Martwe dusze - ebook
Wydawnictwo:
Rok wydania:
2000
Ebook
5,21 zł
Audiobook
24,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz
laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony,
jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania
czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla
oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym
laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym
programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe
Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny
program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią
niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy
każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Martwe dusze - ebook
Bohaterem tej satyrycznej powieści jest Cziczikow, osobnik stanowiący niejako wzorzec aferzysty. Cziczikow para się spekulacją, kupując od ziemian "dusze" zmarłych chłopów pańszczyźnianych, figurujących w wykazie przed kolejnym spisem rewizyjnym jako ludzie żywi. Cziczikow to człowiek o wielu obliczach. Stosownie do okoliczności bywa skromny i sentymentalny, elokwentny i bezceremonialny, pkorny lub jowialny, pewny siebie lub zahukowany. Wszystko - dla interesu, dla pozyskania partnera kolejnej transakcji. A ci partnerzy - np. Pluszkin, Sobakiewicz, Nozdriow - tworzą groteskową galerię ziemian.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 1 007 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I
Do bramy hotelu w gubernialnym mieście N. wjechała dość ładna, nieduża bryczka na resorach, w rodzaju tych, którymi jeżdżą kawalerowie: dymisjonowani podpułkownicy, sztabskapitanowie, ziemianie posiadający około setki dusz chłopskich, słowem wszyscy ci, których nazywają średnio zamożnymi. W bryczce siedział pan niezbyt przystojny, ale i niebrzydki, ani nazbyt tłusty, ani nazbyt chudy; nie można powiedzieć, żeby stary, jednak niezbyt młody. Przyjazd jego nie zrobił w mieście żadnego hałasu i nie towarzyszyło mu nic szczególnego; tylko dwaj rosyjscy chłopi, stojący u drzwi karczmy naprzeciwko hotelu, poczynili jakieś spostrzeżenia, odnoszące się zresztą bardziej do pojazdu niż do tego, kto w nim siedział. – Patrzaj no – powiedział jeden do drugiego – to ci koło! Jak myślisz, dojechałoby to koło, jakby było trzeba, do Moskwy, czyby nie dojechało? -Dojechałoby – odpowiedział drugi. – A do Kazania, to myślę, że nie dojechałoby? – Do Kazania nie dojechałoby – odpowiedział drugi. Na tym się rozmowa skończyła. I jeszcze, kiedy bryczka podjechała do hotelu, nawinął się młodzieniec w białych dymkowych pantalonach, bardzo wąskich i krótkich, we fraku z pretensjami do mody, spod którego widać było gors spięty tulską spinką z pistoletem z brązu. Młodzieniec odwrócił się, popatrzył na pojazd, przytrzymał ręką czapkę, która mu omal nie zleciała na wietrze, i poszedł w swoją stronę.
Gdy pojazd wjechał w podwórze, pan został przyjęty przez służącego z hotelu albo, jak ich nazywają, numerowego, człowieka żywego i ruchliwego do tego stopnia, że nawet nie można było dostrzec, jaką miał twarz. Wybiegł zwinnie z serwetką w ręku, długi i w długim kortowym surducie, z kołnierzem omal że nie na głowie, potrząsnął włosami i zwinnie poprowadził pana na górę przez całą drewnianą galerię do zesłanego mu przez Boga pokoju. Pokój był wiadomego rodzaju, bo i hotel też był wiadomego rodzaju, to jest właśnie taki, jakie zwykle bywają w miastach gubernialnych, gdzie za dwa ruble na dobę przejezdni otrzymują dogodny pokój z karaluchami jak suszone śliwki, wyglądającymi ze wszystkich kątów, i z drzwiami do sąsiedniego pomieszczenia zawsze zastawionymi komodą, gdzie zagospodarowuje się sąsiad, człowiek małomówny i spokojny, ale nadzwyczaj ciekawy, interesujący się wszystkimi drobiazgami dotyczącymi przyjezdnego. Front hotelu odpowiadał jego wnętrzu: był bardzo długi, jednopiętrowy; parter nie był otynkowany i świecił ciemnoczerwonymi cegiełkami, jeszcze bardziej pociemniałymi skutkiem pogody i z natury brudnymi; pierwsze piętro było pomalowane odwieczną żółtą farbą; na dole były sklepiły z chomątami, powrozami i obwarzankami. W narożnym sklepiku, a właściwie w oknie, tkwił handlarz sbitniem^(\ 1), z samowarem z czerwonej miedzi i o twarzy tak samo czerwonej jak samowar, tak że z daleka można było pomyśleć, że na oknie stoją dwa samowary, gdyby jeden z samowarów nie miał czarnej jak smoła brody.
Podczas gdy przyjezdny pan oglądał swój pokój, wniesiono jego bagaż: przede wszystkim walizę z białej skóry, trochę zniszczoną, co wskazywało, że nie po raz pierwszy była w drodze. Walizkę wniósł stangret Selifan, niziutki mężczyzna w kożuszku, i lokaj Pietrek, chłopisko lat około trzydziestu, w luźnym znoszonym surducie, widocznie po panu, z wyglądu nieco surowy, z bardzo grubymi wargami i nosem. Za walizą wniesiono niewielki mahoniowy sepet wykładany brzeziną karelską, prawidła do butów i pieczoną kurę owiniętą w niebieski papier. Gdy wszystko to przyniesiono, stangret Selifan poszedł do stajni zająć się końmi, a lokaj Pietrek zaczął się urządzać w małym przedpokoiku, bardzo ciemnej norce, dokąd zdążył już przynieść swój szynel, a wraz z nim jakiś własny zapach, który udzielił się i przyniesionemu zaraz potem workowi z różnymi lokajskimi przyborami. W tej norce przysunął do ściany wąziutkie łóżko na trzech nogach, nakrywając je czymś podobnym do małego materaca, zbitym i płaskim jak blin i, być może, tak samo zatłuszczonym jak blin, który udało mu się wydębić od właściciela hotelu.
Podczas gdy służący krzątali się zapobiegliwie, pan udał się do ogólnej sali. Jakie bywają te ogólne sale – każdy przejezdny wie bardzo dobrze. Takie same ściany, wymalowane olejną farbą, pociemniałe u góry od fajczanego dymu i wyświecone u dołu plecami różnych przejezdnych, a zwłaszcza miejscowymi kupieckimi, kupcy bowiem w dni targowe przychodzili tu w sześciu albo w siedmiu wypijać wiadomą ilość herbaty; taki sam zakopcony żyrandol z mnóstwem wiszących szkiełek, które dygotały i dzwoniły za każdym razem, gdy numerowy przebiegał po wytartych chodnikach, żwawo wymachując tacą, na której było takie mnóstwo szklanek do herbaty, jak ptaków na brzegach morza; takie same obrazy na całą ścianę, malowane olejnymi farbami; słowem, wszystko to samo co i wszędzie; ta tylko różnica, że na jednym obrazie była namalowana nimfa z takimi ogromnymi piersiami, jakich czytelnik zapewne nigdy nie oglądał. Podobna igraszka natury zdarza się zresztą na różnych obrazach historycznych, nie wiadomo kiedy, skąd i przez kogo przywiezionych do nas, do Rosji, niekiedy nawet przez naszych wielkich panów, miłośników sztuki, którzy zakupili je we Włoszech za radą wiozących ich pocztylionów. Pan zdjął czapkę i odwiązał z szyi wełniany, o tęczowych kolorach szalik, jaki ludziom żonatym własnoręcznie robi żona, dając przy tym dobre rady, jak go zawiązywać, a kawalerom – nie mogę na pewno powiedzieć, kto im robi, Bóg ich raczy wiedzieć, ja nigdy nie nosiłem takich szalików. Odwiązawszy szalik, pan kazał sobie podać obiad. Podczas gdy podawano mu różne zwykłe w restauracjach potrawy, jako to: kapuśniak z kruchym pierożkiem, umyślnie w ciągu kilku tygodni przechowywanym dla przejezdnych, móżdżek z groszkiem, kiełbaski z kapustą, pieczoną pulardę, kiszone ogórki i odwieczny kruchy, słodki pierożek zawsze gotów do usług; podczas gdy mu to wszystko podawano i na gorąco, i na zimno, kazał służącemu, czyli numerowemu, opowiadać sobie różne głupstwa o tym, kto dawniej prowadził tę restaurację, a kto teraz, i czy dużo daje dochodu, i czy gospodarz wielki łajdak, na co numerowy zazwyczaj odpowiadał: „O, wielki złodziej, proszę pana!” Jak w oświeconej Europie, tak samo i w oświeconej Rosji istnieje teraz wielu szanownych ludzi, którzy nie mogą zjeść w restauracji, żeby nie pogadać ze służącym, a niekiedy nawet zabawnie sobie z niego pożartować. Zresztą, przyjezdny nie zadawał tylko próżnych pytań; z nadzwyczajną ścisłością rozpytywał się, kto jest w mieście gubernatorem, kto prezesem sądu, kto prokuratorem – słowem, nie opuścił żadnego Ważniejszego urzędnika, ale z jeszcze większą ścisłością, jeżeli nawet nie ze szczególnym zainteresowaniem, rozpytywał się o wszystkich zamożniejszych obywateli ziemskich: ile kto ma dusz chłopskich, jak daleko mieszka od miasta, nawet jaki ma charakter i jak często przyjeżdża, rozpytywał się uważnie o stan prowincji, czy nie było w ich guberni jakich chorób, epidemicznej gorączki, jakiejś zabójczej febry, ospy i tym podobnych, a wszystko to tak szczegółowo i z taką dokładnością, która wskazywała na coś więcej niż na zwykłą ciekawość. Pan miał w obejściu coś solidnego i wycierał nos niebywale głośno. Nie wiadomo, jak on to robił, ale nos jego grzmiał jak trąba. Ta na pozór niewinna właściwość przysporzyła mu jednak wiele szacunku ze strony służącego z restauracji, tak że ten za każdym razem, gdy słyszał ów dźwięk, potrząsał włosami, prostował się z szacunkiem i nachylając głowę z wysokości pytał: „Czy wielmożny pan sobie czego nie życzy?” Po obiedzie pan wypił filiżankę kawy i usiadł na kanapie, podłożywszy sobie pod plecy poduszkę, którą w rosyjskich restauracjach zamiast elastyczną wełną wypychają czymś bardzo podobnym do cegieł i kamieni brukowych. Wkrótce zaczął ziewać i kazał się odprowadzić do swego numeru, gdzie położywszy się zasnął na dwie godziny. Odpocząwszy, napisał na kawałku papieru – na prośbę służącego z restauracji – swą rangę, imię i nazwisko, w celu zameldowania tam gdzie należy, w policji. Numerowy, schodząc ze schodów, przesylabizował z kartki, co następuje: radca kolegialny Paweł Iwanowicz Cziczikow, obywatel ziemski, w sprawach prywatnych. Gdy numerowy wciąż jeszcze sylabizując odcyfrowywał kartkę, sam Paweł Iwanowicz udał się, by obejrzeć miasto, z którego był, zdaje się, zadowolony, albowiem znalazł, iż miasto bynajmniej nie ustępuje innym miastom gubernialnym. Mocno biła w oczy żółta farba na kamienicach i skromnie ciemniała szara na drewnianych domach. Domy były parterowe i półtorapiętrowe, z odwiecznymi facjatkami, bardzo ładnymi według mniemania gubernialnych architektów. Gdzieniegdzie domy te wydawały się zagubione pośród szerokiej jak pole ulicy i nie kończących się drewnianych płotów; gdzieniegdzie zbijały się w kupę i tam widać było więcej ludzi i ożywienia. Trafiały się prawie zmyte deszczem szyldy z rogalami i z butami, tu i ówdzie z namalowanymi niebieskimi spodniami i z nazwiskiem jakiegoś krawca Arszawskiego; tu sklep z czapkami, z napisem: „Cudzoziemiec Wasyl Fiodorow”; ówdzie namalowany bilard z dwoma graczami we frakach, w jakie ubierają się u nas w teatrach goście wchodzący na scenę w ostatnim akcie. Gracze byli namalowani z wycelowanymi kijami, z trochę wykręconymi w tył rękami i krzywymi nogami, które dopiero co wykonały w powietrzu entrechat. Pod tym wszystkim było napisane: „A oto zakład”. Tu i ówdzie, wprost na ulicy, stały stoły z orzechami, mydłem i piernikami podobnymi do mydła; tam znów garkuchnia z namalowaną tłustą rybą i wetkniętym w nią widelcem. Najczęściej zaś można było zauważyć pociemniałe dwugłowe orły państwowe, które teraz już zostały zastąpione lakonicznym napisem: „Szynk”. Bruki wszędzie były kiepskie. Zajrzał i do ogrodu miejskiego, składającego się z cieniutkich drzewek, które się źle przyjęły, z podpórkami w kształcie trójkątów u dołu, bardzo ładnie pomalowanymi zieloną farbą olejną. Zresztą, chociaż te drzewka nie były wyższe od trzciny, pisano o nich w gazetach przy opisie iluminacji, że „miasto nasze zostało dzięki staraniom naczelnika miasta przyozdobione ogrodem, składającym się z cienistych, rozłożystych. drzew, dających ochłodę w skwarny dzień” i że przy tym „było bardzo miło patrzeć, jak serca obywateli drżały z nadmiaru wdzięczności i wylewały potoki łez na znak uznania dla pana naczelnika miasta”. Rozpytawszy szczegółowo strażnika, którędy można by przejść bliżej, jeżeli będzie trzeba, do soboru, do miejsc publicznych, do gubernatora, poszedł spojrzeć na rzekę przepływającą przez środek miasta; po drodze zdarł przybity do słupa afisz, żeby po przyjściu do domu dokładnie go przeczytać; popatrzył uważnie na idącą po drewnianym chodniku damę o niebrzydkiej powierzchowności, za którą szedł chłopiec w wojskowym mundurze, z zawiniątkiem w ręku, i jeszcze raz obrzuciwszy wszystko spojrzeniem, jakby po to, żeby dobrze zapamiętać położenie, udał się do domu, prosto do swego numeru, podtrzymywany z lekka na schodach przez służącego z restauracji. Po wypiciu herbaty usiadł przy stole, kazał sobie podać świecę, wyjął z kieszeni afisz, podniósł go do świecy i zaczął czytać mrużąc trochę prawe oko. Zresztą w afiszu nie było nic godnego uwagi: wystawiano dramat pana Kotzebue, w którym Rollę grał pan Poplewin, Korę – panna Ziabłowa, inne osoby były jeszcze mniej ciekawe; jednakże przeczytał je wszystkie, doszedł nawet do ceny parteru i dowiedział się, że afisz był drukowany w drukarni zarządu gubemialnego; później odwrócił na drugą stronę, żeby zobaczyć, czy i tam czego nie ma, ale nic nie znalazłszy przetarł oczy, zwinął arkusz starannie i włożył go do swego sepetu, gdzie miał zwyczaj kłaść wszystko, co popadło. Dzień, zdaje się, został zakończony porcją zimnej cielęciny, butelką musującego kwasu i mocnym snem na cały regulator, jak się wyrażają w niektórych miejscowościach obszernego państwa rosyjskiego.
Cały następny dzień był poświęcony wizytom; przyjezdny poszedł składać wizyty wszystkim miejskim dygnitarzom. Złożył uszanowanie gubernatorowi, który, okazało się, był, podobnie jak Cziczikow, ani tłusty, ani chudy, miał na szyi Annę i mówiono nawet, że był przedstawiony do gwiazdy; zresztą był to wielki poczciwiec i nawet sam wyszywał czasem na tiulu. Potem udał się do wicegubernatora, potem był u prokuratora, u prezesa sądu, u policmajstra, u dzierżawcy wódczanego, u zarządzającego fabrykami rządowymi… szkoda, że trochę trudno zapamiętać wszystkich możnych tego świata; ale wystarczy powiedzieć, że przyjezdny okazał wielką gorliwość pod względem wizyt. Przyszedł nawet złożyć uszanowanie inspektorowi zarządu szpitali i miejskiemu architektowi. I potem długo jeszcze siedział w bryczce, namyślając się, komu by jeszcze złożyć wizytę, ale nie znalazło się już w mieście więcej urzędników. W rozmowach z tymi potęgami umiał bardzo zręcznie pochlebiać każdemu. Gubernatorowi napomknął jakoś, że do jego guberni wjeżdża się jak do raju, drogi wszędzie aksamitne, i że te władze, które naznaczają mądrych dygnitarzy, godne są wielkiej pochwały. Policmajstrowi powiedział coś bardzo pochlebnego o miejskich strażnikach, a w rozmowach z wicegubernatorem i prezesem sądu, którzy byli dopiero radcami stanu, powiedział nawet przez omyłkę dwa razy: „ekscelencjo”, co im się bardzo spodobało. Skutek był taki, że gubernator poprosił go do siebie tego samego dnia na prywatny wieczorek, inni urzędnicy także – ten na obiad, ów na partię bostona, tamten na herbatę.
Przyjezdny, jak się zdaje, unikał mówienia o sobie; a jeżeli mówił, to jakimiś ogólnikowymi zwrotami, z wyraźną skromnością, i rozmowa z nim w takich wypadkach przybierała nieco książkowy charakter, że jest nic nie znaczącym robakiem tego świata i nie godzien, żeby się nim zbytnio zajmowano, że wiele doświadczył w swoim życiu, że na służbie cierpiał w imię prawdy, miał wielu nieprzyjaciół, grożących nawet jego życiu, i że teraz, pragnąc spokoju, szuka sobie wreszcie miejsca do osiedlenia się, i że po przybyciu do lego miasta uznał za swój obowiązek okazać szacunek pierwszym jego dygnitarzom. Oto wszystko, czego się dowiedziano w mieście o tej nowej osobistości, która w bardzo krótkim czasie nie omieszkała pokazać się na gubernatorskim. wieczorku. Przygotowania do tego wieczorku zajęły przeszło dwie godziny i tu przyjezdny okazał taką dbałość o toaletę, jaką nie wszędzie się widuje. Po krótkim śnie poobiednim kazał sobie podać przybory do mycia i nadzwyczajnie długo nacierał mydłem oba policzki podparłszy je od wewnątrz językiem; potem, wziąwszy z ramienia numerowego ręcznik, wytarł nim ze wszystkich stron swą pełną twarz, zacząwszy od uszu i parsknąwszy przedtem dwa razy prosto w twarz numerowego. Potem włożył przed lustrem gors, wyrwał dwa wyłażące z nosa włoski i bezpośrednio potem nałożył frak koloru borówek „z iskrą”. Tak ubrany pojechał własnym ekwipażem przez niezmiernie szerokie ulice, oświetlone skąpym światłem gdzieniegdzie błyszczących okien. Zresztą dom gubernatora był oświetlony prawie jak na bal; powozy z latarniami, przed podjazdem dwóch żandarmów, okrzyki forysiów w oddali – słowem, wszystko jak należy. Cziczikow po wejściu do salonu byt zmuszony na chwilę przymrużyć oczy, bo blask świec, lamp i damskich sukien byt straszny. Wszystko było zalane światłem. Czarne fraki przemykały i krążyły pojedynczo lub grupami tu i tam, jak krążą muchy po białej lśniącej rafinadzie w czasie gorącego lipcowego lata, kiedy stara klucznica przy otwartym oknie rąbie ją i dzieli na błyszczące kawałki; wszystkie dzieci patrzą zebrawszy się wokoło, śledząc ciekawe ruchy jej szorstkich rąk podnoszących młotek, a powietrzne szwadrony much, unoszone lekkim powiewem, wlatują śmiało, jak prawowici gospodarze, i korzystając z krótkowzroczności staruszki i ze słońca, które oślepia jej oczy, obsiadają smaczne kąski: tam pojedynczo, ówdzie zwartymi grupami. Nasycone bogatym latem, które i tak na każdym kroku rozstawia smaczne potrawy, przyleciały wcale nie po to, żeby jeść, lecz żeby tylko się pokazać, przejść się tam i z powrotem po rozsypanym cukrze, potrzeć jedną o drugą tylne albo przednie łapki, podrapać się nimi pod skrzydełkami albo wyciągnąwszy obie przednie łapki potrzeć sobie nimi nad głową, obrócić się i znów odlecieć, i znów przylecieć nowymi dokuczliwymi szwadronami.
Cziczikow nie zdążył się rozejrzeć, a już został wzięty pod rękę przez gubernatora, który natychmiast przedstawił go gubernatorowej. Przyjezdny gość i tu umiał się znaleźć; powiedział jakiś komplement, całkiem odpowiedni dla człowieka w średnim wieku, posiadającego rangę niezbyt wysoką, ale i niezbyt niską. Gdy pary taneczne przycisnęły wszystkich do ściany, założywszy ręce w tył, spoglądał na nie bardzo uważnie przez dwie minuty. Wiele dam było ubranych ładnie i modnie, inne ubrały się w to, co Bóg dał w mieście prowincjonalnym. Mężczyźni tutaj, jak i wszędzie, byli dwóch rodzajów: jedni chudzi, uwijający się wciąż koło dam; niektórzy z nich byli tacy, że trudno ich było odróżnić od petersburżan: mieli tak samo starannie, z rozmysłem i gustem zaczesane bokobrody albo też miłe, zupełnie gładko ogolone owale twarzy, tak samo niedbale przysiadali się do dam, tak samo mówili po francusku i rozśmieszali damy tak samo jak w Petersburgu. Inny rodzaj mężczyzn stanowili tłuści albo też tacy jak Cziczikow, to jest nie żeby nazbyt tłuści, ale i nie chudzi. Ci, wprost przeciwnie, krzywili się i stronili od dam, i tylko rozglądali się po kątach, czy służący gubernatora nie rozstawia gdzie zielonego stolika do wista.
Twarze ich były pełne i okrągłe, niektórzy mieli brodawki, ten i ów był nawet dziobaty, włosów na głowie nie czesali ani w czub, ani w pukle, ani na sposób „niech mnie diabli wezmą”, jak mówią Francuzi; włosy mieli albo krótko podstrzyżone, albo przylizane, a rysy twarzy bardziej zaokrąglone i mocne. Byli to najszanowniejsi urzędnicy w mieście. Niestety! tłuści lepiej umieją na tym świecie dbać o swoje sprawy niż chudzi. Chudzi są raczej urzędnikami do specjalnych poruczeń albo tylko figurują na liście i wałęsają się tu i tam: ich egzystencja jest jakoś nazbyt lekka, eteryczna i zupełnie niepewna. Tłuści zaś nigdy nie zajmują nieokreślonych miejsc, zawsze tylko określone i jeżeli już gdzie zasiądą, to pewnie i mocno, tak że raczej miejsce zatrzeszczy i ugnie się pod nimi, niż oni spadną. Zewnętrznego poloru nie lubią; ich fraki nie są tak dobrze skrojone jak chudych, za to w szkatułkach błogosławieństwo boże. Chudy w ciągu trzech lat nie ma ani jednej duszy, której by nie zastawił w lombardzie; tłusty – tylko popatrzeć – już ma gdzieś na końcu miasta dom, kupiony na imię żony, potem na drugim końcu drugi dom, potem wioskę pod miastem, potem wieś jak się patrzy. Wreszcie tłusty, wysłużywszy się Bogu i cesarzowi, zasłużywszy na powszechne poważanie, porzuca służbę i zostaje obywatelem ziemskim, zacnym panem rosyjskim, prowadzi dom otwarty i żyje sobie, i dobrze żyje. A po nim znowu chudzi spadkobiercy, rosyjskim obyczajem, przepuszczają galopem ojcowski dobytek. Nie można ukryć, że Cziczikow zajmował się prawie takiego rodzaju rozmyślaniami, kiedy przypatrywał się towarzystwu, i rezultatem było to, że przyłączył się w końcu do tłustych, wśród których spotykał prawie wszystkie znajome twarze – prokuratora z bardzo czarnymi, gęstymi brwiami i trochę mrugającym lewym okiem, jakby mówił: „Chodźmy, bracie, do drugiego pokoju, tam ci coś powiem”, człowieka zresztą poważnego i małomównego; poczmistrza, człowieka niziutkiego, ale dowcipnisia i filozofa; prezesa sądu, nader rozsądnego i uprzejmego człowieka – wszyscy powitali go jak starego znajomego, na co Cziczikow oddawał ukłony trochę na ukos, zresztą nie bez wdzięku. Zaraz zapoznał się z bardzo uprzejmym i grzecznym właścicielem ziemskim Maniłowem i trochę niezgrabnym z wyglądu Sobakiewiczem, który natychmiast nastąpił mu na nogę mówiąc: „Proszę wybaczyć”. Zaraz też podsunięto mu kartę do wista, którą przyjął z takim samym grzecznym ukłonem. Usiedli przy zielonym stoliku i nie wstawali już aż do kolacji. Wszystkie rozmowy zupełnie się urwały, jak się zawsze dzieje, gdy nareszcie przystępuje się do poważnego zajęcia. Chociaż poczmistrz był bardzo rozmowny, ale i ten, wziąwszy karty do rąk, natychmiast przybrał myślący wyraz twarzy, górną wargę nakrył dolną i zachował taką minę przez cały czas gry. Wychodząc figurą, mocno uderzał ręką o stół mówiąc, jeżeli była dama: „Idź, stara popadio!”, jeżeli zaś król: „Idź, tambowski chłopie!” A prezes podgadywał: „A ja go po wąsach, a ja ją po wąsach!” Czasami przy uderzeniu kartami o stół wyrywały się wyrażenia: „A! było nie było, jak nie ma w co, to w karo!” Albo po prostu okrzyki: „Kiery! kiereczki! pikiencja!” albo „Piki, piczki! pikiendras!”, a nawet po prostu: „Piczuk!” – nazwy, którymi w swym towarzystwie ochrzcili kolory. Po zakończeniu gry, jak to bywa, spierano się dość głośno. Nasz przyjezdny gość również się spierał, ale jakoś nadzwyczaj subtelnie, tak iż wszyscy widzieli, że się spierał, a równocześnie spierał się w bardzo miły sposób. Nigdy nie mówił: „Pan wyszedł” tylko: „ Pan był łaskaw wyjść”. „Miałem zaszczyt zabić pańską dwójkę” – i tym podobnie. Żeby jeszcze bardziej przekonać swoich przeciwników, za każdym razem podsuwał im wszystkim swą srebrną emaliowaną tabakierkę, na której dnie zauważono dwa fiołki, włożone tam dla zapachu. Uwagę przyjezdnego szczególnie zwrócili na siebie właściciele ziemscy Maniłow i Sobakiewicz, o których było wyżej wspomniane. Zaraz się o nich poinformował odwoławszy nieco na stronę prezesa i poczmistrza. Kilka pytań, zadanych przez niego, świadczyło nie tylko o ciekawości gościa, ale i o rzeczowości; przede wszystkim bowiem wypytał się, ile każdy z nich posiada dusz chłopskich i w jakim stanie znajdują się ich majątki, a potem dopiero dowiedział się o imię i imię ojca. W krótkim czasie udało mu się zupełnie ich oczarować. Właściciel ziemski Maniłow, człowiek jeszcze bynajmniej niestary, mający oczy słodkie jak cukier i przymrużający je za każdym razem, gdy się śmiał, stracił głowę dla Cziczikowa. Bardzo długo ściskał mu rękę i prosił usilnie o zaszczycenie go przyjazdem na wieś, do której, według jego słów, było tylko piętnaście wiorst od miejskiej rogatki. Na to
Cziczikow z bardzo grzecznym pochyleniem głowy i serdecznym uściskiem ręki odpowiedział, że nie tylko z miłą chęcią gotów jest to zrobić, ale będzie to sobie poczytywał za swój święty obowiązek. Sobakiewicz również powiedział nieco lakonicznie: – Proszę i do mnie – szurnąwszy nogą obutą w trzewik tak olbrzymiej wielkości, że nie wiadomo, czy znalazłaby się dla niego odpowiednia noga, zwłaszcza dziś, kiedy w Rosji zaczynają znikać legendarni bohaterowie.
Następnego dnia Cziczikow udał się na obiad i na wieczór do policmajstra, u którego goście zasiedli do wista o trzeciej po obiedzie i grali do drugiej w nocy. Tam między innymi zapoznał się z właścicielem ziemskim Nozdriowem, człowiekiem lat około trzydziestu, bardzo swobodnym, który po kilku słowach zaczął mu mówić „ty”. Policmajstrowi i prokuratorowi Nozdriow również mówił „ty” i był z nimi na stopie przyjacielskiej; ale gdy zasiedli do wysokiej gry, policmajster i prokurator nadzwyczaj bacznie obserwowali jego lewy i uważali prawie na każdą kartę, którą wychodził. Następnego dnia Cziczikow spędził wieczór u prezesa sądu, który w nieco zatłuszczonym szlafroku przyjmował swych gości, w tej liczbie jakieś dwie damy. Potem był na wieczorze u wicegubernatora, na wystawnym obiedzie u dzierżawcy wódczanego i u prokuratora na skromnym, który zresztą mógł ujść za wystawny; na śniadaniu wydanym po nabożeństwie przez naczelnika miasta, które również warte było tyle co obiad. Słowem, ani godziny nie pozostawał w domu i do hotelu przyjeżdżał tylko po to, żeby spać. Przyjezdny w każdej sytuacji jakoś umiał się znaleźć i dowiódł, że jest doświadczonym światowcem. O czymkolwiek toczyła się rozmowa, zawsze umiał ją podtrzymać. Jeśli mówiono o hodowli koni – mówił o hodowli koni; jeśli mówiono o rasowych psach – i tu wygłaszał bardzo rzeczowe spostrzeżenia; w rozmowie o śledztwie, przeprowadzonym przez izbę skarbową, dowiódł, że i procedura sądowa nie jest mu obca; gdy była mowa o grze w bilard – i tu nie był ignorantem; jeśli rozmawiano o cnocie – i o cnocie mówił bardzo dobrze, nawet ze łzami w oczach, o przyrządzaniu grzanego wina – znał się na grzanym winie; o nadzorcach i urzędnikach celnych – i o nich mówił tak, jakby sam był i urzędnikiem, i nadzorcą. Ale szczególne, że wszystko to umiał mówić z jakimś umiarem, zawsze potrafił znaleźć się. Mówił nie za głośno i nie za cicho, ale akurat tak jak należy. Słowem, był przyzwoitym człowiekiem pod każdym względem. Wszyscy urzędnicy byli zadowoleni z przyjazdu nowej osobistości. Gubernator wyraził się o nim, że to człowiek dobrze myślący, prokurator, że to bardzo rzeczowy człowiek; pułkownik żandarmerii mówił, że to człowiek bardzo uczony; prezes sądu, że to człowiek doświadczony i szanowny; policmajster, że to człowiek szanowny i miły; żona policmajstra, że to człowiek bardzo miły i bardzo uprzejmy. Nawet sam Sobakiewicz, który rzadko się o kimś dobrze wyrażał, przyjechawszy dość późno z miasta do domu, leżąc już zupełnie rozebrany w łóżku obok swojej chuderlawej żony, powiedział jej: -Byłem, kochanie, na wieczorze u gubernatora, jadłem obiad u policmajstra i zapoznałem się z radcą kolegialnym Pawłem Iwanowiczem Cziczikowem. Bardzo miły człowiek! – Na co małżonka odpowiedziała: – Hm! – i trąciła go nogą.
Taka opinia, bardzo pochlebna dla gościa, powstała o nim w mieście i utrzymała się dopóty, dopóki pewna dziwna właściwość gościa i przedsięwzięcie albo, jak mówią na prowincji, kazus, o którym czytelnik niedługo się dowie, nie wprawiły w zdumienie prawie całego miasta.
1 Sbitień – napój z wrządku zaprawionego miodem i korzeniami
ROZDZIAŁ II
Przyjezdny pan przebywał w mieście już więcej niż tydzień, rozjeżdżając po wieczorkach i obiadach, i w ten sposób spędzając, jak się to mówi, bardzo mile czas. W końcu postanowił przenieść swe wizyty poza miasto i odwiedzić właścicieli ziemskich Maniłowa i Sobakiewicza, którym dał słowo. Być może, iż pobudziła go do tego inna, istotniejsza przyczyna, sprawa poważniejsza, bliższa sercu… Ale o tym wszystkim czytelnik dowie się stopniowo w odpowiednim czasie, jeżeli tylko starczy mu cierpliwości na przeczytanie niniejszego opowiadania, bardzo długiego i mającego się potem rozwinąć szerzej, w miarę zbliżania się do końca, wieńczącego dzieło. Stangret Selifan otrzymał polecenie zaprzęgnięcia wczesnym rankiem koni do znanej nam bryczki. Pietrek miał siedzieć w domu, uważać na pokój i walizę. Nie zawadzi, jeśli czytelnik pozna się z tymi dwoma poddanymi naszego bohatera. Chociaż, rzecz prosta, są oni osobistościami mało wybitnymi, takimi, które nazywa się drugorzędnymi i trzeciorzędnymi, chociaż główne posunięcia i sprężyny akcji poematu nie na nich się opierają, zaledwie gdzieniegdzie ich dotykają i z lekka o nie zahaczają – lecz autor lubi we wszystkim być bardzo dokładny i pod tym względem, pomimo że sam jest Rosjaninem, chce być akuratny jak Niemiec. Zajmie to zresztą niewiele czasu i miejsca, bo niewiele trzeba dodać do tego, co czytelnik już wie, a mianowicie, że Pietrek chodził w trochę za obszernym brązowym surducie po panu i miał, zwyczajem ludzi swego stanu, gruby nos i usta. Usposobienia był raczej milczącego niż gadatliwego, posiadał nawet szlachetną skłonność do oświaty, to jest do czytania książek, o których treść się nie troszczył: było mu zupełnie wszystko jedno, czy to przygody zakochanego bohatera, czy po prostu elementarz albo modlitewnik – wszystko czytał z jednakową uwagą; gdyby mu podsunięto chemię – i tej by nie odrzucił. Podobało mu się nie to, o czym czytał, lecz raczej samo czytanie, ściślej sam proces czytania, że oto z liter ciągle wychodzi jakieś słowo, które czasami diabli wiedzą, co znaczy. To czytanie odbywało się najczęściej w pozycji leżącej, w przedpokoju, na łóżku i na materacu, który z tego powodu stał się zbity i cienki jak placek. Oprócz namiętności do czytania miał jeszcze dwa przyzwyczajenia, stanowiące dwie inne jego cechy charakterystyczne: spać nie rozbierając się, tak jak stał, w tym samym surducie, i nosić zawsze ze sobą jakiś szczególny, sobie tylko właściwy zapach, podobny do zapachu zamieszkałego pokoju. Wystarczyło, żeby tylko postawił gdzieś swoje łóżko, choćby nawet w nie zamieszkałym dotąd pokoju, i przyniósł tam swój szynel i rzeczy, a już zdawało się, że w tym pokoju od dziesięciu lat mieszkają ludzie. Cziczikow, będąc człowiekiem bardzo wrażliwym, a nawet w niektórych wypadkach przewrażliwionym, wciągnąwszy zaraz po obudzeniu powietrze w nozdrza, marszczył się tylko i potrząsał głową mówiąc; „Ty, bracie, diabli cię wiedzą, pocisz się czy co. Poszedłbyś chociaż do łaźni”. Na co Pietrek nic nie odpowiadał i starał się natychmiast zająć jakąś robotą: albo podchodził ze szczotką do wiszącego pańskiego fraka, albo po prostu coś sprzątał. Co myślał wtedy, gdy milczał? Być może, iż mówił do siebie: „I ty także dobryś, że też ci się nie naprzykrzyło czterdzieści razy powtarzać jedno i to samo”. Bóg raczy wiedzieć, nie wiadomo, co myśli dworski poddany wtedy, gdy pan daje mu nauki. A więc oto co na pierwszy raz można powiedzieć o Pietrku. Stangret Selifan był zupełnie inny… Ale autor ma wielkie skrupuły, że zajmuje tak długo czytelników ludźmi niskiego pochodzenia, wiedząc dobrze, jak niechętnie zawierają oni znajomość z niższą klasą. Rosjanin taki już jest: ma wielką ochotę do zapoznania się z tym, kto jest choćby o jedną rangę wyższy od niego, i daleka znajomość z hrabią albo z księciem więcej dla mego znaczy od wszelkich zażyłych stosunków przyjacielskich. Autor obawia się nawet o swego bohatera, który jest tylko radcą kolegialnym. Radcy nadworni, być może, zapoznają się z nim, ale ci, którzy się już dochrapali rang generalskich, ci, Bóg raczy wiedzieć, być może, rzucą nawet jedno z tych pogardliwych spojrzeń, które człowiek dumnie rzuca na wszystko, co mu się plącze u nóg, albo, być może, jeszcze gorzej, przejdą z zabójczą dla autora obojętnością. Lecz jakkolwiek przykre jest i to i tamto, trzeba jednak wrócić do bohatera. A więc wydawszy odpowiednie zarządzenia jeszcze z wieczora, obudził się rano bardzo wcześnie, umył się, wytarł od stóp do głów mokrą gąbką, co robił tylko w niedziele – a tego dnia była właśnie niedziela – ogolił się tak, że policzki stały się prawdziwym atłasem, jeżeli wziąć pod uwagę gładkość i połysk, nałożył frak koloru borówek, „z iskrą”, a potem futro niedźwiedzie, zszedł ze schodów, podtrzymywany pod rękę to z jednej, to z drugiej strony przez numerowego, i wsiadł do bryczki. Bryczka z turkotem wyjechała z bramy hotelu na ulicę. Przechodzący pop zdjął kapelusz, kilka chłopców w zabrudzonych koszulach wyciągnęło ręce, mówiąc: – Wielmożny panie, wspomóż sierotę! – Stangret, zauważywszy, że jeden z nich ma wielką ochotę uwiesić się z tyłu, smagnął go batem i bryczka zaczęła skakać po kamieniach. Z radością ujrzano z daleka pasiasty szlaban, świadczący, że brukowana ulica, tak samo jak i każda inna męka, musi się wkrótce skończyć. Cziczikow uderzył się jeszcze kilka razy dość mocno o budę, i wreszcie bryczka potoczyła się po miękkiej ziemi. Zaledwie miasto zniknęło w tyle, gdy zaczęła się, jak to u nas, niedorzeczność i dzicz po obu stronach drogi: górki, jedlina, niziutkie, rzadkie kępy młodych sosen, opalone pnie starych, dziki wrzos i tym podobne głupstwa. Trafiały się wyciągnięte pod sznur wsie, przypominające budową stare uskładane drwa, pokryte szarymi dachami, z rzeźbionymi w drzewie ozdobami, które podobne były do wiszących haftowanych ręczników. Kilku chłopów w swych baranich kożuchach ziewało, jak zazwyczaj siedząc na ławkach przed wrotami. Baby o tłustych twarzach i chustkach przepasanych na krzyż wyglądały przez górne szybki; przez dolne patrzył cielak albo świnia wysuwała swój tępy ryj. Słowem, widoki dobrze znane. Przejechawszy piętnastą wiorstę przypomniał sobie, że tutaj, według słów Maniłowa, powinna być jego wieś, ale minęli i szesnasta wiorstę, a wsi wciąż nie było widać i gdyby nie dwaj spotkani chłopi, nie wiadomo, czyby im się udało trafić. Na zapytanie, czy daleko stąd do wsi Zamaniłowki, chłopi zdjęli kapelusz i jeden z nich, który był mądrzejszy i nosił brodę w klin, odpowiedział:
– Może Maniłowka, a nie Zamaniłowka?
– No tak, Maniłowka.
– Maniłowka? Ano jak przejedziesz jeszcze jedną wiorstę, to wtenczas prosto na prawo.
– Na prawo? – odezwał się stangret.
– Na prawo – powiedział chłop. – To będziesz miał drogę do Maniłowki; a Zamaniłowki żadnej nie ma. Ona się tak nazywa, to znaczy tak mówią. Maniłowka, a Zamaniłowki tu całkiem nie ma. Tam prosto na górze zobaczysz dom murowany, piętrowy, pański dom, a w nim sam pan mieszka, to będzie Maniłowka, a Zamaniłowki żadnej tu nie ma i nie było.
Pojechali na poszukiwanie Maniłowki. Przejechawszy dwie wiorsty spotkali zakręt na polną drogę; ale już i dwie, i trzy, i cztery wiorsty, zdaje się zrobili, a murowanego domu wciąż jeszcze nie było widać. Tu Cziczikow przypomniał sobie, że jeżeli przyjaciel zaprasza do siebie na wieś odległą o piętnaście wiorst, to znaczy, że jest do niej bitych trzydzieści. Wieś Maniłowka niewielu mogła przymanić swym położeniem. Dwór stał samotnie na wzgórzu, otwartym na wszystkie wiatry, jakim tylko zechce się powiać; spadek góry, na której stał, był odziany strzyżoną darniną. Na niej rozrzucone były po angielsku dwa czy trzy klomby z krzewami bzu i żółtej akacji; pięć czy sześć brzóz tu i ówdzie wznosiło swoje rzadkie, drobnolistne wierzchołki. Pod dwiema spośród nich widać było altankę z płaską zieloną kopułką, drewnianymi niebieskimi kolumienkami i napisem: „Świątynia samotnego dumania”; niżej staw pokryty rzęsą, co zresztą nic jest rzadkością w angielskich ogrodach rosyjskich ziemian. U podnóża tej wyniosłości i po części na samym zboczu ciemniały wzdłuż i w poprzek szare drewniane chaty, które nasz bohater, nie wiadomo z jakiego powodu, natychmiast zaczął rachować i narachował ich więcej niż dwieście. Nigdzie pomiędzy nimi nie było rosnącego drzewka ani jakiejkolwiek zieloności; zewsząd wyglądały same tylko bierwiona. Widok ożywiały dwie baby, które malowniczo podniósłszy spódnice i poobtykawszy je ze wszystkich stron, brnęły po kolana w stawie, wlokąc za dwa drewniane kołki porwaną sieć, w której było widać dwa zaplątane raki i błyszczała złapana płotka; baby, zdaje się, kłóciły się o coś i wymyślały sobie. W pobliżu, z boku, ciemniał jakimś mdłoniebieskawym kolorem sosnowy las. Nawet pogoda wypadła odpowiednia. Dzień nie był ani jasny, ani ciemny, ale jakiegoś jasnoszarego koloru – jaki bywa tylko na starych mundurach garnizonowych żołnierzy, tego na ogół spokojnego wojska, ale trochę nietrzeźwego w dni świąteczne. Do uzupełnienia obrazu nie brakowało nawet koguta, zwiastuna zmiennej pogody, który, mimo iż łeb miał zdziobany aż do mózgu dziobami innych kogutów z powodu wiadomych spraw zalotnictwa, piał bardzo głośno, a nawet trzepotał skrzydłami, wyskubanymi jak stara rogóżka. Podjeżdżając do dworu Cziczikow zauważył na ganku samego gospodarza, który stał w zielonym surducie, przyłożywszy rękę do czoła nad oczami, na kształt daszka, żeby lepiej się przyjrzeć podjeżdżającemu powozowi. W miarę jak bryczka zbliżała się do ganku, oczy jego stawały się coraz weselsze, a uśmiech coraz szerszy.
– Paweł Iwanowicz! – zawołał w końcu, gdy Cziczikow wysiadł z bryczki. – Jednak przypomniał pan sobie o nas!
Obaj przyjaciele bardzo mocno się ucałowali i Maniłow zaprowadził swego gościa do pokoju. Chociaż czas, w ciągu którego będą przechodzili przez sień, przedpokój i stołowy, jest nieco przykrótki, spróbujemy, czy nam się nie uda jakoś go wykorzystać i powiedzieć coś niecoś o gospodarzu domu. Lecz tu autor musi się przyznać, że podobne przedsięwzięcie jest bardzo trudne. O wiele łatwiej rysować charaktery wielkich rozmiarów: tam po prostu rzuca się pełną garścią farby na płótno – czarne pałające oczy, nawisłe brwi, przecięte zmarszczką czoło, przerzucony przez ramię czarny albo purpurowy jak ogień płaszcz – i portret gotowy; ale ci wszyscy panowie, których jest wielu na świecie, z wyglądu są bardzo do siebie podobni, a jednak, jeśli się przyjrzeć, zobaczy się wiele nieuchwytnych cech – ci panowie są strasznie trudni do portretowania. Tu trzeba będzie mocno wytężać uwagę, zanim się wydobędzie wszystkie delikatne, prawie niewidzialne rysy i w ogóle trzeba będzie bardzo pogłębić już wyćwiczone w nauce obserwacji spojrzenie.
Bóg jeden chyba mógł powiedzieć, jaki był charakter Maniłowa. Istnieje rodzaj ludzi, o których się mówi: taki sobie człowiek – ni to, ni owo, ni pies, ni wydra, jak powiada przysłowie. Być może, że do nich powinno się zaliczyć Maniłowa. Z wyglądu był to człowiek okazały; rysy jego twarzy nie były pozbawione wdzięku, ale w tym wdzięku, jak się zdawało, było troszeczkę za dużo cukru; w jego obejściu i zwrotach było coś przymilnego, zabiegającego o sympatię i znajomości. Uśmiechał się powabnie, był jasnowłosy, o niebieskich oczach. W pierwszej chwili rozmowy z nim nie można było nie powiedzieć: „Jaki to miły i dobry człowiek!” Ale w następnej chwili nic już się nie chce powiedzieć, a w trzeciej powie się: „Diabli wiedzą, co to takiego!” – i odejdzie się jak najdalej; a jeżeli się nie odejdzie, to poczuje się śmiertelną nudę. Nie można się od niego doczekać żadnego żywego albo choćby popędliwego słowa, jakie można usłyszeć prawie od każdego, jeśli się poruszy obchodzący go temat. Każdy człowiek ma jakąś słabość; dla jednego tą słabością będą psy gończe; drugiemu wydaje się, że jest wielkim amatorem muzyki i w zadziwiający sposób odczuwa w niej wszystkie głębokie miejsca; trzeci jest mistrzem w dobrym jedzeniu; czwarty umie świetnie zagrać rolę choćby o jeden werszek wyższą od tej, która mu jest przeznaczona; piąty, o życzeniach bardziej ograniczonych, śni i marzy o tym, żeby się przespacerować pod rękę z cesarskim adiutantem i żeby go widzieli jego przyjaciele, znajomi, a nawet nieznajomi; szósty jest obdarzony taką ręką, która czuje nadnaturalną potrzebę, by złamać róg jakiemuś karowemu asowi albo dwójce, podczas gdy ręka siódmego jakoś sama się garnie, żeby gdzieś zrobić porządek, dostać się blisko do osoby nadzorcy stacji pocztowej albo do woźniców, słowem – każdy ma swego konika, lecz Maniłow nic takiego nie miał. W domu mówił bardzo mało, przeważnie dumał i rozmyślał, ale o czym rozmyślał, także chyba jednemu Bogu było wiadomo. Nie można powiedzieć, żeby się zajmował gospodarstwem, nawet nigdy nie wyjeżdżał na pola; gospodarstwo jakoś samo szło. Kiedy ekonom mówił: „Dobrze by, proszę pana, to i to zrobić” – Maniłow odpowiadał: „Tak, to niegłupie” – paląc przy tym fajkę, do której przyzwyczaił się, gdy jeszcze służył w armii, gdzie był uważany za jednego z najskromniejszych, najdelikatniejszych i najbardziej wykształconych oficerów. „Tak, tak, to niegłupie” – powtarzał. Gdy przychodził do niego chłop i poskrobawszy się w głowę mówił: „Niech wielmożny pan pozwoli odejść na robotę i zarobić na pogłówne” – odpowiadał mu: „Idź” – paląc fajkę i nawet mu do głowy nie przyszło, że chłop szedł pić. Czasami, spoglądając z ganku na dziedziniec i staw, mówił, jakby to było dobrze, gdyby tak nagle przeprowadzić do domu przejście podziemne albo wybudować na stawie most kamienny, na którym by były po obu stronach kramy, i żeby w nich siedzieli kupcy i sprzedawali różne drobne towary potrzebne chłopom. Przy tym oczy jego stawały się nadzwyczaj słodkie i twarz przybierała wyraz pełnego zadowolenia. Zresztą wszystkie te projekty kończyły się tylko na słowach. W jego gabinecie zawsze leżała jakaś książka z zakładką na czternastej stronicy, którą stale czytał już od dwóch lat. W jego domu wiecznie czegoś brakowało: w salonie stały bardzo ładne meble, obite wykwintną materią jedwabną, która z pewnością musiała dość drogo kosztować, ale zabrakło jej na dwa krzesła i krzesła te stały obciągnięte rogóżką; zresztą gospodarz przez kilka lat zawsze uprzedzał swych gości słowami: „Niech pan na tych krzesłach nie siada, bo są jeszcze nie wykończone”. W niektórych pokojach wcale nie było mebli, chociaż mówiło się w pierwszych dniach po ślubie: „Kochanie, trzeba będzie jutro się postarać, żeby w tym pokoju chociaż tymczasowo ustawić meble”. Wieczorem stawiano na stole wykwintny świecznik z ciemnego brązu, z trzema antycznymi gracjami, z wykwintną tarczą z masy perłowej, a obok niego stawiano jakiegoś zwyczajnego miedzianego inwalidę, przechylonego na bok i całego w łoju, chociaż tego nie dostrzegał ani gospodarz, ani gospodyni, ani służba. Jego żona… zresztą byli oni z siebie wzajemnie bardzo zadowoleni. Pomimo iż minęło więcej niż osiem lat ich małżeństwa, każde z nich wciąż jeszcze przynosiło drugiemu kawałek jabłuszka albo cukierek, albo orzeszek, mówiąc wzruszająco tkliwym głosem, wyrażającym idealną miłość: „Otwórz, kochanie, buzię, włożę ci ten kąsek”. Nie potrzeba dodawać, że buzia otwierała się przy tym bardzo wdzięcznie. Na urodziny robiono niespodzianki – jakiś futerał z masy perłowej do wykałaczki. I bardzo często, siedząc na kanapie, nagle zupełnie nie wiadomo z jakiego powodu, jedno odkładało swą fajkę, a drugie robótkę, jeżeli ta była w danej chwili w rękach, i wyciskali taki omdlewający i długi pocałunek, że w czasie jego trwania można by z łatwością wypalić małe słomkowe cygaro. Słowem, byli tym, co się nazywa szczęśliwym małżeństwem. Naturalnie, można by zauważyć, że w domu oprócz przeciągłych pocałunków i niespodzianek jest wiele i innych zajęć i można by zadać dużo rozmaitych pytań. Dlaczego, na przykład, głupio i bez pojęcia gotuje się w kuchni? Dlaczego dość pusto w spiżarni? Dlaczego klucznica kradnie? Dlaczego lokaje są brudni i piją? Dlaczego cała służba bezwstydnie wałkoni się i swawoli przez resztę czasu? Ale wszystko to płaskie sprawy, a Maniłowa jest dobrze wychowana. A dobre wychowanie, jak wiadomo, otrzymuje się na pensjach. A na pensjach, jak wiadomo, następujące trzy główne przedmioty stanowią podstawę cnót ludzkich: język francuski, nieodzowny do szczęścia w życiu rodzinnym, fortepian, w celu dostarczenia mężowi przyjemnych chwil, i wreszcie właściwy dział gospodarczy: robótki. A więc szydełkowanie, robienie woreczków i innych niespodzianek. Zresztą bywają różne udoskonalenia i zmiany w metodach, szczególnie w dzisiejszych czasach: wszystko to w największym stopniu zależy od rozsądku i zdolności samych kierowniczek pensyj. Na niektórych pensjach bywa tak, że przede wszystkim fortepian, potem francuski i dopiero dział gospodarczy. A czasami zdarza się i tak, że przede wszystkim dział gospodarczy, tj. szydełkowanie niespodzianek, potem francuski i dopiero fortepian. Metody bywają różne. Nie zawadzi zaznaczyć jeszcze, że Maniłowa… ale przyznam się, że o damach bardzo się obawiam mówić, a przy tym czas mi powrócić do naszych bohaterów, którzy stali już od kilku minut przed drzwiami salonu, ustępując sobie wzajemnie pierwszeństwa przy wejściu.
– Niech pan będzie łaskaw nie robić sobie subiekcji, wejdę po panu – mówił Cziczikow.
– Nie, Pawle Iwanowiczu, nie, pan jest gościem – mówił Maniłow wskazując ręką na drzwi.
– Niech pan się nie krępuje, proszę bardzo, niech pan się nie krępuje, niech pan będzie łaskaw wejść – mówił Cziczikow.
– Nie, niech pan wybaczy, nie mogę pozwolić, żeby tak miły i wykształcony gość wszedł po mnie.
– Dlaczegóż wykształcony?… Proszę, niech pan będzie łaskaw wejść!
– Ale niechże pan raczy wejść pierwszy.
– Ależ dlaczego?
– A już tak! – powiedział z miłym uśmiechem Maniłow. W końcu obaj przyjaciele weszli w drzwi bokiem i trochę się przycisnęli wzajemnie.
– Pozwoli pan przedstawić sobie moją żonę – powiedział Maniłow. – Kochanie! Paweł Iwanowicz!
Cziczikow istotnie ujrzał damę, której zupełnie nie zauważył ceremoniując się w drzwiach z Maniłowem. Była niebrzydka, ubrana gustownie. Ładnie na niej leżał jedwabny szlafroczek w bladym kolorze; jej wąska, mała dłoń rzuciła coś pospiesznie na stół i zmięła batystową chusteczkę z powyszywanymi różkami. Podniosła się z kanapy, na której siedziała. Cziczikow nie bez przyjemności zbliżył się, by ucałować jej rączkę. Maniłowa powiedziała, nieco grasejując, że oboje bardzo się ucieszyli z jego przyjazdu i że nie było dnia, żeby jej mąż o nim nie wspominał.
– Tak – powiedział Maniłow – ona ciągle mnie pytała: „Czemuż twój przyjaciel nie przyjeżdża?” „Zaczekaj, kochanie, przyjedzie, przyjedzie.” I oto nareszcie zaszczycił nas pan swoją wizytą. Doprawdy, sprawił pan nam taką rozkosz, majowy dzień… imieniny serca…
Cziczikow, słysząc, że mowa już o imieninach serca, nawet się trochę zmieszał i odpowiedział skromnie, że nie posiada ani głośnego nazwiska, ani nawet wysokiej rangi.
– Pan wszystko posiada – przerwał mu Maniłow z tak samo miłym uśmiechem – pan wszystko posiada, a nawet jeszcze więcej.
– Jak się panu podobało nasze miasto? – wtrąciła słówko Maniłowa. – Czy mile pan spędził czas?
– Bardzo ładne miasto, śliczne miasto – odpowiedział Cziczikow – i czas spędziłem bardzo mile. Towarzystwo niezmiernie pociągające.
– A jak pan znalazł naszego gubernatora? – zapytała Maniłowa.
– To nadzwyczaj czcigodny i niezwykle miły człowiek, nieprawdaż? – dorzucił Maniłow.
– Zupełna prawda, to nadzwyczaj czcigodny człowiek. A jak wniknął w swe obowiązki, jak on je rozumie! Powinniśmy życzyć sobie więcej takich ludzi.
– Jak on potrafi tak, wie pan, obejść się z każdym, zachować delikatność w postępowaniu – dodał Maniłow z uśmiechem i z zadowolenia prawie zupełnie przymrużył oczy jak kot, którego z lekka podrapano palcem za uszami.
– Bardzo uprzejmy i miły człowiek – ciągnął dalej Cziczikow – a jaki zręczny! Nawet nie przypuszczałem, że tak doskonale wyszywa różne wzory. Pokazywał mi woreczek własnej roboty: mało która dama umiałaby tak zręcznie wyszyć.
– A wicegubernator, prawda, jaki to miły człowiek? – odezwał się Maniłow, znów trochę przymrużywszy oczy.
– Bardzo, bardzo szanowny człowiek – odpowiedział Cziczikow.
– No, a co pan sądzi o policmajstrze? Jaki to miły człowiek, nieprawdaż?
– Niezmiernie miły i jaki mądry, jaki oczytany! Graliśmy u niego w wista z prokuratorem i prezesem sądu aż do białego ranka. Bardzo, bardzo szanowny człowiek!
– No, a jakiego jest pan zdania o żonie policmajstra? – dodała Maniłowa. – Prawda, że to bardzo miła kobieta?
– O, to jedna z najbardziej godnych szacunku kobiet, jakie znam – odparł Cziczikow.
Po czym nie opuszczono prezesa sądu, poczmistrza i w ten sposób wyliczono prawie wszystkich urzędników miejskich, którzy okazali się wszyscy bardzo szanownymi ludźmi.
Do bramy hotelu w gubernialnym mieście N. wjechała dość ładna, nieduża bryczka na resorach, w rodzaju tych, którymi jeżdżą kawalerowie: dymisjonowani podpułkownicy, sztabskapitanowie, ziemianie posiadający około setki dusz chłopskich, słowem wszyscy ci, których nazywają średnio zamożnymi. W bryczce siedział pan niezbyt przystojny, ale i niebrzydki, ani nazbyt tłusty, ani nazbyt chudy; nie można powiedzieć, żeby stary, jednak niezbyt młody. Przyjazd jego nie zrobił w mieście żadnego hałasu i nie towarzyszyło mu nic szczególnego; tylko dwaj rosyjscy chłopi, stojący u drzwi karczmy naprzeciwko hotelu, poczynili jakieś spostrzeżenia, odnoszące się zresztą bardziej do pojazdu niż do tego, kto w nim siedział. – Patrzaj no – powiedział jeden do drugiego – to ci koło! Jak myślisz, dojechałoby to koło, jakby było trzeba, do Moskwy, czyby nie dojechało? -Dojechałoby – odpowiedział drugi. – A do Kazania, to myślę, że nie dojechałoby? – Do Kazania nie dojechałoby – odpowiedział drugi. Na tym się rozmowa skończyła. I jeszcze, kiedy bryczka podjechała do hotelu, nawinął się młodzieniec w białych dymkowych pantalonach, bardzo wąskich i krótkich, we fraku z pretensjami do mody, spod którego widać było gors spięty tulską spinką z pistoletem z brązu. Młodzieniec odwrócił się, popatrzył na pojazd, przytrzymał ręką czapkę, która mu omal nie zleciała na wietrze, i poszedł w swoją stronę.
Gdy pojazd wjechał w podwórze, pan został przyjęty przez służącego z hotelu albo, jak ich nazywają, numerowego, człowieka żywego i ruchliwego do tego stopnia, że nawet nie można było dostrzec, jaką miał twarz. Wybiegł zwinnie z serwetką w ręku, długi i w długim kortowym surducie, z kołnierzem omal że nie na głowie, potrząsnął włosami i zwinnie poprowadził pana na górę przez całą drewnianą galerię do zesłanego mu przez Boga pokoju. Pokój był wiadomego rodzaju, bo i hotel też był wiadomego rodzaju, to jest właśnie taki, jakie zwykle bywają w miastach gubernialnych, gdzie za dwa ruble na dobę przejezdni otrzymują dogodny pokój z karaluchami jak suszone śliwki, wyglądającymi ze wszystkich kątów, i z drzwiami do sąsiedniego pomieszczenia zawsze zastawionymi komodą, gdzie zagospodarowuje się sąsiad, człowiek małomówny i spokojny, ale nadzwyczaj ciekawy, interesujący się wszystkimi drobiazgami dotyczącymi przyjezdnego. Front hotelu odpowiadał jego wnętrzu: był bardzo długi, jednopiętrowy; parter nie był otynkowany i świecił ciemnoczerwonymi cegiełkami, jeszcze bardziej pociemniałymi skutkiem pogody i z natury brudnymi; pierwsze piętro było pomalowane odwieczną żółtą farbą; na dole były sklepiły z chomątami, powrozami i obwarzankami. W narożnym sklepiku, a właściwie w oknie, tkwił handlarz sbitniem^(\ 1), z samowarem z czerwonej miedzi i o twarzy tak samo czerwonej jak samowar, tak że z daleka można było pomyśleć, że na oknie stoją dwa samowary, gdyby jeden z samowarów nie miał czarnej jak smoła brody.
Podczas gdy przyjezdny pan oglądał swój pokój, wniesiono jego bagaż: przede wszystkim walizę z białej skóry, trochę zniszczoną, co wskazywało, że nie po raz pierwszy była w drodze. Walizkę wniósł stangret Selifan, niziutki mężczyzna w kożuszku, i lokaj Pietrek, chłopisko lat około trzydziestu, w luźnym znoszonym surducie, widocznie po panu, z wyglądu nieco surowy, z bardzo grubymi wargami i nosem. Za walizą wniesiono niewielki mahoniowy sepet wykładany brzeziną karelską, prawidła do butów i pieczoną kurę owiniętą w niebieski papier. Gdy wszystko to przyniesiono, stangret Selifan poszedł do stajni zająć się końmi, a lokaj Pietrek zaczął się urządzać w małym przedpokoiku, bardzo ciemnej norce, dokąd zdążył już przynieść swój szynel, a wraz z nim jakiś własny zapach, który udzielił się i przyniesionemu zaraz potem workowi z różnymi lokajskimi przyborami. W tej norce przysunął do ściany wąziutkie łóżko na trzech nogach, nakrywając je czymś podobnym do małego materaca, zbitym i płaskim jak blin i, być może, tak samo zatłuszczonym jak blin, który udało mu się wydębić od właściciela hotelu.
Podczas gdy służący krzątali się zapobiegliwie, pan udał się do ogólnej sali. Jakie bywają te ogólne sale – każdy przejezdny wie bardzo dobrze. Takie same ściany, wymalowane olejną farbą, pociemniałe u góry od fajczanego dymu i wyświecone u dołu plecami różnych przejezdnych, a zwłaszcza miejscowymi kupieckimi, kupcy bowiem w dni targowe przychodzili tu w sześciu albo w siedmiu wypijać wiadomą ilość herbaty; taki sam zakopcony żyrandol z mnóstwem wiszących szkiełek, które dygotały i dzwoniły za każdym razem, gdy numerowy przebiegał po wytartych chodnikach, żwawo wymachując tacą, na której było takie mnóstwo szklanek do herbaty, jak ptaków na brzegach morza; takie same obrazy na całą ścianę, malowane olejnymi farbami; słowem, wszystko to samo co i wszędzie; ta tylko różnica, że na jednym obrazie była namalowana nimfa z takimi ogromnymi piersiami, jakich czytelnik zapewne nigdy nie oglądał. Podobna igraszka natury zdarza się zresztą na różnych obrazach historycznych, nie wiadomo kiedy, skąd i przez kogo przywiezionych do nas, do Rosji, niekiedy nawet przez naszych wielkich panów, miłośników sztuki, którzy zakupili je we Włoszech za radą wiozących ich pocztylionów. Pan zdjął czapkę i odwiązał z szyi wełniany, o tęczowych kolorach szalik, jaki ludziom żonatym własnoręcznie robi żona, dając przy tym dobre rady, jak go zawiązywać, a kawalerom – nie mogę na pewno powiedzieć, kto im robi, Bóg ich raczy wiedzieć, ja nigdy nie nosiłem takich szalików. Odwiązawszy szalik, pan kazał sobie podać obiad. Podczas gdy podawano mu różne zwykłe w restauracjach potrawy, jako to: kapuśniak z kruchym pierożkiem, umyślnie w ciągu kilku tygodni przechowywanym dla przejezdnych, móżdżek z groszkiem, kiełbaski z kapustą, pieczoną pulardę, kiszone ogórki i odwieczny kruchy, słodki pierożek zawsze gotów do usług; podczas gdy mu to wszystko podawano i na gorąco, i na zimno, kazał służącemu, czyli numerowemu, opowiadać sobie różne głupstwa o tym, kto dawniej prowadził tę restaurację, a kto teraz, i czy dużo daje dochodu, i czy gospodarz wielki łajdak, na co numerowy zazwyczaj odpowiadał: „O, wielki złodziej, proszę pana!” Jak w oświeconej Europie, tak samo i w oświeconej Rosji istnieje teraz wielu szanownych ludzi, którzy nie mogą zjeść w restauracji, żeby nie pogadać ze służącym, a niekiedy nawet zabawnie sobie z niego pożartować. Zresztą, przyjezdny nie zadawał tylko próżnych pytań; z nadzwyczajną ścisłością rozpytywał się, kto jest w mieście gubernatorem, kto prezesem sądu, kto prokuratorem – słowem, nie opuścił żadnego Ważniejszego urzędnika, ale z jeszcze większą ścisłością, jeżeli nawet nie ze szczególnym zainteresowaniem, rozpytywał się o wszystkich zamożniejszych obywateli ziemskich: ile kto ma dusz chłopskich, jak daleko mieszka od miasta, nawet jaki ma charakter i jak często przyjeżdża, rozpytywał się uważnie o stan prowincji, czy nie było w ich guberni jakich chorób, epidemicznej gorączki, jakiejś zabójczej febry, ospy i tym podobnych, a wszystko to tak szczegółowo i z taką dokładnością, która wskazywała na coś więcej niż na zwykłą ciekawość. Pan miał w obejściu coś solidnego i wycierał nos niebywale głośno. Nie wiadomo, jak on to robił, ale nos jego grzmiał jak trąba. Ta na pozór niewinna właściwość przysporzyła mu jednak wiele szacunku ze strony służącego z restauracji, tak że ten za każdym razem, gdy słyszał ów dźwięk, potrząsał włosami, prostował się z szacunkiem i nachylając głowę z wysokości pytał: „Czy wielmożny pan sobie czego nie życzy?” Po obiedzie pan wypił filiżankę kawy i usiadł na kanapie, podłożywszy sobie pod plecy poduszkę, którą w rosyjskich restauracjach zamiast elastyczną wełną wypychają czymś bardzo podobnym do cegieł i kamieni brukowych. Wkrótce zaczął ziewać i kazał się odprowadzić do swego numeru, gdzie położywszy się zasnął na dwie godziny. Odpocząwszy, napisał na kawałku papieru – na prośbę służącego z restauracji – swą rangę, imię i nazwisko, w celu zameldowania tam gdzie należy, w policji. Numerowy, schodząc ze schodów, przesylabizował z kartki, co następuje: radca kolegialny Paweł Iwanowicz Cziczikow, obywatel ziemski, w sprawach prywatnych. Gdy numerowy wciąż jeszcze sylabizując odcyfrowywał kartkę, sam Paweł Iwanowicz udał się, by obejrzeć miasto, z którego był, zdaje się, zadowolony, albowiem znalazł, iż miasto bynajmniej nie ustępuje innym miastom gubernialnym. Mocno biła w oczy żółta farba na kamienicach i skromnie ciemniała szara na drewnianych domach. Domy były parterowe i półtorapiętrowe, z odwiecznymi facjatkami, bardzo ładnymi według mniemania gubernialnych architektów. Gdzieniegdzie domy te wydawały się zagubione pośród szerokiej jak pole ulicy i nie kończących się drewnianych płotów; gdzieniegdzie zbijały się w kupę i tam widać było więcej ludzi i ożywienia. Trafiały się prawie zmyte deszczem szyldy z rogalami i z butami, tu i ówdzie z namalowanymi niebieskimi spodniami i z nazwiskiem jakiegoś krawca Arszawskiego; tu sklep z czapkami, z napisem: „Cudzoziemiec Wasyl Fiodorow”; ówdzie namalowany bilard z dwoma graczami we frakach, w jakie ubierają się u nas w teatrach goście wchodzący na scenę w ostatnim akcie. Gracze byli namalowani z wycelowanymi kijami, z trochę wykręconymi w tył rękami i krzywymi nogami, które dopiero co wykonały w powietrzu entrechat. Pod tym wszystkim było napisane: „A oto zakład”. Tu i ówdzie, wprost na ulicy, stały stoły z orzechami, mydłem i piernikami podobnymi do mydła; tam znów garkuchnia z namalowaną tłustą rybą i wetkniętym w nią widelcem. Najczęściej zaś można było zauważyć pociemniałe dwugłowe orły państwowe, które teraz już zostały zastąpione lakonicznym napisem: „Szynk”. Bruki wszędzie były kiepskie. Zajrzał i do ogrodu miejskiego, składającego się z cieniutkich drzewek, które się źle przyjęły, z podpórkami w kształcie trójkątów u dołu, bardzo ładnie pomalowanymi zieloną farbą olejną. Zresztą, chociaż te drzewka nie były wyższe od trzciny, pisano o nich w gazetach przy opisie iluminacji, że „miasto nasze zostało dzięki staraniom naczelnika miasta przyozdobione ogrodem, składającym się z cienistych, rozłożystych. drzew, dających ochłodę w skwarny dzień” i że przy tym „było bardzo miło patrzeć, jak serca obywateli drżały z nadmiaru wdzięczności i wylewały potoki łez na znak uznania dla pana naczelnika miasta”. Rozpytawszy szczegółowo strażnika, którędy można by przejść bliżej, jeżeli będzie trzeba, do soboru, do miejsc publicznych, do gubernatora, poszedł spojrzeć na rzekę przepływającą przez środek miasta; po drodze zdarł przybity do słupa afisz, żeby po przyjściu do domu dokładnie go przeczytać; popatrzył uważnie na idącą po drewnianym chodniku damę o niebrzydkiej powierzchowności, za którą szedł chłopiec w wojskowym mundurze, z zawiniątkiem w ręku, i jeszcze raz obrzuciwszy wszystko spojrzeniem, jakby po to, żeby dobrze zapamiętać położenie, udał się do domu, prosto do swego numeru, podtrzymywany z lekka na schodach przez służącego z restauracji. Po wypiciu herbaty usiadł przy stole, kazał sobie podać świecę, wyjął z kieszeni afisz, podniósł go do świecy i zaczął czytać mrużąc trochę prawe oko. Zresztą w afiszu nie było nic godnego uwagi: wystawiano dramat pana Kotzebue, w którym Rollę grał pan Poplewin, Korę – panna Ziabłowa, inne osoby były jeszcze mniej ciekawe; jednakże przeczytał je wszystkie, doszedł nawet do ceny parteru i dowiedział się, że afisz był drukowany w drukarni zarządu gubemialnego; później odwrócił na drugą stronę, żeby zobaczyć, czy i tam czego nie ma, ale nic nie znalazłszy przetarł oczy, zwinął arkusz starannie i włożył go do swego sepetu, gdzie miał zwyczaj kłaść wszystko, co popadło. Dzień, zdaje się, został zakończony porcją zimnej cielęciny, butelką musującego kwasu i mocnym snem na cały regulator, jak się wyrażają w niektórych miejscowościach obszernego państwa rosyjskiego.
Cały następny dzień był poświęcony wizytom; przyjezdny poszedł składać wizyty wszystkim miejskim dygnitarzom. Złożył uszanowanie gubernatorowi, który, okazało się, był, podobnie jak Cziczikow, ani tłusty, ani chudy, miał na szyi Annę i mówiono nawet, że był przedstawiony do gwiazdy; zresztą był to wielki poczciwiec i nawet sam wyszywał czasem na tiulu. Potem udał się do wicegubernatora, potem był u prokuratora, u prezesa sądu, u policmajstra, u dzierżawcy wódczanego, u zarządzającego fabrykami rządowymi… szkoda, że trochę trudno zapamiętać wszystkich możnych tego świata; ale wystarczy powiedzieć, że przyjezdny okazał wielką gorliwość pod względem wizyt. Przyszedł nawet złożyć uszanowanie inspektorowi zarządu szpitali i miejskiemu architektowi. I potem długo jeszcze siedział w bryczce, namyślając się, komu by jeszcze złożyć wizytę, ale nie znalazło się już w mieście więcej urzędników. W rozmowach z tymi potęgami umiał bardzo zręcznie pochlebiać każdemu. Gubernatorowi napomknął jakoś, że do jego guberni wjeżdża się jak do raju, drogi wszędzie aksamitne, i że te władze, które naznaczają mądrych dygnitarzy, godne są wielkiej pochwały. Policmajstrowi powiedział coś bardzo pochlebnego o miejskich strażnikach, a w rozmowach z wicegubernatorem i prezesem sądu, którzy byli dopiero radcami stanu, powiedział nawet przez omyłkę dwa razy: „ekscelencjo”, co im się bardzo spodobało. Skutek był taki, że gubernator poprosił go do siebie tego samego dnia na prywatny wieczorek, inni urzędnicy także – ten na obiad, ów na partię bostona, tamten na herbatę.
Przyjezdny, jak się zdaje, unikał mówienia o sobie; a jeżeli mówił, to jakimiś ogólnikowymi zwrotami, z wyraźną skromnością, i rozmowa z nim w takich wypadkach przybierała nieco książkowy charakter, że jest nic nie znaczącym robakiem tego świata i nie godzien, żeby się nim zbytnio zajmowano, że wiele doświadczył w swoim życiu, że na służbie cierpiał w imię prawdy, miał wielu nieprzyjaciół, grożących nawet jego życiu, i że teraz, pragnąc spokoju, szuka sobie wreszcie miejsca do osiedlenia się, i że po przybyciu do lego miasta uznał za swój obowiązek okazać szacunek pierwszym jego dygnitarzom. Oto wszystko, czego się dowiedziano w mieście o tej nowej osobistości, która w bardzo krótkim czasie nie omieszkała pokazać się na gubernatorskim. wieczorku. Przygotowania do tego wieczorku zajęły przeszło dwie godziny i tu przyjezdny okazał taką dbałość o toaletę, jaką nie wszędzie się widuje. Po krótkim śnie poobiednim kazał sobie podać przybory do mycia i nadzwyczajnie długo nacierał mydłem oba policzki podparłszy je od wewnątrz językiem; potem, wziąwszy z ramienia numerowego ręcznik, wytarł nim ze wszystkich stron swą pełną twarz, zacząwszy od uszu i parsknąwszy przedtem dwa razy prosto w twarz numerowego. Potem włożył przed lustrem gors, wyrwał dwa wyłażące z nosa włoski i bezpośrednio potem nałożył frak koloru borówek „z iskrą”. Tak ubrany pojechał własnym ekwipażem przez niezmiernie szerokie ulice, oświetlone skąpym światłem gdzieniegdzie błyszczących okien. Zresztą dom gubernatora był oświetlony prawie jak na bal; powozy z latarniami, przed podjazdem dwóch żandarmów, okrzyki forysiów w oddali – słowem, wszystko jak należy. Cziczikow po wejściu do salonu byt zmuszony na chwilę przymrużyć oczy, bo blask świec, lamp i damskich sukien byt straszny. Wszystko było zalane światłem. Czarne fraki przemykały i krążyły pojedynczo lub grupami tu i tam, jak krążą muchy po białej lśniącej rafinadzie w czasie gorącego lipcowego lata, kiedy stara klucznica przy otwartym oknie rąbie ją i dzieli na błyszczące kawałki; wszystkie dzieci patrzą zebrawszy się wokoło, śledząc ciekawe ruchy jej szorstkich rąk podnoszących młotek, a powietrzne szwadrony much, unoszone lekkim powiewem, wlatują śmiało, jak prawowici gospodarze, i korzystając z krótkowzroczności staruszki i ze słońca, które oślepia jej oczy, obsiadają smaczne kąski: tam pojedynczo, ówdzie zwartymi grupami. Nasycone bogatym latem, które i tak na każdym kroku rozstawia smaczne potrawy, przyleciały wcale nie po to, żeby jeść, lecz żeby tylko się pokazać, przejść się tam i z powrotem po rozsypanym cukrze, potrzeć jedną o drugą tylne albo przednie łapki, podrapać się nimi pod skrzydełkami albo wyciągnąwszy obie przednie łapki potrzeć sobie nimi nad głową, obrócić się i znów odlecieć, i znów przylecieć nowymi dokuczliwymi szwadronami.
Cziczikow nie zdążył się rozejrzeć, a już został wzięty pod rękę przez gubernatora, który natychmiast przedstawił go gubernatorowej. Przyjezdny gość i tu umiał się znaleźć; powiedział jakiś komplement, całkiem odpowiedni dla człowieka w średnim wieku, posiadającego rangę niezbyt wysoką, ale i niezbyt niską. Gdy pary taneczne przycisnęły wszystkich do ściany, założywszy ręce w tył, spoglądał na nie bardzo uważnie przez dwie minuty. Wiele dam było ubranych ładnie i modnie, inne ubrały się w to, co Bóg dał w mieście prowincjonalnym. Mężczyźni tutaj, jak i wszędzie, byli dwóch rodzajów: jedni chudzi, uwijający się wciąż koło dam; niektórzy z nich byli tacy, że trudno ich było odróżnić od petersburżan: mieli tak samo starannie, z rozmysłem i gustem zaczesane bokobrody albo też miłe, zupełnie gładko ogolone owale twarzy, tak samo niedbale przysiadali się do dam, tak samo mówili po francusku i rozśmieszali damy tak samo jak w Petersburgu. Inny rodzaj mężczyzn stanowili tłuści albo też tacy jak Cziczikow, to jest nie żeby nazbyt tłuści, ale i nie chudzi. Ci, wprost przeciwnie, krzywili się i stronili od dam, i tylko rozglądali się po kątach, czy służący gubernatora nie rozstawia gdzie zielonego stolika do wista.
Twarze ich były pełne i okrągłe, niektórzy mieli brodawki, ten i ów był nawet dziobaty, włosów na głowie nie czesali ani w czub, ani w pukle, ani na sposób „niech mnie diabli wezmą”, jak mówią Francuzi; włosy mieli albo krótko podstrzyżone, albo przylizane, a rysy twarzy bardziej zaokrąglone i mocne. Byli to najszanowniejsi urzędnicy w mieście. Niestety! tłuści lepiej umieją na tym świecie dbać o swoje sprawy niż chudzi. Chudzi są raczej urzędnikami do specjalnych poruczeń albo tylko figurują na liście i wałęsają się tu i tam: ich egzystencja jest jakoś nazbyt lekka, eteryczna i zupełnie niepewna. Tłuści zaś nigdy nie zajmują nieokreślonych miejsc, zawsze tylko określone i jeżeli już gdzie zasiądą, to pewnie i mocno, tak że raczej miejsce zatrzeszczy i ugnie się pod nimi, niż oni spadną. Zewnętrznego poloru nie lubią; ich fraki nie są tak dobrze skrojone jak chudych, za to w szkatułkach błogosławieństwo boże. Chudy w ciągu trzech lat nie ma ani jednej duszy, której by nie zastawił w lombardzie; tłusty – tylko popatrzeć – już ma gdzieś na końcu miasta dom, kupiony na imię żony, potem na drugim końcu drugi dom, potem wioskę pod miastem, potem wieś jak się patrzy. Wreszcie tłusty, wysłużywszy się Bogu i cesarzowi, zasłużywszy na powszechne poważanie, porzuca służbę i zostaje obywatelem ziemskim, zacnym panem rosyjskim, prowadzi dom otwarty i żyje sobie, i dobrze żyje. A po nim znowu chudzi spadkobiercy, rosyjskim obyczajem, przepuszczają galopem ojcowski dobytek. Nie można ukryć, że Cziczikow zajmował się prawie takiego rodzaju rozmyślaniami, kiedy przypatrywał się towarzystwu, i rezultatem było to, że przyłączył się w końcu do tłustych, wśród których spotykał prawie wszystkie znajome twarze – prokuratora z bardzo czarnymi, gęstymi brwiami i trochę mrugającym lewym okiem, jakby mówił: „Chodźmy, bracie, do drugiego pokoju, tam ci coś powiem”, człowieka zresztą poważnego i małomównego; poczmistrza, człowieka niziutkiego, ale dowcipnisia i filozofa; prezesa sądu, nader rozsądnego i uprzejmego człowieka – wszyscy powitali go jak starego znajomego, na co Cziczikow oddawał ukłony trochę na ukos, zresztą nie bez wdzięku. Zaraz zapoznał się z bardzo uprzejmym i grzecznym właścicielem ziemskim Maniłowem i trochę niezgrabnym z wyglądu Sobakiewiczem, który natychmiast nastąpił mu na nogę mówiąc: „Proszę wybaczyć”. Zaraz też podsunięto mu kartę do wista, którą przyjął z takim samym grzecznym ukłonem. Usiedli przy zielonym stoliku i nie wstawali już aż do kolacji. Wszystkie rozmowy zupełnie się urwały, jak się zawsze dzieje, gdy nareszcie przystępuje się do poważnego zajęcia. Chociaż poczmistrz był bardzo rozmowny, ale i ten, wziąwszy karty do rąk, natychmiast przybrał myślący wyraz twarzy, górną wargę nakrył dolną i zachował taką minę przez cały czas gry. Wychodząc figurą, mocno uderzał ręką o stół mówiąc, jeżeli była dama: „Idź, stara popadio!”, jeżeli zaś król: „Idź, tambowski chłopie!” A prezes podgadywał: „A ja go po wąsach, a ja ją po wąsach!” Czasami przy uderzeniu kartami o stół wyrywały się wyrażenia: „A! było nie było, jak nie ma w co, to w karo!” Albo po prostu okrzyki: „Kiery! kiereczki! pikiencja!” albo „Piki, piczki! pikiendras!”, a nawet po prostu: „Piczuk!” – nazwy, którymi w swym towarzystwie ochrzcili kolory. Po zakończeniu gry, jak to bywa, spierano się dość głośno. Nasz przyjezdny gość również się spierał, ale jakoś nadzwyczaj subtelnie, tak iż wszyscy widzieli, że się spierał, a równocześnie spierał się w bardzo miły sposób. Nigdy nie mówił: „Pan wyszedł” tylko: „ Pan był łaskaw wyjść”. „Miałem zaszczyt zabić pańską dwójkę” – i tym podobnie. Żeby jeszcze bardziej przekonać swoich przeciwników, za każdym razem podsuwał im wszystkim swą srebrną emaliowaną tabakierkę, na której dnie zauważono dwa fiołki, włożone tam dla zapachu. Uwagę przyjezdnego szczególnie zwrócili na siebie właściciele ziemscy Maniłow i Sobakiewicz, o których było wyżej wspomniane. Zaraz się o nich poinformował odwoławszy nieco na stronę prezesa i poczmistrza. Kilka pytań, zadanych przez niego, świadczyło nie tylko o ciekawości gościa, ale i o rzeczowości; przede wszystkim bowiem wypytał się, ile każdy z nich posiada dusz chłopskich i w jakim stanie znajdują się ich majątki, a potem dopiero dowiedział się o imię i imię ojca. W krótkim czasie udało mu się zupełnie ich oczarować. Właściciel ziemski Maniłow, człowiek jeszcze bynajmniej niestary, mający oczy słodkie jak cukier i przymrużający je za każdym razem, gdy się śmiał, stracił głowę dla Cziczikowa. Bardzo długo ściskał mu rękę i prosił usilnie o zaszczycenie go przyjazdem na wieś, do której, według jego słów, było tylko piętnaście wiorst od miejskiej rogatki. Na to
Cziczikow z bardzo grzecznym pochyleniem głowy i serdecznym uściskiem ręki odpowiedział, że nie tylko z miłą chęcią gotów jest to zrobić, ale będzie to sobie poczytywał za swój święty obowiązek. Sobakiewicz również powiedział nieco lakonicznie: – Proszę i do mnie – szurnąwszy nogą obutą w trzewik tak olbrzymiej wielkości, że nie wiadomo, czy znalazłaby się dla niego odpowiednia noga, zwłaszcza dziś, kiedy w Rosji zaczynają znikać legendarni bohaterowie.
Następnego dnia Cziczikow udał się na obiad i na wieczór do policmajstra, u którego goście zasiedli do wista o trzeciej po obiedzie i grali do drugiej w nocy. Tam między innymi zapoznał się z właścicielem ziemskim Nozdriowem, człowiekiem lat około trzydziestu, bardzo swobodnym, który po kilku słowach zaczął mu mówić „ty”. Policmajstrowi i prokuratorowi Nozdriow również mówił „ty” i był z nimi na stopie przyjacielskiej; ale gdy zasiedli do wysokiej gry, policmajster i prokurator nadzwyczaj bacznie obserwowali jego lewy i uważali prawie na każdą kartę, którą wychodził. Następnego dnia Cziczikow spędził wieczór u prezesa sądu, który w nieco zatłuszczonym szlafroku przyjmował swych gości, w tej liczbie jakieś dwie damy. Potem był na wieczorze u wicegubernatora, na wystawnym obiedzie u dzierżawcy wódczanego i u prokuratora na skromnym, który zresztą mógł ujść za wystawny; na śniadaniu wydanym po nabożeństwie przez naczelnika miasta, które również warte było tyle co obiad. Słowem, ani godziny nie pozostawał w domu i do hotelu przyjeżdżał tylko po to, żeby spać. Przyjezdny w każdej sytuacji jakoś umiał się znaleźć i dowiódł, że jest doświadczonym światowcem. O czymkolwiek toczyła się rozmowa, zawsze umiał ją podtrzymać. Jeśli mówiono o hodowli koni – mówił o hodowli koni; jeśli mówiono o rasowych psach – i tu wygłaszał bardzo rzeczowe spostrzeżenia; w rozmowie o śledztwie, przeprowadzonym przez izbę skarbową, dowiódł, że i procedura sądowa nie jest mu obca; gdy była mowa o grze w bilard – i tu nie był ignorantem; jeśli rozmawiano o cnocie – i o cnocie mówił bardzo dobrze, nawet ze łzami w oczach, o przyrządzaniu grzanego wina – znał się na grzanym winie; o nadzorcach i urzędnikach celnych – i o nich mówił tak, jakby sam był i urzędnikiem, i nadzorcą. Ale szczególne, że wszystko to umiał mówić z jakimś umiarem, zawsze potrafił znaleźć się. Mówił nie za głośno i nie za cicho, ale akurat tak jak należy. Słowem, był przyzwoitym człowiekiem pod każdym względem. Wszyscy urzędnicy byli zadowoleni z przyjazdu nowej osobistości. Gubernator wyraził się o nim, że to człowiek dobrze myślący, prokurator, że to bardzo rzeczowy człowiek; pułkownik żandarmerii mówił, że to człowiek bardzo uczony; prezes sądu, że to człowiek doświadczony i szanowny; policmajster, że to człowiek szanowny i miły; żona policmajstra, że to człowiek bardzo miły i bardzo uprzejmy. Nawet sam Sobakiewicz, który rzadko się o kimś dobrze wyrażał, przyjechawszy dość późno z miasta do domu, leżąc już zupełnie rozebrany w łóżku obok swojej chuderlawej żony, powiedział jej: -Byłem, kochanie, na wieczorze u gubernatora, jadłem obiad u policmajstra i zapoznałem się z radcą kolegialnym Pawłem Iwanowiczem Cziczikowem. Bardzo miły człowiek! – Na co małżonka odpowiedziała: – Hm! – i trąciła go nogą.
Taka opinia, bardzo pochlebna dla gościa, powstała o nim w mieście i utrzymała się dopóty, dopóki pewna dziwna właściwość gościa i przedsięwzięcie albo, jak mówią na prowincji, kazus, o którym czytelnik niedługo się dowie, nie wprawiły w zdumienie prawie całego miasta.
1 Sbitień – napój z wrządku zaprawionego miodem i korzeniami
ROZDZIAŁ II
Przyjezdny pan przebywał w mieście już więcej niż tydzień, rozjeżdżając po wieczorkach i obiadach, i w ten sposób spędzając, jak się to mówi, bardzo mile czas. W końcu postanowił przenieść swe wizyty poza miasto i odwiedzić właścicieli ziemskich Maniłowa i Sobakiewicza, którym dał słowo. Być może, iż pobudziła go do tego inna, istotniejsza przyczyna, sprawa poważniejsza, bliższa sercu… Ale o tym wszystkim czytelnik dowie się stopniowo w odpowiednim czasie, jeżeli tylko starczy mu cierpliwości na przeczytanie niniejszego opowiadania, bardzo długiego i mającego się potem rozwinąć szerzej, w miarę zbliżania się do końca, wieńczącego dzieło. Stangret Selifan otrzymał polecenie zaprzęgnięcia wczesnym rankiem koni do znanej nam bryczki. Pietrek miał siedzieć w domu, uważać na pokój i walizę. Nie zawadzi, jeśli czytelnik pozna się z tymi dwoma poddanymi naszego bohatera. Chociaż, rzecz prosta, są oni osobistościami mało wybitnymi, takimi, które nazywa się drugorzędnymi i trzeciorzędnymi, chociaż główne posunięcia i sprężyny akcji poematu nie na nich się opierają, zaledwie gdzieniegdzie ich dotykają i z lekka o nie zahaczają – lecz autor lubi we wszystkim być bardzo dokładny i pod tym względem, pomimo że sam jest Rosjaninem, chce być akuratny jak Niemiec. Zajmie to zresztą niewiele czasu i miejsca, bo niewiele trzeba dodać do tego, co czytelnik już wie, a mianowicie, że Pietrek chodził w trochę za obszernym brązowym surducie po panu i miał, zwyczajem ludzi swego stanu, gruby nos i usta. Usposobienia był raczej milczącego niż gadatliwego, posiadał nawet szlachetną skłonność do oświaty, to jest do czytania książek, o których treść się nie troszczył: było mu zupełnie wszystko jedno, czy to przygody zakochanego bohatera, czy po prostu elementarz albo modlitewnik – wszystko czytał z jednakową uwagą; gdyby mu podsunięto chemię – i tej by nie odrzucił. Podobało mu się nie to, o czym czytał, lecz raczej samo czytanie, ściślej sam proces czytania, że oto z liter ciągle wychodzi jakieś słowo, które czasami diabli wiedzą, co znaczy. To czytanie odbywało się najczęściej w pozycji leżącej, w przedpokoju, na łóżku i na materacu, który z tego powodu stał się zbity i cienki jak placek. Oprócz namiętności do czytania miał jeszcze dwa przyzwyczajenia, stanowiące dwie inne jego cechy charakterystyczne: spać nie rozbierając się, tak jak stał, w tym samym surducie, i nosić zawsze ze sobą jakiś szczególny, sobie tylko właściwy zapach, podobny do zapachu zamieszkałego pokoju. Wystarczyło, żeby tylko postawił gdzieś swoje łóżko, choćby nawet w nie zamieszkałym dotąd pokoju, i przyniósł tam swój szynel i rzeczy, a już zdawało się, że w tym pokoju od dziesięciu lat mieszkają ludzie. Cziczikow, będąc człowiekiem bardzo wrażliwym, a nawet w niektórych wypadkach przewrażliwionym, wciągnąwszy zaraz po obudzeniu powietrze w nozdrza, marszczył się tylko i potrząsał głową mówiąc; „Ty, bracie, diabli cię wiedzą, pocisz się czy co. Poszedłbyś chociaż do łaźni”. Na co Pietrek nic nie odpowiadał i starał się natychmiast zająć jakąś robotą: albo podchodził ze szczotką do wiszącego pańskiego fraka, albo po prostu coś sprzątał. Co myślał wtedy, gdy milczał? Być może, iż mówił do siebie: „I ty także dobryś, że też ci się nie naprzykrzyło czterdzieści razy powtarzać jedno i to samo”. Bóg raczy wiedzieć, nie wiadomo, co myśli dworski poddany wtedy, gdy pan daje mu nauki. A więc oto co na pierwszy raz można powiedzieć o Pietrku. Stangret Selifan był zupełnie inny… Ale autor ma wielkie skrupuły, że zajmuje tak długo czytelników ludźmi niskiego pochodzenia, wiedząc dobrze, jak niechętnie zawierają oni znajomość z niższą klasą. Rosjanin taki już jest: ma wielką ochotę do zapoznania się z tym, kto jest choćby o jedną rangę wyższy od niego, i daleka znajomość z hrabią albo z księciem więcej dla mego znaczy od wszelkich zażyłych stosunków przyjacielskich. Autor obawia się nawet o swego bohatera, który jest tylko radcą kolegialnym. Radcy nadworni, być może, zapoznają się z nim, ale ci, którzy się już dochrapali rang generalskich, ci, Bóg raczy wiedzieć, być może, rzucą nawet jedno z tych pogardliwych spojrzeń, które człowiek dumnie rzuca na wszystko, co mu się plącze u nóg, albo, być może, jeszcze gorzej, przejdą z zabójczą dla autora obojętnością. Lecz jakkolwiek przykre jest i to i tamto, trzeba jednak wrócić do bohatera. A więc wydawszy odpowiednie zarządzenia jeszcze z wieczora, obudził się rano bardzo wcześnie, umył się, wytarł od stóp do głów mokrą gąbką, co robił tylko w niedziele – a tego dnia była właśnie niedziela – ogolił się tak, że policzki stały się prawdziwym atłasem, jeżeli wziąć pod uwagę gładkość i połysk, nałożył frak koloru borówek, „z iskrą”, a potem futro niedźwiedzie, zszedł ze schodów, podtrzymywany pod rękę to z jednej, to z drugiej strony przez numerowego, i wsiadł do bryczki. Bryczka z turkotem wyjechała z bramy hotelu na ulicę. Przechodzący pop zdjął kapelusz, kilka chłopców w zabrudzonych koszulach wyciągnęło ręce, mówiąc: – Wielmożny panie, wspomóż sierotę! – Stangret, zauważywszy, że jeden z nich ma wielką ochotę uwiesić się z tyłu, smagnął go batem i bryczka zaczęła skakać po kamieniach. Z radością ujrzano z daleka pasiasty szlaban, świadczący, że brukowana ulica, tak samo jak i każda inna męka, musi się wkrótce skończyć. Cziczikow uderzył się jeszcze kilka razy dość mocno o budę, i wreszcie bryczka potoczyła się po miękkiej ziemi. Zaledwie miasto zniknęło w tyle, gdy zaczęła się, jak to u nas, niedorzeczność i dzicz po obu stronach drogi: górki, jedlina, niziutkie, rzadkie kępy młodych sosen, opalone pnie starych, dziki wrzos i tym podobne głupstwa. Trafiały się wyciągnięte pod sznur wsie, przypominające budową stare uskładane drwa, pokryte szarymi dachami, z rzeźbionymi w drzewie ozdobami, które podobne były do wiszących haftowanych ręczników. Kilku chłopów w swych baranich kożuchach ziewało, jak zazwyczaj siedząc na ławkach przed wrotami. Baby o tłustych twarzach i chustkach przepasanych na krzyż wyglądały przez górne szybki; przez dolne patrzył cielak albo świnia wysuwała swój tępy ryj. Słowem, widoki dobrze znane. Przejechawszy piętnastą wiorstę przypomniał sobie, że tutaj, według słów Maniłowa, powinna być jego wieś, ale minęli i szesnasta wiorstę, a wsi wciąż nie było widać i gdyby nie dwaj spotkani chłopi, nie wiadomo, czyby im się udało trafić. Na zapytanie, czy daleko stąd do wsi Zamaniłowki, chłopi zdjęli kapelusz i jeden z nich, który był mądrzejszy i nosił brodę w klin, odpowiedział:
– Może Maniłowka, a nie Zamaniłowka?
– No tak, Maniłowka.
– Maniłowka? Ano jak przejedziesz jeszcze jedną wiorstę, to wtenczas prosto na prawo.
– Na prawo? – odezwał się stangret.
– Na prawo – powiedział chłop. – To będziesz miał drogę do Maniłowki; a Zamaniłowki żadnej nie ma. Ona się tak nazywa, to znaczy tak mówią. Maniłowka, a Zamaniłowki tu całkiem nie ma. Tam prosto na górze zobaczysz dom murowany, piętrowy, pański dom, a w nim sam pan mieszka, to będzie Maniłowka, a Zamaniłowki żadnej tu nie ma i nie było.
Pojechali na poszukiwanie Maniłowki. Przejechawszy dwie wiorsty spotkali zakręt na polną drogę; ale już i dwie, i trzy, i cztery wiorsty, zdaje się zrobili, a murowanego domu wciąż jeszcze nie było widać. Tu Cziczikow przypomniał sobie, że jeżeli przyjaciel zaprasza do siebie na wieś odległą o piętnaście wiorst, to znaczy, że jest do niej bitych trzydzieści. Wieś Maniłowka niewielu mogła przymanić swym położeniem. Dwór stał samotnie na wzgórzu, otwartym na wszystkie wiatry, jakim tylko zechce się powiać; spadek góry, na której stał, był odziany strzyżoną darniną. Na niej rozrzucone były po angielsku dwa czy trzy klomby z krzewami bzu i żółtej akacji; pięć czy sześć brzóz tu i ówdzie wznosiło swoje rzadkie, drobnolistne wierzchołki. Pod dwiema spośród nich widać było altankę z płaską zieloną kopułką, drewnianymi niebieskimi kolumienkami i napisem: „Świątynia samotnego dumania”; niżej staw pokryty rzęsą, co zresztą nic jest rzadkością w angielskich ogrodach rosyjskich ziemian. U podnóża tej wyniosłości i po części na samym zboczu ciemniały wzdłuż i w poprzek szare drewniane chaty, które nasz bohater, nie wiadomo z jakiego powodu, natychmiast zaczął rachować i narachował ich więcej niż dwieście. Nigdzie pomiędzy nimi nie było rosnącego drzewka ani jakiejkolwiek zieloności; zewsząd wyglądały same tylko bierwiona. Widok ożywiały dwie baby, które malowniczo podniósłszy spódnice i poobtykawszy je ze wszystkich stron, brnęły po kolana w stawie, wlokąc za dwa drewniane kołki porwaną sieć, w której było widać dwa zaplątane raki i błyszczała złapana płotka; baby, zdaje się, kłóciły się o coś i wymyślały sobie. W pobliżu, z boku, ciemniał jakimś mdłoniebieskawym kolorem sosnowy las. Nawet pogoda wypadła odpowiednia. Dzień nie był ani jasny, ani ciemny, ale jakiegoś jasnoszarego koloru – jaki bywa tylko na starych mundurach garnizonowych żołnierzy, tego na ogół spokojnego wojska, ale trochę nietrzeźwego w dni świąteczne. Do uzupełnienia obrazu nie brakowało nawet koguta, zwiastuna zmiennej pogody, który, mimo iż łeb miał zdziobany aż do mózgu dziobami innych kogutów z powodu wiadomych spraw zalotnictwa, piał bardzo głośno, a nawet trzepotał skrzydłami, wyskubanymi jak stara rogóżka. Podjeżdżając do dworu Cziczikow zauważył na ganku samego gospodarza, który stał w zielonym surducie, przyłożywszy rękę do czoła nad oczami, na kształt daszka, żeby lepiej się przyjrzeć podjeżdżającemu powozowi. W miarę jak bryczka zbliżała się do ganku, oczy jego stawały się coraz weselsze, a uśmiech coraz szerszy.
– Paweł Iwanowicz! – zawołał w końcu, gdy Cziczikow wysiadł z bryczki. – Jednak przypomniał pan sobie o nas!
Obaj przyjaciele bardzo mocno się ucałowali i Maniłow zaprowadził swego gościa do pokoju. Chociaż czas, w ciągu którego będą przechodzili przez sień, przedpokój i stołowy, jest nieco przykrótki, spróbujemy, czy nam się nie uda jakoś go wykorzystać i powiedzieć coś niecoś o gospodarzu domu. Lecz tu autor musi się przyznać, że podobne przedsięwzięcie jest bardzo trudne. O wiele łatwiej rysować charaktery wielkich rozmiarów: tam po prostu rzuca się pełną garścią farby na płótno – czarne pałające oczy, nawisłe brwi, przecięte zmarszczką czoło, przerzucony przez ramię czarny albo purpurowy jak ogień płaszcz – i portret gotowy; ale ci wszyscy panowie, których jest wielu na świecie, z wyglądu są bardzo do siebie podobni, a jednak, jeśli się przyjrzeć, zobaczy się wiele nieuchwytnych cech – ci panowie są strasznie trudni do portretowania. Tu trzeba będzie mocno wytężać uwagę, zanim się wydobędzie wszystkie delikatne, prawie niewidzialne rysy i w ogóle trzeba będzie bardzo pogłębić już wyćwiczone w nauce obserwacji spojrzenie.
Bóg jeden chyba mógł powiedzieć, jaki był charakter Maniłowa. Istnieje rodzaj ludzi, o których się mówi: taki sobie człowiek – ni to, ni owo, ni pies, ni wydra, jak powiada przysłowie. Być może, że do nich powinno się zaliczyć Maniłowa. Z wyglądu był to człowiek okazały; rysy jego twarzy nie były pozbawione wdzięku, ale w tym wdzięku, jak się zdawało, było troszeczkę za dużo cukru; w jego obejściu i zwrotach było coś przymilnego, zabiegającego o sympatię i znajomości. Uśmiechał się powabnie, był jasnowłosy, o niebieskich oczach. W pierwszej chwili rozmowy z nim nie można było nie powiedzieć: „Jaki to miły i dobry człowiek!” Ale w następnej chwili nic już się nie chce powiedzieć, a w trzeciej powie się: „Diabli wiedzą, co to takiego!” – i odejdzie się jak najdalej; a jeżeli się nie odejdzie, to poczuje się śmiertelną nudę. Nie można się od niego doczekać żadnego żywego albo choćby popędliwego słowa, jakie można usłyszeć prawie od każdego, jeśli się poruszy obchodzący go temat. Każdy człowiek ma jakąś słabość; dla jednego tą słabością będą psy gończe; drugiemu wydaje się, że jest wielkim amatorem muzyki i w zadziwiający sposób odczuwa w niej wszystkie głębokie miejsca; trzeci jest mistrzem w dobrym jedzeniu; czwarty umie świetnie zagrać rolę choćby o jeden werszek wyższą od tej, która mu jest przeznaczona; piąty, o życzeniach bardziej ograniczonych, śni i marzy o tym, żeby się przespacerować pod rękę z cesarskim adiutantem i żeby go widzieli jego przyjaciele, znajomi, a nawet nieznajomi; szósty jest obdarzony taką ręką, która czuje nadnaturalną potrzebę, by złamać róg jakiemuś karowemu asowi albo dwójce, podczas gdy ręka siódmego jakoś sama się garnie, żeby gdzieś zrobić porządek, dostać się blisko do osoby nadzorcy stacji pocztowej albo do woźniców, słowem – każdy ma swego konika, lecz Maniłow nic takiego nie miał. W domu mówił bardzo mało, przeważnie dumał i rozmyślał, ale o czym rozmyślał, także chyba jednemu Bogu było wiadomo. Nie można powiedzieć, żeby się zajmował gospodarstwem, nawet nigdy nie wyjeżdżał na pola; gospodarstwo jakoś samo szło. Kiedy ekonom mówił: „Dobrze by, proszę pana, to i to zrobić” – Maniłow odpowiadał: „Tak, to niegłupie” – paląc przy tym fajkę, do której przyzwyczaił się, gdy jeszcze służył w armii, gdzie był uważany za jednego z najskromniejszych, najdelikatniejszych i najbardziej wykształconych oficerów. „Tak, tak, to niegłupie” – powtarzał. Gdy przychodził do niego chłop i poskrobawszy się w głowę mówił: „Niech wielmożny pan pozwoli odejść na robotę i zarobić na pogłówne” – odpowiadał mu: „Idź” – paląc fajkę i nawet mu do głowy nie przyszło, że chłop szedł pić. Czasami, spoglądając z ganku na dziedziniec i staw, mówił, jakby to było dobrze, gdyby tak nagle przeprowadzić do domu przejście podziemne albo wybudować na stawie most kamienny, na którym by były po obu stronach kramy, i żeby w nich siedzieli kupcy i sprzedawali różne drobne towary potrzebne chłopom. Przy tym oczy jego stawały się nadzwyczaj słodkie i twarz przybierała wyraz pełnego zadowolenia. Zresztą wszystkie te projekty kończyły się tylko na słowach. W jego gabinecie zawsze leżała jakaś książka z zakładką na czternastej stronicy, którą stale czytał już od dwóch lat. W jego domu wiecznie czegoś brakowało: w salonie stały bardzo ładne meble, obite wykwintną materią jedwabną, która z pewnością musiała dość drogo kosztować, ale zabrakło jej na dwa krzesła i krzesła te stały obciągnięte rogóżką; zresztą gospodarz przez kilka lat zawsze uprzedzał swych gości słowami: „Niech pan na tych krzesłach nie siada, bo są jeszcze nie wykończone”. W niektórych pokojach wcale nie było mebli, chociaż mówiło się w pierwszych dniach po ślubie: „Kochanie, trzeba będzie jutro się postarać, żeby w tym pokoju chociaż tymczasowo ustawić meble”. Wieczorem stawiano na stole wykwintny świecznik z ciemnego brązu, z trzema antycznymi gracjami, z wykwintną tarczą z masy perłowej, a obok niego stawiano jakiegoś zwyczajnego miedzianego inwalidę, przechylonego na bok i całego w łoju, chociaż tego nie dostrzegał ani gospodarz, ani gospodyni, ani służba. Jego żona… zresztą byli oni z siebie wzajemnie bardzo zadowoleni. Pomimo iż minęło więcej niż osiem lat ich małżeństwa, każde z nich wciąż jeszcze przynosiło drugiemu kawałek jabłuszka albo cukierek, albo orzeszek, mówiąc wzruszająco tkliwym głosem, wyrażającym idealną miłość: „Otwórz, kochanie, buzię, włożę ci ten kąsek”. Nie potrzeba dodawać, że buzia otwierała się przy tym bardzo wdzięcznie. Na urodziny robiono niespodzianki – jakiś futerał z masy perłowej do wykałaczki. I bardzo często, siedząc na kanapie, nagle zupełnie nie wiadomo z jakiego powodu, jedno odkładało swą fajkę, a drugie robótkę, jeżeli ta była w danej chwili w rękach, i wyciskali taki omdlewający i długi pocałunek, że w czasie jego trwania można by z łatwością wypalić małe słomkowe cygaro. Słowem, byli tym, co się nazywa szczęśliwym małżeństwem. Naturalnie, można by zauważyć, że w domu oprócz przeciągłych pocałunków i niespodzianek jest wiele i innych zajęć i można by zadać dużo rozmaitych pytań. Dlaczego, na przykład, głupio i bez pojęcia gotuje się w kuchni? Dlaczego dość pusto w spiżarni? Dlaczego klucznica kradnie? Dlaczego lokaje są brudni i piją? Dlaczego cała służba bezwstydnie wałkoni się i swawoli przez resztę czasu? Ale wszystko to płaskie sprawy, a Maniłowa jest dobrze wychowana. A dobre wychowanie, jak wiadomo, otrzymuje się na pensjach. A na pensjach, jak wiadomo, następujące trzy główne przedmioty stanowią podstawę cnót ludzkich: język francuski, nieodzowny do szczęścia w życiu rodzinnym, fortepian, w celu dostarczenia mężowi przyjemnych chwil, i wreszcie właściwy dział gospodarczy: robótki. A więc szydełkowanie, robienie woreczków i innych niespodzianek. Zresztą bywają różne udoskonalenia i zmiany w metodach, szczególnie w dzisiejszych czasach: wszystko to w największym stopniu zależy od rozsądku i zdolności samych kierowniczek pensyj. Na niektórych pensjach bywa tak, że przede wszystkim fortepian, potem francuski i dopiero dział gospodarczy. A czasami zdarza się i tak, że przede wszystkim dział gospodarczy, tj. szydełkowanie niespodzianek, potem francuski i dopiero fortepian. Metody bywają różne. Nie zawadzi zaznaczyć jeszcze, że Maniłowa… ale przyznam się, że o damach bardzo się obawiam mówić, a przy tym czas mi powrócić do naszych bohaterów, którzy stali już od kilku minut przed drzwiami salonu, ustępując sobie wzajemnie pierwszeństwa przy wejściu.
– Niech pan będzie łaskaw nie robić sobie subiekcji, wejdę po panu – mówił Cziczikow.
– Nie, Pawle Iwanowiczu, nie, pan jest gościem – mówił Maniłow wskazując ręką na drzwi.
– Niech pan się nie krępuje, proszę bardzo, niech pan się nie krępuje, niech pan będzie łaskaw wejść – mówił Cziczikow.
– Nie, niech pan wybaczy, nie mogę pozwolić, żeby tak miły i wykształcony gość wszedł po mnie.
– Dlaczegóż wykształcony?… Proszę, niech pan będzie łaskaw wejść!
– Ale niechże pan raczy wejść pierwszy.
– Ależ dlaczego?
– A już tak! – powiedział z miłym uśmiechem Maniłow. W końcu obaj przyjaciele weszli w drzwi bokiem i trochę się przycisnęli wzajemnie.
– Pozwoli pan przedstawić sobie moją żonę – powiedział Maniłow. – Kochanie! Paweł Iwanowicz!
Cziczikow istotnie ujrzał damę, której zupełnie nie zauważył ceremoniując się w drzwiach z Maniłowem. Była niebrzydka, ubrana gustownie. Ładnie na niej leżał jedwabny szlafroczek w bladym kolorze; jej wąska, mała dłoń rzuciła coś pospiesznie na stół i zmięła batystową chusteczkę z powyszywanymi różkami. Podniosła się z kanapy, na której siedziała. Cziczikow nie bez przyjemności zbliżył się, by ucałować jej rączkę. Maniłowa powiedziała, nieco grasejując, że oboje bardzo się ucieszyli z jego przyjazdu i że nie było dnia, żeby jej mąż o nim nie wspominał.
– Tak – powiedział Maniłow – ona ciągle mnie pytała: „Czemuż twój przyjaciel nie przyjeżdża?” „Zaczekaj, kochanie, przyjedzie, przyjedzie.” I oto nareszcie zaszczycił nas pan swoją wizytą. Doprawdy, sprawił pan nam taką rozkosz, majowy dzień… imieniny serca…
Cziczikow, słysząc, że mowa już o imieninach serca, nawet się trochę zmieszał i odpowiedział skromnie, że nie posiada ani głośnego nazwiska, ani nawet wysokiej rangi.
– Pan wszystko posiada – przerwał mu Maniłow z tak samo miłym uśmiechem – pan wszystko posiada, a nawet jeszcze więcej.
– Jak się panu podobało nasze miasto? – wtrąciła słówko Maniłowa. – Czy mile pan spędził czas?
– Bardzo ładne miasto, śliczne miasto – odpowiedział Cziczikow – i czas spędziłem bardzo mile. Towarzystwo niezmiernie pociągające.
– A jak pan znalazł naszego gubernatora? – zapytała Maniłowa.
– To nadzwyczaj czcigodny i niezwykle miły człowiek, nieprawdaż? – dorzucił Maniłow.
– Zupełna prawda, to nadzwyczaj czcigodny człowiek. A jak wniknął w swe obowiązki, jak on je rozumie! Powinniśmy życzyć sobie więcej takich ludzi.
– Jak on potrafi tak, wie pan, obejść się z każdym, zachować delikatność w postępowaniu – dodał Maniłow z uśmiechem i z zadowolenia prawie zupełnie przymrużył oczy jak kot, którego z lekka podrapano palcem za uszami.
– Bardzo uprzejmy i miły człowiek – ciągnął dalej Cziczikow – a jaki zręczny! Nawet nie przypuszczałem, że tak doskonale wyszywa różne wzory. Pokazywał mi woreczek własnej roboty: mało która dama umiałaby tak zręcznie wyszyć.
– A wicegubernator, prawda, jaki to miły człowiek? – odezwał się Maniłow, znów trochę przymrużywszy oczy.
– Bardzo, bardzo szanowny człowiek – odpowiedział Cziczikow.
– No, a co pan sądzi o policmajstrze? Jaki to miły człowiek, nieprawdaż?
– Niezmiernie miły i jaki mądry, jaki oczytany! Graliśmy u niego w wista z prokuratorem i prezesem sądu aż do białego ranka. Bardzo, bardzo szanowny człowiek!
– No, a jakiego jest pan zdania o żonie policmajstra? – dodała Maniłowa. – Prawda, że to bardzo miła kobieta?
– O, to jedna z najbardziej godnych szacunku kobiet, jakie znam – odparł Cziczikow.
Po czym nie opuszczono prezesa sądu, poczmistrza i w ten sposób wyliczono prawie wszystkich urzędników miejskich, którzy okazali się wszyscy bardzo szanownymi ludźmi.
więcej..