głos rozbija monotonię wykładu, ostatnie słowa wypowiada chrypliwym głosem. Nie sądzę, żeby mówiła do mnie, podobnie jak wszyscy bezradnie rozglądam się dokoła. W końcu jakaś mocno zbudowana dziewczyna podnosi się z miejsca, szuka klamki, z przodu sali milknie głos wykładowcy, widać, że tylko wtedy potrafi mówić, kiedy są na niego skierowane oczy wszystkich obecnych, kiedy nic a nic mu nie przeszkadza. Obserwujemy uchylające się okno, kilkoro z nas odsuwa się na bok, żeby skrzydło mogło się całkiem otworzyć.
Dwa żółte motyle, jak gdyby czekały, aż wpuścimy je do środka, wlatują do sali konferencyjnej. Słyszymy hałasy dochodzące z ogrodu, szum wody tryskającej z obracającego się węża. Nieopodal huczy fontanna. Czuję spokój w sercu. Już nie słyszę wykładowcy, powtarzam tylko w myślach: Réka, jesteś w dobrym miejscu. Oczyma wyobraźni widzę żywe obrazy. Brzeg jeziora latem, krzyczące dzieciaki, zapach gotowanej kukurydzy. W półśnie siedzę nad wodą na białym plastikowym krześle, nade mną falują na wietrze gałęzie wierzby płaczącej i sumaka octowca. Od strony szosy do jeziora zbliżają się starsi ludzie, kobiety w kostiumach kąpielowych i mężczyźni w kąpielówkach, na głowach mają kapelusze, chustki zawiązane na rogach w supły. Idą boso po kamienistej drodze, ich stopy już przywykły, ciała zbrązowiały od słońca, od kilkudziesięciu lat tutaj spędzają każde wakacje. Idą na plażę z uliczki obok, nie mają nawet ręczników, najwyżej kilka nadmuchiwanych zabawek plażowych, koło do pływania z kaczuszką, to dla ich wnuczka, i nadgryzionego zębem czasu dinozaura. Zbliżają się równym krokiem, przechodzą obok mnie, na ich twarzach nie widzę entuzjazmu, nie widać na nich nic, maszerują do wody.
Głowa mi opada i zrywam się z półsnu. Widzę, jak żółty motylek odrywa się od mojej spoczywającej na udach dłoni. Levente Vadkerti patrzy na mnie, kilku słuchaczy odwraca się w moją stronę. Czerwienię się. Jest mi gorąco.
Teraz stoi na podium pięćdziesięciolatek z Peczu, chyba już od dawna mówi. Jego temat to Chińczycy mieszkający na Węgrzech. Albo Ormianie. Przytacza dane, cyfry i procenty, mam wrażenie, że odczytuje kilka stron tabel. Według programu ktoś będzie teraz referował wnioski płynące z badań komparatystycznych prowadzonych nad hymnami, ale zmęczony naukowiec z Peczu ani razu nie wypowiada słowa „hymn”. Może ten od hymnu jeszcze nie przyjechał i w jego miejsce wystąpił ten od Chińczyków. Albo Ormian.
Upływa wiele minut, aż wreszcie dziękuje za uwagę i wraca na swoje miejsce.
– W tej części konferencji mamy jeszcze dwa wykłady – odzywa się moderator. Spogląda na zegarek i liczy. – Czterdziestominutowe opóźnienie! Teraz już naprawdę musimy pilnować czasu wystąpień; to ważne.
Na mównicy staje kobieta. Poznaję ją, w przerwie obiadowej stała przede mną w toalecie. Z zachwytem przyglądałam się jej ubiorowi, czekoladowobrązowemu żakietowi ze sztruksu, jaskrawoniebieskim spodniom, dżinsom w eleganckim wydaniu. Cudzoziemka – pomyślałam. Wszystkie czekałyśmy, a ona skubała sobie brwi. Zamszową torebkę trzymała pod pachą, w jednym ręku miała lusterko, w drugim pęsetkę. Obróciła twarz w stronę wpadającej przez okno smugi światła, a że torebka zsuwała się coraz niżej, przycisnęła ją udem do ściany, by uchronić przed upadkiem na ziemię. Kiedy skończyła z brwiami, z uwagą przyjrzała się efektom swego dzieła, potem zlustrowała włosy. Nasze spojrzenia spotkały się w lustrze. Odwróciła się do mnie, a ja zobaczyłam ze zdziwieniem, że ma czerwone oczy, fioletową, spękaną skórę w okolicy nozdrzy i zniszczoną, a przynajmniej sprawiającą wrażenie zmęczonej twarz.
W jedynej działającej toalecie już dawno umilkły odgłosy spuszczanej wody, zapanowała całkowita cisza, jak gdyby osoba, która, na co wszystko wskazywało, jeszcze przed momentem tam była, rozpłynęła się w powietrzu. Jednak chwilę później ta sama osoba puściła długiego bąka. Cieniutki, nieśmiały odgłos mówił, że kobieta z całej siły starała się powstrzymać, wtedy właśnie takie odgłosy brzmią nieprzyjemnie długo. Jak gdyby mały piesek zapłakał przez sen.
– Nie wytrzymam – odezwała się kobieta w żakiecie i dżinsach. Przesunęła po mnie wzrokiem, co odczułam tak, jakby to z mojego powodu była oburzona, jak gdybym to ja nie dawała jej skorzystać z ubikacji. Powiesiła torebkę na kaloryferze i delikatnie mnie odsuwając, pospieszyła do umywalki, po czym, jak gdyby zmieniła zdanie, zawróciła, ale tylko po to, żeby zabrać torebkę. – Idź przodem – powiedziała, znów mnie popchnęła, podeszła do umywalki i odkręciła wodę.
W końcu z ubikacji wyłoniła się kobieta, która puściła bąka. Z trudem wydostała się z kabiny, na ręku trzymała żakiet od kostiumu, torebkę, płaszcz i foliową torebkę z nazwą jednej z marek kosmetycznych. Może z powodu tej foliowej torebki albo wyprasowanego żakietu pomyślałam, że jest typem kobiety, która może przywiązuje dużą wagę do higieny, ale nigdy nie wyćwiczyła w sobie umiejętności koordynacji ruchowej, więc z latami pomieszczenia, które są nie tylko ciasne, ale też brudne, stanowią dla niej coraz większe wyzwanie.
– A czy ta druga ubikacja jest nieczynna? – zapytała mnie z pretensją. Oczywiście sądziła, że to ja jestem tą kobietą, która „nie może wytrzymać”.
– Tak. Jest nieczynna – odpowiedziałam. – Wisi kartka.
W kabinie zobaczyłam, że drżą mi ręce, jak zawsze, kiedy jestem spięta. Za drzwiami szumiała woda. Domyśliłam się po dźwiękach, że młodsza z kobiet polewa się od stóp do głów. Głęboko nabierając powietrza, jak gdyby zamierzała zanurkować, polewała się wodą, rozchlapywała ją i rozbryzgiwała wokół siebie. Przyszło mi na myśl, że osoba w czekoladowobrązowym żakiecie i lazurowoniebieskich dżinsach nie może wydawać takich pospolitych, bulgoczących dźwięków.
Zanim wyszłam z kabiny, starsza z kobiet już się ulotniła. Moja nowa znajoma wyciągnęła głowę spod kranu. W umywalce było pełno piany, butelka z mydłem w płynie leżała przewrócona. Kobieta ściskała marynarkę pomiędzy kolanami, jej torebka leżała na podłodze. Na dżinsach widniały mokre plamy.
– Umyłam sobie włosy – powiedziała. Musiała mówić do mnie, bo w łazience już nikogo nie było. – Nie znoszę, kiedy są tłuste.
– W końcu jest gorąco – odparłam po chwili.
Wycisnęła wodę z krótkich włosów i potrzasnęła głową jak zmoknięty pies. Krople wody rozprysnęły się po całej łazience. I po moim ubraniu. Zdziwiło mnie, że się tym nie przejęła.
Jeszcze kilka razy przeczesała włosy palcami, papierowym ręcznikiem otarła twarz, dekolt i dłonie, kolejnym wytarła się pod pachami.
– Trochę się denerwuję – powiedziała, odchodząc od umywalki. – Jest wolna.
A teraz stoi na podium. Już wyschły jej włosy, ułożone na jedną stronę wyglądają jak na wietrze.
– Temat mojego wystąpienia nie jest oczywisty – zaczyna. – Dlatego uważam, że powinnam wyjaśnić, skąd wybór takiego tematu, i przybliżyć wszystkim, o czym zamierzam mówić.
Czuję w niej jakieś nerwowe rozedrganie, mówi donośnym, ostrym głosem, każde słowo jest niczym wazon czy popielniczka rzucone w siedzących na sali słuchaczy. Nie napisała swojego wykładu, nie czyta z kartki, trzyma tylko w ręku zeszyt z notatkami, do którego będzie zaglądać podczas mówienia. Jak gdyby miała kłopot z tym, na co zwrócić największą uwagę, co podkreślić, a co w ogóle pominąć. W jej zdaniach mnożą się nadęte przymiotniki i przysłówki. Mówi już dziesięć minut, kiedy łapię się na tym, że nie mam pojęcia, o czym.
Siedzący obok mnie słuchacze coś szepcą między sobą, domyślam się, że wykład się im nie podoba. Drogi i bezdroża węgierskich badań nad antysemityzmem – czytam w programie. Kobieta nazywa się Enikő Börönd. Jest adiunktką na uczelni, na której studiuję. Jeszcze o niej nie słyszałam.
– Jak wiele osób twierdzi i jak już dziś – przerwa – słyszeliśmy od Béli, antysemityzm nie jest na Węgrzech uważany za coś, o czym należy głośno mówić, i tradycyjnie – przerwa – skłonne do niego grupy społeczne czują, że ich mniej czy bardziej antysemickich poglądów nie wypada głosić publicznie. Bardzo często, w bardzo wielu źródłach – przerwa – tak w pracach naukowych, jak i w gazetach, czytamy, że system odpornościowy znaczącej części społeczeństwa jest zaszczepiony przeciw antysemityzmowi.
Jak gdyby tylko dreptała wokół tematu. Nie wiem, czy chce przedstawić dowody na poparcie przytaczanych tez, czy też nie chce się z nimi zgodzić, to drugie o tyle wydaje mi się prawdopodobne, że każde ze zdań rozpoczyna z naciskiem i siłą. Mówi kilka słów i jakby zabrakło jej powietrza, robi przerwę. I zaczyna od nowa. Co jakiś czas się uśmiecha. Tym znaczącym uśmiechem daje do zrozumienia, że poruszana przez nią kwestia, której jedynie dotyka, nie wymaga wielu wyjaśnień, gdyż wszyscy obecni to rozumieją i wiedzą, co ma na myśli, że właśnie jest tak, a nie inaczej.
Nie trzyma się typowego dla większości wykładów powściągliwego naukowego stylu, używa potocznych zwrotów. Podoba mi się to, choć nie umiem ocenić, czy to celowy zabieg, czy też skutek niewystarczającego przygotowania.
– Z braku czasu nie będę przedstawiać szczegółów omawianej książki – przerwa – aczkolwiek to nader istotna kwestia. Jest bowiem mnóstwo przykładów tego rodzaju antysemityzmu – przerwa – setki. A nawet tysiące.
Wyciera nos i zmiętą papierową chusteczkę wciska pomiędzy kartki notatnika.
Moderator wstaje w połowie zdania, ma podkrążone oczy, jak ktoś, po kim dopiero teraz zaczyna być widać całodniowe zmęczenie, i wskazując na zegarek, przypomina, że zaraz upłynie czas przeznaczony na wystąpienie, musi się spieszyć. Enikő Börönd obiecuje, że teraz już przejdzie do istoty rzeczy, zamaszyście przerzuca kartki, papierowa chusteczka frunie w powietrzu, ale kogo to obchodzi, potrzebuje znaleźć notatki, które musi przedstawić w pozostałych do końca dziewięćdziesięciu sekundach. Zaczyna się wyścig z czasem.
Po niej znów zabiera głos mężczyzna. Metody antropologiczne w badaniach socjologicznych. Wykładowca jest adiunktem w katedrze socjologii. Jego też jeszcze nigdy nie widziałam. To już ostatni wykład, może dlatego słuchacze wyrywają się z apatii. Ożywiają się wszyscy, którzy jeszcze pozostali na sali. Socjolog jest mężczyzną w średnim wieku, ma na sobie beżową koszulę i beżowe spodnie, kolory zlewają się ze sobą, wygląda, jakby miał na sobie kombinezon. Zatrzymuję wzrok na jego wyjątkowo nieładnych, kanciastych ramionach. Robi mi się zimno, czuję obrzydzenie, choć mam świadomość, że reaguję tak, ponieważ mój biedny ojciec był nauczycielem wuefu i z głębokim przekonaniem głosił, że ludzie, po których ciałach widać, że nie uprawiali sportu, zasługują na potępienie. Ilekroć widział w telewizji otyłych polityków, anorektyczne aktorki czy niezdarnych prezenterów, zawsze rzucał następujący komentarz: „oni też mieli zwolnienie z wuefu”. Tak samo potraktowałby beżowego wykładowcę, a wraz z nim całe nauki społeczne reprezentowane przez takie oto ameby. A przecież ten człowiek w porównaniu do przygarbionych nauczycieli akademickich wydaje się ruchliwy, a nawet sprawny, często zmienia pozycję, w jakiej stoi, gorąco gestykuluje, fakt, że tylko dłońmi, podkulając łokcie i ramiona niczym dumny kogut. Kiedy mówi o ilościowych metodach badawczych, uśmiecha się jak nauczyciel, który powoli i z nieskrywaną satysfakcją wyjawia rodzicom cudownego aniołka, że owo oczko w głowie ich oszukuje, bo naprawdę to diabeł wcielony, który terroryzuje słabszych, i wcale nie jest taki mądry, jak im się wydaje. Część publiczności chichocze, co chwilę rozlega się głośny śmiech. Zapoznajemy się ze szczegółami prowadzonych w ostatnich latach badań, w których na podstawie odpowiedzi kilku tysięcy respondentów próbowano wyciągnąć wnioski co do poglądów całej populacji, a nasz wykładowca prezentuje przekonujące przykłady, że wnioski wysnuwane z takich badań mają co najmniej chwiejne podstawy. Po prostu nie da się tak skonstruować ankiet, żeby uniknąć nieporozumień. Jedyną rozsądną drogą jest praca w terenie, oczywiście nie w takim sensie, jak rozumieli to pojęcie ojcowie założyciele antropologii kulturowej, ale co dokładnie ma na myśli, tego w dzisiejszym wykładzie nie jest już w stanie omówić, niemniej w zeszytach pokonferencyjnych zamieści pełną treść opracowania, o ile oczywiście wydawca nie ograniczy objętości tekstu, który traktuje o tej kwestii.
– W ostatniej minucie wykładu, nie zagłębiając się w szczegółowe wyjaśnienia, wspomnę jeszcze o badaniach jakościowych oraz zaletach pracy w terenie, nad którymi warto, żeby zastanowili się koledzy przywykli do badań reprezentatywnych – mówi, ale wtedy z rzędów słuchaczy podrywa się młoda kobieta, potem druga, a potem kolejne, i wszystkie ruszają w stronę podium. Jeśli na sali ktoś wstaje ze swojego miejsca, wychodzi albo wchodzi, to zawsze stara się to robić bezgłośnie, żeby nie przeszkadzać pozostałym. Ale te dziewczyny zachowują się inaczej. Głośno proszą o wybaczenie osoby, pomiędzy którymi chcą się przecisnąć, pokasłują i pędzą naprzód, jak gdyby na podium nikogo nie było i to one miałyby wygłosić kolejny wykład. Kiedy już są na miejscu, dwie z nich stają po jednej, dwie po drugiej stronie wykładowcy. Mężczyzna na chwilę przerywa wymienianie zalet pracy w terenie, ale natychmiast wraca do tematu, choć pomiędzy jego słowami zdają się pobrzmiewać znaki zapytania. Cztery dziewczyny stoją w lekkim rozkroku naprzeciw publiczności. Niczym czterej rewolwerowcy w westernie na głównej ulicy miasteczka leżącego na Dzikim Zachodzie. Nikt nie pyta, po co to robią, jak gdyby coś jeszcze musiało się wydarzyć, by można było zwrócić im uwagę, że przeszkadzają wykładowcy. Nagle jedna z nich krzyczy. Właściwie to nie jest krzyk, ale waleczny wrzask. Po czym dziewczyny, te po jego prawej i te po lewej stronie, ściągają podkoszulki. Na ich ukrytych w stanikach piersiach widnieją napisy. Teraz już stoją w milczącym bezruchu, jakby czekały, aż siedzący w rzędach słuchacze wysylabizują lekko rozmazane litery, co z ostatnich rzędów stanowi wcale niełatwe zadanie, i wśród szeptów dochodzi do nas przesłanie, jakbyśmy sami czytali napisy. Na piersiach pierwszej z dziewczyn widnieje napis „MY”, na piersiach drugiej „JESTEŚMY”, na piersiach trzeciej „TYM”, na piersiach czwartej „TERENEM”. Wykładowca czeka z głową przekrzywioną na bok. Wreszcie spogląda na jedną z nich i pyta:
– Skończyłyście?
Na to dziewczyny z napisami na piersiach piszczą i puszczają się biegiem wokół podium, najpierw cicho, potem coraz głośniej coś skandując, nie wierzę własnym uszom, ale chyba naprawdę powtarzają: unga-bunga.
– Czego one chcą? – pyta ktoś siedzący obok mnie.
– Unga-bunga? – pyta następny. – Czy to ma być jakiś żart?
– Spokojnie – odwraca się dobrze poinformowany trzeci słuchacz. – To jest interwencja.
– No, to teraz może już dość – odzywa się wykładowca na podium.
Na to siedzący w pierwszych rzędach słuchacze zrywają się ze swoich miejsc, jest wśród nich moderator, stanowczym tonem wzywa je do powrotu na miejsca, ktoś rzuca na jedną z nich obrus, ale dziewczyny ciągle podskakują i krzyczą, a kiedy już wszystko wskazuje na to, że nigdy nie skończą, i jedna znów wyje, wtedy zatrzymują się w miejscu, cichną i wychodzą rządkiem, jedna za drugą. Zapada cisza, wykładowca stojący na podium ze spuszczoną głową zaciska na nosie dwa palce, jak gdyby miał tam zawór, który teraz musi zamknąć, by nie uszło przezeń powietrze. Jestem pewna, że gdyby teraz podniósł głowę, nasze spojrzenia by się skrzyżowały.
W przerwie na kawę obgadujemy skandal, który zdarzył się podczas konferencji, połowa słuchaczy wychodzi, jak się okazuje – na miejską plażę, co w gruncie rzeczy jest całkiem zrozumiałe, bo w ubiegłym roku została ona uznana za najlepszą plażę roku, a po południu można tam wejść na cztery godziny z pięćdziesięcioprocentową zniżką. W budynku zostają tylko najmłodsi i najstarsi słuchacze oraz referenci popołudniowej sesji. Promienie późnopopołudniowego słońca oświetlają nas złotym blaskiem.
Wieczorny bankiet odbywa się w restauracji nieopodal ratusza. Stoły podobnie jak na weselach ustawione są w literę U, na miejscu młodej pary siedzą główni organizatorzy wydarzenia. My i wszyscy pozostali siadamy, gdzie kto chce. Ale i tak dobieramy miejsca wedle podobnego statusu. Wprawdzie nie mam poczucia wspólnoty z kolegami, z którymi przyjechałam na konferencję, podobnie jest pewnie w przypadku pozostałych, a mimo to wszędzie chodzimy razem, wszystko razem robimy, jakbyśmy za wszelką cenę nie chcieli dopuścić do sytuacji, że któreś z nas choćby na chwilę zostanie samo.
Kiedy czekamy na jedzenie, opowiadam sąsiadom o moim akademiku. Siedzący naprzeciw mnie Levente Vadkerti głaska pusty talerz i z rozmarzonym uśmieszkiem słucha moich wywodów o dziwacznych nawykach mieszkańców naszego piętra oraz tragicznym stanie wspólnych pomieszczeń. Jestem w dobrej formie, wszystko wyolbrzymiam i sprowadzam do karykatury, nie waham się przesadzać czy używać niecodziennych skojarzeń. Koledzy obok mnie wybuchają śmiechem, a palec Leventego wędruje po krawędzi talerza. Dobrze znam tego typu dłonie i nie podobają mi się. Tak samo jak nie podoba mi się jego owalna, dziecinna głowa. Lubię go, ale przechodzą mnie ciarki na myśl, że mogłabym w miłosnym zapale obcałowywać jego ciało od stóp do głów.
Koledzy z roku wiedzą, że jest we mnie zakochany, i budzi to powszechną wesołość. Może dlatego, że widzą, jak bardzo nie pasowalibyśmy do siebie jako para? Albo wręcz przeciwnie, sądzą, że wyjątkowo do siebie pasujemy? Albo wydaje się im komiczne, że Levente nie ukrywa swoich uczuć, a nawet się nimi chwali? To bardzo komiczne, choć dla mnie raczej przerażające, zwłaszcza kiedy przekonuje mnie, że pewnego dnia zrozumiem, że to właśnie on jest dla mnie idealnym partnerem. Niby dlaczego miałabym to zrozumieć? Czyżby Levente wiedział o czymś, o czym ja nie wiem? Albo nic nie wie, tylko próbuje mną manipulować? A co będzie, jak mu się uda? Niepokoi mnie, że jest taki pewien naszej wspólnej przyszłości. Bezskutecznie staram się pozbyć kultywowanych w mojej rodzinie zabobonów, nie umiem nie bać się przekleństwa, wróżb czy mrocznej magii słów.
Kilka lat temu Levente zawodowo uprawiał piłkę wodną, i widać to po nim. Gdybym w tamtych latach pojawiła się w domu z takim dobrze zbudowanym chłopakiem, ojciec płakałby z radości. Piłka wodna bardzo mu imponowała. Tyle że na Békásmegyer nie ma pływalni, więc ojciec nie mógł mieć nadziei, że spotkam kogoś, kto uprawia piłkę wodną. Ani w ogóle sportowca. Ale dlaczego ktoś zamienia piłkę wodną na socjologię? Levente twierdzi, że to wszystko kwestia przypadkowego splotu wydarzeń. Na przykład obejrzał jakiś program na dwójce, późno wieczorem, dzięki któremu stało się dla niego jasne coś, o czym wcześniej nie myślał: że świat zawodowego sportu jest pełen korupcji, a tak duże obciążenie fizyczne wcale nie służy zdrowiu. I zastanowił się nad tym. Potem babcia Leventego w prezencie urodzinowym wykupiła mu abonament na jakieś czasopismo społeczno-literackie. W tym samym roku do klasy Leventego przyszedł nowy nauczyciel historii, który w przeciwieństwie do poprzedniego był znakomitym pedagogiem. Levente dużo z nim rozmawiał, od niego po raz pierwszy usłyszał o socjologii. Najpierw pomyślał, że to pewnie jakaś gałąź medycyny – przyznał mi się ze śmiechem, a ja śmiałam się razem z nim.
Levente nie wie, co to naprawdę jest przypadek. Nie wie, bo mu nie powiedziałam, że ja nawet jeszcze przed maturą nie słyszałam o socjologii, i planowałam, że pójdę do pobliskiego fryzjera na pomocnicę, skoro mama obiecała, że mi to załatwi. W zimie Levente myślał, i może do dziś tak myśli, że pochodzę z Segedyna i jestem mądrą, tylko leniwą córką tamtejszych inteligentów. Nie wiem, skąd mu to przyszło do głowy, ale mi to nie przeszkadza. Nigdy nie opowiadam o Békásmegyer, żeby nie widzieć zdziwienia w oczach przestraszonych kolegów. Kiedy ktoś mnie pyta, nie robię z tego tajemnicy, ale na szczęście takie pytania rzadko padają.
Wreszcie przynoszą jedzenie, na krótką chwilę zapominamy się w spożywaniu posiłku, a potem Levente zaczyna jedną po drugiej opowiadać plotki o wykładowcach zaproszonych na konferencję. Przyjaźni się z wieloma profesorami, więc jest dobrze zorientowany. Levente to typ studenta, który po zajęciach podchodzi do wykładowcy, zagaja rozmowę, zachwyca się i podlizuje. Uważam, że to żałosne, ale on ma inne zdanie. Wydaje się, że nauczyciele też, bo uśmiechają się do niego, wiedzą, jak ma na imię, witają się z nim na korytarzu. Część tych historii już kiedyś słyszałam, może nawet nie raz, ale teraz też się z nich śmieję. Levente umie świetnie opowiadać. Wesoło spędzona kolacja jakoś skleja nasze towarzystwo. Jakbyśmy byli na weselu, kelnerzy co chwilę donoszą kolejne dania i alkohol. Długie godziny spędzone na jedzeniu i piciu robią swoje, zatrzymujemy się w radosnej i długiej teraźniejszości, życie jest piękne, nogi nam drętwieją, twarze mamy rozpalone, pulsujemy pomarańczowym blaskiem jak okna z pomarańczowymi szybami, pomarańczowe lampy i pomarańczowa boazeria. Nie wiem, od kiedy tu jest, ale przy deserze obok Leventego siedzi mężczyzna, napakowany miś, rozwlekle coś opowiada, żywo gestykulując dłonią. Nic nie słyszę, jest bardzo głośno, gra muzyka, przy której tańczy część naszego towarzystwa.
À propos nowego kumpla Leventego, chichoczącego z głową wciśniętą w ramiona, przypomina mi się stara kreskówka, pies Muttley z Odlotowych wyścigów. Ten mężczyzna tak samo się śmieje, ciągle mówiąc i mówiąc, z wyraźną lubością wyrzucając z ust słowa, miele językiem, jak gdyby lizał słowa, nim wypuści je w drogę. Teraz Levente coś mu odpowiada, on przytakuje i wybuchają śmiechem. Po chwili widzę, że obydwoje patrzą na mnie.
– O co chodzi? – pytam.
– Chodź tu bliżej! – woła mężczyzna, i wtedy obrazek składa się w całość, w końcu wiem, że ci dwaj od dawna rozmawiają o mnie, a ten mężczyzna to wykładowca, który podczas popołudniowej sesji omawiał zalety pracy w terenie i badań jakościowych. To on jest tym Bogdánem – przecież Levente wspominał, że będzie miał swoją prezentację! – na którego wszystkie seminaria uczęszcza Levente, i na które mnie też zapraszał, ale nie chciałam tam iść, tak mnie denerwował histeryczny entuzjazm Leventego. W momencie oświecenia dzieje się we mnie coś szczególnego. Kiedy już wiem, kim on jest, gnom, którego dotychczas w nim widziałam, nagle znika, cała sylwetka mężczyzny wyciąga się, twarz nabiera charakteru, nagle staje się interesujący. Trochę mnie krępuje, że w tym samym momencie prostuję się, wypinam piersi i robię usteczka. Wcale tak nie chciałam, nie chcę się prostować, nie chcę wpatrywać się w tego mężczyznę, w tego adiunkta, który właśnie coś do mnie mówi w tak bezpośrednim tonie, jakbyśmy byli zakumplowani.
Levente wychwalał go przez cały rok, Bogdán powiedział to, Bogdán powiedział tamto, że według Bogdána socjologia jest w kryzysie, że nauki społeczne muszą stać się elastyczne, bo społeczeństwo nieustannie się zmienia, że społeczeństwa nie można opisać za pomocą cyfr, tak jak to sądzili wielcy ojcowie socjologii, aczkolwiek i oni już czują, że w system wślizgnął się błąd, ale nie mają odwagi zmierzyć się z tym oczywistym problemem, zasranych karierowiczów interesuje tylko, żeby dopchnąć się jak najbliżej koryta i zdążyć się nachłeptać. Tymczasem mnie w ogóle nie interesują ich wywody, nie słucham, puszczam wszystko mimo uszu, oczyma wyobraźni widzę przed sobą młodego, chudego asystenta, nadgorliwego belfra, do którego chodziłam na seminarium wstępne, był tylko kilka lat starszy od nas, przegadał cały semestr, a potem uwalił trzy czwarte grupy. Pomyślałam, że Levente wybrał sobie na kompana do intelektualnych uniesień podobnego typa, ale adiunkt to coś innego.
– Chcę tylko powiedzieć – Tamás Bogdán przechylił się nad stołem, kiedy usiadłam bliżej nich – że ten chłopak ma przed sobą wielką przyszłość!
Levente cały czerwony wydmuchał nos, śmiejąc się, potrząsał głową, potajemnie wskazał na profesora i powiedział:
– Jest pijany jak bela!
Tamás Bogdán patrzy na mnie, jakbym była przyjaciółką Leventego, i wcale mi to nie przeszkadza. Prosi, żebym powiedziała, jak mi się podoba konferencja. Jest ciekaw mojego zdania. Zaczynam od tego, że muszę przyznać, iż nie mam do czego się odnieść, bo to jest pierwsza konferencja, w której biorę udział; chwalę wybór miejsca, a wiceburmistrza, który otworzył konferencję, nazywam sympatycznym. To wspaniałe, że przyjechało tak wiele osób. Wykłady też były ciekawe. Ale dla nowo narodzonego każdy kawał jest nowy – dodaję.
Potem Bogdán opowiada anegdoty z rozmaitych konferencji, przytacza charakterystyczny sposób mówienia profesorów i kierowników katedr, naśladuje ich zwroty, a nawet karykaturyzuje samego siebie. Pokładamy się ze śmiechu. To, jak umie kogoś skarykaturyzować, sugeruje, że jest bystrym, pełnym empatii obserwatorem, podoba mi się, że potrafi z dystansem spojrzeć na siebie i swoje otoczenie, w taki sposób, że nie ma w tym drwiny czy chęci zrobienia komuś przykrości. Zaczynam rozumieć, dlaczego Levente tak go lubi. Długo mówi, z coraz większym trudem przychodzi mi śledzenie tego monologu, czuję w głowie wypity alkohol, a muzyka jest coraz głośniejsza. Moi koledzy z roku co jakiś czas spoglądają w naszą stronę, być może dziwią się, że profesor tak długo z nami rozmawia, jakbyśmy nie byli dzieciakami z pierwszego roku.
Twarz Tamása Bogdána jest lekko obrzmiała. Przypomina mi wielką wiewiórkę. Znów zatrzymuję wzrok na jego brzydkich, kanciastych ramionach, ale teraz wydaje mi się zupełnie inny niż po południu. Ma ładne, mięsiste dłonie i kształtne paznokcie. Nie za małe i nie za duże, to bardzo rzadka rzecz. Łapię się na tym, że obserwuję szybkie ruchy jego dłoni. Palce wibrujące w powietrzu albo kładące się na stole po obydwu stronach talerza, a potem nagle podskakujące, jak gdyby grał na fortepianie, pokazujące coś, wskazujące cyfry i znów opadające na stół. Mimika jego twarzy też jest nadzwyczaj intensywna, choć może wydaje mi się tak dlatego, że uważnie się mu przyglądam, podczas gdy ledwie słyszę jego głos. Mruży oczy, robi grymasy, unosi brwi, niemal rusza mu się nos, ten nos cały czas się porusza, dotychczas nie zwróciłam na to uwagi, ale teraz już nie mogę zapomnieć jego twarzy. Wszystko jedno, o czym mówi, zawsze wyłapię jakąś puentę. Bo tych pełne są jego opowieści. Wtedy uśmiechamy się do siebie z Leventem i spojrzeniami dajemy sobie do zrozumienia, że Bogdán jest niesamowitą postacią.
Przestaje mówić akurat w przerwie pomiędzy dwoma utworami i gasi pragnienie wielką szklanką lemoniady. Pije dużymi, głośnymi haustami.
– Przepraszam za niedyskretne pytanie – Levente odwraca się do swojego wykładowcy, w którego oczach na dźwięk tego słowa pojawia się zdziwienie. – Chciałem tylko zapytać, kim były te dziewczyny, które zdjęły podkoszulki?
Tamás Bogdán odstawia kieliszek, składa dłonie i splata palce. Jest w tym ruchu coś z gestu starej kobiety, wydaje mi się, że widzę coś, czego nie powinnam zobaczyć, i że nasza znajomość stała się zbyt bliska.
– One? – pyta po przerwie. – To feministki i zwolenniczki Enikő Börönd.
Czyli kobiety, która umyła sobie włosy w łazience miejskiego ratusza. To jej zwolenniczki miałyby być odpowiedzialne za to niecodzienne przedstawienie? Kiedy otępiała przypominam sobie wszystko, co wydarzyło się po południu, najbardziej mnie dziwi, że ta interwencja w sumie jakoś wpisała się w program konferencji, jak gdyby nie istniało nic bardziej naturalnego, że cztery studentki rozebrane do biustonoszy wyją „unga-bunga” i w indiańskim tańcu krążą wokół pulpitu. Nie wybucha skandal, nikt nie wybiega z sali, a z perspektywy czasu zastanawiam się, czy to na pewno była prowokacja, jak początkowo mi się wydawało, a nie przedstawienie teatralne, o którym tylko dlatego nie wspomniano w programie konferencji, żeby zaskoczyć słuchaczy. Być może brali w nim nawet udział ci, którzy kazali dziewczynom wrócić na miejsca.
Prawdopodobnie zwolenniczki ruchu feministycznego są w restauracji i razem z nami bawią się na bankiecie. Wyjmuję okulary z torebki, wsuwam je na nos. Jednak i tak nie widzę zbyt dobrze, rozglądam się uważnie, ale nie umiem wypatrzyć wśród obecnych żadnej z czterech dziewczyn. Na oddalonym ode mnie zakręcie stołów ustawionych w literę U mój wzrok przykuwa starsza ode mnie o kilka lat dziewczyna, myślę, że może być jedną z nich, bo dwa krzesła dalej rozpoznaję siedzącą Enikő Börönd. Okulary słoneczne przytrzymują na jej głowie rozwiane włosy. Pomiędzy dwiema dziewczynami siada mój przyszły wykładowca, starszy mężczyzna o haczykowatym nosie, wiem o nim tyle, że podobnie jak ja nosi podwójne nazwisko, pierwszy człon jest dziwny, nie zapamiętałam go, drugi zupełnie pospolity. Wyrafinowane stare nazwisko pochodzącej z arystokratycznej rodziny matki przyjął po zmianie systemu i, jak twierdzi Levente, cała uczelnia śmieje się z tego, że od tamtego czasu zmienił swoją powierzchowność, zapuścił szykowne wąsy, chodzi wyprostowany jak struna, nosi fular i kamizelki, niczym hrabia, który przyplątał się tu z poprzedniej epoki. Odzywa się do dziewczyny, jednej z tych od unga-bunga, ale ona szybkim ruchem zasłania ręką usta i wybiega z sali. Mężczyzna patrzy na nią przerażony, jakby obawiał się, że to on jest przyczyną złego samopoczucia, jego wzrok wędruje pomiędzy pustym krzesłem a drzwiami sali. Spogląda na Enikő Börönd, która właśnie coś mówi, zapewne uspokaja go, że powodem złego samopoczucia jest po prostu wypity alkohol, i częstuje go papierosem.
Wychodzę do łazienki, ale nie spotykam nigdzie tej dziewczyny. Długo piję wodę z kranu. Wracam do stołu i siadam po tej stronie, gdzie siedzą Levente i Bogdán. Przysuwam krzesło i huśtam się, opierając się o nogi zsuniętych stołów. Levente właśnie opowiada, jak pisał opracowanie, które Bogdán kazał im przygotować w domu na kolejne zajęcia. Najchętniej pracował w nocy, w czym za wszelką cenę matka chciała mu przeszkodzić, uciekając się do najrozmaitszych wybiegów: wieczorem parzyła mu litr herbaty z ziółek na uspokojenie, po kolacji podsuwała walerianę, zmieniła pościel na bardziej miękką itd. Bogdán świetnie się bawi, słuchając jego dziwnej opowieści, wiemy, jaka jest twoja mama, dodaje.
Wkrótce dowiaduję się, że Levente co tydzień zdaje Bogdánowi szczegółowe sprawozdanie z rozwoju naszego związku i wspólnie zastanawiają się, kiedy wreszcie zabiegi Leventego uwieńczy sukces, a w dodatku Bogdán udziela młodszemu koledze cennych rad. Im bardziej rozmowa schodzi na temat naszego prywatnego życia, tym częściej Bogdán pozwala sobie na świńskie żarciki. Niektóre z nich dotyczą przyszłości, kiedy Levente i ja zostaniemy parą i nie będziemy wyłazić z łóżka. Levente jest cały fioletowy, dusi się ze śmiechu, ja uśmiecham się, unosząc brew, w ten sposób dyskretnie wyrażam swoje wątpliwości, a jednocześnie nie psuję im zabawy. Kiedy Bogdán maluje najrozmaitsze obrazy naszych przyszłych losów, przypominają mu się historie z własnej przeszłości, pierwsza dziewczyna, potem druga, która została jego żoną, a potem się rozwiedli, dodaje, i ku mojemu zaskoczeniu zaczyna opowiadać, jaki wyzwolony seks uprawiał ze swoją pierwszą przyjaciółką. Byli nastolatkami, rozgrzanymi emocjami nowych doświadczeń i żądzą miłości, a mimo to aż się dziwi, jak bardzo ich związek był wolny od wszelkiego tabu. Mam ochotę zapytać, dlaczego ze sobą zerwali, ale brakuje mi odwagi. Bogdán brnie dalej w swojej opowieści, mówi, że ta pierwsza dziewczyna była wyjątkowa, a on dopiero później dowiedział się, że w sferze seksu na kobiety czyha wiele niebezpieczeństw, stają się pruderyjne, tracą zainteresowanie seksem, co oczywiście nie jest ich winą, to problem socjalizacji, ale w końcu rozmawiamy o losie typowej kobiety, a takich trzeba unikać, i jeśli może dać mi radę – mówi, patrząc na mnie – to sugeruje, żebym nie była oziębła, tylko tyle.
Gdyby ktoś mnie teraz zapytał, co o tym sądzę, nie miałabym nic do powiedzenia. Ale Bogdán nie przestaje mówić, ciągnie, nie nabierając nawet powietrza, zaczyna znów jeść, pałaszuje zimne resztki, aż niezauważenie przechodzi do analizowania rozmiarów i szczególnego kształtu swojego ptaka. Zażenowana piję palinkę ze szklaneczki na wodę. Jak wiele zmartwień przysporzył mu w nastoletniej młodości ten drobny zakręt, nie rozumiał, dlaczego jego ptaszek nie jest prosty, że, mówiąc z pewną przesadą, jest niemal haczykowaty, tymczasem ten problem w przyszłości okazał się zaletą.
W samym środku zdania ktoś klepie go po plecach. Pewnie jakiś dawny kolega, Bogdán wstaje, witają się, zaczynają rozmawiać. Przez chwilę słuchamy go z Leventem, czekamy, aż usiądzie. Mijają minuty. Bawimy się serwetkami, toczy się rozmowa o niczym, nie poruszamy nawet tematów obecnych na konferencji.
Wtedy spostrzegam, że Bogdán zniknął. Wydaje mi się, że siedzimy tu cały dzień. Powinnam iść do domu, ale widzę na zegarku, że jest dopiero wpół do dziesiątej. Słyszę Leventego, mówi, że rzadko kiedy Bogdán jest taki obsceniczny.
– Ty zrozumiałeś, kto to są te feministki od Enikő Börönd? – pytam.
Patrzę na Enikő Börönd. Ciągle jeszcze siedzi w tym samym miejscu, przy drugim końcu stołu, i paląc papierosa, słucha, jak odwrócony do niej gość o trójczłonowym nazwisku coś jej tłumaczy, na jego twarzy maluje się powątpiewanie, ostatni raz zaciąga się papierosem i zrezygnowanym ruchem zgniata peta w popielniczce. Enikő Börönd sięga po dymiący niedopałek i nie patrząc, porządnie go gasi. Dopiero teraz spostrzegam, że nie zdjęłam okularów.
Levente chichocze.
– Genialne! Nagy-Szentiványi zmiażdżył Börönd!
Czuję podskórnie, że powinnam znać te wszystkie osoby.
– Nie cierpię takich smętnych kobiet – mówi Levente.
Levente nie ma w zwyczaju używać tego rodzaju poniżającego tonu. Nie robi do nikogo wycieczek, przynajmniej nie w mojej obecności. Uważnie dobiera słowa, jest ostrożny, często denerwuje się, żeby przypadkiem nie chlapnąć jakiejś głupoty. Ale dziś wieczorem jest inny.
– Smętnych? – pytam.
– Jednocześnie flegmatyczne i snobistyczne – odpowiada po krótkim namyśle.
– To nie jest twoja opinia – szepcę. Nie rozumie, co powiedziałam, albo nie słyszy.
Pozornie Enikő Börönd nie wygląda, jakby miała być smętna, aczkolwiek nie mam pojęcia, jak taka kobieta miałaby wyglądać. Umyła sobie włosy w ratuszowej łazience, a teraz cierpliwie słucha tego podobno nudnego, noszącego trójczłonowe nazwisko Nagy-Szentiványiego. Nie jest w zbyt dobrym humorze, wyraz jej twarzy rzeczywiście można nazwać flegmatycznym, zaciąga się papierosem. Chowam okulary do torebki.
– Słuchaj, Levente, nie wiem, kim jest ta kobieta – mówię ostrzejszym niż trzeba tonem.
– To Enikő Börönd – odpowiada Levente.
– Ale skąd mam wiedzieć, kim jest Enikő Börönd? – odbijam pytanie.
– Uczy na uniwersytecie – mówi Levente. I dodaje ciszej: – Była dziewczyną Bogdána.
– Podejrzewałam – odpowiadam, choć tego akurat wcale nie podejrzewałam.
Levente przytakuje. I chociaż wcale o to nie pytam, zaczyna mi o niej opowiadać. Ma trzydzieści kilka lat, należy do przegranego pokolenia, nie tak jak Bogdán, bo on jest od niej starszy o prawie dziesięć lat. Co ma oznaczać to przegrane pokolenie, nie wiem, ale nie pytam. O Börönd należy wiedzieć tyle, mówi Levente, że jest flagową kurwą nauk społecznych.
Nie wiem, czy kiedykolwiek słyszałam słowo „kurwa” z ust Leventego. Patrzę na niego osłupiała, bo jąkając się, przekonuje mnie, że na ten tytuł Enikő Börönd sowicie sobie zasłużyła. Tak, tak, to tajemnica poliszynela, dodaje Levente, że podczas swojej kariery naukowej związała się z dwoma profesorami, żeby zdobyć na uczelni pozycję, a teraz kręci tyłkiem przed studentami. Jak idzie korytarzem albo maszeruje przez aulę, albo wychodzi z budynku uczelni, jak potrząsa włosami, wsiadając do samochodu, ale przecież ma krótkie włosy, wtrącam, kiedyś miała długie, mówi Levente, słowem – takimi spojrzeniami obrzuca swoich studentów, że oni drepczą za nią jak zombie. Pochodzi z półżydowskiej, inteligenckiej rodziny z Budy, w której wszyscy są kimś ważnym, więc ona też tak musi. A z takim zapleczem nietrudno się ustawić. Wiesz, to są tego rodzaju ludzie, którzy na okrągło świętują swoją genialność, co chwilę mdleją z wrażenia, jakie to mają genialne dzieci czy wnuki, zamiast na wycieczki chodzą na psychoanalizę, a kiedy tylko jakiś współczesny pisarz coś naskrobie, pierwsi się dowiadują i natychmiast rozmawiają o tym przy kolacji. Börönd nie ma nawet w dorobku porządnie przeprowadzonych badań, tylko kilka seminariów z postmodernizmu i kawałek napisanej książki, a mówi się, że już szykują dla niej fotel prezesa Węgierskiego Towarzystwa Socjologicznego.
– No, to co to za stracone pokolenie, skoro mając trzydzieści kilka lat, będzie prezesem WTS?
– Nie w tym sensie stracone – Levente potrząsa głową. – Jej rówieśnicy wychowywali się jeszcze w poprzednim systemie, ale kiedy zrobiła dyplom, właśnie zaczęły się nowe czasy, słowem: ci ludzie w żadnym z tych systemów nie czują się całkowicie u siebie, większość z nich nie potrafiła znaleźć pracy i założyć rodziny, tak jak młodsi od nich o pięć czy dziesięć lat.
Rozumiem i jednocześnie nic nie rozumiem. Pewnie Levente czuje podobnie.
– A kto to są te jej feministki?
– Pewnie jej studentki.
Jest późno, uczestnicy konferencji wracają do domków kempingowych. Leżę na stole do ping-ponga i śpiewam z rozrzuconymi nogami i rękami. Koledzy z roku skaczą wokół stołu, naśladują scenę gry w tenisa z Powiększenia. Strzelają językami, na niby odbijają piłkę, udają, że szerokim ruchem zamachują się rakietką, imitując nakręconą w zwolnionym tempie scenę, sięgają do podkręcanych. W pewnym momencie widzę, że wśród grających jest także Tamás Bogdán, a po jakimś czasie do tego powietrznego ping-ponga przyłącza się Nagy-Szentiványi. Zasypiam i coś mi się śni. Kiedy się budzę, już nie grają, w białym plastikowym fotelu obok stołu siedzi rozparty Tamás Bogdán, jest nawet Enikő Börönd, stoi tyłem do mnie, oparta o stół patrzy na Tamása Bogdána i wypuszcza dym. Siadam.
– Jest rok 2000 i mam dokładnie dwadzieścia lat – mówię.
– Moje gratulacje – mówi Enikő Börönd, nawet na mnie nie spoglądając. Ciska daleko niedopałek i ruszają w stronę domków.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------