Marny - ebook
Marny - ebook
Powieść uhonorowana Nagrodą Pulitzera 2018, bestseller „New York Timesa”!
Kto powiedział, że nie możesz uciec od swoich problemów?
Artur Marny niedługo skończy pięćdziesiąt lat, jego życie jako powieściopisarza jest co najmniej nieudane. Gdy otrzymuje zaproszenie na ślub od swojego byłego chłopaka, z którym był przez dziewięć lat, nie wie, co ma zrobić. Nie może go przyjąć, bo sytuacja będzie niezręczna, nie może tak po prostu odmówić, bo wyglądałoby to żałośnie. Zaczyna więc akceptować zaproszenia na konferencje, wykłady i inne wydarzenia literackie na całym świecie. W czasie podróży przez Francję, Indie, Niemcy i Japonię Artur prawie się zakochuje, niemalże umiera i nie chce stawić czoła trudnej sytuacji, z którą musi się zmierzyć. Mimo wszystkich nieszczęść, wpadek, nieporozumień i błędów tytułowego bohatera „Marny” to przede wszystkim wzruszająca historia miłosna.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7968-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z mojej perspektywy Artur Marny i jego historia nie prezentują się wcale tak źle.
Widzicie? Siedzi sobie statecznie na okrągłej aksamitnej kanapie w hotelowym lobby. Niebieski garnitur, biała koszula, noga założona na nogę tak, że wypastowany mokasyn dynda sobie swobodnie na palcach. Sylwetka młodego człowieka. Szczupły cień należy do jego młodszego ja, choć jego dobijający pięćdziesiątki właściciel jest niczym jedna z tych parkowych rzeźb z brązu, które z wyjątkiem szczęśliwego kolana, wypolerowanego na błysk przez szkolne wycieczki, pokrywają się uroczą patyną tak długo, aż całkiem się wtopią w listowie. Tak właśnie Artur Marny, niegdyś złotowłosy i różany młodością, wyblakł jak obicie kanapy, na której siedzi, bębniąc palcem o kolano i wbijając spojrzenie w tarczę szafkowego zegara. Długi patrycjuszowski nos wiecznie łuszczący się od słońca – nawet w październiku, nawet w pochmurnym Nowym Jorku. Spłowiałe blond włosy – przydługie na czubku, przykrótkie po bokach. Wodniste niebieskie oczy. Jego dziadziuś wyglądał tak samo.
Słyszycie? To tyk-tyk-tykanie niepokoju, z jakim Marny wpatruje się w zegar, który sam, niestety, nie tyka. Stanął piętnaście lat temu, o czym Marny nie wie. On, człowiek dojrzały, wciąż wierzy, że osoby pilotujące autorów pojawiają się punktualnie, zaś hotelowy personel niezawodnie nakręca zegary. Nie nosi zegarka; jest niezłomny w swej wierze. To zwykły przypadek, że znajdujący się w lobby zegar stanął o szóstej trzydzieści, czyli prawie dokładnie wtedy, gdy Marny miał zostać odeskortowany na wydarzenie zaplanowane na dzisiejszy wieczór. Biedaczek o tym nie wie, lecz jest już za piętnaście siódma.
Czeka więc, gdy tymczasem po sali krąży w brązowej wełnianej sukience młoda kobieta z gatunku tweedowych kolibrów. Zanurza dziobek najpierw w jednej, potem w drugiej grupie turystów, podlatuje do kiści krzeseł, zadaje pewne pytanie, po czym niezadowolona z odpowiedzi odfruwa poszukać kolejnej. Marny nie widzi tych oblotów; całą jego uwagę koncentruje popsuty zegar. Kobieta podchodzi do recepcjonisty, po chwili zaskakuje przy windzie grupkę pań wystrojonych do teatru. Zsunięty mokasyn dynda miarowo góra – dół, góra – dół. Gdyby Marny nadstawił uszu, dosłyszałby może gorączkowe pytanie, którego treść wyjaśnia, czemu kobieta zadaje je wszystkim, lecz nie jemu:
– Przepraszam bardzo, czy pani Artur?
Problem – w tym lobby nie doczeka się rozwiązania – wynika z przeświadczenia młodej damy, że Artur Marny jest kobietą.
Na swą obronę ma to, że przeczytała tylko jedną jego książkę – w formie elektronicznej, nieopatrzoną zdjęciem autora – narratorka zaś wydała jej się tak nieodparcie przekonująca, iż kobieta nabrała pewności, że powieść musiała wyjść spod kobiecego pióra. Imię Artur uznała za jedno z amerykańskich dżenderowych dziwactw; sama jest Japonką. Marny rzadko otrzymuje tak entuzjastyczną recenzję, lecz w tym momencie niewielki z niej pożytek, bo przecież wciąż siedzi na okrągłej kanapie pod liśćmi palmy olejowej wyrastającej ze stożkowatego środka mebla. I jest już za dziesięć siódma.
Marny jest w Nowym Jorku od trzech dni. Przyleciał tu, by poprowadzić rozmowę ze słynnym pisarzem science fiction H.H.H. Mandernem z okazji premiery jego najnowszej powieści, w której wskrzesił rozchwytywanego cyberdetektywa Peabody’ego. W literackim światku to wiadomość z pierwszych stron, w tle szeleszczą grube kwoty. Szeleściły w głosie, który znienacka zatelefonował do Marny’ego z pytaniem, czy znane jest mu dzieło H.H.H. Manderna i czy znalazłby czas na poprowadzenie rozmowy, w wiadomości od wydawcy, który instruował Marny’ego, jakie pytania do H.H.H. Manderna absolutnie nie wchodzą w grę (żona, córka, skrytykowany przez recenzentów zbiorek poezji). Szeleściła też nimi sala wybrana na miejsce premiery i plakaty rozklejone po całym Greenwich Village. Szeleścił nimi dmuchany Peabody, opierający się porywom wiatru przed teatrem, i nawet hotel, w którym ulokowano Artura, pańskim gestem wskazując mu koszyk „darmowych” jabłek, które mógł sobie brać bez pytania, dwadzieścia cztery godziny na dobę, ależ bardzo proszę. W świecie, w którym większość ludzi czyta jedną książkę rocznie, mnóstwo pieniędzy ma nadzieję, że to będzie właśnie ta książka – i właśnie ten wieczór, który zapoczątkuje lawinową sprzedaż. I wszystkie te pieniądze liczą na Artura Marny’ego.
On tymczasem sumiennie wpatruje się w znieruchomiały zegar. Nie widzi stojącej obok bezradnie kobiety, nie widzi, jak ta poprawia sobie szal i wychodzi z lobby przez wirówkę obrotowych drzwi. Spójrzcie na jego włosy rzednące na czubku głowy. Na szybko mrugające powieki. Na wyraz chłopięcej ufności na twarzy.
Gdy miał dwadzieścia parę lat, poetka, z którą akurat rozmawiał, zdusiła papierosa w doniczce i orzekła:
– W ogóle nie masz skóry.
Poetka. Poetka mu to powiedziała. Osoba zawodowo i publicznie skórująca się żywcem powiedziała mu, że on – młody, wysoki i ufny Artur Marny – nie ma skóry. I to była prawda.
„Musisz umieć się odciąć” – powtarzał mu bezustannie za dawnych czasów jego odwieczny rywal Carlos, ale Marny nie miał pojęcia, co to znaczy. Być złośliwym? Nie, chodziło o ochronę, opancerzenie się przed światem – lecz czy da się zyskać taką ciętość? Przecież to jak z poczuciem humoru. A może wystarczy wejść w rolę niczym ponury biznesmen, który wkuwa żarty na pamięć i okrzyknięty duszą towarzystwa opuszcza przyjęcie, nim wyczerpie mu się repertuar?
Cokolwiek to było, Marny nigdy tego nie osiągnął. Jako czterdziestolatek zdołał wyhodować jedynie kruche poczucie własnej tożsamości, coś jakby przejrzysty krabi pancerzyk. Niechętna recenzja czy mimowolny afront już go nie ranią, ale zawód miłosny, prawdziwy zawód miłosny potrafi przebić cienką skorupę i wysączyć z niego krew równie jasną jak zawsze. Jak to jest, że w średnim wieku tyle rzeczy potrafi człowieka znudzić – filozofia, radykalizm, wszystkie te niepożywne erzace – a zawód miłosny nadal tak dotkliwie rani? Może przez to, że wciąż znajduje nowe źródła? Głupie fobie Marny pokonuje metodą uniku: rozmowy telefoniczne (wybiera numer pospiesznie jak człowiek rozbrajający bombę), taksówki (miętosi napiwek w ręku, po czym wyskakuje jak zakładnik), rozmowy z atrakcyjnymi mężczyznami albo celebrytami na przyjęciach (w myślach powtarza jeszcze zagajenie, gdy oświeca go, że się żegnają). Wciąż go prześladują, lecz czas pokonał je za niego: e-maile i SMS-y uwolniły go od rozmów telefonicznych, w taksówkach są już terminale do obsługi kart, przegapiona okazja może go odnaleźć w sieci. Ale zawód miłosny… Czy można uniknąć go inaczej, niż wyrzekając się miłości na zawsze? Ostatecznie nie znalazł innego rozwiązania.
Może to wyjaśnia, czemu poświęcił dziewięć lat życia pewnemu młodemu człowiekowi.
Należałoby jeszcze wspomnieć, że Marny ma na kolanach hełm rosyjskiego kosmonauty.
Ale oto łut szczęścia: ze świata poza granicami lobby dochodzi bicie dzwonu – jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem! – i podrywa Marny’ego z siedzenia. Spójrzcie: zatapia wzrok w tarczy mechanicznego zdrajcy, po czym biegnie ku kontuarowi recepcji i zadaje – nareszcie! – kluczowe pytanie o doczesność.
– Nie mogę pojąć, skąd przyszło pani do głowy, że jestem kobietą.
– Jest pan takim utalentowanym pisarzem, panie Marny. Zwiódł mnie pan! Co pan właściwie niesie?
– To? Księgarnia poprosiła mnie, żebym…
– Uwielbiam Ciemną materię. Jest tam taki fragment, który przypomina mi o Kawabacie.
– To jeden z moich ulubionych! Stara stolica. Kioto.
– Jestem z Kioto, panie Marny.
– Naprawdę? Wybieram się tam za kilka miesięcy…
– Panie Marny. Mamy problem.
Wymiana zdań odbywa się w chwili, w której kobieta w wełnianej sukience prowadzi go korytarzem teatru. W holu stoi samotne sztuczne drzewko – mógłby się za nim skryć bohater jakiejś komedii – otoczone ze wszystkich stron ceglanymi ścianami powleczonymi błyszczącą czernią. Marny i towarzysząca mu kobieta pokonali drogę z hotelu do teatru biegiem i teraz Marny czuje, jak jego wykrochmalona koszula robi się przezroczysta od potu.
Czemu on? Czemu Artur Marny? Trzecioligowy pisarz znany głównie z młodzieńczych związków z grupą artystyczną Russian River School? Zbyt stary, by mógł być odkryciem, zbyt młody, by dało się go odkryć na nowo? Pisarz, który nigdy nie siedział w samolocie obok kogoś, kto słyszałby o jego książkach? No cóż, Marny wie czemu. Nietrudno się domyślić. To kwestia kalkulacji. Który pisarz gotów byłby poprowadzić rozmowę bez honorarium? Musiałby to być prawdziwy desperat. Ilu znanych mu autorów odparowało: „Mowy nie ma”? Ile osób skreślono z listy, nim ktoś rzucił: „Może Artur Marny?”.
I faktycznie: jest desperatem.
Słyszy, jak tłum za ścianą coś skanduje. Pewnie nazwisko H.H.H. Manderna. Przez ostatni miesiąc Marny na osobności pochłaniał jego dzieła: kosmiczne operetki, które z początku odrzucały drewnianym językiem i papierowymi postaciami, a po chwili wciągały pomysłowością bez wątpienia przerastającą jego własną. Nowa powieść Marny’ego, poważna wiwisekcja ludzkiej duszy, wydawała się ledwie pomniejszą planetą wobec konstelacji stworzonej przez tego człowieka. O co kogoś takiego spytać? Jakie pytanie w ogóle można zadać pisarzowi poza: „Jak?”. Odpowiedź, o czym Marny doskonale wie, jest oczywista: „Nie mam pojęcia!”.
Towarzysząca mu kobieta trajkocze o liczbie miejsc na widowni, przedsprzedaży książki, trasie promocyjnej, pieniądzach, wielkich pieniądzach. Przebąkuje, że chyba H.H.H. Mandern padł ofiarą zatrucia.
– Zobaczy pan – mówi kobieta i czarne drzwi otwierają się na czysty, jasny pokój, gdzie na składanym stoliku wyłożono smakowite wędliny. Obok stoi siwowłosa dama spowita w szale, a niżej: H.H.H. Mandern wymiotujący do wiaderka.
Dama odwraca się do Artura i obrzuca spojrzeniem hełm kosmonauty.
– Kim pan, do cholery, jest?