- W empik go
Małżeństwo po raz pierwszy - ebook
Małżeństwo po raz pierwszy - ebook
Małżeństwo po raz pierwszy to manifest niezależności młodej Belli Hertz, dziewczyny cokolwiek niefrasobliwej, ale z pewnością szczerej i pełnej wdzięku. To także pierwsza część obszernej kroniki jej małżeńskich przygód.
Warszawa, początek lat 20. Bella nie może się pogodzić z decyzją ojca, który sprzeciwia się jej małżeństwu z Olkiem. Moje życie należy do mnie, nikt nie ma prawa wyznaczać mi ścieżek - mówi i namawia czternastoletnią siostrę Ewę do ucieczki z domu. Dziewczyny trafiają do sławnego Nałęczowa. Pieniędzy wystarcza zaledwie na parę dni, więc zaradna Bella w zamian za codzienny obiad dla siebie i siostry udaje w pensjonacie „sławną lekarkę ze stolicy". Tymczasem ojciec godzi się na małżeństwo, Olek odnajduje przyszłą żonę i wszyscy wracają do Warszawy. Teraz jednak zaczynają się prawdziwe problemy: noc poślubna jest dla niedoświadczonej Belli szokiem, a wspólne życie z Olkiem, do niedawna ukochanym, zapowiada się na koszmar...
Wkrótce emocje opadają. Olek wyjeżdża do Wiednia, po jakimś czasie dołącza do niego Bella. I wszystko by się pewnie jakoś ułożyło, gdyby do gry - miłosnej, a jakże! - nie wkroczył pewien profesor...
Teraz, jak sobie przypominam tę nieszczęsna noc, trochę chce mi się śmiać (...). Biłam się z nim po ciemku, to prawda. Oblałam go wodą, to prawda. Przeraził mnie, zawstydził, poranił. Rano go nienawidziła, jak nikogo. Byłam głęboko przeświadczona, że to się jeszcze nikomu na świecie nie przydarzyło. (...) W moim głupim mózgu kłębiło się od straszliwych przypuszczeń: „Wpadłam w ręce zboczeńca! On cierpi na ohydną, straszliwą chorobę - nawet tatusiowi nie będę mogła tego powiedzieć...
fragment
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-397-9 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Może już i nie szło o tę miłość... może już i nawet samo małżeństwo nie było tak ważne, teraz za wszelką cenę Salamandra chciała pokazać Królowi Wężów, że wbrew jego planom, właśnie, właśnie wbrew sprzeciwowi – ona będzie górą – wyjdzie za mąż za tego, którego sama wybrała...
Moje życie należy do mnie. Nie pozwolę nikomu wyznaczać mi ścieżek, nikt nie ma prawa narzucać człowiekowi swego pojęcia o udanej czy nieudanej drodze życiowej... Każdy ma swoją i jedynie swoją drogę. Tak samo jest ze szczęściem, to, co dla jednego oznacza radość – dla drugiego beznadziejną nudę. Co dla jednego stanowi jego żarliwą potrzebę serca, to dla drugiego po prostu bzdurę.
– Jeśli on mu się nie podoba i nie chce go uznać, jeżeli wbrew mojej miłości nie zechce zgodzić się na to małżeństwo, ucieknę z domu i nigdy mnie więcej nie zobaczy! – powiedziałam do Ewy, która przed położeniem się spać przyszła na codzienną „nocną pogaduszkę”. Obie zasiadłyśmy w nocnych koszulach i jadłyśmy jabłka z kończącego się już zapasu, tych zimowych. Miały z lekka pomarszczoną skórę i w smaku niepodobne wcale były do „prawdziwych” jabłek...
Zostawiłam otwarty lufcik i wiatr poruszał firanką.
– Czy chcesz mi pomóc? – zapytałam nagle.
– O, jeśli to nie będzie trudne...
– Ewa! chciałabym, żebyś razem ze mną uciekła z domu... bo... bo... widzisz... samej to jakoś... Nie, nie to, że nie mam odwagi... ty wiesz, że nie jestem tchórzem, ale z tobą będzie mi lżej... moralnie, tak, „moralnie” – powtórzyłam, nie bardzo wiedząc, co przez to chcę powiedzieć.
– Moralnie? No tak, moralnie... – powtórzyła niepewnie Ewa. – No, jeśli o to idzie, mogę dla towarzystwa uciec razem z tobą.
– A więc obmyślę i przygotuję plan. Jak będzie gotowy, to się ostatecznie porozumiemy...
Ewa, gryząc swój niedojadek jabłka, skinęła mi głową...
*
Po dokładnym obejrzeniu tablic wywieszonych na Dworcu Wiedeńskim postanowiłam, że uciekniemy do Nałęczowa. Dlaczego akurat do Nałęczowa? – trudno mi teraz przypomnieć to sobie. Może dlatego, że gdzieś przeczytałam, jakoby Prus bardzo upodobał sobie tę miejscowość, a może dlatego, że pociąg odchodził o godzinie piątej po południu? A więc o tej godzinie, kiedy tatusia nie było w domu – a może dlatego, że Nałęczów był stosunkowo niedaleko Warszawy i bilet kolejowy niewiele kosztował?
Mamusi nie było w Warszawie – wyjechała „do wód”, albowiem twierdziła, że „wody” na wiosnę działają nieporównanie silniej niż „wody” późniejsze.
Spakowałyśmy się razem z Ewą do jednej walizki, wzięłyśmy „najpotrzebniejsze rzeczy” – a więc po dwie sukienki, po dwie zmiany bielizny i cztery ręczniki. Trochę książek dla mnie, brystol, ołówki i farby dla niej. Poza tym szczotki, pastę do zębów i cztery kawałki mydła. Chociaż walizka była nieduża – wszystko się doskonale zmieściło. Do koszyczka, przewieszonego przez ramię (śniadaniowego ze szkoły), przezornie zabrałam ćwiartkę herbaty, pół kilograma cukru kostkowego, całą kiełbasę i kawał placka z kruszonką, który Julcia upiekła na niedzielę. Przygotowana walizka stała za tapczanem w moim pokoju.
Olek co prawda był przeciwny ucieczce, ale argumenty jego wydały mi się nieistotne. Towarzysz Jakowiak, dopuszczony do naszej tajemnicy, to otwierał, to zamykał oczy, próbował nawet wygłosić jakąś dłuższą a uzasadniającą jego sprzeciw mowę, ale to mu zupełnie nie wychodziło, więc machnął tylko ręką i szepnął:
– Kakofonia bez rehabilitacji! – Na tym zaprzestał.
Pieniędzy posiadałyśmy bardzo mało, a wewnętrzna zawartość naszej świnki-skarbonki również okazała się znikoma.
Olek, przeliczywszy drobnicę, jęknął:
– Przecież to wam nawet na trzy dni nie wystarczy...
– Od pierwszego dnia stanę do pracy – oświadczyłam twardo. – Nie bój się, nie będziesz głodna – dodałam, patrząc na Ewę.
– O! ja i tak nie mam apetytu... Nigdy jeszcze nie odczułam głodu... – pochwaliła się moja siostra.
Ażeby nie zwracać uwagi w kamienicy, Jakowiak poprzedniego dnia wieczorem wyniósł walizkę...
Pamiętna była ta podróż do Nałęczowa. Chłodny, szary dzień wydawał się raczej jesienny niż wiosenny, przedział trzeciej klasy, gdzie siedziałyśmy przytulone do siebie, zapchany chłopami z koszykami drobiu, Żydami w chałatach, Żydówkami w perukach. Krzykliwy był, szwargoczący – onieśmielał nas i przestraszał. Pod ławką leżał prosiak w worku i przeraźliwie kwiczał.
– Związali mu nogi – szepnęła Ewa – ścierpły mu i okropnie się męczy...
Właściciel prosiaka, młody chłop w maciejówce, z czerwoną twarzą, zacierał co chwila ręce. Co pewien czas wyciągał z kieszeni monopolkę i łykał prosto z butelki. W pewnej chwili podał ją Ewie.
– Niech se panienka przepłucze gardło – zachęcał ją z uśmiechem.
Ewę zdjęło przerażenie.
– Bardzo dziękuję, bardzo. Ale ja nie piję wódki.
Żyd z przeciwka, z jasną kędzierzawą brodą, parsknął śmiechem.
– Co to jest nie piję? Jak panienkie ten pan grzecznie częstuje, to się trzeba napić, to jest zdrowe napicie.
Ewa ściskała mi ramię.
– Proszę zostawić moją siostrę w spokoju. Ona nie lubi wódki. A pan niech się nie wtrąca w nie swoje sprawy – skarciłam Żyda z blond brodą.
Prosiak kwiczał. Zrobiło się ciemno. Chłop pociągał z butelki i z każdą chwilą stawał się bardziej niefrasobliwy. Ewa, przytulona do rękawa mojego płaszczyka, drzemała. Kury w koszyku na kolanach Żydówki zakryły swoje okrągłe oczy bielmem powiek, tylko od czasu do czasu któraś przez sen zagdakała.
Żarówka wysoko pod sufitem rzucała mętne, żółtawe światło. Okropnie smutno było w tym przedziale, dojmująco przenikała mnie beznadziejność życia prosiaka, kur i tych biednych ludzi. Patrzałam w okno. Złoty pióropusz iskier opadał, gasnąc na ziemi.
„Życie wcale nie jest tak łatwe, jak by się komuś zdawało – myślałam sennie. – Trudno! o każdą rzecz trzeba walczyć” – krzepiłam się wsłuchana w coraz to rzadszy kwik prosiaka...
– A dokąd to panienki jadą? – zapytał czarny Żyd w chałacie i wysokich butach, siedzący w kącie na przeciwległej ławce.
– Do Nałęczowa, na kurację – odpowiedziałam chełpliwie.
– Nałęczów to piękna miejscowość! – Cmoknął. – I wody, i park... Nawet za granicą nie ma coś takiego.
Chłop dawno wypił butelkę. Teraz rozsupływał sznurki paczki owiniętej szarym papierem.
Kącikiem oczu zobaczyłam razowy chleb, kiełbasę i jajka na twardo.
– A gdzie panienki będą mieszkać? – indagował czarny. Nie wiedziałam, więc nie odpowiedziałam.
Chłop kozikiem odkroił kawał kiełbasy. Pociągnęłam nosem. Pachniała! Ach, jak apetycznie pachniała! Na pewno była domowej roboty, bo zaleciało czosnkiem, tymiankiem, jałowcem... Chłop, ukroiwszy pajdę czarnego chleba, położył na wierzchu kawał kiełbasy i bez słowa mi podał.
– Dziękuję! – szepnęłam i wzięłam. To ci dopiero była pycha!
Obudziłam Ewę.
– Zjedz trochę!
Wydęła z niesmakiem usta.
– Nie! Nie! nie jestem głodna. Daj mi spokój! Chce mi się spać! – I już leżała głową na moim ramieniu.
Jadłam chleb z kiełbasą, patrzałam na tumany iskier jarzących się w mroku i znowu godziłam się z życiem.
– Uj, jak panienka nie ma zamówionego pensjonatu, to będzie cures.
– Dlaczego cures? – zapytałam nie bardzo pewna, co oznacza to słowo.
– Dlaczego? Dlaczego? Dlatego, dlatego – żachnął się mój towarzysz podróży – bo gdzie wy tam po nocy bedzieta się tłuc?
Milczałam. „Tak, gorzej... – myślałam – że też w Warszawie nie przewidziałam tego? Hm, przecież jakoś to będzie – pocieszałam się w duchu. – W najgorszym razie przesiedzimy na dworcu do rana... a w dzień to już dam sobie radę, na pewno! Byle tę noc jakoś przetrwać...”.
Chłop zjadł chleb z kiełbasą, zasunął czapkę na oczy i zasnął.
Poprawiłam głowę Ewy, bo mi się zsunęła z ramienia, i oddałam się niewesołym myślom.
Nigdzie chyba na świecie nie czuje się człowiek bardziej samotny niż w przedziale trzeciej klasy, oświetlonym taką zadymioną, brudną żarówką – w przedziale trzeciej klasy, zatłoczonym ludźmi, kurami i kwiczącym prosiakiem pod ławką. Ale ja wtedy jeszcze tego nie wiedziałam i po raz pierwszy uświadomiłam sobie tę samotność, uświadomiłam chyba bardzo dziecinnie i bardzo nieporadnie starałam się ją zmóc.
Żyd w chałacie i wysokich butach z cholewami pozbierał swoje tłumoki.
– Teraz będzie Nałęczowo, niech się panienka szykuje, un długo nie stoi na stacji...
Rozbudziłam Ewę, ściągnęłam z siatki walizkę, przepasałam koszyczek przez ramię.
Na stacji było ciemno. Z pociągu wysiadło sporo ludzi, stałam na peronie – wilgotny chłód przenikał mi ciało.
– Teraz trzebno do domu – usłyszałam za plecami głos Żyda.
Wziął moją walizkę, a drugą ręką ujął dłoń Ewy.
Popychał mnie przed sobą i oddawszy bilet kolejarzowi, który stał przy barierce, wyszedł z nami na ulicę. Usłyszałam rżenie koni, zamajaczyły kontury furmanek.
Żyd szedł prędko przodem z naszą walizką. Ewa i ja, potykając się o wystające kamienie na bruku, prawie biegłyśmy za nim. W pewnej chwili nasz przewodnik przystanął, krzyknął coś po żydowsku. Z jakiegoś wozu ktoś mu odpowiedział.
– Panienkes siojn!...
Rzucił walizkę na wóz, potem złapał Ewę wpół i podrzucił, a Żyd, który siedział na wozie, pochwycił ją i posadził. Po chwili znalazłam się przy niej. Siedziałyśmy, a raczej leżałyśmy na jakichś workach, twardych, nierówno napchanych czymś, co mogło być albo kartoflami, albo też kawałkami węgla. W końcu „opiekun” nasz wgramolił się na wóz i rozpoczął jakąś bardzo ożywioną dyskusję.
– Oni się kłócą – szepnęła mi Ewa. – Wpadłyśmy w ręce bandytów! Oni się kłócą o nas, o walizkę. O... o już sama nie wiem o co? Bardzo źle! Jesteśmy zgubione...
Nie mogłam siedzieć, bo przy każdym podskoku fury uwierało mię coś ostrego – prawie leżałam. Było mi bardzo niewygodnie. Dzień jutrzejszy wydawał się nieskończenie daleki.
– E! Nigdy nie słyszałam, żeby Żydzi byli bandytami – odpowiedziałam jej również szeptem. – Żydzi boją się krwi i nie zabijają... Nie bój się, Ewa, jakoś przecież damy sobie radę...
Żyd odwrócił się w naszą stronę:
– Panienkes, pojadziem do pensjonat...
– Chcemy mieć oddzielny pokój dla siebie.
– Czemu nie? Naturalnie, oddzielny pokój.
– Widzisz? Wcale nie jest tak źle, jak to się nam wydawało – szepnęłam Ewie do ucha.
– Proszę pana... – zapytałam, starając się okazać powagę znamionującą samodzielność i obeznanie z podobnymi sytuacjami.
– Ny?
– Proszę pana, czy w tym pensjonacie jest pościelowa bielizna?
– Czemu nie? To sie wi, pościelowe bielizne.
– Proszę pana, a czy tam są pluskwy? – usłyszałam cieniutki głosik Ewy. Nareszcie pozbyła się strachu.
– Czemu nie? Wszystko jest i pluskwy są!
Zaniemówiłyśmy. On chyba nie rozumie słowa „pluskwa”. Ewa starała się pocieszyć i siebie, i mnie.
Wóz stanął. Obaj Żydzi zeskoczyli na ziemię, kłócąc się i gestykulując.
– Chyba się w końcu pobiją – zdecydowała Ewa, siedząc na krawędzi wozu, ze spuszczonymi w dół nogami.
– Nie ma obawy! Żydzi nigdy się nie biją – objaśniałam tonem wtajemniczonej. – Klną, przeklinają do dziesiątego pokolenia, ale nigdy nie dochodzi do rękoczynów.
Nasz Żyd stanął przed Ewą. Ruda broda jak płonąca żagiew przechylała się w jedną stronę, spod krzaczastych rudych brwi zielone oczy wydawały się jarzyć. – Siojn, panienkes.
Pochwycił ją jak piórko i postawił na ziemi. Z kolei i mnie zdjął z wozu. Stałyśmy przed drewnianym jednopiętrowym budynkiem, wkoło szumiały akacje, bo zerwał się wiatr i deszcz zaczął padać dużymi kroplami. Otępiałe i zrezygnowane poszłyśmy za naszym przewodnikiem. Po zbutwiałych schodach wprowadził nas do jakiejś ciemnej sieni.
– Małke! Małke! – zawołał w głąb otwartych drzwi.
Wyszła stara Żydówka z bardzo zatroskaną twarzą. Mówił coś do niej prędko i gorączkowo, ale nie zrozumiałam ani jednego słowa. Żydówka kiwnęła głową, wzięła walizkę, skinęła w naszą stronę i poszła przodem. Zaprowadziła nas do dużego, prawie pustego pokoju. Pod ścianą stało jedno łóżko z czerwonymi betami, okna były otwarte, okiennice uchylone, ale w pokoju panował obrzydliwy zapach stęchlizny. Spuszczona z sufitu na sznurze żarówka, brudna i popstrzona, dawała mętne, żółte światło. Żydówka postawiła walizkę przy progu i zapytała:
– Chceta herbaty?
Starałam się zachować spokój:
– Prosimy o dwie mocne, świeżo parzone herbaty.
Zostałyśmy nareszcie same, osowiałe, zmęczone podróżą, zgnębione zaduchem i smutkiem tego pokoju; wreszcie przysiadłyśmy na łóżku.
– Nie trzeba od razu upadać na duchu – pocieszałam Ewę i siebie – obce miejsce, nieznajomi ludzie, wieczór i wiatr.
– Wiatr i deszcz, obrzydliwe bety, brud i smród – dodała Ewa.
– No tak, ale jutro przecież będzie dzień... i... i jakoś wykaraskamy się...
Weszła Żydówka, przyniosła na tacy „herbatkie”.
A więc owszem, „herbatkie” było, ale i „pluskwów” było. Takich pluskiew ani przedtem, ani potem nie widziałam. Całą noc przesiedziałyśmy na dwóch krzesłach, przy szeroko otwartym oknie. Ewa zdrzemnęła się, opierając głowę o moje ramię. Ja wcale nie spałam. Miałam czas przemyśleć sytuację.
„Fatalna historia! – zadecydowałam w duchu. – Fatalna historia!”.
Na całym ciele piekły ogromne bąble. (Nie przewidywałam tego rodzaju przeciwności losu.)
Senność, która nachodzi człowieka o bladym przedświcie, jest silniejsza niż opium. Z parzącymi bąblami, bolącym krzyżem, na twardym krześle, niemającym oparcia – zasnęłam.
Koń rżał przeciągle, słoma z worków gryzła ciało, a rudy Żyd kiwał się przed nami:
– „Dlaczego nie?... Dlaczego nie?... Dlaczego nie?...”.
Z olbrzymich liści kasztanów sypały się perły. Brzozy i olchy przysłoniły dalekie kartofliska i do śpiącej na lalusinym pledzie Ewuni coraz bliżej podchodziły duże rumianki ze złotym okiem i fioletowe leśne dzwonki...
„To nie są chrabąszcze! To są, to są, to są...”.
Obudziłam się, słońce rzucało wesołe plamy poprzez zielone listowie kasztanów. Ewa też już nie spała.
Umyłyśmy się w najmniejszej miednicy, jaką kiedykolwiek w życiu widziałam.
– Trochę większa od mydelniczki do golenia – powiedziała Ewa.
Ręczników nam nie dano, ale miałyśmy swoje w walizce.
W korytarzu spotkałyśmy Żydówkę w brudnym kaftaniku.
– Chcemy zapłacić za tę noc, wyprowadzamy się – oznajmiłam dobitnie.
– Co też panienka? Co to znaczy za nocleg? Tu nie jest hotel! Tu nikt na jedną noc nie mieszka – tu się mieszka sezon! Tu jest Nałęczów!
Z oczu Ewy wyzierała rozpacz.
– No, no, niech się pani uspokoi. Jeśli pani nie chce, to nie. Ani grosza za tę noc, którąśmy przesiedziały na krzesłach, nie zapłacimy! Chodź, Ewa, idziemy!
Przez ramię miałam przerzucony koszyczek do śniadań, w ręku dźwigałam walizkę.
– Mojsie! Mojsie, kim! – krzyknęła gospodyni do jednego z pokojów, w którym drzwi były uchylone. – Co znaczy nie zapłacimy?! Za darmo mieszkać! Rozbójnictwo! Bandyctwo! Rabunek!...
Postawiłam walizkę na schodach werandy, bo tam już zaszłyśmy, eskortowane przez żonę właściciela „pensjonatu”. Zjawił się Mojsie, groźny, w rozwianym czarnym chałacie.
– Giewałt! – krzyczał. – Co to za łobuzerstwo!? Ładne panienki! Une myślą, że będą w biały dzień oszukiwać? Tu nie jest hotel. Tu jest renomowany nałęczowski pensjonat, tu się należy płacić za miesiąc!
– Za miesiąc? – Tupnęłam nogą. – A kto tu miesiąc z takimi pluskwami, w tych brudach zostanie? Co sobie myślicie? Proszę, niech przyjdzie policja. Niech policja rozstrzygnie, czy należy się za miesiąc...
– Uj, po co takie brzydkie słowo mówić? – Nagle się uspokoił. – Fu! wypluć takie brzydkie słowo! Czy człowiek na człowieka już zaraz musi wołać policję? My możemy się dogadać... Ile panienka chce zapłacić, żeby nie skrzywdzić biednego Żydka?
Spojrzałam na Ewę. Stała wpatrzona we mnie jak w słońce. Zaimponowałam jej i sobie, muszę przyznać, też.
– Zapłacę panu trzy złote. Bielizny pościelowej nie było. Pluskwy nas żarły, herbata była jak siuśki. Nie będzie pan miał krzywdy.
– Co trzy złote? Panienka się śmieje, panienka sobie żarty robi. A kuń? A kuń ma za darmo ciągnąć?
Argument z koniem był nieodparty.
– Pięć złotych. W takim razie dam pięć złotych, ale ani grosza więcej.
Położyłam pieniądze na barierce werandy. Zabrałam walizkę, wzięłam Ewę za rękę i ruszyłyśmy przed siebie. Dzień był bezsłoneczny, ale deszcz nie padał. Szłyśmy szosą. Z obu stron stały domy i domki, ogrody za bielonymi płotami. Na prawo widać było zagęszczenie budynków. Wybrałam drogę polną, oddalającą się od śródmieścia.
– Tu będzie łatwiej znaleźć pracę – powiedziałam Ewuni. – W skupiskach ludzkich za wiele jest bezrobocia...
Jak sobie wyobrażałam przyszłą pracę i dlaczego o pół kilometra dalej bezrobocie miało nie istnieć? – trudno mi to teraz wytłumaczyć... Walizka była ciężka i wlokłam się krok za krokiem, do półbucików sypał mi się żwir.
– Czekaj, usiądziemy tu, na trawie. Ja zdejmę pończochy i buty – na bosaka będzie mi łatwiej. Musisz mi ponieść obuwie, bo obuwie i walizka to za ciężko.
Po krótkim i niezbyt wesołym odpoczynku powędrowałyśmy dalej. Milcząc, szłyśmy, każda zajęta swoimi, dostatecznie ponurymi myślami. Po półgodzinnym marszu zobaczyłyśmy niezbyt wysokie wzgórze. Na wierzchołku stał mały, bielony domek, a na zboczu rozciągał się duży ogród, wszystko to razem otoczone drewnianym płotem.
– O! Tu byłoby jak w raju. Patrz! I jabłonie, i śliwki, nawet maliny.
– Kartofle! – szepnęła Ewa, wskazując palcem na niską zieleń, pośród której stała kobieta w granatowym fartuchu. Podeszłyśmy bliżej płotu. Stado gęsi przechadzało się opodal. Przy kobiecie siedział pies – może i kundel? ale foksterierowaty. Był biały w czarne łaty, jedno oko tkwiło w czarnej plamie, a drugie w białej.
– Ładny pies, wygląda na bardzo inteligentnego...
– Nie wiem, czy inteligentny, w każdym razie myśliciel. Widzisz, jaką ma zmarszczkę między oczyma? – odpowiedziała Ewa.
Tak, pies zdecydowanie bardzo nam się podobał. Mimo że nie był rasowy, od razu zrozumiałyśmy, że należy do lepszej kategorii psów.
Gwizdnęłam, pseudofoksterier podniósł oczy, pomachał niezwykle długim ogonem, ale nie ruszył się z miejsca. Kobieta, okopująca kartofle, wyprostowała się. Miała jasne, gładko przyczesane włosy i bardzo miłą twarz.
– Dzień dobry pani! – krzyknęłam. – Czy nie potrzebuje pani kogo do roboty?
Kobieta spojrzała i powoli zaczęła iść w naszą stronę. Pies również się podniósł i szedł za nią. Nie był duży, raczej należał do foksterierów średniego wzrostu. Kobieta podeszła zupełnie blisko. Nos miała malutki i perkaty, usta ładnie wykrojone i bardzo dużo piegów na policzkach.
„Lubię piegowate twarze” – pomyślałam i zrobiło mi się nagle wesoło.
– A skąd to się panienki tu wzięły? – zapytała, patrząc na moją białą studencką czapkę z amarantowym otokiem.
– Z Warszawy przyjechałyśmy. To jest moja siostra Ewa. Szukam pracy, proszę pani... nawet się zgodzę bez zapłaty, byleby mieć pokój... Bardzo mi ciężko dźwigać tę walizkę i nogi mi się pokrwawiły – dodałam, pokazując stopy.
– Bez zapłaty? – zdziwiła się – ale jakiej pracy? Co panienka potrafi robić? – Przeniosła wzrok ze mnie na Ewę. – Jezu, jakie to biedactwo mizerne! Czy ona jest chora? – I już podchodziła do furtki, aby nam otworzyć.
– To dla nas bardzo odpowiednia osoba – zwierzyłam się szeptem Ewie.
Kobieta oparła się o drzewo, milcząc, przyglądała się moim zakurzonym, pokrwawionym stopom, Ewie trzymającej buciki.
– Skądeście się tu wzięły? – indagowała kobieta w granatowym fartuchu. – Skądeście tu przyszły? – zdawał się pytać pies, podniósłszy w górę swoją biało-czarną twarz.
– O, to za dużo mówić, proszę pani... Uciekłyśmy z domu, z Warszawy, na skutek nieporozumień rodzinnych, to jest domowych. Wczoraj wieczorem przyjechałyśmy. Niestety, pensjonat okazał się nieodpowiedni, a że mamy bardzo mało pieniędzy, postanowiłam przyjąć jakąkolwiek pracę. Jestem na drugim roku uniwersytetu, w przyszłości chciałabym zostać historykiem sztuki, na razie znalazłam się w pewnym impasie...
Nie wiem, czy ta przemowa osiągnęła skutek, czy żałosny widok wzruszył dobre serce pani Przyłuskiej, bo uśmiechnęła się tylko i przyciągnęła Ewę do siebie.
– Mam wolny pokój, tyle tylko że bez łóżek, ale mogę wam położyć dwu sienniki na ziemi. Prześcieradła są, a dwie poduszki też się znajdą. Okryjecie się derkami – mam takie z zakładu kąpielowego – całkiem przyzwoite. Będziecie pilnowały krowy, żeby mi w kartofle nie wchodziła, i tych parę gęsi. Amor wam pomoże, ale życie to już musicie sobie same kupować...
No i tak znalazłyśmy przystań. Pokój miał nieduże okienka, ale był świeżo wybielony, jasny i pusty – sprawiał bardzo przyjemne wrażenie. Pani Przyłuska przyciskała sienniki, oblekła poduszki, nakryła dwoma kocami, rozejrzała się i zadecydowała, że dla wygodniejszego urządzenia pożyczy nam z kuchni dwa stołki.
– Myć się będziecie pod pompą, tu, koło domu, a za potrzebą chodzić będziecie ot, tam. – Wskazała drewniany szalet na końcu ogrodu. – Krowę mam, to i mleka codziennie dwie szklanki wam uleję...
W ten sposób zamieszkałyśmy na wzgórzu, w bielonym domku pani Przyłuskiej. Jak było, tak było, ale pluskiew nie było.
Pierwszy dzień przespałyśmy, a o zmierzchu dostałyśmy dwa kubki spienionego mleka, prosto od krowy. Miałyśmy jeszcze swoją kiełbasę, przywiezioną z domu, i pani Przyłuska, przyglądając się temu posiłkowi, ofiarowała nam dwie duże i grube kromki chleba. Ewa kruszyła, kruszyła i w końcu zostawiła – nie miała jak zwykle apetytu, natomiast ja zjadłam swoją porcję i jej. Rozpakowałam bagaż, sukienki przy pomocy gospodyni porozwieszałyśmy na gwoździach, bieliznę zostawiłam w walizce. Książki i przybory do malowania umieściłyśmy na niedużym stoliku, który pani Przyłuska przyniosła ze swojego mieszkania i ustawiła pod oknem.
– No, rozpoczniemy od jutra nowe życie – oświadczyłam Ewie. Nie okazała radości.
– Jesteśmy teraz samodzielne. Żadne nakazy już nie istnieją... Z wolnej i nieprzymuszonej woli wybrałam oto taką drogę życia. To jednak brzmi dumnie – nieprawda?
– O, tak...
W jej głosie nie usłyszałam dumy.
Miałyśmy tylko jedną żarówkę w pokoju, ale cóż za porównanie z żarówką „pensjonatu”, w którym spędziłyśmy pierwszą noc w Nałęczowie. Była to duża żarówka i dawała jasne, białe światło.
– Ooo! nawet wieczorem poczytać sobie będzie można! – skonstatowałam radośnie.
Następnego dnia, po wypiciu kubka mleka, postanowiłam iść do Nałęczowa i szukać roboty.
– Najważniejsze, żebyśmy chociaż raz dziennie zjadły obiad – oświadczyłam Ewie i pani Przyłuskiej, które odprowadzały mnie do furtki; tuż obok nas biegł nasz nowy przyjaciel. Wiedziałyśmy już, że się nazywa Amor i jest niezwykle „przywiązały” do domu.
– Ewuniu, pilnuj gęsi, a jeśliby cię nie chciały słuchać, to zdziel je witką, i uważaj na krowę, żeby nie weszła w kartofle – udzielałam przestróg siostrze.
Ewa, uzbrojona w witkę, skinęła tylko głową.
„Ona na pewno będzie się bać krowy... Raczej Amor... Tak, na pewno Amor przypilnuje – myślałam, zbiegając ze wzgórza. – Psy tego pokroju są wybitnie inteligentne...”.
Weszłam w ulice Nałęczowa. Uważnie przyglądałam się willom ocienionym rozłożystymi drzewami. Migały mi zwiewne postacie panien w jasnych, kolorowych sukienkach. Obejrzałam wspaniały budynek kąpielowy, weszłam w aleje ciemne od gęstego listowia kasztanów.
„Naprawdę wyjątkowo piękna miejscowość, zupełnie wytworne uzdrowisko” – uznałam w duchu. Podziwiałam wygracowane aleje, ławki pomalowane na zielony kolor, klomby, rabaty czerwonej szałwii i granatowo-żółtych bratków.
Teraz już wiem, że człowiekowi w najmniej oczekiwanych momentach zdarzają się najnieprawdopodobniejsze przygody, ale wtedy nie miałam żadnej wiedzy o życiu. Bezradna, zagubiona, patrzyłam na brzozę, która rosła o trzy kroki przede mną.
– Pani doktór! Pani doktór! – usłyszałam nagle głos tuż za moimi plecami.
Odwróciłam się i zobaczyłam starszego Żyda w popielatej kapocie. Miał krótko przystrzyżoną bródkę, świecące cholewy butów i złoty łańcuszek od zegarka na wydatnym brzuchu.
– Dzień dobry panu... pan mnie woła?
– Oj, jaka pani doktór jeszcze młoda! – powiedział, krytycznie przyglądając się mojej twarzy. – Za młoda? hm, może i nie za młoda? Ile sobie szanowna pani liczy lat?
– Dwadzieścia cztery – powiedziałam – dwadzieścia cztery, a za dwa miesiące skończę już dwadzieścia pięć...
W rzeczywistości nie miałam nawet dziewiętnastu, ale natychmiast podjęłam decyzję: Należy sobie zawsze dodać parę lat – to dobrze robi... (Wyznam, że do dnia dzisiejszego dodaję sobie parę latek.) Parę lat więcej, to dobrze robi...
– Dwadzieścia cztery? Hm, to nie tak całkiem źle – powiedział pan, gładząc swą bródkę. – No, to dałoby się zrobić. Czy pani jest odpowiedzialny doktór?
Spojrzałam mu prosto w oczy.
– Naturalnie! Odpowiedzialny, i to jeszcze jak!
– No, to może zrobimy mały interes?
Podszedł do najbliższej ławki i usiadł.
– Interes? – powtórzyłam – aha, interes? Proszę, bardzo proszę, słucham...
Usiadłam obok niego. Odsunął się, a potem nagle wstał.
– Ja jestem szanowany w całym Nałęczowie. My z żoną mamy najlepsze senatorio, pensjonat. Do naszego senatoria zjeżdżają najbogatsze Żydki, to mnie jest potrzebna doktorka. Una ma siedzieć od dziesiątej do drugiej w oddzielnym pokoju i przyjmować moje klijenty. Co ta doktorka ma gadać? Una ma gadać, że powietrze tu w Nałęczowie jest sam cymes na te chorobę, una ma gadać, żeby pacjent pożywał rosół i jadł gęś, kura, indyk... Una może gadać, co chce, ale tak, coby klijent siedział w senatorii trzy, cztery miesiące i leczył się. Tu jest powietrze, tu są kąpiele i zdrowe jedzenie. A pani doktór też będzie dobrze. Pani za to pukanie dostanie obiad, a obiad Kamionera to jest coś!
Przymknęłam oczy.
„Manna z nieba. Czyż tak nie było w Starym Testamencie? Pokój mam, obiady będę miała... Ewa – ale Ewunia?”.
– Proszę pana, ja nie jestem sama. Ja mam młodszą siostrzyczkę. Jeśli będę u pana za doktora, to moja siostra musi też dostawać obiady...
– Dlaczego nie? Tylko jedna siostrzyczka? A ile ona ma lat?
– Czternaście. I jest bardzo wątła. Dla niej trzeba czegoś smacznego, bo ona przeważnie nie ma apetytu...
– Sy git! Jutro pani przyjdzie o dziesiątej. Ja już widzę, że pani rozumie, pani ma kepełe. Teraz ja pani pokaże, gdzie jest moje senatorio, a siostrzyczka niech przyjdzie przed drugą, to ona razem z panią zje obiad.
Wyszliśmy z parku i niedaleko w lasku wskazał mi drewniany budynek z werandami.
I tak wstąpiłam na niebezpieczną drogę oszustwa. Właściwie to wtedy wcale nie uważałam, że to, co robię, jest w jakiś sposób nieuczciwe. Może cierpiałam od urodzenia na atrofię moralności?
Pierwszego dnia rano, idąc do „senatorii”, wstąpiłam do apteki i nabyłam najtańszą drewnianą słuchawkę. Mój Boże! przecież to był mój jedyny atrybut lekarski. Włożyłam na nogi sandałki – albowiem żaden doktor nie przyjmuje pacjentów na bosaka. Ewa miała przynieść menażki, bo pani Przyłuska, po uważnym wysłuchaniu mojej relacji o nowych obowiązkach u Kamionera, wyraziła zupełną aprobatę, a że od drugiego dnia porzuciła termin „panienki”, po prostu powiedziała:
– To jest dobra posada. Głodu tam nie zaznacie, a co się uda ściągnąć, to chowajcie do menażki. I ja, i Amor też się przy was pożywimy.
Osobiście bardzo mi ten pogląd odpowiadał – lubię bowiem organizować dobrobyt, mam to już we krwi, jeśli tak można powiedzieć.
Ale wróćmy do pierwszego dnia moich doktorskich czynności. A więc po zakupieniu słuchawki wolnym i statecznym krokiem udałam się do „senatorii” Kamionera. Bez podskoków, bez zrywania gałązek akacji, bez wróżenia „czy lubi, kocha, szanuje” – solidnie i poważnie, w czapce na głowie, weszłam po drewnianych schodach, z poręczą, do domu Kamionerów. Pan Kamioner zawołał żonę i uroczyście mnie przedstawił:
– To jest pani doktór z Warszawy, zaprowadź ją do gabinetu, a pacjenci u ciebie się będą zapisywać. Daj na stolik karafkę z wodą i śklanke. Obiad na dwie osoby podawać na ostatni stolik koło drzwi.
Gabinet okazał się pustym pokojem, w którym stał jeden jedyny samotny stolik i jedno krzesło. Na stoliku pani Kamioner postawiła karafkę z wodą i szklankę.
Powiedziałam:
– Potrzebny mi jest papier, bo przecież muszę na czymś pisać recepty, potrzebny mi jest kałamarz z atramentem i pióro.
Czułam się jak profesor Sorbony. No i zaczęły się konsultacje.
Pierwszym pacjentem był bardzo wysoki i bardzo tęgi Żyd. Wszedł razem z malutką, chudą żoną, która miała zupełnie ptasie oczy – okrągłe, biegające i nad wyraz przenikliwe. Na głowie nosiła stroik z brązowej koronki, przybrany paciorkami i malutkimi, zielonymi piórkami. Stanęli oboje przed stolikiem, a mnie ogarnęła przemożna chęć wyskoczenia przez okno.
– Proszę bliżej – powiedziałam, opanowując się (głos mój brzmiał chrapliwie). – Co państwu dolega?
– Co dolega? Pani dochtor, niech pani się zapyta, co nie dolega? – podjęła malutka żona. – Mój Abram, mój biedny Abram, on się już nie ma siły skarżyć. Abram, powiedz pani dochtor, co cię boli? – I nie czekając, aby mąż doszedł do głosu, trzepała dalej:
– Oj, to on ma! Jak on ji, to on nie ji. Jak on śpi, to on nie śpi. Jak on leży, to on siedzi. Żeby tak nasze wrogi... On nic nie może. On sam nie wi, co on może!
– Hm – chrząknęłam. Pacjent wyglądał jak atleta, a jego wielką, okrągłą głowę otaczał bujny, jasny zarost. Wstałam ze słuchawką w ręku. – Proszę się nachylić!
Odciągnęłam dolną powiekę. Nie wiedziałam, czy to, co zobaczyłam, jest normalne, czy nie, było mokrawe i różowe.
– Niech pan pokaże język! – powiedziałam sucho.
– Anemia! Wyraźnie anemia, brak chlorofilu – oświadczyłam przerażonej żonie.
Jęknęła.
– Nie! To nie jest stan groźny. Dobrze, że państwo dzisiaj przyszli, zdążymy temu zaradzić.
Wiedziałam, że lekarz przykłada słuchawkę do gołych piersi i pleców, ale ten brodaty atleta przejmował mnie specyficznym lękiem – był za duży, za gruby i zbyt obrośnięty.
– Proszę usiąść. – Podałam mu moje krzesło. Zastukałam trzy razy słuchawką w plecy, później przytknęłam ucho do jego czarnego, alpakowego chałata. Nie wiadomo mi było, co właściwie powinnam była usłyszeć.
– Hm – powiedziałam – reakcja nieujawniona: hemofilus abstraktionis, zwykła odmiana cholonezji...
Paciorkowate oczy chudej żonki rozszerzyły się i podobne się stały do oczu gołębia.
– Nie nazwałabym tego stanu groźnym, o nie! Niech pani się uspokoi, o agonii na razie nie ma mowy. Doprowadzimy męża pani do normalnego stanu. Proszę tylko bezwzględnie stosować się do moich wskazówek: codziennie o godzinie szóstej rano, bez względu na pogodę, mąż pani musi na bosaka chodzić po rosie. I to nie przechadzać się koło domu, o nie! Pani mąż musi boso przejść co najmniej cztery kilometry. Tak, cztery kilometry. Potem po powrocie włożyć nogi do bardzo gorącej wody. Raz-dwa umyć je mydłem, a potem włożyć do zimnej. Pani rozumie? Do zimnej studziennej wody i trzymać je w niej siedem minut. Potem sucho je wytrzeć i położyć się do łóżka. W łóżku zje pan śniadanie i wolno spać panu półtorej godziny – zwróciłam się wprost do mego pacjenta. – Tak... a tutaj zapisuję preparat, który pan będzie brał przed każdym jedzeniem. O, proszę! Glicerofosfat, dostanie go pan w aptece, zaraz wychodząc z willi, na lewo. Proszę pokazać mi się za dziesięć dni – dodałam.
Para małżeńska wyszła.
„Ciekawa jestem, co będzie na obiad?” – myślałam, patrząc na wielkie białe obłoki, pełzające po niebie. Pani Przyłuska obiecała przyprowadzić Ewę przed drugą.
Następny pacjent przyszedł sam. Był to bardzo wątły, zielonosiny człowiek o rzadkiej, czarnej brodzie, z poskubanymi wąsami. Kaszlał i trzymał się za serce.
– Sy niszt git – powiedział – sy niszt git. Harc. – I pokazał na serce. Zajrzałam mu do oczu, dmuchałam w uszy, obejrzałam nie tylko język, ale nawet zęby. Słuchawkę przytknęłam i z przodu, i z tyłu. Za każdym razem na znak skupienia przymykałam oczy.
– Nie chcę pana okłamywać. Stan pana budzi pewne obawy. Są to początki złośliwej błędnicy, które w konsekwencji mogą poważnie zaatakować serce. Czy pan próbował już brać żelazo?
– Żelazo? – Nie, nie brał żelaza.
Oparł się o ścianę. Widać było, że jest wstrząśnięty.
– Tak! Tak. Należy przybrać na wadze. Przede wszystkim musimy dostarczyć paliwa i budulca – powiedziałam, patrząc w obłoki. – Pan rozumie... – paliwa i budulca!
Mogę przysiąc, że nie rozumiał całej mojej przemowy, natomiast umierał z przerażenia.
– Niech pan podziękuje panu Kamionerowi, że właśnie mnie zaangażował, albowiem w moich rękach w ciągu trzech miesięcy stanie się pan kwitnącym mężczyzną. A teraz, kiedyśmy postawili diagnozę, weźmiemy się do kuracji. A więc rano, o godzinie szóstej, będzie pan biegał piętnaście minut po rosie, naturalnie na bosaka, potem powróci pan do łóżka. Przed pierwszym śniadaniem zażyje pan łyżkę hematogenu i dwie małe łyżeczki glicerofosfatu, potem musi pan zjeść jedno duże jabłko, uwaga! nie obrane, o nie! właśnie ze skórką. Z kolei spożyje pan normalne śniadanie i prześpi się pan pół godziny. Przed obiadem znowu łyżka hematogenu i dwie łyżki glicerofosfatu.
Następną z kolei była bardzo tęga kobieta z czworgiem dzieci. Żona rabina z Chrzanowa. Zaznaczyłam z góry, że nie jestem pediatrą. Moją specjalnością jest interna. Ta krótka przemowa, zresztą dla niej zupełnie niezrozumiała, sprawiła jak najbardziej dodatnie wrażenie, powiedziała, że wiadomym jest ogólnie w „senatorii”, że ja jestem znanym i cenionym lekarzem w stolicy, ale ona nie chciałaby, żeby jej dzieci były urzędowo badane, ale prywatnie, przy tych słowach położyła na stoliku całe dziesięć złotych.
– Niech to zostanie już między nami. Każdy jeden człowiek musi żyć... No, nie?
Powtórzyłam za nią:
– Hm, tak. Każdy jeden człowiek musi żyć.
– Co jest największe szczęście dla mamusi? Pani doktór wie: największe szczęście dla mamusi są dzieci. I niech pani szanowna doktór popatrzy na te moje pociechy! One nie chcą jeść. One nie mają apetytu. One są takie delikatne jak muszki... One mówią: „Mamuniu, nie smakuje”, a pani doktór rozumie, że to dla mnie jakby nóż w samo serce. I ja przyszłam do pani doktór prywatnie, ściśle prywatnie, i ja proszę, żeby im pani coś na apetyt zrobiła.