-
W empik go
Maryna z Hrubego - ebook
Maryna z Hrubego - ebook
"Maryna z Hrubego" Kazimierza Przerwy-Tetmajera to niezwykła powieść ukazująca barwny świat góralszczyzny z przełomu XIX i XX wieku. W tej poruszającej historii autor, znany ze swojej fascynacji kulturą Podhala, mistrzowsko przedstawia losy tytułowej Maryny na tle autentycznego życia góralskiej społeczności, łącząc realizm obyczajowy z poetyckim pięknem górskiego krajobrazu. To doskonała propozycja dla czytelników, którzy pragną zanurzyć się w fascynującym świecie tatrzańskich tradycji, poznać autentyczny język góralski i przeżyć wzruszającą historię miłosną osadzoną w surowym, ale pięknym górskim środowisku.
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8349-064-9 |
| Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ujrzała Maryna w nizinie Czarny Staw. Wiatr kołysał ponurość jego wód wśród mgieł, w pomroce. Głuchy bełkot dawały fale o głazy u brzegów bijąc. Coś niewypowiedzianie smutnego szło od tej toni w górę. Stojąca na uboczy pod Kościelcem Maryna patrzała w tę wodę, o której słyszała od urodzenia. Z biczem w ręku, opasterzona w płachtę szarą od deszczu, patrzała w dół z pod skały, podana piersią naprzód. Jej szafirowe ogniste oczy stykały się z czarną, posępną powierzchnią wody, wiązały się z nią, zdawały spływać w jedno. Dusza dziecka‑dziewczyny uczuła się tak samo wahaną głucho wiejącym wiatrem. Po raz pierwszy poszła paść w hale i po raz pierwszy spojrzała na tę wodę, której imię było jądrem rozmów na Hrubem. Lecz imię prawdziwe tej wody było: groza.
Powoli mgły zakryły staw i omroczyły Marynę, tłumiąc wiatr. Nieprzewładana pustka objęła ją, nieogarnione stracenie się od świata. Uczuła nad sobą zwały spiętrzone ślizgich, skrzesanych, niebosiężnych skał i pod sobą wodę zapadłą w mgły i w okrąg mgły niezmierne. Uczuła się w pustkowiu nieprzewładanem. I uczuła, że wszystko, co w sobie miała, ucichło, znikło. W duszę jej wrażała się ta godzina z mocą, wiadomą, że niezapomnisz jej nigdy. Oparła się na biczysku i pochyliła twarz. Zapamiętała się w mroku.
Wtem tknęła jej ramienia ręka brata Sobka, juhasa, który rzekł:
— Ja za tobom seł; haw przepaści...
* * *
Wrzało już, choć nie buchał jeszcze płomień. Chmielnicki gotował się do ostatecznej rozprawy z królem i Rzecząpospolitą. Gdy Jan Kazimierz rozsyłał wici na pospolite przeciw kozakom ruszenie, tysiące wysłańców Chmielnickiego pospieszyło do dalekich ziem polskich, pod Poznań, Kraków, w zachodnie województwa. Mieli oni podniecić chłopów do buntu, gdy tylko szlachta pociągnie w pole.
Strach zaś był wielki. Olbrzymią armię zbierał Chmielnicki. Naprzeciw sił królewskich zgromadził przeszło trzysta pięćdziesiąt tysięcy kozaków, czerni i ordy tatarskiej.
Chmielnicki zamierzał daleko: zamierzał zwalić całą szlachecką rzeczpospolitą, wywołać powszechne powstanie polskiego ludu, Rakoczemu ułatwić zajęcie Krakowa, szlachtę zdruzgotać raz na zawsze.
Rzucono i rozszerzano wieść, że szlachta buntuje się przeciw królowi, że wymordować chce chłopów, że kozacy na pomoc królowi i obronę chłopów ciągną. Judzeni chłopi, skorzy dla tyraństwa, ucisku i wyzysku panów dawać posłuch podobnym wieściom, łatwo burzyć się zaczęli. Buchnęły tu i owdzie pożary, w lasy chłopi na tajemne narady szli, zuchwalsi, odważniejsi wobec szlachciców i ich sług się stali.
Na Podtatrzu, w Beskidach, lud zdawien dawna do łupieży, zbójectwa, oporu był pochopny. Przez całe Karpaty od zachodu do wschodu ich granic węgierskich raz wraz tworzyły się i dawały o sobie znać bandy grabieżcze.
W województwie krakowskiem, w małym stosunkowo okręgu górskim, więcej było zbójów i napadów, niż na ziemiach całej Rzeczypospolitej polskiej, a typ życia górali podobny był do typu życia zaporozkich kozaków.
Rody sołtysie używały tej wolności w górach, jaką cieszyły się rodziny kozacze na Rusi, a młódź chadzała na zbój na obie strony gór, jak kozacy na wyprawy z Siczy. W owym czasie górale byli rozjadli. Od trzydziestu lat trwał spór między dworem szlacheckim i ekonomiami duchownemi i królewskiemi o czynsze za wypasy na polach, na które jedni chłopi mieli przywileje i nadania z uprzednich czasów, inni nie mieli, z rozmaitą słusznością, ale i z tem, że i słuszność gwałcono. Prócz tego Lubomirscy, chciwi tytułów i majątków, wstydzący się już rodzinnego, małego Lubomierza, a piszący się hrabiami na Wiśniczu i Jarosławiu (Wacław Śreniawa Potocki: «Wojna chocimska»), jęli wydzierżawiać dla większego zysku Żydom cła, myta i karczmy i wzbraniać palenia wódki i szynkowania, wbrew prawom osadniczym, warującym sołtysom i całym gromadom w kasztelanii krakowskiej własne karczmy i gorzelnie. Za przykładem nowych, ale już magnatów, szła okoliczna szlachta. Rozjątrzeni chłopi rwali się do oporu i odwetu, powstawały bandy po kilkudziesięciu ludzi, napadano dwory i podłoże pod bunt powszechny było gotowe.
W uczuciu pewnej trwogi i niepokoju opuszczała szlachta podgórska dwory i zagrody, aby do obozu królewskiego pod Sokal ciągnąć. Szczupłe, prawie nieistniejące, lub zgoła nieistniejące załogi po starościch grodach i gródkach, strzec mający w czas wojny pokoju domowego wojscy, prywatne poczty te, których przeciw Chmielnickiemu nie pchnięto, panów duchownych i świeckich: małą dawały ochronę i skąpe bezpieczeństwo. Główną otuchą szlachty, wyciągającej z progów rodzinnych, była nadzieja, że chłopi się na nic większego nie ważą, a także przekonanie, że nad ogólniejszym ruchem musiałaby stanąć jedna i nie chłopska, nie chamska głowa. Nie bez trwogi, ale wzgardliwie liczono, że się taka głowa nie znajdzie. Nie przypuszczano dwóch Chmielnickich równocześnie, gdy jeden już był i od lat całych nękał wojną i odetchnąć nie dawał.
W dumnej hardości z zamków swoich spoglądali na okół panowie małopolscy, ci, którzy dla wieku, czy niedomagania w pole na wezwanie królewskie nie wyszli, i plenipotenci pańscy, pod czas dominiami rządzący; z umyślnem też lekceważeniem patrzyli na ruchy chłopskie urzędnicy królewscy. Starosta czorsztyński, pokojowiec królewski, Platemberg, w zamku dzierżawców Żydów pozostawiwszy, w zbroi szmelcowanej ku wojsku odjechał.
Gdy Szymek Bzowski, czyli Aleksander Leon Kostka z Krakowa do Siworogu, zamku Joachima Herburta, pana na stu wsiach, u którego podówczas bawił, zakupiwszy odzienia z sercem roztęsknionem wracał: na każdym popasie, od Mogilan począwszy, tu o podpaleniu, tam o kradzieży, ówdzie o zabójstwie nawet słyszał, a gromadki chłopskie, nie budzące ufności, po drodze spotykał.
Ale jego strój szwedzki, bródka z szwedzka przycięta, łatwa do poznania, najęta w Krakowie kolasa, czyniły na chłopach wrażenie, iż obcy to człowiek jedzie, a napadu lękać się potrzeby mieć nie musi, skoro go nawet na pachołka przy boku woźnicy nie stać, bez którego lada szlachetka za próg z domu nie stąpił. Mijano go też bez uwagi.
Ów zaś plany szerokie roił.
Beatę Herburtównę, jedynaczkę, poślubić, na stu wsiach panem się uczuć, rywala wojewodzica Sieniawskiego pognębić, a potem — ? Król Jan Kazimierz bezdzietny był, linia Wazów polskich gasła — on jeden krew z krwi, kość z kości króla Władysława Czwartego, wnuk jedyny Zygmunta Trzeciego, pierwszego z dynastyi, w Polsce pozostawał... A choć go mała szlachcianka, panna Tekla Bzowska porodziła, po ojcu on jeden z królewskiej w Polsce krwi się wiódł... Gdyby jakiś wielki czyn, jakiś czyn znakomity...
Na dworze szwedzkim wiedziano, kim jest, gdy z listami króla Władysława, wzywającemi do wojny tureckiej, w 1648 r. jeździł i przyjmowano go odpowiednio; znał go także, jako królewskiego syna książę Siedmiogrodu, Rakoczy, u którego po śmierci ojca przebywał; wiedział o nim Chmielnicki. Czuł w sobie zręczność, śmiałość, dar ujęcia ludzi, przyjaciół znaleść się spodziewał. Wychowany też w magnackim domu Kostków z dzieciństwa, otarty o dwór jako paź królowej Cecylii Renaty, wiedział, iż niejednego z panów panicza dwornością, pańskiem obejściem przewyższy i gdyby trzeba było, głowę wznieść i panem stanąć potrafi.
Rozumiał też, że król ojciec nie nic o nim myślał, gdy go niewątpliwie z królewską wolą do Kostków, których imię przejął, na wychowanie dano, gdy go później do fraucymeru królowej ztamtąd wzięto i gdy nakoniec jako wysłaniec królewski do Szwecyi, miał kredytywy do wszystkich monarchów i książąt chrześcijańskich. Król Władysław IV jedynego miał syna, Zygmunta, i ten umarł. On był jedynym synem królewskim, dziedzicem...
Małżeństwo stryja Jana Kazimierza z królową wdową nie wróżyło już potomstwa — ale możnowładcy polscy choćby królewskiego bękarta na tronby nie puścili. Nie puściłaby go też i szlachta, ciemna, głupia i możnowładcom służąca. Ha! I jednych i drugich zgnieść!
Pycha pierś Kostce rozpierała, żądza wzniesienia oddech dławiła. Zgnieść, zdeptać, a znakomitym wojennym czynem błysnąć i ogłosić się światu!...
Pod króla znaki pociągnąć nie chciał — nie chciał służyć temu stryjowi, który go nie znał, który na tronie jego ojca siedział, nie chciał służyć i słuchać, gdy się do panowania i rozkazywania urodzonym widział.
Zawidził też panom polskim nad wyraz wszelki. Ci magnaci, którzy, jak Bogusław Radziwiłł, kiedy jechali _incognito_, w tysiąc koni jechali; ci dawni, dumni z rodów Zborowscy, Chodkiewicze, Tarnowscy, ci dumni z książęcej krwi Wiśniowieccy, Zbarazcy, Zasławscy, ci pyszni, rosnący przy pomocy łask królewskich zagrabiciele dostojeństw, władzy i bogatych starostw, Lubomirscy, Koniecpolscy, Potoccy: kłuli go w oczy aż do krwawych w nich świateł.
A porówno z ambicyą, gwałconą miłością własną, zazdrością wrodzoną: wrzała mu w sercu miłość do Beaty Herburtówny.
Jej serca pewny był, lecz i tu naprzeciw niego stał szlachcic — pan polski, potomek przodka, który się na akcie unii lubelskiej podpisał, prastarego, potężnego, przesławnego domu syn: Jan Sieniawski, wojewodzic krakowski.
Polak, rdzenny Lach, również z Herburtówny urodzony, w którego żyłach krew wszystkich polskich królewiąt płynęła.
Bogaty, jak król, władny, jak hetman, butny, jak książę udzielne, urodny, jak bożek słowiański.
Drobny, nikły, w obcisłych, szwedzkich pluderkach, często skrycie łatanych, karłem i nędzarzem czuł się syn króla Władysława naprzeciw tego dębczaka, od złota i drogich kamieni lśniącego.
Gryzł Kostka pod cienkim, czarnym wąsem wargi i w palcach niecierpliwych pierścionek z włosów Herburtówny, ofiarowany mu jako zadatek miłości, obracał.
Jako Kostka, choć z mniej bogatego, mniej możnego domu, niż Sieniawski, od tego kasztelana rzekomo się wiódł, co również podpis na akcie unii za Zygmunta Augusta położył. Świętego też w rodzie miał, a ztąd osobliwe błogosławieństwo nad domem Kostków upatrywano.
Stary Herburt, pobożny nad miarę, ze czcią go i poszanowaniem, jako krewnego świętych gościł i niewątpliwie przez samą pobożność związkowi z córką nie miałby się sprzeciwiać.
Do stanowczego punktu musiało przyjść. Sieniawskiemu na polowaniu kość niżej łokcia niedźwiedź przetrącił i ztąd on, sześciuset husarzów i tysiąc piechoty własnego pokrycia królowi pod Sokal posławszy, sam w domu pozostał i do Siworogu, jako krewniak po matce i konkurent do panny zjechał.
Popierała go stryjna panny, kasztelanowa księżna Dymitrowa Korecka, po śmierci matki matkę Beacie zastępująca, pani dumna i ubogim, choćby to był nie Świętego Stanisława Kostki, ale samego Świętego Piotra krewny, gardząca.
Gdy Kostka w nowem odzieniu na zamku Herburtowskim stanął, zastał on tam sprawy naprzód pchnięte. Oto księżna Sieniawskiego, który rzeczy aż do szczęśliwego zakończenia kampanii kozackiej odkładał, nastraszyła Kostką i ten się zdeklarował i o panny rękę tegoż dnia właśnie prosić się gotował.
Zacisnął Kostka pięście na te wieści i ledwo się z kurzu podróżnego otrzepawszy i obmywszy, do Beaty szedł.
Już się ku zachodowi słońce miało. Pachniał ciepłym kwietniem ogród zamkowy, pełen kwiatów cennych i drzew odwiecznych.
Nad sadzawką zamyśloną napotkał Beatę.
Ośmnaście lat swoich i cudne lico uwieńczyła wianuszkiem kwiatków polnych, zaplecionych zgrabnie i powabnie.
— Prawda-li to? — zawołał Kostka, prawie witać zapominając. — Prawda-li to jest?
— Co ma prawdą być? — zapytała Beata.
— Co słyszę, iże wojewodzic Sieniawski o rękę waszą, miłościwa wojewodzianko, prosić dziś jeszcze przed wieczorem ma?
— Prosić może, to nikomu niewzbronno.
— A ja?
— A wy też o nią prosić możecie.
— Lecz jakaż wasza odpowiedź będzie?
Wojewodzianka uśmiechnęła się lekko i wzniosła oczy niebieskie ku górze.
— Gwiazd jeszcze niema — one wiedzą.
— Zatem je wydrzeć z nieba rękoma trza, aby rzekły!
— Wydrzejcie. I to wolno.
— Wojewodzianko! — krzyknął niemal Kostka. — Dawaliście mi próby przyjaźni waszej! Włosów waszych pierścionek mam!
— Gwiazd jeszcze niema — odrzekła Herburtówna z uśmiechem. — Nie wzszedł wieczór.
I aleją dębową ku zamkowi jęła iść, a Kostka szedł za nią, tak gorejący ogniem, że trudno mu było chciwe usta i dłonie pragnące na wodzy trzymać.
Szli chwilę w milczeniu, z jednego szpaleru w drugi przechodząc. Wtem pierwsza gwiazda na błękicie zatlała, blada jeszcze, ale już widoczna.
— Gwiazdy już są — szepnął Kostka, pochylając się ku Beacie.
Ona zaś odwróciła ku niemu nieco głowę i niewypowiedzianej łaski uśmiech posłała mu z ust i ze źrenic.
— Kto ma wiarę i nadzieję — zaczął Kostka pół nieprzytomny.
— Ten posiąść może miłość — dokończyła Beata Herburtówna, nigdy dotąd u niej przez Kostkę niesłyszanym, drżącym od wzruszenia głosem.
— Mam rozumieć? — zapytał Kostka półszeptem namiętnością zdławionym.
— Jak serce dyktuje.
Naówczas zastąpił on drogę Beacie, ukląkł przed nią na kolana i za kraj jej żupanika obramowanego gronostajem ujął, a ona zwróciła naprzód twarz w bok, jakby ze wstydu, a potem wraz ku niemu, jakby zwalczona tem, co ją parło.
Za dłonie obie Kostka ją chwycił — nie broniła ich; ku sobie pochylił — poddała się — i nachyloną, klęcząc, wyżej stanu ułapił, piersiami przygarnął i usta w usta jej wcisnął. Wyrwać się niby chciała, ale ją niemoc zniewoliła.
Wtedy Kostka wstał i wpół przez ramię przegiąwszy, lica, oczy, usta, szyję obnażoną w czas ciepła całować bez upamiętania zaczął.
Gdy do siebie przyszli, więcej już gwiazd na niebie płonęło.
Szybko poprawiwszy i ogarnąwszy szatki, jak sarna spłoszona, iść przed się ku zamkowi jęło dziewczę, Kostka zaś obok kroczył, milcząc ze szczęścia, z ręką na rękojeści szpady, którą szwedzkim obyczajem nosił, opartą.
Podeszli pod zamek.
W wielkiej sieni od ogrodu stał Herburt wojewoda, księżna Korecka, Sieniawski i dworzanin jego i druh, Michał Gozdawa‑Sulnicki, człek siły niezwykłej i rębacz w Małopolsce pierwszy, z twarzą zuchwałą i groźną, bez grosza majętności, z łaski Sieniawskiego żyjący. Z nim razem on się chował, pół sługa, pół przyjaciel.
Obaj strojni byli od stóp do głów — a Sieniawski na podziw.
Miał on na sobie kontusz szafirowy aksamitny, z brylantowemi guzami, z których każdy miasteczko żydowskie był wart, pod tem żupan z niebieskiego atłasu, a pas go opasywał niewysłowionej roboty, tak mieniący się przy blasku zapalonych już świeczników, iż się widziało, że się sztuką tęczy przepasał. Ku temu hajdawery karmazynowe i z żółtego safianu łyskliwe buty, na złotych podkówkach u napiętków. U boku słynna Sieniawskich karabela o złotej pochwie, na rękojeści kołpak soboli z czaplą białą kitą, rubinami, szmaragdami, brylantami, szafirami i żółtemi topazami przypiętą. Lewa ręka, od niedźwiedzia przetrącona, na czarnym spoczywała temblaku.
Sulnicki, choć dworzanin, prawie niemniej od złota i kamieni świecił, aby znać było, co to za pan, co nietylko siebie, jak królewic, ale i dworzanina swego nawet nad miarę niejednego possessyonata ubrać może.
Właśnie w imieniu Sieniawskiego Sulnicki deklaracyę o rękę Beaty czynić kończył, gdy oboje z Kostką nadeszli. Aliści Beata, która ostatnie wyrazy słyszała, a z nich i z wyglądu sceny snadnie treść dyskursu poznać mogła, zwracając się wprost ku Sieniawskiemu, z uprzejmem skinieniem głowy rzekła:
— Wielki to honor dla mnie, gdyż, ile się domyślam, rzecz o mnie idzie, że potomek tak znakomitych przodków i sam niemniej od nich znakomity kawaler, którego mężem swym nazwać za zaszczytby sobie najpierwsze w Polszcze panny miały, ku mnie afekt swój zwrócić raczył. Iście srodze mi markotno, że afekt ten w tym momencie wewspółdźwięku nie znajduje.
— Jakoż to? — zapytała księżna Korecka.
— Gdyż serce moje komu innemu oddałam.
Blask radości zajaśniał na twarzy wojewody, Sieniawski zaś przy tych słowach Beaty w bok się wsparł i płomieniem z oczu zaświecił.
— I komuż to, jeśli wiedzieć wolno? — zapytała księżna Korecka.
— Tu obecnemu panu Aleksandrowi Kostce — odpowiedziała Beata.
Nim kto ozwał się, pospieszył wojewoda głos wziąć:
— Umiem i ja cenić honor — rzekł — jaki na dom mój z ucieleśnienia afektu imci wojewodzina spłynąćby miał. Niema jednak snadź domu wielkiego w Rzeczypospolitej, z którymby gniazdo Herburtów spowinowacone nie było, a i samego tu przytomnego wojewodzina Herburtówna rodziła. Gdy sami do czeskiej mitry prawo nosim, nieobce w naszych krewieństwach małżeńskich buławy, wielkie pieczęcie i mitry książęce. Z rodem atoli, którego najwyższa dystynkcya ziemska: świętego wydać — z łaski Boga spotkała, nie dał Bóg się dotychczas skoligacić. I gdy ani dostatków, ani dostojeństw nam niebrak, za wyraźny dokument łaski Opatrzności mam, iż do krwie naszej krew, która i we świętego Pańskiego żyłach krążyła, przymieszać życzy sobie.
Naówczas zdarł w górę głowę Sieniawski i odpowiedział:
— Nie mam ja tu co dłużej porabiać, gdy mnie porówno serce córki, jak wola ojca odtrąca. Zbyt jednak umiłowaną sercu mojemu jest wojewodzianka Beata, w zbyt wielkiej czci mam jego wielmożność pana wojewodę, w zbyt wielkiej estymie przesławny ród Herburtów, abym, co wiem im przeciwnego, zmilczał.
A iż do delacyi nawet w świętej i obowiązkowej sprawie usta Sieniawskiego się nie zniżą, Sulnicki — czytaj list, który na twoje zapytanie kasztelan Janusz Kostka z Dębin ci odpisał.
Kostka drgnął, jakby złem przeczuciem tknięty, a Sulnicki wielki arkusz z zanadrza dobywszy, czytać począł:
RESZTA TEKSTU DOSTĘPNA W PEŁNEJ WERSJI.