Manuskrypt niedokończony - ebook
Manuskrypt niedokończony - ebook
Śledztwo bez zwłok, zwłoki bez twarzy, thriller bez końca.
Okolice Grenoble. Szary ford wypada z drogi i stacza się do wąwozu. W jego bagażniku znajduje się ciało kobiety. Nagrania z kamer na stacji benzynowej, na której widziano kierowcę, jasno wskazują, że to nie on jest właścicielem wozu.
Enaël Miraure to pisarski pseudonim Léane Morgan. Niegdyś nauczycielka, a obecnie mistrzyni kryminału zawsze strzegła tajemnic swojej prywatności: małżeństwa, po którym pozostała tylko willa na wydmach Opalowego Wybrzeża, i traumatycznego zdarzenia, jakim było zaginięcie jej córki. Nieoczekiwana napaść na jej męża uruchamia serię straszliwych wypadków.
Pośród wiatru, piasku i mgły narzuca się pytanie: ku komu i ku czemu się zwrócić, gdy znikają wszystkie punkty odniesienia?
Franck Thilliez – urodzony w 1973 roku w Annecy, z wykształcenia inżynier w zakresie nowych technologii, jeden z najpoczytniejszych francuskich autorów powieści detektywistycznych i thrillerów oraz scenarzysta, tłumaczony na całym świecie. Ma na koncie ponad dwadzieścia powieści, z których w Polsce ukazały się do tej pory dwie: Las Cieni w przekładzie Wojciecha Frontczaka (2008) i Pokój umarłych w przekładzie Anny Walickiej-Popis (2008).
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-019-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Jedno słowo na początek: mieczyk”.
Tak się zaczyna książka mojego ojca Caleba Traskmana. Jej rękopis znalazłem w pudle na strychu: ojciec miał taki paskudny zwyczaj, że wszystko tam składował. Plik kartek formatu A4 od roku leżał w tej rupieciarni, nagrzanej od dachowego okna, przez które tamtego lata wpadało piękne północne światło. Ojciec nigdy nikomu nie zdradził istnienia tego rękopisu; musiał nad nim pracować w swojej ogromnej willi z widokiem na morze, w ciągu tych dziesięciu miesięcy, kiedy moja matka odchodziła w szpitalu, gdzie stopniowo wyniszczała ją choroba Alzheimera.
Powieść – wówczas bez tytułu – była niedokończona. W mojej ocenie jednak do dopełnienia prawie pięciusetstronicowego manuskryptu brakowało zaledwie dziesięciu stron. Niby nic, ale dla gatunku literackiego, którego mój ojciec był jednym z najsłynniejszych przedstawicieli – prawdziwa katastrofa. Thrillery Caleba Traskmana wywoływały dreszcze u setek tysięcy czytelników, a plik, który trzymałem w dłoni, był bez wątpienia jedną z jego najlepszych powieści. Najbardziej zawiłą, zagmatwaną, przerażającą, jak to tylko możliwe. I jedną z najmroczniejszych. Historia pisarki Léane, kobiety ulepionej z tej samej gliny co mój ojciec, zachwyciła mnie i przypomniałem sobie, jak bardzo jego książki odzwierciedlały jego najgłębsze lęki i najgorsze obsesje. Myślę, że doświadczał spokoju tylko wtedy, gdy przelewał swoje strachy na papier. A strachów jest w tej książce wiele, słowo Traskmana.
Co więc z tym wybitnym zakończeniem? – zapytacie. Co, u diabła, z finałem, w którym wszystko miało się rozwiązać? Dlaczego Caleb Traskman, król intrygi i mistrzowskich rozstrzygnięć, pozostawił nas bez odpowiedzi? Dlaczego nie dokończył swojej siódmej książki?
Byłbym skłonny uwierzyć, że skończył z pisaniem z powodu śmierci matki, porzucił rękopis ze świadomością, że trzy miesiące później strzeli sobie w głowę z policyjnej broni. Albo że nie wiedział, jak domknąć tę historię. Tak, byłbym gotów w to uwierzyć, gdyby pewne wątki tej powieści nie mówiły czegoś wręcz przeciwnego, gdyby nie sugerowały, że mój ojciec od samego początku wiedział, że jej nie skończy. Tak jakby ów brak zakończenia był integralną częścią intrygi, „tajemnicy Caleba Traskmana”. Jego ostatnim przedśmiertnym popisem.
Czytelnicy o najbardziej kartezjańskich umysłach zapytają jednak, po co się zabierać do pisania książki, która nie ma końca? Po co poświęcać rok życia na budowę domu, jeśli nie zamierza się położyć na nim dachu? Teraz, gdy o tym piszę, pytanie to wciąż jest nierozwiązaną zagadką. Zagadką, która odnosi się raczej do życia prywatnego.
Kiedy Évelyne Laconte, wydawczyni, u której opublikował wszystkie książki, dowiedziała się o istnieniu tego rękopisu, skakała pod sufit. Ale gdy go przeczytała i odkryła, że kończy się on sztuczką pozbawioną ostatecznego efektu, wpadła w głęboką rozpacz. Było nie do pomyślenia, by wydać pośmiertne dzieło Caleba Traskmana bez błyskotliwego zakończenia – choć sądzę, że i tak na książkę rzuciłoby się wielu czytelników.
Nastąpił więc etap szukania rozwiązań, wymiany myśli, by rozwiązać łamigłówkę, którą pozostawił po sobie mój ojciec. Burze mózgów w paryskich biurach trwały kilka tygodni. Na każdym zebraniu siadaliśmy w dziesiątkę wokół stołu, po raz kolejny czytaliśmy rękopis, wgryzaliśmy się w każdą stronę, usiłując zrozumieć, dlaczego Caleb podkreślił palindromy i dlaczego z tej książki emanuje jego obsesja liczb.
W takich chwilach niezrozumienia i zwątpienia patrzyliśmy na siebie bez słowa. Długo walczyliśmy z frazą otwierającą powieść: „Jedno słowo na początek: mieczyk”. Skąd to zdanie? Co ono właściwie oznacza? Wierzcie mi, nie ma dziś w wydawnictwie ani jednego pracownika, który nie wiedziałby, że mieczyk to rybka żyjąca w słodkich tropikalnych wodach, a jej nazwa pochodzi od kształtu płetwy ogonowej. To wiele wyjaśnia, nieprawdaż?
A potem Évelyne, która znała autora od ponad trzydziestu lat, zaproponowała pewne rozwiązanie. Rozwiązanie przez duże „R”. Wreszcie znalazła klucz, rozgryzła maniakalny mechanizm pokręconego umysłu mojego ojca. W sumie jeśli się dobrze zastanowić, takie zakończenie było oczywiste i już na samym początku (a także na końcu) mieliśmy przed oczami wszystkie jego elementy. Ale na oczywiste rozwiązanie bardzo trudno wpaść, jeśli zostało odpowiednio zakamuflowane; na tym właśnie polegał geniusz Caleba Traskmana.
Trzeba było je napisać. Wtedy wszystkie spojrzenia skierowały się na mnie. Nie mam talentu mojego ojca, ale jako jego godna odrośl kilka lat wcześniej opublikowałem dwa skromne kryminały. Pod koniec tej książki zaznaczyłem miejsce, w którym przejąłem pióro. Zauważycie też, że zostawiliśmy w tekście podkreślenia autora: dotyczą one kilku słów i innych ważnych elementów intrygi. Macie przed sobą tekst, który ubiegłego lata trafił do moich rąk.
Pozostaje kilka problemów, których podczas pisania zakończenia nie udało nam się rozwikłać i których rozwiązanie musieliśmy znaleźć sami. Trudno odgadnąć, dokąd dokładnie mój ojciec zamierzał dojść i jak chciał zakończyć swoją opowieść. W obliczu luk, których w oryginalnej historii nie dało się wypełnić, musieliśmy arbitralnie podejmować decyzje i dokonywać wyborów – być może autor postąpiłby inaczej. Aby zrozumieć, jak złożone było to zadanie, wyobraźcie sobie, że macie namalować oblicze Giocondzie, która nie ma twarzy. Mam nadzieję, że moje zakończenie mimo wszystko zaspokoi wasze oczekiwania. Zrobiłem wszystko, żeby tak było.
Bo aby rzeczywiście uszanować pracę Caleba i do ostatniego słowa utrzymać ducha tej książki, trzeba było właśnie takiego zakończenia. Jeżeli będziecie uważnie czytać, z pewnością sami odkryjecie rozwiązanie.
Ach, i jeszcze jedno. Zwracam się teraz do najgorliwszych czytelników Caleba, którzy sceptycznie przyjmą już samą przedmowę. Domyślam się waszego sposobu rozumowania: sądzicie, że to, co teraz czytacie, pisze sam Caleb Traskman – rzeczywiście byłby do tego zdolny. Przecież przedmowa należy do historii, a to oznacza, że zakończenie również napisał Caleb, trawestując własny styl. Macie do tego prawo i nigdy nie zdołam udowodnić, że tak nie jest. Ale ostatecznie to bez znaczenia. Powieść to gra iluzji, wszystko jest tak samo prawdą, jak i fałszem, a historia zaczyna istnieć w chwili, gdy ją czytacie.
Książka, której lekturę zamierzacie zacząć (ale czy już jej nie zaczęliście?), nosi tytuł _Niedokończony rękopis_. To mój pomysł. Wszyscy członkowie redakcji go zaakceptowali, bo po prawdzie – nie mieli wyboru.PROLOG
_Styczeń 2014_
Zima. Nienasycona, zaciekła, nieustępliwa. Zniechęcała niedzielnych biegaczy i już teraz wymiatała lodowatym skrzydłem wszystkie noworoczne postanowienia. Sarah jednak traktowała te okoliczności jako dodatkową motywację do treningu. Miała nadzieję zabłysnąć w zbliżających się mistrzostwach departamentu w biegach średniodystansowych.
Siedemnastoletnia licealistka o jasnych włosach upchniętych pod niebiesko-zieloną wełnianą czapką, w rękawiczkach do biegania i z ledową opaską na ramieniu, zajrzała do gabinetu.
– Mamuś, wychodzę!
Nikt jej nie odpowiedział. Jej matka pewnym krokiem przemierzała wydmy albo spacerowała brzegiem morza w poszukiwaniu inspiracji do następnej książki. Ojciec, szef pracowni renowacji zabytków, nigdy nie wracał przed dziewiętnastą, a ostatnio nawet przed dwudziestą drugą. Coraz częściej się zdarzało, że rodzice się mijali, ledwie na siebie patrzyli, jedli kolację, siedząc naprzeciwko siebie w milczeniu jak dwie złote rybki. Dlatego Sarah nie zamierzała wychodzić za mąż. Nie była w stanie wytrzymać z jednym facetem przez trzy miesiące – a co dopiero żyć dziewiętnaście lat w jednym akwarium.
Natchnienie stało w pewnej odległości od wydm wznoszących się nad zatoką Authie, w najdalej wysuniętym na południe punkcie Berck-sur-Mer. Sarah uważała tę nazwę za idiotyczną, ale to właśnie tu, w willi kupionej dziesięć lat wcześniej za niewielkie pieniądze jako ruina – która wtedy nosiła nazwę Róża Wiatrów – jej matka, wówczas nauczycielka, napisała swoją pierwszą głośną powieść. Do budynku położonego trzysta metrów od biało-czerwonej latarni strzegącej wybrzeża prowadziła wybrzuszona asfaltowa droga. Zbudowana w stylu anglonormandzkim willa wyznaczała w pewien sposób koniec królestwa ludzi i początek królestwa przyrody. Jej jedynymi gośćmi były mewy srebrzyste i śmieszki, które przysiadały wysoko na łupkowym dachu, nieustannie smaganym niosącymi piasek wiatrami. Sarah nie znosiła piachu: jak zaraza wciskał się w każdą szczelinę, chłostał okna, brudził samochody.
Zrobiła sobie selfie – z roześmianymi oczami przywodzącymi na myśl dwa jeziora niebieskiego światła – dopisała wiadomość „Poszłam biegać” i wysłała mamie, po czym odłożyła telefon na stół w salonie i wyszła, zamykając drzwi na klucz. Młoda sportsmenka minęła szopę dla żaglowozów i ruszyła ścieżką przez wydmy, a następnie chodnikiem łączącym zatokę Authie z esplanadą.
Latem roiło się tu od spacerowiczów, większość z nich przychodziła podziwiać kolonię fok, od zawsze rezydujących na tym terenie. Ale teraz, dwudziestego trzeciego stycznia dwa tysiące czternastego roku o godzinie siedemnastej trzydzieści, ciemność, którą ledwie rozjaśniały latarnie, zaludniały tylko duchy sprzedawców gofrów i nieuchwytne widma latawców.
Sarah nie miała nic przeciwko zimnu, ale nienawidziła martwego sezonu i miała tylko jedno pragnienie: opuścić Opalowe Wybrzeże. Położone na końcu świata miasta, przez większą część roku bez życia, przypominały morskie cmentarze. Pochowane za metalowymi roletami bary i restauracje, ludzie pozamykani w swoich domach, pijący alkohol albo smęcący przy kominkach, uczepieni czarnej spódnicy zimy. Istna umieralnia. Jej rodzice – a w szczególności matka, otrzymująca sowite wpływy z praw autorskich – przymierzali się do zakupu mieszkania w samym sercu Paryża. Zamiana trzystumetrowej willi położonej wśród wydm na trzypokojowe lokum z widokiem na wieżę Eiffla bardzo jej odpowiadała. Poza tym chodziło nie tyle o sprzedaż Natchnienia, ile o miejscówkę w stolicy. Bez widoku na Morze Północne matka nie byłaby w stanie pisać swoich mrocznych historii o morderstwach i porwaniach. Z domem łączyła ją szczególna więź, jak starego marynarza z jego łodzią: była przekonana, że willa przynosi jej szczęście. Żałosne literackie zabobony.
W ciągu pół godziny Sarah minęła tylko kilka cieni ludzi ciągniętych przez cienie psów. Z nabrzeża ledwie było widać znużone białe bałwany. Berck dryfowało ku morskim głębinom niczym martwy wieloryb. Kiedy jej twarz pokryła się warstwą szronu, dziewczyna postanowiła zawrócić: jasne, była zmotywowana, ale nie szalona.
Przebiegła pod murem L’Hôpital maritime – znakomita sceneria dla filmu grozy – i minęła latarnię z jej cyklopim okiem. Na kempingu stało, o dziwo, jakieś dziesięć kamperów, wciśniętych między hangary na łodzie a zwały piasku. Migocące światła wewnątrz świadczyły o obecności niezłomnych przybyszów, którzy mimo mroźnych temperatur dotarli na wybrzeże. Widziała, jak opatuleni w piżamy nudzą się przed telewizorami albo upijają się czerwonym winem przy niekończących się partiach kart.
W niebieskawym blasku latarń dobiegła do brzegu zatoki Authie. Następnie, zdana na własną latarkę, pokonała sto mozolnych metrów po wilgotnym piasku i wreszcie w gęstej mgle ujrzała przyćmione światła willi – świadectwo życia pulsującego w tym piaskowym piekle. Mimo kilku warstw odzieży ostry zachodni wiatr kąsał ją aż do kości. Myślami była już przy rozkoszach kąpieli, z tłem dźwiękowym w postaci piosenki _Happy_ Pharrella Williamsa płynącej ze słuchawek.
Wyjęła klucz z miejsca, w którym go wcześniej schowała, i włożyła go do zamka, ale drzwi były otwarte.
– Mamo, wróciłam!
Nie zauważyła cienia, który czaił się za nią z uniesioną ręką.
Nagły ból głowy. A potem kompletna ciemność.
Pół roku później do skrzynki na listy willi Natchnienie ktoś wrzucił kosmyk złożony z pięciuset dwunastu – ni mniej, ni więcej – włosów. Policja zidentyfikowała je jako należące do Sary i powiązała zdarzenie ze sposobem działania wciąż przebywającego na wolności przestępcy, który miał dotąd na koncie cztery porwania. Na kopercie znajdował się stempel z Valence, miasta w departamencie Drôme, położonego osiemset kilometrów od adresu przeznaczenia. Léane i Jullian Morganowie nigdy już nie zobaczyli córki.1
_Cztery lata później, grudzień 2017_
Chwilę po opuszczeniu stacji benzynowej Quentin sięgnął po smartfon – ostatni krzyk mody – leżący na desce rozdzielczej. Próbował go odblokować, ale urządzenie wymagało identyfikacji odciskiem palca. Wyłączył je więc – nie ma mowy, żeby go namierzyli za sprawą geolokalizacji – rzucił na fotel pasażera i przekręcił włącznik radia. Zamiast muzyki klasycznej sączącej się z odtwarzacza CD z głośników popłynęły cierpkie nuty utworu _Nique les clones_ w wykonaniu Nekfeu.
_Widzę już tylko klony, to się zaczęło w szkole._
Kto ci pomoże z tego w_yjść?_
Każdy tu gra, marząc o milio_nach._
A ja wyrosłem jak róża w gąszczu pok_rzyw._
Róża w gąszczu pokrzyw. Tak właśnie się czuł w tym mieście. Chłopak inny niż wszyscy, zaradny, który chce zrobić maturę zawodową i pracować jako mechanik, naprawiać samochody. Mógł spełnić swoje marzenie, grzebiąc pod maskami ferrari, porsche, audi R8 albo nawet siedząc za ich kółkiem jak boss. Ale to miasto go dopadło, połknęło i przetrawiło jak pokrzywę, zmieniło w klon tych szumowin. Nie miał nawet prawa jazdy. Bieda jest jak ośmiornica: gdy oblepi człowieka swoimi mackami i zaleje atramentem, nie sposób uciec.
Quentin otarł pot z czoła, rozpiął suwak bomberki i spojrzał w lusterko. Droga była pusta, tylko zakręty, noc i czarna ściana gór. Mimo tego, co właśnie zrobił, czuł się dobrze, zadowolony, wolny. Lubił ten krajobraz końca świata, daleko od betonu, hałasu, krzyków żon bitych przez sąsiadów z piętra. Wkrótce pożegna granitowe kolosy i wróci do nędznego bloku w Échirolle, by całymi dniami kimać, palić jointy, grać na konsoli – aż do następnego razu. Oto żałosny spektakl jego życia w trzech aktach.
Spojrzał na banknoty porozrzucane na fotelu pasażera pod berettą i smartfonem. Jasne, żadna fortuna, ale nadejdzie taki dzień, kiedy będzie miał wystarczająco dużo oszczędności. I wyjedzie – tak jak jego ojciec, ale z innych powodów. Pogładził krzyżyk, który zwisał na złotym łańcuszku z lusterka, i uśmiechnął się. Bóg nad nim czuwa.
Za jednym z ostrych zakrętów zalała go niebieskawa poświata kogutów. W blasku własnych reflektorów zobaczył mężczyznę w pomarańczowej kamizelce, machającego podświetlaną pałką. Przy parkingu stała ciężarówka, którą przeszukiwał owczarek belgijski wraz z opiekunem.
Francuscy celnicy. Quentin zaklął. Po skończonej akcji zjechał z autostrady na górskie serpentyny właśnie po to, żeby uniknąć takich kłopotów. Zdjął nogę z gazu. Co te dzbany robią o tej godzinie w samym środku Parku Regionalnego Chartreuse? Celnicy to prawdziwa zaraza, nie wystarczy im kontrola tożsamości, przetrzepują człowieka od góry do dołu i wciskają te swoje pyski na czterech łapach do kabin i bagażników. Przez chwilę zamierzał zawrócić, ale na tak wąskiej drodze – wiodącej wąwozem, z barierkami po obu stronach – ucieczka zajęłaby mu całe wieki. Poza tym celnik już go oczywiście zobaczył i kazał mu zjechać na pobocze.
Oddychaj, nie zdradź się, myśl… Pięciu typów, trzy samochody, w tym dwa wzmocnione peugeoty 308. Młody mężczyzna miał tę przewagę, że mógł działać z zaskoczenia, więc podjął decyzję; tak czy inaczej, nie miał wyboru. Udał, że zwalnia i zamierza zaparkować, a kiedy gość podszedł do odsuniętej szyby po stronie pasażera, wcisnął prawy pedał. Usłyszał krzyki i zobaczył, jak dwóch funkcjonariuszy rzuca się do samochodu.
Walczył o życie, o wolność. Od Grenoble dzieliło go dziesięć kilometrów usianych ostrymi zakrętami. Żadnego zjazdu po drodze, pozostawało wcisnąć gaz do dechy i mieć nadzieję, że przeżyje w asfaltowym piekle. Jego kartoteka była już pokaźna, więc zatrzymanie drogo by go kosztowało. Nie miał nic do stracenia.
Kamienne pustkowie wypełnił odgłos syreny. Quentin płynnie zmieniał biegi, jak w grze komputerowej. Takie samo uczucie, a dodatkowo bilet do piekła. Za pierwszym razem prawie spadł w przepaść, gdy ledwie uniknął zderzenia z barierką. Tylne opony zapiszczały, wóz wykonał kilka zygzaków, ale utrzymał się na nawierzchni. Quentin właśnie zdobył nad pościgiem jakieś pięćdziesiąt metrów przewagi i ryknął z wściekłości jak jego wirtualny kierowca na torze wyścigowym Nürburgring.
Kiedy trzy zakręty dalej kostucha skasowała jego bilet, ostatnią myśl skierował ku matce. Nie zapiął pasów, więc w momencie zderzenia z betonową barierą połową ciała wyleciał przez przednią szybę, tak że wylądowała na masce, a drugą połowę zatrzymała poduszka powietrzna. Samochód jechał jeszcze dziesięć metrów, wzniecając snopy iskier, i zatrzymał się na krawędzi wąwozu. Nagła zmiana prędkości z trzydziestu kilometrów na godzinę do zera nie była bardzo gwałtowna i delikatny łańcuszek wciąż wisiał na lusterku, ale Quentin ostatecznie wypadł na zewnątrz i przeleciał ponad czterdzieści metrów jak wyrzucona zapałka. Jako pierwsza o skałę roztrzaskała się jego czaszka, następnie wskutek uderzenia eksplodowały narządy wewnętrzne. Serce oderwało się od aorty, pękła jedna nerka. Jego osiemnastoletnie życie, wspomnienia, śmiech i łzy – wszystko to zostało obrócone w proch w mniej niż jedną sekundę na anonimowej górskiej drodze między Chambéry a Grenoble. Samochód przeżył, jeśli nie liczyć roztrzaskanych szyb i wgniecionego lewego boku.
Marc Norez, kierowca peugeota 308 i od dwudziestu dwóch lat kontroler celny, wezwał policję i strażaków. Wieczór, który miał być spokojny, obrócił się w koszmar. Przed pościgiem na wysokości blokady zdążył zobaczyć twarz uciekiniera. Z młodego człowieka została tylko maleńka postać bez głowy, ledwie widoczna mimo silnego światła latarki. Masakra. Dlaczego gość uciekał? Czego się bał? Co robił o tak późnej porze na tej odludnej drodze?
Norez przez pięć minut rozmawiał z kolegą z auta, po czym dołączył do pozostałych funkcjonariuszy, którzy właśnie przyjechali. Malinois i jego pan wysiedli z samochodu. Pies od razu wyraźnie się ożywił. Jak strzała popędził do nietkniętego bagażnika, zaczął szczekać i drapać lakier samochodu. Jeden z oficerów, trzymając w dłoni pistolet, nacisnął guzik otwierający bagażnik. Odskoczył: jego oczom ukazały się zwłoki kobiety. Kobieta nie miała twarzy.2
Księżycowa biel świateł, noc przyczajona za drzewami jak gad w każdej chwili gotów do skoku i czarne, ząbkowane pasmo gór na trzecim planie przywodziły Vicowi Altranowi na myśl obraz Pierre’a Seinturiera. Altran, funkcjonariusz policji kryminalnej, nie znał tego artysty ani jego dzieł, po prostu przed czterema laty trafił gdzieś – najpewniej w jakiejś galerii w Grenoble – na rysunek podpisany jego nazwiskiem. Jego mózg odnalazł tę informację niczym mechaniczna dźwignia szafy grającej i zupełnie poza jego kontrolą wyświetlił w jego świadomości.
Vic już od dziecka gromadził bezużyteczne wspomnienia. Pięć lat wcześniej przez ponad czternaście tygodni utrzymywał się na pierwszym miejscu w pewnym teleturnieju na France 2, co uczyniło z niego gwiazdę brygady i dzielnicy. Wygrał równowartość dziesięciu milionów euro w książkach, słownikach i grach, od których nigdy nie potrafił się oderwać i które zajmowały w jego garażu więcej miejsca niż samochód. Potrafił odpowiadać na absurdalne pytania typu: „Jaka była liczba ruchów w meczu szachowym rozegranym przez Karpowa i Kasparowa w Moskwie dziewiątego listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku?”, czy podać dokładną definicję słowa _vinculum_. Mówił, że w dniu swojej porażki, nazajutrz po czterdziestych urodzinach, trafił na silniejszego, ale większość jego przyjaciół i kolegów wiedziała, że był znużony tym medialnym spektaklem i wolał wrócić do życia policjanta.
Na miejscu tragedii krzątało się już piętnastu ludzi opatulonych w kombinezony, w czepkach na głowach. Strażacy, celnicy, pracownicy zakładu pogrzebowego, technicy kryminalistyki i koledzy z policji kryminalnej w Grenoble – Ethan Dupuis i Jocelyn Mangematin. Przywitał się z nimi po imieniu, po czym zauważył swojego partnera Vadima Morela, który udzielał wskazówek fotografowi.
Morel poczęstował go mocną kawą z termosu, który zawsze ze sobą zabierał, zwłaszcza w okresie, gdy z zimna bielały górskie szczyty i palce. Z kubkami w dłoniach i nosami wciśniętymi za szaliki mężczyźni podeszli do murku. Z daleka można ich było pomylić – obaj byli brunetami średniego wzrostu i z podobnym, średnim przebiegiem lat na liczniku, dlatego zresztą nazywano ich „V&V” – ale Vadim Morel nie bez kozery zyskał ksywkę „Pan Kartofel”: miał grube wargi, odstające uszy i oczy wielkie jak spodki, które wyglądały jak wycięte z papieru i przyklejone zbyt blisko nosa.
– Celnicy stali cztery kilometry stąd, przy Saint-Hilare. Rutynowa kontrola. Kierowca szarego forda uderzył w barierę i skończył w wąwozie. – Morel podał mu dowód osobisty.
Quentin Rose, osiemnaście lat, zamieszkały w Échirolles. Jeszcze jedna twarz, która trafi do mentalnego katalogu Vica. Oddał koledze dokument i spojrzał ponad balustradą. W ciemnościach poniżej zobaczył techników, którzy uwijali się w blasku świateł.
– Jak oni tam zeszli?
– Kawałek dalej jest ścieżka.
Podeszli do samochodu o przyciemnianych szybach, przednie drzwi z prawej strony były otwarte. Morel wskazał na przedmioty w zapieczętowanych torebkach leżące na fotelu.
– Były na podłodze po stronie pasażera. Trochę forsy, beretta i smartfon z roztrzaskanym ekranem. Ale najważniejsze jest w bagażniku.
W bagażniku uszkodzonego samochodu znajdowały się zwłoki kobiety, częściowo owinięte w zieloną plandekę. Siła uderzenia rzuciła je w głąb. Głowa znajdowała się w przezroczystym worku foliowym, ściśniętym grubą niebieską gumą dookoła szyi, zwrócona w kierunku padającego z zewnątrz blasku reflektorów. Obdarta ze skóry twarz przypominała rozpaloną czerwoną lawę, a puste oczodoły zdawały się czekać na oczy. Obok leżały butelki z detergentami, wybielacz, wiadra, szmaty, łopata i dwa worki z palonym wapnem.
Vic uniósł plandekę. Kobieta miała odcięte dłonie. Przedramiona aż do łokci owinięto folią, którą – inaczej niż w przypadku głowy – przytrzymywała taśma klejąca.
– Fuj. Mogłeś mnie uprzedzić.
Vadim Morel uniósł kubek w geście toastu.
– Wyglądasz, jakbyś wstał lewą nogą. Rozwód?
– Nathalie chce zatrzymać MammaM². Czujesz? To mój pies, a ona zamierza go dorzucić do tych wszystkich rzeczy, które już postanowiła mi ukraść. Masakra, po piętnastu latach małżeństwa!
– Daj takiej palec, a weźmie całą rękę. Bez skojarzeń. À propos, jeśli szukasz dłoni, to są tam, w rogu.
Vic się przesunął, żeby nie zasłaniać światła. Obok miejsca na lewarek, przy prawej burcie samochodu, zauważył gruby pakunek, również owinięty taśmą klejącą. Worek przypominający torebki do mrożenia żywności.
– Były tak zapakowane?
– Dokładnie tak, nikt ich nie dotykał. Głowa i ręce tak samo. Zapakowane jak jakieś mięcho. Gość był przewidujący i nie chciał sobie zapaskudzić samochodu.
– A gdzie oczy i twarz?
– Nie wiadomo. W każdym razie w aucie ich nie ma.
Vic uniósł torbę i podsunął pod światło. Dłonie skierowane do siebie wnętrzem, woskowobiałe palce. Kość łokciowa i promieniowa wyglądały jak odcięte ostrym narzędziem. Morel wyjął z pudełeczka gumę do żucia i wetknął ją sobie do ust.
– Czaszka jest z tyłu jakby wgłębiona. Możliwe, że facet zerwał twarz skalpelem, a oczy wyjął łyżeczką, jak w filmach. Coś jak Hannibal Lecter, kojarzysz? I pomyśleć, że drań nie miał nawet dwudziestu lat.
Vic odłożył torbę i skupił się na zwłokach. Ofiara wyglądała na młodą kobietę: krótkie blond włosy, wiek z powodu braku twarzy i oczu niemożliwy do określenia, i ta krew, zakrzepła jak zastygła magma. Mogła mieć około dwudziestki. Obecność łopaty i palonego wapna, które przyśpiesza rozkład substancji organicznych, wskazywała na to, że Quentin Rose zamierzał gdzieś zakopać ciało.
– Nie było przy niej papierów?
– Nic. Przy pomyślnych wiatrach sekcja będzie jutro wieczorem. Patolodzy od dwóch dni są zawaleni robotą przez wypadek tego autokaru w Chamrousse. A o ewentualnych wynikach badań DNA wolę nawet nie myśleć. Za dziesięć lat przy odrobinie szczęścia.
– No tak, Chamrousse…
Odezwał się telefon Morela.
– Przepraszam, to Poirier, poprosiłem o sprawdzenie tablic. Przynajmniej to zrobili szybko.
Odszedł, żeby porozmawiać. Vic chłeptał kawę, ściskając kubek wielkimi rękawicami. Dłonie, twarz i oczy zdradzają tożsamość. Linie papilarne, kolor tęczówek, kształt nosa. Z całą pewnością chodziło o to, by uczynić młodą kobietę anonimową. Czyżby Rose zamierzał pozbyć się dłoni w innym miejscu niż pozostałych części ciała? Dokąd jechał? Gdzie w tym niekończącym się chaosie modrzewi i sosen mógłby pochować swoją ofiarę bez żadnych świadków?
Vic nie cierpiał początków śledztwa, zbyt wielu ścieżek, które często przyprawiały go o migrenę. Przy odrobinie szczęścia ta sprawa mogła się zakończyć, jeszcze zanim się zaczęła, ponieważ główny podejrzany – człowiek ze zdjęcia w dowodzie osobistym – był martwy. Jedyny szkopuł w tym, że skoro nigdy nie odpowie na ich pytania, będą musieli odpowiedzieć na nie sami.
Policjant rozejrzał się po okolicy – strzelające rozbłyski fleszy, wznoszące się kawałek dalej sosny, białe linie na zakręcie szosy, szef grupy rozmawiający z zastępcą prokuratora, którego również w środku nocy wyrwano z łóżka. W czasie rzeczywistym w jego pamięci powstawał ponury obraz, precyzyjny kadr horroru wydarty chwili obecnej. W ciągu najbliższej godziny sędzia wyda pozwolenie na zabranie ciała, samochód zostanie odholowany i zacznie się śledztwo – akurat w tygodniu ferii świątecznych. Teoretycznie Vic miał zacząć urlop w najbliższy piątek. Pierwsze ferie spędzane wyłącznie w towarzystwie psa, bez córki ani żony, z perspektywą rozprawy dwunastego stycznia, kiedy to on i Nathalie będą walczyć o opiekę nad Coralie. Nie można powiedzieć, żeby drugą połowę życia zaczynał pod szczęśliwą gwiazdą.
Vadim Morel zakończył rozmowę, podbiegł do szefa, a następnie skinął na Vica.
– Na stacji paliw na A czterdzieści jeden, między Chambéry a Grenoble, jakieś dwadzieścia kilometrów stąd, doszło do napadu z bronią w ręku. Krótko przed dwudziestą drugą. Przyjechałem z szefem, więc bierzemy twoją brykę.
Wsiedli do samochodu. Morel zebrał z fotela pasażera plik papierów oraz puste puszki po coli i przerzucił je do tyłu.
– Burdel jak w twojej głowie. I capi psem. Kiedy się wreszcie zbierzesz, żeby to trochę ogarnąć? Teraz lepiej rozumiem, dlaczego nie chcesz, żebym do ciebie wpadł. Bez żony musisz tam mieć Czarnobyl.
– Odstosunkuj się od mojego mieszkania, mojej żony i mojego psa i powiedz mi lepiej, co ma jakiś napad do dwóch trupów, które spadły nam na głowę.
Morel musiał mocno naciągnąć pas, by go zapiąć. Wypluł gumę i z torebki walającej się nad schowkiem wyjął miętową pastylkę, którą dokładnie obejrzał przed włożeniem do ust.
– Facet pojawił się znikąd, obrabował kasę na kilkaset euro i zwiał ukradzionym samochodem, grożąc bronią jego właścicielowi, który tankował paliwo.
– Niech zgadnę: to był Quentin Rose i ukradł szarego forda?
– Tak, z trupem w środku.3
Kiedy około pierwszej V&V dotarli do postoju przy autostradzie, radiowóz żandarmerii z Touvet już tam był. Miejsce wyglądało dołująco: cztery zamknięte z powodu napadu dystrybutory, wymarły parking i sklep oświetlony bladymi jarzeniówkami.
Kierownik, gruby wąsaty jegomość, wyglądał na spokojnego; rozmawiał przez telefon w jednej ze sklepowych alejek. Policjanci podeszli do Patricka Rousseau, kapitana żandarmerii, który jako pierwszy został poinformowany o napadzie. Prawdziwy człowiek gór, w niebiesko-białej parce, szerszy w barach niż łącznik młyna w rugby. Wyciągnął do nich rękę.
– Pół godziny temu dowiedziałem się tylko, że przyjadą tu dwaj goście od kryminalnych z Grenoble. Wyjaśnicie, o co chodzi?
Vic sięgał mu do podbródka, jego drobna dłoń utonęła w łapie żandarma. Postąpił krok do przodu, gdy tymczasem Morel rozglądał się po okolicy.
– Zostaliśmy wezwani przez celników: prowadzili pościg za fordem, który uderzył w barierkę na czterdziestym siódmym kilometrze D trzydzieści. Kierowca, najprawdopodobniej sprawca tutejszego napadu, wypadł z samochodu i wylądował na dnie wąwozu.
Patrick Rousseau stał z założonymi ramionami, ekspresyjny jak fasada krematorium. Wyglądał na gościa, który uważa, że jeden łajdak mniej to prawdziwy prezent dla ludzkości na tej ziemi. Kawałek dalej rozległo się stęknięcie lodówki albo zamrażarki. Odgłos rozproszył Vica, ale po chwili policjant zaczął mówić dalej:
– Sprawdziliśmy tablice i dlatego jesteśmy tutaj: szary ford na fałszywych numerach JU dwieście dwa MO został zgłoszony przez waszą jednostkę jako skradziony późnym wieczorem z tego miejsca. W bagażniku znaleźliśmy niezidentyfikowane zwłoki mniej więcej dwudziestoletniej kobiety. Uszkodzenia ciała bezsprzecznie wskazują, że była martwa już przed wypadkiem.
– Okej, rozumiem. To wyjaśnia zachowanie właściciela skradzionego samochodu. Oddalił się pieszo, na nic nie czekając. Mamy nagranie. Chodźcie.
Zaprowadził ich za ladę. Vic nie mógł się powstrzymać od przeanalizowania cen batonów czekoladowych, które były o szesnaście centymów droższe niż w hipermarkecie naprzeciw jego domu. Poczuł, że w jego mózgu rozkręca się karuzela porównań, i w porę się powstrzymał. Z powrotem skupił się na monitorze komputera. Żandarm kliknął w menu i wyświetlił pierwszą scenę.
– Mimo fatalnej jakości mamy jasny obraz tego, co się stało. Wideo jest czarno-białe, choć kolorowa kamera kosztuje poniżej stu euro. Zawsze tak jest, kiedy potrzeba nagrań, co?
Morel w milczeniu skinął głową.
– Dobra. Najpierw kamera przy dystrybutorze numer dwa, godzina dwudziesta pierwsza czterdzieści dwie. Udało się zatrzymać kierowcę na bramkach w Chambéry. Wygląda na to, że nie ma nic wspólnego ze sprawą, i mówi, że zabrał chłopaka przy wyjeździe z Grenoble. Tamten początkowo chciał jechać do Chambéry, ale kiedy dotarli do miejsca obsługi podróżnych, poprosił, żeby go tam wysadzić, ponieważ rzekomo w międzyczasie dostał esemesa i ktoś miał po niego przyjechać.
Oczy Vica rejestrowały każdy piksel obrazu. Quentin Rose w czapce na głowie i z twarzą schowaną za szalikiem oddala się od furgonetki, chowa się w jakimś kącie i czeka tam bez ruchu. Okazyjny napad, stwierdził policjant: chłopak nie miał określonego celu i uderzył w odludnym, bezpiecznym miejscu. Żandarm wycelował palcem w ekran.
– Widzicie, czeka na najdogodniejszy moment. Furgonetka odjechała. Przechodzę do kamery numer cztery, dystrybutor najbardziej oddalony od sklepu. Trzy minuty później do ręcznie obsługiwanego stanowiska podjeżdża szary ford.
Vic obserwował i zapamiętywał oba nagrania równolegle. Rose wchodzi do sklepu, w tym samym czasie z samochodu wysiada kierowca forda w czarnym kaszkiecie na głowie. Z powodu kąta rejestracji obrazu, ciepłych zimowych ubrań i braku światła trudno zauważyć cokolwiek poza tym, że postać jest odziana w grubą puchówkę. Trzaska drzwiami, otwiera wlew i spokojnie sięga po pistolet do tankowania. Rozgląda się po okolicy, nie okazując żadnej nerwowości. Ani razu nie podnosi wzroku do kamery.
Morel patrzy to na jeden, to na drugi ekran.
– Niuniek nie jest panikarzem, choć ma w bagażniku trupa obdartego ze skóry. Czy o tej porze nie powinno się płacić w kasie przed tankowaniem?
– Od dwudziestej drugiej, przy wejściu jest informacja. Dziesięć minut później mielibyśmy go na nagraniu z kamery sklepowej, _en face_ i oświetlonego jak bożonarodzeniowe drzewko.
W kamerze umieszczonej wewnątrz sklepu widać teraz, jak Rose zmusza kierownika do otwarcia kasy, celując do niego z pistoletu. Po mniej niż trzydziestu sekundach chowa plik banknotów i oddala się w kierunku forda. Nieznajomy zauważa go, ale za późno: chłopak już trzyma go na muszce i każe mu się odsunąć. Ale mężczyzna się nie rusza, wygląda, jakby chciał negocjować. Pada strzał wycelowany w ziemię. Właściciel forda robi dwa kroki w tył. Wciąż do niego celując, Quentin Rose zakręca zbiornik, wsiada do kabiny i odjeżdża z piskiem opon. Nieznajomy początkowo stoi bez ruchu, a następnie znika z zasięgu kamery.
Żandarm wyłączył odtwarzanie.
– Myślimy, że pobiegł w kierunku przeciwnym do autostrady. Na prawo od parkingu jest pas drzew, potem łąki. Pięćset metrów dalej mamy zjazd z autostrady, kilka wiosek i dróg lokalnych. Biorąc pod uwagę jego zachowanie i fakt, że jeździł na fałszywych tablicach, nie czekałem na was i zwróciłem się do tutejszych żandarmów. Jest ciemno, marne szanse, że go znajdą, ale nigdy nic nie wiadomo.
– Dobrze pan zrobił. Są inni świadkowie?
– W tej chwili nie mamy nikogo. Kierownik był w szoku po napadzie i niczego nie zauważył. Przejrzałem nagrania z pozostałych kamer. Nie ma tam nic lepszego ponad to, co widzieliście.
– Czyli twarzy brak. Trzeba by mimo wszystko rzucić okiem na starsze nagrania, porównać modele samochodów. Może gość tankował tu już wcześniej na prawdziwych numerach.
Vic i dwaj mężczyźni wyszli i ruszyli do dystrybutora numer cztery. Żandarm wskazał na leżący na ziemi pistolet do oleju napędowego.
– Może uda się zdjąć DNA z pistoletu?
– Miał rękawiczki, widać to na nagraniu. Ale o DNA niech się pan nie martwi, mamy go pod dostatkiem w jego fordzie.
Vic zanurzył się w mrok i obserwował światła domów przycupniętych wysoko na górskich zboczach. Setki srebrzystych odblasków życia zawieszonych w przestrzeni. Zbieg zniknął wśród tego bezliku gwiazd. Skąd przybywał z tym zmasakrowanym trupem w bagażniku i dokąd zmierzał? Policjant pomyślał o młodej ofierze pozbawionej dłoni. Może w jednym z tych domów są jej rodzice, którzy czekają na wieści od niej? Może matka próbowała już się do niej dodzwonić, a ojciec wypytał koleżanki. Nigdy więcej jej nie zobaczą.
Uświadomił sobie, że liczy te światła, że przeklęty głos w jego zbzikowanym mózgu za wszelką cenę chce się dowiedzieć, ile lamp widać z postoju na autostradzie, przy zjeździe Le Touvet w departamencie Isère, jakby to była informacja niezbędna do życia. W jego głowie krążyły też inne liczby, takie jak euro trzydzieści pięć za baton czekoladowy, czyli o szesnaście centymów więcej niż koło niego, pięćdziesiąt siedem litrów i trzydzieści trzy centylitry, które zobaczył na cyfrowym wyświetlaczu dystrybutora numer cztery, godziny otwarcia i zamknięcia sklepu. Będzie je wszystkie pamiętał nawet na łożu śmierci, nie bardzo wiedząc, do czego je przypiąć. Widział też Morela, który rozmawiał z żandarmem i na pewno tłumaczył mu, że jego kolega jest dziwny i małomówny, ale że radzi sobie z nim od ponad dziesięciu lat.
Vic westchnął, zadzwonił do technika identyfikacji kryminalnej, który został na miejscu wypadku, i zapytał, czy numer nadwozia jest czytelny – w przypadku tego modelu wygrawerowany z przodu po prawej stronie, pod przednią szybą, uściślił – i rozłączył się, gdy otrzymał odpowiedź. Wrócił do tamtych dwóch i odezwał się do swojego partnera:
– Numer seryjny nadwozia został starty.
– Ostrożny gość. Odcięta twarz, fałszywe tablice, brak numeru seryjnego. I szary ford, jakich mnóstwo w tym regionie. Nie będzie łatwo dojść do niego za pośrednictwem auta.
Vic włożył dłonie do kieszeni.
– Choćby był nie wiem jak ostrożny, tej nocy nieoczekiwanie wprosiliśmy się do jego świata. Mam nadzieję, że będziemy jego najpiękniejszym gwiazdkowym prezentem.6
Wśród stu dwudziestu siedmiu ofiar, które Vic miał okazję oglądać na stołach sekcyjnych, było siedemdziesięciu dwóch mężczyzn, czterdzieści trzy kobiety, jedenaścioro dzieci i jeden noworodek. Piętrzące się statystyki przygniatały mu umysł; topielcy, ofiary poparzeń, wypadków, blondyni, bruneci, łysi – pamiętał adres każdej ofiary, miejsce i datę znalezienia zwłok, ich wagę i wzrost, warunki meteorologiczne i, co najgorsze, twarze: upiorną galerię martwych oczu, połamanych nosów, zapadnięte policzki, zielonkawe, niebieskawe czy po prostu szare. Wszystko to nie czyniło go nieszczęśliwym, szaleńcem ani maniakiem, ale przeobrażało w starą szafę na akta kryminalne i obciążało pamięć.
Vic cierpiał na hipermnezję – zdolność do zapamiętywania wszystkiego, czy raczej niezdolność do zapominania czegokolwiek. Wyjątkowa pamięć długo była dla niego atutem. We wczesnym dzieciństwie czytał, pisał, uczył się, liczył szybciej niż wszyscy rówieśnicy. Ale gąbka w jego głowie, z początku całkiem sucha, zbyt szybko napęczniała. Jego rodzice, świadomi niewiarygodnego potencjału syna, zapisywali go do klubów szachowych, astronomicznych, na lekcje skrzypiec i pianina oraz do szkoły dla wybitnie uzdolnionych dzieci. Zaprenumerowali dla niego kilkadziesiąt czasopism z zakresu nauk ścisłych, historii i geografii, na gwiazdkę kupowali mu słowniki i dobrze się bawili, wyobrażając go sobie jako wybitnego naukowca, laureata Nagrody Nobla z fizyki czy cudownego pianistę. Vic natomiast marzył o tym, żeby grać w nogę, ganiać się z kolegami i bawić w chowanego, ale na to nie dano mu czasu. W wieku dwunastu lat recytował wartość liczby pi z dokładnością do tysiąca czterystu miejsc po przecinku i po raz pierwszy został zwycięzcą konkursu na najlepszą pamięć, pokonując zajadle walczących dorosłych, którzy traktowali go jak prawdziwego przeciwnika, a nie jak dziecko, którym w istocie był.
Ale później, zwłaszcza w okresie dojrzewania, wszystko wymknęło się spod kontroli. Nienawidził szkoły, nie mógł już patrzeć na szachy i nie zamierzał znać wartości pierwiastka kwadratowego z dwóch ponad to, co mógł wyświetlić kalkulator. Grał Mozarta, Schuberta i Vivaldiego, ale nie był w stanie odczytać partytury – grywał wyłącznie utwory, które znał na pamięć. Jego głód wiedzy wygasł, w mózgu brakowało miejsca i tlenu: Vic miał już więcej wspomnień niż niektórzy ludzie u kresu życia. Uwielbiano go – to prawdziwy zaszczyt mieć przyjaciela, który potrafi przyswoić sobie zasady gry całą talią kart w mniej niż minutę – ale jeszcze bardziej nienawidzono. Nie było z nim normalnego życia, równowagi. Pierwsze związki przeżywał w przyśpieszonym tempie, potrafił uwodzić i wzruszać, wiedział, gdzie uderzyć, żeby zabolało; wykrywał kłamstwa – nie umykały mu różne odpowiedzi udzielane na te same pytania w odstępie kilku miesięcy. Gdyby życie składało się z sumy osobistych wspomnień, Vic miałby kilka żyć. Albo żadnego.
Podobał mu się rok spędzony w wojsku. Ćwiczenia, dyscyplina, nauka posługiwania się bronią, taki sam mundur dla wszystkich, traktowanie na równi z kolegami, którzy nic o nim nie wiedzieli. Wędrówki w błocie zimą, zakrwawione stopy. Ciosy otrzymywane na ringu. To było jak objawienie. Postanowił, że nie zostanie naukowcem ani astrofizykiem, ale będzie służył swojemu krajowi w szarej masie mundurów. W koszarowej sypialni ktoś mu opowiedział o zawodzie policjanta. Szybko podjął decyzję. Encyklopedyczna pamięć miała mu pomóc w prowadzeniu śledztw i ściganiu przestępców.
Po trzech latach opuścił szkołę policyjną w Cannes-Écluse w randze porucznika i wybrał przydział do Grenoble, gdzie się wychował. Po kolejnym roku wyprowadzili się stamtąd jego rodzice, nie przyszli też na jego ślub. Postawili na synu krzyżyk, a ostatnim słowem, jakie usłyszał z ust matki, był epitet „żałosny”. Wiele lat później Vic zgodził się na udział w pewnym teleturnieju z nadzieją, że rodzice go zobaczą, będą z niego dumni i odnowią kontakt. Odniósł osiemdziesiąt trzy zwycięstwa z rzędu, skończył czterdzieści lat, a oni wciąż do niego nie zadzwonili. Przegrał więc następną partię i wrócił do swoich umarlaków.
I oto czekał na niego sto dwudziesty ósmy trup, wyjęty z lodówki i rozciągnięty na stalowym blacie, kąsany zbyt ostrym blaskiem lampy bezcieniowej – trup znaleziony ponad dwadzieścia cztery godziny wcześniej w samochodowym bagażniku.
Kiedy około pierwszej w nocy V&V stawili się w recepcji, Ophélie Ehre, jedna z patolożek Instytutu Medycyny Sądowej w Grenoble, już się uwijała wokół zwłok. Nie była to normalna pora na wykonywanie sekcji, ale wypadek autokaru w Chamrousse stał się numerem jeden w mediach i na najwyższych szczeblach władzy. Autobus spłonął wraz ze znajdującymi się w nim ludźmi. Wydano nakaz, aby badania pięćdziesięciu dwóch ofiar – sekcje zwłok, analizy DNA – potraktowano priorytetowo w stosunku do wszystkich innych spraw.
Ehre miała na twarzy papierową maseczkę.
– Zaczęłam bez was. Zważyłam, ogoliłam, zaczęłam otwierać czaszkę. Przepraszam, ale to moja siódma klientka od ósmej rano i jedyne, na co mam ochotę, to położyć się spać. A jeśli chodzi o gościa, który roztrzaskał się na skałach, sekcja będzie mogła się odbyć nie wcześniej niż za dwa, trzy dni: mamy jeszcze sporo roboty z Chamrousse.
– On jest mniej pilny. Wiemy, co mu się stało. I że po prostu ukradł niewłaściwy samochód.
Rose miał się zatem dalej chłodzić w swojej szufladzie. Policjanci umieścili jego rzeczy – pieniądze, berettę, smartfon znaleziony w kabinie i drugi w jego kieszeni – w zapieczętowanych torebkach, które zamknęli w szafie w pomieszczeniach brygady. Na razie chłopak ich nie interesował, skupiali się przede wszystkim na ofierze z bagażnika i na poszukiwaniu nieznajomego ze stacji benzynowej.
– Tym lepiej. Okej, już wam wszystko wyjaśniam. Mamy przed sobą denatkę rasy kaukaskiej, wzrost metr siedemdziesiąt, waga około pięćdziesięciu ośmiu kilo. Naturalna blondynka, włosy krótkie. Na oko dwudziestolatka, antroposkopia na pewno dostarczy nam dokładniejszych informacji. Ubrana w zwykłe majtki i brudny biały podkoszulek. Żadnych znaków szczególnych, które pozwoliłyby na jej identyfikację, żadnego tatuażu czy piercingu. Niedawno wyjęto kolczyki, otwory w płatkach uszu są niezarośnięte. Poważne uszkodzenie z tyłu czaszki: ofiarę uderzono ciężkim narzędziem w rodzaju młotka, co wywołało rozległy krwotok wewnątrzczaszkowy. Z całej powierzchni twarzy zerwano skórę. Tutaj widać miejsca odcięcia. Ktoś musiał wykonać cięcie skalpelem po owalnej linii dookoła, przechodzącej przez czoło, skronie i podbródek, a potem pociągnął, tak jak ja to robię podczas sekcji. Oczy usunięto z dużą wprawą, gałki zostały równo odcięte.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki