Maria i Magdalena - ebook
Barwna, pełna anegdot opowieść o rodzinie Kossaków, w szczególności o relacji autorki z jej siostrą, poetką Marią Pawlikowską-Jasnorzewską.
W tej autobiograficznej opowieści Samozwaniec w lekkim, zabawnym stylu przedstawia swoje dzieciństwo i młodość spędzone w krakowskim rodzinnym dworku, gdzie dorastała w artystycznym środowisku tętniącym życiem intelektualnym, głównie dzięki niezwykłej osobowości swego ojca, Wojciecha Kossaka, wybitnego malarza batalisty.
Maria i Magdalena to nie tylko rodzinne wspomnienia, ale także zapis atmosfery epoki. Na kartach książki pojawiają się wszystkie wybitne postaci tamtych czasów, od Henryka Sienkiewicza, poprzez Józefa Piłsudskiego, Karola Szymanowskiego, Tadeusza Boya-Żeleńskiego, Juliana Tuwima, Zofię Stryjeńską, Witkiewicza po wielu, wielu innych.
Ale oczywiście spomiędzy anegdot najmocniej wyłaniają się dwie wyraziste, a jakże różne postacie: Maria (Pawlikowska-Jasnorzewska) – wrażliwa, eteryczna poetka, skłonna do melancholii i refleksji, oraz Magdalena (Samozwaniec) – pełna energii, obdarzona satyrycznym talentem, z dużym dystansem do świata.
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8241-146-1 |
| Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
POZNANIE Z LILKĄ
Mama wzięła za rękę trzyletnią Madzię, wyprowadziła ją do ogrodu, gdzie tocząc przed sobą dużą obręcz, bawiła się prześliczna sześcioletnia dziewczynka, o olbrzymich niebieskich oczach i jasnych warkoczach.
– Madziu – rzekła Mama – to twoja starsza siostra, Lilka. Bawcie się ładnie. Lilusiu, zostawiam Madzię pod twoją opieką. – Rzekłszy to, pani Maria z Kisielnickich Kossakowa odeszła, szumiąc dostojnie długą taftową spódnicą.
– Dotychczas byłaś ciągle chora i leżałaś w zaciemnionym pokoju – rzekła Lilka – więc nie mogłyśmy się poznać. Będę twoją drugą matką, tylko musisz mnie słuchać i robić wszystko to, co ci każę.
– Dobrze – szepnęła młodsza siostra i z ufnością włożyła rączkę w dłoń starszej. Obie pomaszerowały w stronę Domku Babci, który znajdował się w obrębie dużego ogrodu, tuż obok głównej willi, w której mieszkał Wojciech Kossak ze swoją rodziną. Był to stary dworek z dachem gontowym i ganeczkiem na słupach. W oknie pięterka ukazała się piękna twarz Dziadka, Juliusza Kossaka, z długimi siwymi wąsami starego Polonusa. Wychylił się i nagle sypnął na trawnik, na którym grało w krokieta trzech chłopców, garść karmelków z dużej papierowej torby. Chłopcy – Jerzy i Witold Kossakowie oraz jakiś ich kolega – rzucili się je zbierać. Lilka jak małe lwiątko walczyła z chłopakami o swój łup i zdołała schować w kieszonce fartuszka kilka karmelków. Małej, niezgrabnej Madzi dostał się tylko jeden, który ściskała w łapce jak drogocenny skarb. Chłopcy rozbiegli się po ogrodzie, a dziewczynki zostały same na trawniku. Lilka wzięła Madzię za rękę i poprowadziła do dużej szpary w płocie, za którym znajdował się zakład powroźniczy pana Zdechlika. Przez szparę widać było dokładnie chłopców w zgrzebnych koszulach i płóciennych portkach, którzy kręcili sznury. Jeden z nich, z konopną czupryną, która mu spadała na oczy, podszedł do szpary w płocie i dziwnym niesamowitym głosem zaskrzeczał:
– Pukad... pulejt... pukad... pulejt!
Madzia przerażonym wzrokiem spojrzała w przyjaźnie uśmiechniętą twarz siostry.
– Chodźmy – szepnęła i cofnęła się.
– Nie bój się – rzekła przyszła poetka. – To są takie ptaki boże. Jak się masz, mój drogi? – zagadała do chłopca.
– Pukad... pulejt! – odparł umysłowo chory i przez szparę wyciągnął do niej rękę.
Madzia uspokojona, że chłopak nie zrobi im żadnej krzywdy, wyciągnęła z kieszeni karmelek, wysupłała go z papierka i chciała włożyć sobie do ust, ale w tym momencie starsza siostra wyrwała jej go i podała chłopcu.
– Pamiętaj – rzekła do Madzi – że co dzień należy zrobić jakiś dobry uczynek, to jest dzisiaj twój pierwszy.
Chłopak porwał karmelek, przyjrzał mu się, obrócił w palcach jak małpka, zaskrzeczał swoje „pukad, pulejt!” i zniknął.
– Jakie to są nieszczęścia na świecie – westchnęła Lilka, po czym obie odeszły od płotu. Madzia nie bardzo wiedziała, dlaczego wyrwano jej cukierek od ust i co to znaczy „dobry uczynek”, ale piękna duża dziewczynka, która się zaofiarowała być jej drugą matką, zaimponowała jej tak bardzo, że nie miała odwagi się sprzeciwiać.
– Teraz pójdziemy pocałować róże na dzień dobry – rzekła późniejsza Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i pociągnęła Madzię w stronę, gdzie stała stara figura Matki Boskiej, wokół której rosły najpiękniejsze róże. Madzia patrzyła, jak Lilka wtulała nosek i malutkie różowe usta w płatki na pół rozkwitłej herbacianej róży, i zrobiła to samo. Całowanie róż na dzień dobry weszło odtąd w codzienny zwyczaj obu dziewczynek. Odbywało się to na czczo, zaraz po rannym myciu, podczas którego stara garbata niania, Marysia, szorowała palcem umaczanym w proszku zęby „panienek”. Przez ten czas pod starą lipą służąca szykowała do śniadania. Stół nakrywała obrusem i stawiała na nim apetyczną „martwą naturę” w postaci złocistych kajzerek i rożków, małego porcelanowego ula z miodem, maselniczki i talerzyków z szynką. Wówczas na schodkach od werandy willi ukazywała się postać, od której robiło się jeszcze jaśniej w ogrodzie, stawał w całej swej okazałości domowy „Król Słońce” – Tatko, źródło codziennej radości, najsmaczniejsza przyprawa życia obu dziewczynek i zarazem ich najlepszy przyjaciel. Lilka z oczami roziskrzonymi radością rzucała się w jego stronę pędem, za nią, potykając się na tłustych nóżkach, biegła Madzia. Lilka potrafiła wskakiwać „na Tatkę” jak woltyżerka na ujeżdżonego konia w biegu. Już śmiejąc się, leżała mu na piersiach, jabłka swoich okrągłych policzków przytulając do jego świeżo ogolonej twarzy. Mama, pani Maniusia z Kisielnickich, na pozór złotowłosy anioł, ale w gruncie rzeczy surowy Katon, przez pince-nez spoglądała na to „poufalenie się dzieci z rodzicami”. U niej w rodzinie dzieci truchlały, gdy zbliżał się ojciec. Był to rodzaj jakiegoś najwyższego domowego urzędnika, jakiś „oberpolicmajster” – władza i postrach. Dziewczynki, skarcone przez Mamę, usiadły wreszcie na swoich miejscach i „gorąco” zajęły się nalanym do kubków kakao. Łydkami głaskały pysk owczarka Bobcia, który, przytulony do panienek, udawał przed surową panią domu, że go w ogóle nie ma, bo inaczej usłyszałby zaraz nieprzyjemne „poszedł, pies!” i poczułby niebolesne, ale upokarzające uderzenie serwetą po zadzie. Wojciech Kossak, przyjaciel wszystkich stworzeń, a specjalnie koni i psów, patrząc żonie niewinnie w oczy, podsuwał pod stołem Bobciowi kawałki tłuszczu od szynki lub skórki sera.
– Czy tam ktoś jest? – zainteresowała się Maniusia, zaglądając pod stół. Bobcio jednak, przewidując to, zdążył ukryć się za krzesłem jednej z dziewczynek. Potrafił stać się dla niektórych zupełnie niewidzialny, a znów dla innych umiał przybierać jakieś nadnaturalne rozmiary.
– Cóż to, sprawiliście sobie nową karetę?! – rzekła kiedyś na widok Bobcia, stojącego w pewnej odległości od niej, stara ciocia Basia, mająca krótki wzrok.
Bobcio posiadał niesłychanie rozwinięte poczucie przyzwoitości. Kiedyś podczas wyjątkowo upalnego lata Tatko postanowił Bobcia ostrzyc do skóry i z pięknego, aczkolwiek nierasowego owczarka z czarno-białymi kudłami zrobiło się łaciate cielątko, miejscami biało-różowe. Czyż szanujący się pies mógł się tak ludziom pokazać na oczy? Nie. Toteż Bobcio schował się pod ganek i nie wyszedł stamtąd, póki mu czarno-białe loki trochę nie odrosły. Jedzenie musiało mu się na miseczce stawiać pod schodami. Ale co będziemy się zatrzymywać przy Bobciu, kiedy oto w stronę zgromadzonej przy rannym śniadaniu rodziny sunie jakiś wspaniały ludzki gmach, ruchoma ambona – czy coś podobnego. Sunie pomału, szeleszcząc, szumiąc jedwabną spódnicą. Dziewczynki zrywają się, szybko obcierają usta w serwety wiązane pod brodami. Mama też zrywa się i Tatko również. Ta ruchoma ambona to Babcia Juliuszowa Kossakowa! Rodzice nazywają ją „Musią”. Babcia ma mnóstwo wnucząt, bo to i dzieci trzech synów: Wojciecha, Tadeusza i Stefana, i dwóch córek: Jadwigi i Zochny. Babcia żyje tylko dziećmi i wnukami, jedno kocha więcej – drugie mniej, a do innych ma jakąś niczym nieuzasadnioną antypatię. Kocha na przykład namiętnie małą Madzię, a do Lilki czuje niechęć.
– Lilka, łokcie ze stołu! – strofuje natychmiast starszą Kossakównę, wpychając młodszej do ręki pudełeczko miętówek. Na imieniny Lilki dała solenizantce jakąś cienką książeczkę, a Madzi olbrzymie pudło czekoladek. Za to pani Maniusia, kochając wszystkie dzieci jednakowo, ma do Lilki jakiś specjalny sentyment. Tatko się nie orientuje, Babcia się nawet nie domyśla, ale ona wie, że urodziła coś niezwykłego, coś niepodobnego do reszty dzieci. Jak autor, który napisał dopiero pierwszy rozdział powieści, a już czuje, że dzieło jego jest genialne. Sześcioletnia dziewczynka wzbudza w niej szacunek i podziw. O ile Madzię, gdy była trochę większa, biło się przy byle okazji, Lilki nikt nigdy nie śmiał tknąć. Raz tylko dostała od Mamy klapsa i wówczas powiedziała słowa, które na Mamie zrobiły silne wrażenie.
– Mama mnie uderzyła, a czy mama się nie boi, że jej ręka uschnie?
Ale co się dziwić, że Lilka wzbudziła taki podziw i szacunek. Przecież to było od urodzenia zupełnie niezwykłe dziecko. Przede wszystkim umiejętność czytania i pisania bez błędów przyniosła już ze sobą na świat. Gdy miała sześć lat, pisywała wierszyki, których by się nie powstydziła żadna z dzisiejszych poetek piszących wiersze dla dzieci. Poza tym od razu nauczyła się grać na fortepianie i malować akwarelą poetyczne nimfy i sylfidy. Pani Maniusia uważała się za matkę geniuszy i wierzyła święcie, że chociaż żadne z jej dzieci nie dorówna naprawdę niezwykłej córce Marii, to jednak z Jerzego będzie malarz równie sławny jak jego Ojciec i Dziadek, a z Magdaleny... jeszcze nie wiedziała co, ale w każdym razie też coś niezwykłego. Jeśli z tępej jako dziecko Madzi wyrosła w końcu pisarka, zawdzięcza to przede wszystkim swojej ambitnej Matce. Każdy nieudolny obrazek lub lichy wierszyk, który młodsza córka spłodziła, Mama porywała z dumą i pokazywała gościom. Obie jej córki z góry predestynowane były na artystki i jako takie odsunięto je od wszystkich zajęć domowych i gospodarskich. Ta energiczna gaździna, która umiała sama gotować jak najlepszy kucharz i sama froterowała posadzki, aby pokazać służącej, jak to się powinno robić, swoich córek nie chciała nauczyć nawet smażenia jajecznicy lub zaparzania herbaty.
– Wy macie robić co innego – mówiła i zapędzała zupełnie niezdolną do muzyki Madzię do ćwiczenia gam i palcówek. Ta dziwna Matka, pochodząca z zamożnego szlacheckiego dworu, myślała dla swoich córek o czymś innym, czymś lepszym, o istotnym „awansie społecznym”, jakim była dla niej kariera artystyczna. W jej sferze był to wypadek rzadki i raczej odosobniony.
Ale wróćmy do małej Lilki i do jej nieodłącznego cienia, Madzi. Obie dziewczynki kochały zupełnie histerycznie wszystkie zwierzęta i ptaki, a Lilka nawet... myszy. Madzia do końca życia nie zapomni bohaterskiej postawy swojej siostry, gdy ta weszła do kuchni właśnie w momencie, kiedy służąca wrzuciła do wiadra z nieczystościami małą myszkę, złapaną w pułapkę. Błyskawicznie zakasała rękawy od swojej granatowej marynarskiej bluzki, ręce aż po łokieć zanurzyła w cuchnącej cieczy, wydobyła stamtąd przerażoną myszkę i puściła ją do ogrodu. To był wspaniały gest, na który Madzia nie byłaby się nigdy zdobyła. Z biednymi glistami, w sadystyczny sposób katowanymi przez ogrodnika Bartłomieja, była gorsza historia – te były już nie do uratowania i z pięknych oczu Lilki spłynęło nad niewinnie umęczonymi kilka ciężkich łez. A wyglądało to tak – obie dziewczynki wpadają kiedyś do kuchni i widzą, że ogrodnik Bartłomiej pastwi się nad zebranymi w ogrodzie glistami.
– Co robicie, Bartłomieju! – wykrzyknęła Lilka czerwona z oburzenia. – Jak można się tak znęcać nad biednymi glistami?!
– Niech panienka będzie spokojna – odparł na to z chytrym uśmieszkiem ogrodnik. – NIC CHROBOKOM NIE BANDZIE.
Ileż razy później obu siostrom przypominały się te słowa w różnych okolicznościach życia – „nic chrobokom nie bandzie”! Lilka, jako przyszła poetka, miała już od małego niesłychanie bujną fantazję, której prozaiczka Madzia nie posiadała, niemniej aby nie narazić się na pogardliwe traktowanie ze strony starszej siostry, udawała, że widzi i odczuwa to samo co ona. Kiedyś w nocy Lilka obudziła smacznie śpiącą Madzię i wskazując ręką łóżko Fräulein, która z nimi spała, szepnęła:
– Czy widzisz ten pensjonat piernikowych lalek, które spod łóżka wychodzą?
– Naturalnie, że widzę, och, jakie cudne! Może by którąś z nich złapać i zjeść...
– Idiotka jesteś. Śpij i nikomu nie mów, żeś to widziała.
Na strychu stała olbrzymia dębowa szafa, od której klucz dawno gdzieś zaginął. Kiedyś wieczorem, przed zaśnięciem, Lilka zwierzyła się Madzi, że w tajemnicy przed starszymi dobrała klucz, otworzyła tajemniczą szafę iii...
– Iiiiii...? – Madzia cała zamieniła się w słuch.
– Nie powiem ci, jeśli mi nie dasz połowy tych czekoladek, które dostałaś od babci.
– No dobrze, dobrze... dam ci, tylko mów czym prędzej.
– Więc słuchaj, tylko jak mi nie dasz połowy czekoladek, to ci już nigdy w życiu nic nie powiem, w tej szafie siedzi malutka zasuszona czarownica w spiczastym kapelusiku i pogrzebaczem grzebie w stosach starych maminych sukien.
– O Boże! No i co?
– „No i co?”, dobra sobie, a cóż byś ty chciała więcej?
Łóżko Lilki oparte było o starą chwiejącą się szafę, o którą z drugiej strony stał oparty tak zwany dom lalek, a w nim co wieczór po odrobieniu lekcji odbywały się teatralne przedstawienia. Dom składał się z dwóch pięter, poddasza i sutereny wymalowanej przez Wojciecha Kossaka, który lubił bawić się z ukochanymi córkami. Groza wiała z tej sutereny ociekającej wilgocią, pełnej pajęczyn i starych połamanych sprzętów. Górne piętro i parter zamieszkane były przez pięknie ubrane laleczki, suterena zaś przedstawiała azyl dla lalek inwalidów, którym brakowało rąk czy nóg i które miały na sobie zniszczone i podarte suknie. Lilka już jako mała dziewczynka pasjonowała się teatrem, laleczki w jej rękach nabierały życia i ustami przyszłej poetki i komediopisarki prowadziły ze sobą inteligentne dialogi, do których Madzia wtrącała swoje trzy grosze. Obie dziewczynki przepadały za „zabawą w teatr” i cieszyły się na nią jak na prawdziwe przedstawienie.
Madzia, mimo iż uwielbiała swoją siostrę, lubiła jej płatać figle. Chowała jej koszulę nocną albo buciki. Było to u niej wprost nałogiem.
– Słuchaj, ty podłe zwierzę, znowu schowałaś mi moje buty! Powiedz natychmiast, gdzie one są?!
– Nie schowałam... przysięgam!
– Ach, ty kłamczuchu bezecny! Powiesz czy nie powiesz?!
– Doprawdy nie mam pojęcia...
– Jak mi ich natychmiast nie oddasz, to zwalę dom! Rachuję do trzech.
– Masz, masz twoje głupie buciska, tylko nie ruszaj domu!
Raz już stała się rzecz nieopisanie okropna, kiedy rozzłoszczona na siostrę Lilka wysuniętą spod kołdry nogą kopnęła z całej siły szafę, która zachwiała się i swoim ciężarem zawaliła cały dom lalek. Ileż laleczek potraciło wówczas nosy, ile ślicznych, giętych i wyścielanych mebelków potraciło nogi! Miniaturowe wazony, zegary ścienne i lampy przywiezione przez Tatę z Wiednia rozsypały się w drobny mak – i to wszystko z takiego głupiego powodu, że Madzia zabrała Lilce jej ukochane prawidła i nałożyła na nie swoje pantofelki. Lilka nie znała się na żartach.
Straszna i niezapomniana była chwila, kiedy pewnego wieczoru Lilka, która skończyła już trzynaście lat, powiedziała, że jej się sprzykrzyła zabawa w teatr.
– Róbmy teatr – rzekła jak zwykle młodsza siostra.
– Eeee. – Lilka, która właśnie komponowała jakiś wiersz, skrzywiła się.
– Co za „eee”, jakie „eee”? Co ci się stało?
– To takie nudne i dziecinne, baw się sama...
Madzia rozbeczała się, ujrzała nagle przepaść między sobą a siostrą, przepaść trzech lat. Lilka była już podlotkiem, nosiła warkocz podwiązany dużą kokardą, suknię do kostek, gorset. Madzia była wciąż jeszcze małą dziewczynką w luźnych marynarskich bluzkach. Lilka miała adoratora, rumuńsko-austriackiego oficera, który nazywał się tak pięknie Guido della Scala i który zamiast kwiatów przysłał jej kiedyś... konika – tak, autentycznego arabskiego konia ze stadniny swojej ciotki. Madzia pobiegła pierwsza zobaczyć owego araba, a Guido, uważając ją za dziecko, pogłaskał ją po twarzy. O tym niezwykłym incydencie napisała w swoim dzienniczku w ten sposób:
Ach Boże Guido mnie pogłaskał pod brodę czy to możłiwe Guido mnie pogłaskał na co po co mu przyszło do głowy ach Złoto jedno czy możliwe nie niemożliwe co on ma do mojej tważy co on myślał ja powiedziałam jaki śliczny koń gdysz Mahomet już przyszedł a on powiedział Śliczny i pogłaskał mnie pod brodę w niedzielę będzie Guido na obiad.
A Lilka? Lilka nie tylko że pisała bezbłędnie w trzech językach, po polsku, po francusku i po niemiecku, ale tworzyła już piękne wiersze i ku wielkiemu zgorszeniu młodszej siostry kpiła sobie z austriackiego oficera, który miał wobec niej najpoważniejsze zamiary i opowiadał, że tylko czeka, aż jeszcze trochę podrośnie, aby się oficjalnie oświadczyć o jej rękę. Lilkę brali już rodzice ze sobą do prawdziwego teatru na Fredrę lub Szekspira, a Madzia, ten biedny kopciuszek, zostawała w domu i kreśliła w swoim dzienniczku takie oto słowa rymowane:
To wszystko minęło i nie powróci a zato Lilka pojechała do teatru a ja nie cicho Madzia nuci oty losie poczwaro stara ach życie to smutna mara ach o ile zawsze jezdem szczęśliwsza od panny Kopacz albo Babci taaak głupia żecz ten wspak
Jak widzimy, dzieciątko to nie tylko że mając dziesięć lat, pisało niegramatycznie, ale w dodatku miało wrodzony wstręt do znaków pisarskich; jakżeż więc Lilka mogła się jeszcze chcieć z nią bawić?
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------