- promocja
Mam do pana kilka pytań - ebook
Mam do pana kilka pytań - ebook
Nowe, zaskakujące oblicze autorki bestsellerowej powieści Wierzyliśmy jak nikt.
1995 rok. W elitarnym liceum Granby’ego kilkunastoletnia Thalia ginie w tajemniczych okolicznościach. Jej ciało znaleziono w szkolnym basenie, a za zabójstwo został skazany Omar, pracownik techniczny.
Ponad dwadzieścia lat później do Granby’ego przyjeżdża Bodie Kane, rówieśniczka i koleżanka Thalii, a dziś znana podkasterka. Za sprawą jednej z uczennic mroczna tajemnica z przeszłości wraca do niej z nową siłą. Okazuje się, że wina Omara wcale nie jest taka oczywista, a tragiczne wydarzenia sprzed lat nadal budzą wątpliwości i emocje – zarówno w internecie, jak i wśród dawnych uczniów Granby’ego.
Czy policja rzetelnie przeprowadziła śledztwo? Czy nie pominęła żadnego tropu? Bodie z podopiecznymi zaczynają prowadzić amatorskie dochodzenie, które może podać w wątpliwość ustalenia śledczych.
Pod płaszczykiem kryminalnej intrygi Rebecca Makkai snuje ważną opowieść o sytuacji kobiet, o ich prawach, ciałach i o ich sile. Zachęca do odważnego zadawania pytań o przeszłość – nawet jeśli nigdy nie uda się uzyskać odpowiedzi.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-6781-571-0 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po raz pierwszy obejrzałam to nagranie w 2016 roku. Leżałam w łóżku z laptopem, ze słuchawkami na uszach. Bałam się, że obudzę Jerome’a i będę się musiała tłumaczyć. W sąsiednich pokojach spały moje dzieci. Mogłam wstać, zajrzeć do nich, poczuć ciepło ich policzków i żar oddechów. Mogłam powąchać włosy córki i zapach głowy małego dziecka połączony z wilgotną lawendą w końcu by mnie uśpił.
Ale koleżanka, której nie widziałam od dwudziestu lat, przysłała mi linka, więc kliknęłam.
Camelot Lernera i Loewe’a. Ja byłam inspicjentką i kierowniczką techniczną w jednej osobie. Jedna nieruchoma kamera, zbyt blisko orkiestry, zbyt daleko od nastoletnich wokalistów bez mikrofonów. Jakość VHS rodem z 1995 roku, za kamerą na pewno ktoś z kółka audio-wideo. Mój Boże, wiedzieliśmy, że nie jesteśmy super, ale nie byliśmy nawet tak dobrzy, jak nam się wydawało. Ktoś, kto dwie dekady później wrzucił to nagranie do sieci i dodał opis z dokładnymi momentami, w których pojawia się Thalia Keith, dołączył także listę aktorów i członków ekipy. Beth Docherty jako bardzo nieduża Ginewra, promieniejąca Sakina John jako Morgana le Fay z koroną ze złotych kolców nałożoną na warkoczyki, Mike Stiles jako piękny i zawstydzony król Artur. Jest też moje nazwisko, z błędem, ale jest.
Wyjście przed kurtynę to ostatnie ujęcie, w którym wyraźnie widać Thalię. Jej ciemne loki wyróżniają ją z bezbarwnej masy. Potem na scenie prawie wszyscy śpiewają Happy Birthday pani Ross, naszej reżyserce, którą wyciągają z pierwszego rzędu, gdzie jak co wieczór siedziała i robiła notatki. Jest taka młoda, czego wtedy nie zauważałam.
Część uczniów wychodzi, a potem wraca zmieszana. Członkowie orkiestry wskakują na scenę i dołączają do śpiewów, mąż pani Ross zrywa się z widowni z kwiatami, ekipa wychodzi zza kulis w czarnych koszulkach i dżinsach. Mnie tam nie ma – pewnie zostałam w kabinie technicznej. Wywinięcie się od czegoś takiego byłoby bardzo w moim stylu.
Cała urodzinowa feta, łącznie z przegrupowaniem i śpiewami, trwa pięćdziesiąt dwie sekundy. Przez ten czas Thalii ani przez moment nie widać wyraźnie. W komentarzach ktoś zrobił zbliżenie na kawałek zielonej sukienki na skraju kadru i zestawił tę plamę koloru z suknią, którą miała na sobie Thalia – najpierw przykrytą gazą, gdy grała czarodziejkę Nimue, Panią Jeziora, a potem odsłoniętą, kiedy z prostym przybraniem głowy wcielała się w lady Anne. W przedstawieniu było jednak kilka zielonych sukienek. W jednej z nich występowała moja przyjaciółka Carlotta. Możliwe, że wtedy Thalii już nie było na scenie.
Dyskusja pod nagraniem skupia się głównie na chronologii. Nasza litościwie skrócona wersja Camelotu miała się zacząć o dziewiętnastej, ale zapewne ruszyliśmy pięć minut po czasie. Albo później. Z nagrania wycięto antrakt, więc ludzie spekulują, jak długo trwała przerwa w szkolnym musicalu. W zależności od opinii na temat tych dwóch zmiennych spektakl mógł się zakończyć między dwudziestą czterdzieści pięć a dwudziestą pierwszą piętnaście. Powinnam to wiedzieć. Miałam kiedyś segregator z drobiazgowymi notatkami. Ale nikt mnie o niego nie spytał.
Lekarz medycyny sądowej uznał, że śmierć Thalii nastąpiła między dwudziestą a dwudziestą czwartą, ale początek tego przedziału pokrywał się z przedstawieniem – to dlatego dokładny moment jego zakończenia stał się przedmiotem nieustającej fascynacji w internecie.
„Przyszedłem z YouTube’a” – napisał autor komentarza z 2015 roku i wrzucił link do innego wideo. „Obejrzyjcie. Tu jest dowód, że schrzanili śledztwo. Chronologia się nie klei”.
Ktoś inny stwierdził: „Zamknęli niewinnego gościa, bo rasistowska psiarnia siedziała w kieszeni szkoły”.
A pod spodem: „Witamy w Kwaterze Głównej Foliarstwa! Lepiej poświęć energię na PRAWDZIWĄ NIEROZWIĄZANĄ SPRAWĘ”.
Nagranie, oglądane po dwudziestu jeden latach, uwolniło z zakurzonych zakamarków mojego mózgu wspomnienie o tym, jak razem z moją przyjaciółką Fran, która w przedstawieniu śpiewała w chórze, sprawdzałyśmy w słowniku znaczenie słowa „podnieta”. Bo żebyśmy w końcu przestały chichotać na dźwięk słów „maj, miesiąc podniety”, pewnego razu pani Ross oznajmiła:
– Wyraz „podnieta” oznacza po prostu zachętę do działania. Możecie to sobie sprawdzić.
Ale co ona mogła wiedzieć o podniecie? Podnieta była przeznaczona dla młodych, a nie dla zamężnych nauczycielek teatru. Tymczasem („Ja pikolę!” – jak powiedziałaby Fran) proszę bardzo: według wielkiego słownika „podnieta” to rzeczywiście także „coś pobudzającego, zachęta, bodziec”. Jeden z podanych przykładów: „Stek był podnietą dla podniebienia”. Uciekłyśmy z biblioteki roześmiane. Fran śpiewała: „Och, stek, kotlet podniety!”.
Gdzie przechowywałam to wspomnienie przez te wszystkie lata?
Za pierwszym razem skakałam po filmie, a uważnie obejrzałam tylko końcówkę. Nie miałam ochoty wysłuchiwać nastoletnich głosów i rozstrojonych instrumentów smyczkowych. Ale potem włączyłam nagranie jeszcze raz – tego samego wieczoru, o drugiej w nocy, kiedy tabletka z melatoniną nie zadziałała, a puls miałam jak po bieganiu – i obejrzałam wszystkie fragmenty z Thalią. Akt pierwszy, scena druga to jedyny moment, w którym Thalia grała Panią Jeziora. Pojawiła się w głębi sceny we mgle z suchego lodu i śpiewała hipnotycznie za plecami Merlina. Coś mnie uwierało w tym, że podczas śpiewu stale odrywała od niego wzrok i zerkała za prawą kulisę, jakby prosiła o podpowiedź. Niemożliwe, żeby jej potrzebowała, do zaśpiewania miała tylko jedną piosenkę z powtarzającym się tekstem.
Ostrożnie sięgnęłam nad Jerome’em po jego ipada z szafki przy łóżku i uruchomiłam na nim nagranie. Tym razem zrobiłam zbliżenie na twarz, żeby była przynajmniej większa, skoro nie mogła być wyraźniejsza. Ledwo to widać, ale na filmie Thalia jest chyba poirytowana.
A potem, kiedy Merlin wygłasza mowę pożegnalną, w której rozstaje się z Arturem i Camelotem, Thalia znowu odwraca wzrok, niemal ogląda się przez ramię. Coś bezgłośnie mówi – to na pewno nie złudzenie. Jej usta się przymykają, a potem rozciągają w okrąg. Jestem niemal przekonana, że Thalia wypowiada słowo „co”. Może do kogoś z obsługi, członka mojej ekipy, pokazującego zapomniany rekwizyt. Tylko co w tym momencie mogło być aż tak ważne, tuż przed zejściem Thalii ze sceny?
Do 2016 roku nikt w komentarzach nie zwrócił na to uwagi. Wszyscy interesowali się tylko dokładną godziną wyjścia przed kurtynę oraz tym, czy przez tę ostatnią minutę Thalia również była na scenie. (I jeszcze tym, jaka była ładna). Ludzie argumentowali, że pięćdziesiąt dwie sekundy to dość czasu, żeby Thalia Keith zdążyła spotkać się z kimś za kulisami i wyjść razem z nim, zanim ktokolwiek się zorientował.
Na samym końcu nagrania nasz znakomity dyrygent i kierownik muzyczny w jednym, w muszce i z batutą, rozpoczyna komunikat, którego nikt nie słucha:
– Bardzo wam wszystkim dziękujemy! Przy wychodzeniu... – Tu jednak nagranie się urywa i zostaje tylko szum szarych linii.
Pewnie mówił coś o meldowaniu się w bursie albo zabraniu ze sobą śmieci.
W komentarzach ktoś napisał: „Obczajcie Ginewrę w ostatnich dwóch sekundach. Czy to piersiówka? Chcę się kumplować z Ginewrą!”. Zatrzymałam nagranie i rzeczywiście: Beth wysoko unosi srebrną piersiówkę, być może przekonana, że koledzy zauważą, a zaaferowani nauczyciele na widowni nie. Albo jest już po prostu za bardzo wcięta, żeby się tym przejmować.
W innym komentarzu ktoś prosi o podawanie nazwisk widzów mijających kamerę w drodze do wyjścia.
Kolejna osoba pisze: „Jeśli obejrzycie wydanie specjalne Dateline z 2005, nie wierzcie w ani jedno słowo. Tam jest MASA błędów. Plus: jej imię wymawia się THA-lia, jak w słowie thanks, a Lester Holt cały czas mówi THAY-lia”.
W odpowiedzi: „A ja myślałam, że wymawia się TAHL-ia”.
Pierwszy komentujący prostuje: „Nie, nie, nie. Znałem jej siostrę”.
Kolejny komentarz: „Jaka ta cała sprawa smutna”. Potem trzy płaczące emotki i niebieskie serduszko.
Później tygodniami śniłam nie o obróconej głowie Thalii, nie o jej bezgłośnym pytaniu, ale o piersiówce Beth Docherty. W snach musiałam znaleźć tę piersiówkę, żeby znowu ją schować. W ręku trzymałam swój wielki segregator. Notatki w niczym nie pomagały.
Szkolni fani teatru błagali o ten spektakl – rok wcześniej gadali o nim w kółko podczas dyżurów pani Ross w bursie. Camelot wrócił na Broadway w 1993 roku, a nawet ci spośród nas, którzy go nie widzieli, słyszeli soundtrack i rozumieli, że to będzie oznaczało średniowieczne dekolty, całowanie na scenie i fantastyczne solówki. Dla mnie konsekwencją takiego wyboru były dekoracje z zamkiem, trony i drzewa na kółkach – nic skomplikowanego, żadnych mięsożernych roślin ani kabrioletu ford deluxe wtaczanego na scenę. Dziennikarze z przyszłości dostali natomiast niewyczerpane źródło łatwych metafor. Szkoła z internatem jako królestwo w lesie, Thalia jako czarodziejka, Thalia jako księżniczka, Thalia jako męczenniczka. Cóż bardziej romantycznego? Co doskonalszego niż dziewczyna zabita w rozkwicie? Dziewczyna jako czysta karta. Dziewczyna jako odzwierciedlenie pragnień, niezmącona własnymi. Dziewczyna jako ofiara na ołtarzu wyobrażenia „dziewczyny”. Dziewczyna jako seria zdjęć z dzieciństwa, naznaczonych aurą „tej, która umrze młodo”, zupełnie jakby już w trzeciej klasie fotograf powinien wyczytać w jej twarzy, że oto dziewczyna, która na zawsze pozostanie właśnie dziewczyną.
Widz, podglądacz, nawet sprawca – każdy z nich jest rozgrzeszony, skoro dziewczyna urodziła się martwa.
W internecie i w telewizji to uwielbiają.
I myślę, że dla pana, panie Bloch, to także było wygodne.2
W styczniu 2018 roku wbrew wszelkim oczekiwaniom pędziłam w stronę kampusu jedną z tych starych dobrych niebieskich taksówek, które kiedyś tyle razy woziły mnie z lotniska w Manchesterze. Kierowca oznajmił, że tego dnia kursy do Granby’ego robi już od rana.
– Wszyscy gdzieś wybyli na wakacje – stwierdził.
– Pojechali do domu na święta – odparłam.
Parsknął, jakby to potwierdzało jego najgorsze przypuszczenia.
Zapytał, czy uczę w Granbym, a ja wyjaśniłam, że właściwie to nie: przyjechałam poprowadzić gościnnie dwutygodniowy kurs. Nie tłumaczyłam, że niegdyś sama chodziłam do tej szkoły, a drogę, którą właśnie jechaliśmy, znam jak własną kieszeń – miałam wrażenie, że byłby to nadmiar informacji w takiej przygodnej rozmowie. Nie wyjaśniłam także koncepcji minimestru, bo zabrzmiałoby to pretensjonalnie – dokładnie jak coś, czym wedle wyobrażeń taksówkarza zajmują się te rozpuszczone bachory.
To Fran wpadła na pomysł, by mnie zaprosić. Ona w sumie nigdy stąd nie wyjechała. Po kilku latach w college’u, studiach podyplomowych oraz pobycie za granicą wróciła do Granby’ego jako nauczycielka historii. Jej żona pracuje w dziale rekrutacji. Mieszkają na kampusie razem z synami.
Mój taksówkarz miał na imię Lee. Mówił, że „wozi te dzieciaki z Granby’ego, odkąd chodzili tam jeszcze ich dziadkowie”. Wyjaśnił, że to taka szkoła, do której można się dostać wyłącznie dzięki koneksjom rodzinnym. Miałam ochotę odpowiedzieć, że kompletnie się myli, ale było już zdecydowanie za późno na sprostowanie założenia, że jestem osobą z zewnątrz. Oznajmił, że „te bachory robią takie numery, że pani nie uwierzy”, i spytał, czy czytałam ten artykuł „sprzed paru lat” z „Rolling Stone’a”. Artykuł (Wolność albo śmierć. Alkohol, narkotyki i utonięcie w elitarnej szkole z internatem w New Hampshire) opublikowano w 1996 roku i owszem, czytaliśmy go wtedy wszyscy. Mejlowaliśmy o nim ze swoich akademików, oburzeni błędami i chybionymi domniemaniami – tak jak dziewięć lat później pisaliśmy do siebie esemesy, kiedy Dateline znowu wszystko rozgrzebało.
– Oni tam w ogóle nie nadzorują tych dzieciaków – ciągnął Lee. – Jedno mnie tylko cieszy: że zakazali Ubera.
– Zabawne, słyszałam coś dokładnie odwrotnego – odparłam. – O tym nadzorowaniu.
– No bo kłamią. Chcieli ściągnąć panią na kurs, więc powiedzieliby wszystko.
Przez prawie dwadzieścia trzy lata od zakończenia nauki byłam w Granbym tylko trzykrotnie. Jeden zjazd odbył się wkrótce, gdy mieszkałam w Nowym Jorku. Wytrzymałam godzinę. Potem, w 2008 roku, przyjechałam na ślub Fran i Anne w Starej Kaplicy. W lipcu 2013 roku spędziłam kilka dni w Vermoncie, więc wpadłam, żeby spotkać się z Fran, poznać jej pierwsze dziecko. I tyle. Zignorowałam dziesiątą, piętnastą i dwudziestą rocznicę zakończenia szkoły, nie chodziłam na spotkania absolwentów w Los Angeles. Dopiero kiedy wypłynęło nagranie Camelotu, a Fran dołączyła mnie do grupowego czatu, który przerodził się w teatralne wspominki, autentycznie zatęskniłam za tym miejscem. Postanowiłam poczekać do 2020 roku, do zjazdu, na którym koledzy i koleżanki na pewno się pojawią – z okazji dwudziestej piątej rocznicy zakończenia nauki, a przy okazji dwusetlecia szkoły. Aż tu nagle to zaproszenie.
Dodatkowym plusem było to, że Yahav, mężczyzna, z którym łączył mnie przeciągający się, rozpaczliwy romans na odległość, mieszkał zaledwie dwie godziny drogi stamtąd, bo akurat w tym roku akademickim prowadził zajęcia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Bostońskiego. Yahav mówił z izraelskim akcentem, był wysoki, błyskotliwy i neurotyczny. To nie ten typ związku, że mogłabym po prostu wsiąść w samolot i przylecieć. Ale mogłam znaleźć się w pobliżu.
Poza tym chciałam się przekonać, czy dam radę – czy mimo nerwów, mimo niemal młodzieńczej paniki jestem gotowa zmierzyć się z tamtą dziewczyną, która zgarbiona przeczłapała wszystkie lata nauki. W Los Angeles wiedziałam, że teoretycznie odniosłam sukces jako okazjonalna wykładowczyni w college’u, autorka uznanego podcastu, kobieta, która potrafi przygotować posiłek z produktów z targu i wysłać dzieci do szkoły sensownie ubrane – jednak na co dzień nie bardzo odczuwałam pokonany dystans. Wiedziałam, że w Granbym mocno mnie to trzepnie.
Chodziło zatem o kasę, o faceta, o moje ego, a także – pod tym wszystkim, niczym niedosłyszalna nuta – o Thalię, o to, że odkąd obejrzałam nagranie, czułam się tak, jakby moja rzeczywistość nieznacznie zboczyła z toru.
W każdym razie: zaproponowali, a ja się zgodziłam, i oto siedziałam przypięta pasem na tylnym siedzeniu, a Lee wiózł mnie na kampus z prędkością o piętnaście kilometrów wyższą od dopuszczalnej.
– To czego będzie ich pani uczyć? Coś o Szekspirze?
Wyjaśniłam, że poprowadzę dwa kursy: o podcastingu i o filmoznawstwie.
– Filmoznawstwo! – powtórzył. – Będą oglądać filmy czy je robić?
Odniosłam wrażenie, że cokolwiek odpowiem, i ja, i szkoła stracimy w jego oczach.
– Chodzi o historię filmu – powiedziałam, co było prawdą, choć niepełną.
Dodałam, że do niedawna wykładałam filmoznawstwo na UCLA, co przyniosło ten pożądany skutek – nie po raz pierwszy stosowałam ten trik – że Lee natychmiast przerzucił się na temat Bruinsów. Mogłam więc chrząkać potakująco, a on monologował o futbolu. Zostało tylko dwadzieścia minut drogi, więc niewielka szansa, że zapyta o podcasting albo zaserwuje mansplaining Quentina Tarantino.
Szkoła zaproponowała mi poprowadzenie kursu o filmie, a ten drugi zaoferowałam sama, bo to oznaczało dwa razy większe pieniądze – oraz dlatego, że nigdy nie umiałam usiedzieć spokojnie, więc skoro już miałam zostawić dzieci i na dwa tygodnie wyjechać do lasu, nie chciałam tkwić tam bezczynnie. Potrzeba ciągłej aktywności to w moim wypadku zarazem objaw wysoko funkcjonujących zaburzeń lękowych, jak i klucz do sukcesu.
Mój ówczesny podcast nosił tytuł Migotanie gwiazd. Przedstawiał rozpisaną na odcinki historię kobiet w kinie, opowiadał o tym, jak przemysł filmowy najpierw te kobiety przeżuwał, a później wypluwał. Jak na podcast radziliśmy sobie naprawdę nieźle, raz po raz lądowaliśmy na najwyższych miejscach różnych rankingów odsłuchów. Było z tego nawet trochę pieniędzy, a czasem czuliśmy dreszczyk, kiedy jakaś gwiazda wspomniała o nas w wywiadzie. Mojego współprowadzącego, Lance’a, architekta krajobrazu, stać było na odejście z pracy, a ja mogłam odrzucać wykładowcze ochłapy podsuwane przez UCLA. Kilku agentów literackich zaoferowało nam usługi, gdybyśmy chcieli razem napisać książkę. Byliśmy akurat w wirze przygotowań do nowego sezonu, poświęconego Ricie Hayworth, ale research mogłam robić wszędzie.
Jechaliśmy drogą numer dziewięć za inną niebieską taksówką, która wiozła z tyłu dwoje młodych ludzi.
– Widzi pani? Ani chybi pani uczniowie – stwierdził Lee. – Żadne z tych dzieciaków nie jest tutejsze. A niektóre są nawet z innych krajów. Rano wiozłem dziewczyny, co wracały z Chin. Nie odezwały się do mnie ani słowem. Jak one mogą się uczyć, skoro nie mówią po angielsku?
Zanim zdążył uderzyć w jawniej rasistowskie tony, udałam, że odbieram telefon.
– Gary! – powitałam nieistniejącego rozmówcę, a potem przez dziesięć minut mruczałam „aha” i „okej” w odpowiednich odstępach, podczas gdy za oknem przemykał zmrożony las.
Nierozpraszana przez kierowcę, niestety w końcu poczułam nerwy, które dotąd lekceważyłam, poczułam, jak las ciągnie mnie ku Granby’emu. Oto biały kościółek ekumeniczny, który zawsze sygnalizował, że docieram na miejsce. Oto skręt w węższą drogę, który poczułam głęboko w pamięci mięśniowej.
Zupełnie jakby to właśnie ten skręt przywołał taką myśl, przypomniałam sobie przydługie dżinsowe szorty i pasiastą koszulkę bez rękawów, które miałam na sobie, gdy po raz pierwszy jechałam do Granby’ego w 1991 roku. I że się zastanawiałam, czy dzieciaki w New Hampshire mówią z akcentem, bo nie rozumiałam, jak niewielu spośród moich kolegów i koleżanek będzie miejscowych.
Robesonowie, czyli rodzina, u której wtedy mieszkałam, przywieźli mnie z Indiany w ciągu jednej doby, a kiedy obudziłam się rano, została już tylko godzina drogi. Szyby z tyłu były opuszczone, więc wystawiłam twarz do wiatru i patrzyłam na pola niczym z kalendarza oraz na lasy, których nie sposób przeniknąć wzrokiem, istne ściany zieleni. Wszystko pachniało nawozem, do czego byłam przyzwyczajona, a potem nagle – sosnami.
– Pachnie jak odświeżacz powietrza! – stwierdziłam.
Robesonowie zareagowali tak, jakbym była małym dzieckiem, które powiedziało coś słodkiego.
– Jak odświeżacz powietrza! – powtórzył Severn Robeson i wesoło klepnął w kierownicę.
Tego pierwszego dnia na kampusie nie mogłam uwierzyć, że las jest aż tak gęsty i że podłoże to też las – kamienie i kłody, igły sosnowe i mech. Stale trzeba było patrzeć pod nogi. W Indianie znałam tylko lasy rosnące między rzędami domów lub za stacjami benzynowymi – takie, przez które dało się przejść na drugą stronę. Pełne petów i puszek. Właśnie takie lasy sobie wyobrażałam, słuchając bajek w dzieciństwie. Teraz opowieści o przedwiecznych puszczach, zaginionych dzieciach i ukrytych norach wreszcie nabrały sensu. To dopiero była prawdziwa puszcza.
Na zewnątrz taksówki: poczta i dawna wypożyczalnia wideo. Circle K nic się nie zmieniło, ale trudno czuć nostalgię do stacji benzynowej. Oto droga na kampus, a oto fala adrenaliny. Zakończyłam udawaną rozmowę przez telefon, życząc Gary’emu dobrego dnia.
Kiedy nadszedł mój pierwszy listopad i opadły liście, spodziewałam się zobaczyć domy i inne budynki, do tej pory czekające za drzewami. Ale nie: za nagimi gałęziami były tylko inne nagie gałęzie. A za nimi – kolejne.
Nocą przylatywały sowy. Czasami, jeśli ktoś nie zamknął starannie kontenerów, niedźwiedzie brały z nich sobie całe worki śmieci, ciągnęły je przez kampus i otwierały jak torebki z upominkami.
Samochód, za którym jechaliśmy, skręcił w kierunku męskich burs, ale Lee wybrał okrężną drogę, wokół Dolnego Kampusu, i robił za przewodnika, a ja mogłam tylko uprzejmie słuchać.
– Tam, gdzie kazała się pani wysadzić, to jest Górny Kampus, nad rzeką, nowe, bajeranckie budynki. Ale tutaj jest stara część, hen, z osiemnastego wieku.
Konkretnie to z lat dwudziestych dziewiętnastego, ale go nie poprawiłam. Było popołudnie, kilkoro uczniów wyłoniło się z głównego budynku i brnęło przez dziedziniec, kuląc się z zimna.
Lee pokazał mi najstarszy budynek lekcyjny, bursy, w których kiedyś marzli nastoletni farmerscy synowie, domki, w których niegdysiejsi nieżonaci nauczyciele pędzili samotne życie, Starą Kaplicę i Nową Kaplicę (z których żadna nie jest już prawdziwą kaplicą i obie są niemożliwie stare), dom dyrektorski. Wskazał brązowy pomnik Samuela Granby’ego i oznajmił, niezgodnie z prawdą:
– To gość, który zakładając tę szkołę, zaczynał od jednej sali lekcyjnej.
Kiedy mijałam Samuela Granby’ego jako uczennica, zawsze musiałam potrzeć jego stopę – to tradycja, której nie praktykował nikt oprócz mnie. Tak samo jak słuchawkę mijanego automatu telefonicznego zawsze musiałam obrócić do góry nogami. To był niezwykle błyskotliwy wyraz buntu, proszę mi wierzyć.
Gdy taksówkarz w końcu zatoczył koło i zatrzymał się w dolnej części Górnego Kampusu, po otwarciu drzwi zderzyłam się ze ścianą zimna. Zapłaciłam, a Lee kazał mi się trzymać ciepło, zupełnie jakby to była kwestia wyboru – jakbyśmy nie mieli akurat środka zimy i wszystko nie kryło się pod warstwą lodu i soli. Patrząc na budynki, które nic się nie zmieniły, na wąskie grzbiety Gór Białych wznoszących się ponad linią drzew na wschodzie, łatwo mogłam sobie wyobrazić, że całe to miejsce zakonserwowano kriogenicznie.
Fran zaproponowała mi nocleg na kanapie, ale ujęła to w taki sposób („No wiesz, jest pies, Jacob stale nadaje na cały regulator, a Max na razie nie przesypia nocy”), że zabrzmiało bardziej jak uprzejmy gest niż jak rzeczywiste zaproszenie. Dlatego wolałam się zatrzymać w jednym z dwóch mieszkań gościnnych na kampusie, urządzonych w dawnym biurze, małym budynku nad samym wąwozem. Na każdym piętrze była sypialnia i łazienka, a na dole – wspólna kuchnia. Jak się okazało, wszędzie tam pachniało chlorem.
Rozpakowałam się, rozpaczając nad tym, że wzięłam za mało swetrów, i rozmyślając, ni mniej, ni więcej, tylko o automatach telefonicznych w Granbym.
Niech mnie pan sobie wyobrazi (niech mnie pan sobie przypomni) w wieku piętnastu, szesnastu lat, ubraną na czarno, nawet kiedy nie pracowałam za kulisami, w poklejonych martensach, z cienkimi ciemnymi włosami spadającymi grzywką na pucułowatą twarz; niech mnie pan sobie wyobrazi odzianą w zbroję z flaneli, z oczami obwiedzionymi grubą kreską, jak mijam automat telefoniczny i – bez patrzenia – podnoszę słuchawkę, obracam i odwieszam do góry nogami.
Ale to był dopiero początek. Już w trzeciej klasie, przechodząc obok automatu, zawsze musiałam podnieść słuchawkę, nacisnąć guzik i słuchać – bo w co najmniej jednym aparacie dało się wtedy usłyszeć przez szum inną rozmowę. Odkryłam tę sztuczkę, kiedy z automatu w holu przy sali gimnastycznej chciałam zadzwonić do swojej bursy, żeby zapytać, czy mogę się spóźnić i zameldować po dziesiątej, ale po naciśnięciu pierwszego przycisku usłyszałam cichy, stłumiony głos jakiegoś chłopaka skarżącego się matce na testy śródsemestralne. Pytała go, czy przyjmuje zastrzyki na alergię. Był jękliwy, stęskniony za domem i brzmiał jak dwunastolatek, więc dopiero po chwili rozpoznałam po głosie, że to Tim Busse, hokeista z okropną cerą i piękną dziewczyną. Musiał rozmawiać z telefonu w świetlicy swojej bursy po drugiej stronie wąwozu. Nie pojmowałam, jakie prawidła telekomunikacji na to pozwoliły, a gdy pewnego razu opowiedziałam o tym mężowi, pokręcił głową i powiedział: „To niemożliwe”. Zapytałam, czy zarzuca mi kłamstwo albo sugeruje, że słyszę głosy. „Ja tylko mówię, że to niemożliwe” – odparł.
Stałam w holu przy sali sportowej jak zahipnotyzowana, nie chcąc uronić ani słowa. W końcu jednak musiałam: zadzwoniłam do swojej bursy i nauczycielkę na dyżurze poprosiłam o dodatkowe dziesięć minut, żebym zdążyła pobiec przez kampus po podręcznik do historii, który został w stołówce. Odparła, że nie ma mowy. Miałam trzy minuty, żeby się zameldować. Odłożyłam słuchawkę, podniosłam ją raz jeszcze i nacisnęłam przycisk. Znów usłyszałam głos Tima Bussego. Magia. Oznajmił matce, że obleje fizykę. Byłam zaskoczona. I poznałam jego sekret. Sekretny sekret, którym nie zamierzał się dzielić.
Od tamtego czasu trochę podkochiwałam się w Timie Bussem, mimo że wcześniej w ogóle nie zwracałam na niego uwagi.
Przez kolejne miesiące sprawdziłam wszystkie automaty na kampusie, ale działał tylko ten przy sali gimnastycznej, i to pod warunkiem, że ktoś akurat rozmawiał przez telefon (być może również konkretny) w Barton Hall.
Najczęściej słyszałam niezrozumiałe mamrotanie. Raz ktoś zamawiał pizzę. Czasem były rozmowy po koreańsku, hiszpańsku czy niemiecku. Kiedyś usłyszałam Błękitną rapsodię, która leciała jako muzyka na czekanie w United Airlines. Trafiały się rzeczy ciekawsze, skrawki informacji, które zachowywałam dla siebie. Dowiedziałam się, że ktoś – nigdy nie ustaliłam kto – wraca do domu na święto Paschy, ale nie chce jechać do ciotki Ellen. Ktoś inny mówił, że tęskni za dziewczyną, nie, ale tak serio tęskni, poważnie, i nie, wcale nie spotyka się z inną, przecież ją kocha, dlaczego ona się tak zachowuje, niech przestanie tak mówić, czy ona nie wie, że on za nią tęskni?
Niewielu z nas trafiają się supermoce. Mnie się trafiła właśnie ta. Chodziłam szkolnymi korytarzami z wiedzą, którą żaden chłopak z Barton Hall nie podzieliłby się ze mną z własnej woli. Wiedziałam, że Jorge Cardenas nigdy nie pije, kiedy jest smutny, bo tak się zaczyna alkoholizm, a on nie chce skończyć jak ojciec.
Przydałoby się, żebym pewnego dnia dowiedziała się czegoś praktycznego, czegoś obciążającego. Na przykład gdybym usłyszała, jak ktoś grozi Thalii. Albo usłyszała coś o panu.
Ale to była po prostu część ogólniejszego nawyku: zbierałam informacje o rówieśnikach, tak jak niektórzy gromadzą gazety. Liczyłam, że może dzięki temu będę bardziej taka jak oni, a mniej taka jak ja – mniej uboga, mniej nieogarnięta, mniej prowincjonalna, mniej wrażliwa.
W każde wakacje, kiedy wracałam do domu ze szkolnym rocznikiem, oznaczałam zdjęcia poszczególnych osób różnymi kolorami: kogo znam, z kim się przyjaźnię, w kim się podkochuję. Czasami, w odmętach letniego odosobnienia, w szkolnym spisie szukałam rodzin poszczególnych uczniów, żeby sprawdzić, jak mają na imię ich rodzice – tylko po to, żeby na minutę wyrwać się z pokoju, którego nienawidziłam, w domu, który nie był moim domem, w mieście, w którym nie znałam już nikogo.
Już wtedy rozumiałam, że nie czyni mnie to wcale wyjątkową. Wspominam o tym gwoli wyjaśnienia: interesowały mnie szczegóły. Nie dlatego, że mogłam je kontrolować, ale ponieważ mogłam mieć je na własność.
A należało do mnie tak niewiele.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------