Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

March - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
26 lutego 2025
49,90
4990 pkt
punktów Virtualo

March - ebook

Nagrodzona Pulitzerem powieść, która przenosi nas w czasy wojny secesyjnej.

Kapitan March, nieobecny ojciec z Małych kobietek Louisy May Alcott, pisze czułe listy do rodziny. Wojna wystawia na próbę jego idealizm i wiarę w Unię. Z listów powoli zaczyna się wyłaniać obraz okrucieństwa, przemocy i rasizmu, do których dochodzi na linii frontu. Kiedy March cudem unika śmierci, próbuje na nowo nawiązać kontakt z rodziną, która nie ma pojęcia, przez co przeszedł. I wtedy poznajemy punkt widzenia pani Marmee March. Zadawnione żale, złość na męża, który doprowadził rodzinę do finansowej ruiny, a teraz ukrywa przed nią swoje przeżycia powodują, że musi zrewidować to, co myśli o nim, o ich małżeństwie i przyszłości.

Miłosna opowieść osadzona w czasach katastrofy, która bada namiętności między mężczyzną i kobietą, czułość rodzica i dziecka oraz zmieniającą życie moc żarliwie wyznawanej wiary. To książka o ideałach zderzających się z brutalną rzeczywistością i o wojnie, która wszystkim wystawia moralny rachunek. To także próba odpowiedzi na odwieczne pytanie, czy można dobrze i uczciwie żyć, poznawszy bezmiar ludzkiego cierpienia.

Autorka z genialnym wyczuciem wskrzesza świat, który przeminął z wiatrem, przywołując klimaty, urok i grozę tamtych czasów.

„Wstrząsająca i poruszająca… March rzuca czar, który trwa znacznie dłużej niż samo czytanie”.

Karen Joy Fowler, „The Washington Post World”

„Pięknie skonstruowana opowieść o tym, jak wojna niszczy ideały, podważa przekonania moralne i wbija klin gorzkiego doświadczenia i niewypowiedzianych wspomnień między męża a żoną”.

„Los Angeles Times Book Review”

„Louisa May Alcott byłaby bardzo zadowolona”.

„The Economist”

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68227-62-8
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1. Wirginia to ciężka sprawa

Roz­dział 1

Wir­gi­nia to ciężka sprawa

21 paź­dzier­nika 1861 roku

Oto co do niej napi­sa­łem: _Dzi­siaj na nie­bie rzeźby z chmur. Kro­ple słońca roz­świe­tliły ich wybu­jałe kształty, jakby fir­ma­ment prze­ty­kany był złotą nicią._

Zatrzy­muję się, by otrzeć bolące oko, które nie prze­staje łza­wić. Uży­łem chyba zbyt kwie­ci­stego stylu, ale to bez zna­cze­nia, bo ona jest wyro­zu­mia­łym kry­ty­kiem. Moja ręka, nosząca na sobie, jak widzę, ślady zeschłej flegmy, drży z wyczer­pa­nia.

_Wybacz, pro­szę, nie­sta­ranne pismo, ale masze­ru­jąca armia nie ofe­ruje zbyt wielu spo­koj­nych miejsc, gdzie można by pomy­śleć i napi­sać list. (Mam nadzieję, że moja młoda autorka znaj­duje czas, by ode­rwać się na chwilę od swo­ich wszyst­kich waż­nych prac i sko­rzy­stać z mojej małej kry­jówki – i że zaprzy­jaź­nione szczury nie mają jej za złe, iż na krótko opu­ściła swą zwy­kłą sie­dzibę). Teraz, kiedy tak sie­dzę w cie­niu wiel­kiego drzewa, a żoł­nie­rze roz­pa­lają ogni­ska, by coś zjeść, i żar­tują mię­dzy sobą, ja także cie­szę się odro­biną spo­koju. Piszę na tym sekre­ta­rzyku, w który mnie tak prze­wi­du­jąco zaopa­trzy­ły­ście. Roz­lał mi się co prawda atra­ment, ale jeden z żoł­nie­rzy poka­zał mi nader zmyślny spo­sób, jak zro­bić sub­sty­tut z ostat­nich czar­nych jagód. Mogę więc posłać wam naprawdę „słodki” list._

_Czy przy­po­mi­nasz sobie tę mar­mur­kową oklejkę na tomie Spen­sera, z któ­rego zwy­kłem ci czy­ty­wać w takie rześ­kie jesienne wie­czory jak ten? Jeśli tak, to wiesz, jakie niebo dziś oglą­dam, bo mieni się takim samym bogac­twem kolo­rów._

Nawet krew, która zabar­wiła błot­ni­ste wiry roz­dep­ta­nej żoł­nier­skimi butami rzeki, utwo­rzyła wzór przy­po­mi­na­jący tamtą piękną okładkę. Ale może lep­sze byłoby porów­na­nie do smug kar­mi­no­wego tuszu roz­ma­za­nego po ścia­nach nie­cier­pliwą dło­nią naszej mło­dej artystki led­wie nauczyła się samo­dziel­nie wsta­wać z pod­łogi. Tylko że tego oczy­wi­ście nie napi­szę. Obie­ca­łem jej, że będę pisać codzien­nie, ale zauwa­ży­łem, iż zabie­ram się do speł­nia­nia tego przy­rze­cze­nia aku­rat wtedy, gdy jestem w naj­gor­szym nastroju. Bo wtedy jest tro­chę tak, jakby przez chwilę tu ze mną była, a jej kojąca dłoń spo­czy­wała lekko na moim ramie­niu. Ale w isto­cie wdzięczny jestem, że jej tu nie ma, że nie widzi tego, co ja muszę oglą­dać, że nie wie tego, czego ja się dowia­duję. Dla­tego nie czy­nię sobie wyrzu­tów z powodu auto­cen­zury: ni­gdy prze­cież nie obie­cy­wa­łem, że będę pisał prawdę. Skle­cam kilka wytar­tych słów o tęsk­no­cie i dodaję parę wyznań ojcow­skich uczuć:

_Mam was wszyst­kie i każdą z osobna w swoim sercu i pamięci: widzę was w salo­nie i w gabi­ne­cie, w domu i na traw­niku, z książką albo z pió­rem, albo ręka w rękę z sio­strą, albo jak się zasta­na­wia­cie, co aku­rat pora­bia wasz ojciec. Wiedz­cie, że ni­gdy was cał­ko­wi­cie nie opu­ści­łem, bo cho­ciaż cia­łem jestem daleko, myślami prze­by­wam tuż tuż, a naj­lep­szą pocie­chą jest mi wasza tro­ska o mnie…_

Zapew­niam, że wypeł­niam swoje obo­wiązki i przy­rze­kam, że wkrótce prze­ślę dal­sze wie­ści.

Te obo­wiązki, prawdę mówiąc, wzy­wają mnie od zaraz. Wokół jest mnó­stwo potrze­bu­ją­cych ludzi. Ale nie zamy­kam jesz­cze sekre­ta­rzyka. Pozwa­lam, by został na kola­nach i wciąż przy­glą­dam się chmu­rom. Nie ma się co dzi­wić wie­rze pro­stych ludzi, że ich bogo­wie miesz­kają w nie­bie­siech. Led­wie bowiem czło­wiek spu­ści wzrok poni­żej linii hory­zontu, zaraz ryzy­kuje, że ujrzy obraz znisz­cze­nia.

W dole rzeki żoł­nie­rze z grupy gra­bar­skiej bro­dzili po pierś w wodzie, usi­łu­jąc zebrać ciała osia­dłe na poła­ma­nych gałę­ziach. Wbrew temu, co napi­sa­łem, nikt dziś nie żar­to­wał, a i ognisk było mało i to byle jakich, tak że peł­za­jący po ziemi dym draż­nił moje chore oko. Z gałęzi syko­mory przy­pa­try­wał mi się sęp. Te pokaźne pta­szy­ska towa­rzy­szyły nam dziś przez cały dzień. Rano widzia­łem je o pierw­szym brza­sku. Tkwiły bez ruchu jak gar­gulce, z roz­ło­żo­nymi skrzy­dłami. Cze­kały na wscho­dzące słońce. Nie ruszyły się przez te dłu­gie godziny, kiedy for­so­wa­li­śmy Poto­mac, osią­ga­jąc naj­pierw tę wyspę, która niczym gigan­tyczna barka wzno­siła się na środku rzeki, roz­dzie­la­jąc sze­roki nurt na węż­sze bystrza. Tak samo bez ruchu obser­wo­wały, jak wspi­namy się po cichu na drugi brzeg kro­wim wygo­nem. Póź­niej znów je zoba­czy­łem. W końcu roz­wi­nęły skrzy­dła, zata­cza­jąc na nie­bie wyso­kie, maje­sta­tyczne kręgi. Stam­tąd mogły wresz­cie doj­rzeć jasno nasze nie­szczę­sne poło­że­nie: nie­przy­ja­ciel kon­tro­lo­wał wzgó­rze przed nami, pro­wa­dząc stam­tąd inten­sywny ostrzał, a jed­no­cze­śnie przez las po lewej nad­cią­gały dal­sze oddziały wroga, by wziąć nas z flanki. Jako kape­lan nie mia­łem żad­nych roz­ka­zów, dla­tego zają­łem taką pozy­cję, na któ­rej – jak wie­rzy­łem – będę mógł zro­bić naj­wię­cej dobrego. Byłem zatem na tyłach, modląc się z ran­nym żoł­nie­rzem, gdy posły­sza­łem krzyk: „Na Boga, są tuż przed nami!”.

Zawo­ła­łem noszo­wych, by zabrali ran­nego. Jakiś żoł­nierz odkrzyk­nął mi w biegu, że wszyst­kich noszo­wych podziu­ra­wią zaraz kulami jak rze­szoto, więc Silas Stone, który był wtedy tylko lekko ranny, podźwi­gnął się na zwich­nię­tej nodze, a ja poda­łem mu ramię i tak dotar­li­śmy mię­dzy drzewa, zanu­rza­jąc się w rosnący chaos klę­ski. Chcie­li­śmy się dostać na krowi wygon – bo było to jedyne wygodne zej­ście do rzeki – kiedy natra­fi­li­śmy na kolej­nego sępa, tak bli­sko, że można go było dotknąć. Sie­dział na piersi pole­głego żoł­nierza, a kiedy nas dostrzegł, gwał­tow­nie obró­cił głowę. Z dzioba pta­szy­ska zwi­sał jakiś błysz­czący brą­zowy ochłap. Stone pod­niósł kara­bin, ale ręka mu za mocno drżała. Musia­łem mu przy­po­mnieć, że jeśli nie zej­dziemy do rzeki, to sami sta­niemy się żerem dla sępów.

Brnę­li­śmy dalej przez zaro­śla w pobliżu wygonu, aż wyszli­śmy na skraj lasu. Stam­tąd widać było, jak ogień nie­przy­ja­ciela spy­cha masy naszych żoł­nie­rzy na sam skraj urwi­stego brzegu rzeki. Tam zatrzy­my­wali się na moment, zamie­ra­jąc w waha­niu, a potem nagle ruszali dalej, niczym stado ogar­nię­tych paniką zwie­rząt. Sta­czali się, ska­kali, zsu­wali się po urwi­sku wyso­kim na jakieś sto stóp, pro­sto do wody. Sły­chać było krzyki, gdy ludzie, nie bacząc na nic, spa­dali na głowy i bagnety swych towa­rzy­szy w dole. Widzia­łem, jak ciężki but krzep­kiego wojaka wylą­do­wał z nisz­czy­ciel­ską siłą na czaszce jakie­goś szczu­płego chłopca, roz­gnia­ta­jąc ją na kamie­niach. Nie było już sensu prze­dzie­rać się na wygon, zupeł­nie roz­dep­tany przez masę osza­la­łych żoł­nie­rzy. Dotar­łem na skraj urwi­ska, sia­dłem i wspar­łem się przez chwilę na rękach, a potem zsu­ną­łem na wąską półkę zasłaną dzi­kimi orze­chami, po któ­rych zje­cha­łem niżej. Silas Stone stur­lał się na mnie. Dopiero kiedy byli­śmy przy samej wodzie, powie­dział mi, że nie umie pły­wać.

Tym­cza­sem nie­przy­ja­ciel zaczął strze­lać z urwi­ska. Paru naszych wywie­siło jakieś białe szmaty i zaczęło się wspi­nać z powro­tem, by się pod­dać. Więk­szość jed­nak rzu­ciła się do rzeki. Wielu zapo­mniało przy tym, by odpiąć ładow­nice i inny ekwi­pu­nek, któ­rego cię­żar rychło pocią­gnął ich na dno. Jedyne łodzie, jakie mie­li­śmy, to dwie pła­sko­denne krypy, słu­żące nam wcze­śniej do prze­prawy. Ludzie rzu­cili się ku nim, aż oble­pili je jak chmara psz­czół, sta­ra­jąc się dostać na pokład. Ześli­zgi­wali się jed­nak z burt, po czte­rech czy pię­ciu na raz, ścią­ga­jąc się nawza­jem. Ale i ci, któ­rzy dostali się do łodzi, nie byli bez­pieczni, bo sta­no­wili łatwy cel dla nie­przy­ja­cielskiego ognia.

Ścią­gną­łem buty i zmu­si­łem Stone’a, by zro­bił to samo. Kaza­łem mu też wyrzu­cić kara­bin do rzeki, żeby nie dostał się w ręce wroga. Póź­niej weszli­śmy do zim­nej wody i ruszy­li­śmy w stronę wyspy. Sądzi­łem, iż uda nam się prze­być więk­szość drogi w bród, bo zauwa­ży­łem rano, że drągi, któ­rymi popy­chano krypy, nie zanu­rzały się głę­boko. Ale nie wzią­łem pod uwagę prądu rzeki ani zimna. „Wydo­stanę cię na drugi brzeg” – obie­ca­łem Stone’owi i był­bym może dotrzy­mał słowa, gdyby nie dosię­gnęła go wcze­śniej kula, gdyby nie był taki słaby i gdyby kurtkę mun­du­rową, za którą go trzy­ma­łem, uszyto z lep­szego sukna. Nawet przez wrza­ski żoł­nie­rzy i chlu­po­ta­nie wody sły­sza­łem, jak pruje się ten marny mate­riał. Zła­pał mnie za szyję, a jego grube palce ści­snęły mi chrząstki krtani. Lewą ręką uchwy­cił się kur­czowo mojej głowy. Zanur­ko­wa­łem, sta­ra­jąc się darem­nie, by pod wpły­wem stra­chu zła­pał mnie w jakiś sen­sow­niej­szy spo­sób. Ale on wyrwał mi tylko garść wło­sów, wsa­dza­jąc kciuk w moje oko. Schy­li­łem się i pogrą­ży­łem w wodzie pod jego cię­ża­rem. Odrzu­ci­łem głowę w tył i poczu­łem, jak pie­cze mnie skóra, z któ­rej wyrwał włosy. Kop­ną­łem przy­tła­cza­jący mnie cię­żar, a jego ręka ześli­zgnęła się wresz­cie z mojego gar­dła, jed­no­cze­śnie kale­cząc mnie dotkli­wie ostrym paznok­ciem ser­decz­nego palca.

Wydo­by­li­śmy się obaj na brą­zo­wo­czer­woną powierzch­nię. Wciąż trzy­ma­łem go za pru­jący się mun­dur i gdyby nie był taki prze­ra­żony i przez to bez­władny, mógł­bym go zła­pać za jakiś moc­niej­szy kawa­łek kurtki. Ale prąd był zbyt silny i poła mun­duru została mi w dłoni. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, wyraz jego oczu zmie­nił się. Wyda­wało się, że panika go opu­ściła. Wzrok miał teraz pusty, nie­sku­piony na niczym, jak u nowo­rodka. Prze­stał wrzesz­czeć. Jego ostat­nim odgło­sem był rodzaj głę­bo­kiego wes­tchnie­nia, tyle że bul­go­tli­wego, bo do gar­dła wle­wała mu się już woda.

Prąd zniósł go parę stóp ode mnie. Przez chwilę uno­sił się na powierzchni twa­rzą do dołu, z ramio­nami wycią­gnię­tymi w moim kie­runku. Ruszy­łem ku niemu, ale kiedy byłem już bar­dzo bli­sko, fala odbita od jakiejś skały na dnie zalała go i wcią­gnęła pod wodę dolną część jego ciała. Przez chwilę wyda­wało się, że stoi wypro­sto­wany w rzece. Nurt objął go i okrę­cił; z wycią­gnię­tymi rękoma wyglą­dał jak cygań­ski tan­cerz. Ogień z brzegu spra­wił, że w wodzie pełno było jesien­nych liści, więc Stone krę­cił się w ich zło­ta­wo­czer­wo­nym oto­cze­niu. Mia­łem go aku­rat przed sobą, twa­rzą w twarz, kiedy woda otwo­rzyła się pod nim. Zosta­wił po sobie wstążkę szkar­łatu, roz­sze­rza­jącą się w szarfę, gdy prąd poniósł go w głąb i w dal. Kiedy wyczoł­ga­łem się w końcu na brzeg, wciąż trzy­ma­łem w zaci­śnię­tej pię­ści kawa­łek mokrego sukna.

Mam go i teraz: nie­bie­ski strzęp, mniej wię­cej sześć na sześć cali. Może to tylko pozo­stało po Sila­sie Sto­nie, dwu­dzie­sto­let­nim sto­la­rzu i miło­śniku wie­dzy, który wycho­wał się nad Black­stone River, ale ni­gdy nie nauczył się pły­wać. Posta­no­wi­łem wysłać ten kawa­łek sukna jego matce. To był jej jedyny syn.

Cie­kaw jestem, gdzie teraz leży. Może prąd cisnął go mię­dzy spo­czy­wa­jące na dnie kamie­nie i tysiące małych ust sku­bią już jego napęcz­niałe ciało? A może wciąż pły­nie, to pły­cej to głę­biej, ku spo­koj­niej­szym roz­le­wi­skom rzeki? Widzę, jak ciała pole­głych spły­wają ku sobie, aż w końcu doty­kają się dłońmi. Za dzień czy dwa ta mar­twa flo­tylla minie nie­do­koń­czoną białą kopułę, wychy­la­jącą się spomię­dzy rusz­to­wań na błot­ni­stym pagórku w Waszyng­to­nie. Czy oby­wa­tele roz­po­znają ich i zdejmą kape­lu­sze w geście sza­cunku? A może odwrócą się ze wstrę­tem na widok tej masy opuch­nię­tych ludz­kich szcząt­ków?

Powi­nie­nem wstać i poszu­kać miej­sca, gdzie zno­szą ran­nych. Oczy­wi­ście nasz lekarz nie raczył mnie o niczym zawia­do­mić. Ten lekarz jest kal­wi­ni­stą, czło­wie­kiem zgorzk­nia­łym i bez zro­zu­mie­nia dla mło­dych, nie­opie­rzo­nych wyznań. Jego zda­niem czło­wiek powi­nien znać się na swoim fachu, więc tak jak kowal rozu­mie się na kuźni, a rol­nik na orce, kape­lan musi wie­dzieć dokład­nie, w co wie­rzy i dla­czego. Nie krył lek­ce­wa­że­nia dla mnie i mojej posługi. Po tym, jak po raz pierw­szy popro­wa­dzi­łem modli­twę dla żoł­nie­rzy z naszej kom­pa­nii, stwier­dził, że jego zda­niem kaza­nie nie­oparte na stra­chu przed wiecz­nym potę­pie­niem nie mogło zro­bić więk­szego wra­że­nia na ludziach zaglą­da­ją­cych co dnia śmierci w oczy. Piękne słówka o miło­ści powi­nienem zacho­wać dla wła­snej żony.

Prze­cze­sa­łem dło­nią włosy, które schnąc, zmie­niły się w strąki. Nawet tak mizerny wysi­łek przy­szedł mi z tru­dem. Bolały mnie wszyst­kie mię­śnie. Moja stry­jenka miała chyba rację, widząc moją woj­skową karierę w ciem­nych bar­wach: kiedy czło­wie­kowi stuka piąty krzy­żyk, nie czas na takie przy­gody. Ale z dru­giej strony – kim był­bym, gdy­bym, osią­ga­jąc takie suk­cesy w szer­mierce słow­nej, wymi­gał się od walki na śmierć i życie? Zatem zostanę przy tych, któ­rzy prze­le­wają krew. Tak długo, póki nogi będą mnie nosić. Cho­ciaż, jak powie­dział mi dziś sze­re­go­wiec Mil­l­bury, „Wir­gi­nia to ciężka sprawa”.

Spa­ko­wa­łem sekre­ta­rzyk do tor­ni­stra. Więk­szość naszego ekwi­punku zosta­wi­li­śmy dziś rano tu, na wyspie, ale mój koc i tak był teraz mokry, bo uży­łem go do susze­nia sie­bie i mun­duru. Ale wełna to wełna – zawsze daje tro­chę cie­pła, nawet jak jest mokra. Zanio­słem więc swój koc jakie­muś chło­pa­kowi, który leżał na brzegu i szlo­chał. Był zupeł­nie prze­mo­czony, trząsł się z zimna. Do rana dosta­nie sil­nej gorączki.

– Nie wyj­dziesz tro­chę wyżej, na such­szy grunt? – spy­ta­łem. Nic mi nie odpo­wie­dział, więc otu­li­łem go kocem tam, gdzie leżał. Obu nas cze­kała zimna noc. Ale nie tak zimna – przy­szło mi do głowy – jak Silasa Stone’a.

Prze­rzu­ci­łem parę gałęzi przez błoto, a potem tam, gdzie brzeg się tro­chę obni­żał, wyczoł­ga­łem się na sko­szone pole. W świe­tle ogni­ska dostrze­głem grupkę lekko ran­nych żoł­nie­rzy tkwią­cych apa­tycz­nie w dziu­ra­wym stogu siana. Chcieli tam prze­trwać godziny chłodu. Spy­ta­łem ich, gdzie roz­bito namioty szpi­talne.

– Nie ma żad­nych namio­tów. Zajęli jakiś stary dom sece­chów – odpo­wie­dział mi sze­re­go­wiec z oban­da­żo­wa­nym ramie­niem. – To takie dzi­waczne miej­sce. Pełno w nim sta­rych ksią­żek i dużych bia­łych rzeźb; same nagusy. Mieszka tam jakiś stary secech. Wygląda jak gli­niany gar­nek wal­nięty o ścianę. Cho­dzi koło niego tylko jedna nie­wol­nica. Nie uwie­rzy pan – ona pomaga naszemu leka­rzowi. Opa­trzyła mi ranę i zało­żyła ban­daż. Cał­kiem nie­źle, jak pan widzi – dodał, pre­zen­tu­jąc dum­nie swą kon­tu­zję. – Powie­działa mi, że kie­dyś tam było wię­cej niż tuzin nie­wol­ni­ków, ale tylko ona nie zwiała.

Żoł­nierz nie odróż­niał naj­wy­raź­niej lewej ręki od pra­wej, bo jego wska­zówki co do poło­że­nia domu nie trzy­mały się kupy. Za każ­dym razem, gdy okre­ślał kie­ru­nek, jego kolega z obwią­za­nym gar­dłem, który nie mógł mówić, machał ręką w gwał­tow­nym pro­te­ście. W rezul­ta­cie pobłą­dzi­łem w ciem­no­ściach, wycho­dząc znów na brzeg, nie wie­dząc dobrze, czy po dru­giej stro­nie rzeki jest Mary­land czy Wir­gi­nia. Zawró­ci­łem i natkną­łem się na bie­gnące zyg­za­kiem ogro­dze­nie z bali. Dopro­wa­dziło mnie do cze­goś, co musiało być kie­dyś mły­nem. Sze­dłem dalej wzdłuż płotu, aż natra­fi­łem na bramę. Długi pod­jazd wysa­dzany był po obu stro­nach dere­niem i wysy­pany żwi­rem z rzeki. Spra­wiał ból moim bosym sto­pom.

Ale rychło upew­ni­łem się, że jestem na wła­ści­wej dro­dze. Wyczu­łem to nosem. Szpi­tal polowy zawsze śmier­dzi, nie­ko­niecz­nie z powodu latryn. Nie da się unik­nąć smrodu, jeśli metal otwiera ludz­kie brzu­chy i roz­lewa zawar­tość jelit. Jest też drugi zapach, słab­szy, ale dla mnie nie­mal rów­nie odpy­cha­jący: to woń świeżo rąba­nego mięsa. Zatrzy­ma­łem się, skrę­ci­łem w krzaki i zwy­mio­to­wa­łem. Zgięty w pół i słaby, przy­po­mnia­łem sobie, jak ojciec bił mnie trzciną po sie­dze­niu, kiedy nie chcia­łem jeść solo­nej wie­przo­winy. Uwa­żał, że przez bez­mię­sną dietę, którą wola­łem, nie będę miał siły do wypeł­nia­nia moich powin­no­ści. Nie cier­pia­łem tych obo­wiąz­ków – ogłu­pia­ją­cych i okrut­nych. Nie wolno nikogo zmu­szać, by haro­wał cały dzień z parą wołów w zaprzęgu, kiedy jarzmo wrzyna im się w skórę, a w ich dużych pustych oczach nie ma skry nadziei. Duch w czło­wieku zamiera, gdy od świtu do zmierz­chu brnie za ich zadami, grzę­znąc w kupach paru­ją­cego nawozu. A te świ­nie! Jak ktoś, kto sły­szał ich osza­lały kwik w rzeźni, gdy na zie­mię sika krew, może jeść wie­przo­winę?!

Może to przez ciem­no­ści albo przez porę roku? Może zawi­niły dole­gli­wo­ści żołąd­kowe, może przy­gnę­bie­nie i wyczer­pa­nie? A może dwa­dzie­ścia lat to aż nadto, by zapo­mnieć każde wyda­rze­nie – zwłasz­cza takie, o któ­rym bar­dzo chce się zapo­mnieć? W każ­dym razie dopiero w poło­wie sze­ro­kich kamien­nych scho­dów roz­po­zna­łem ten dom. Już tu kie­dyś byłem.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij