- W empik go
Marynarka - ebook
Marynarka - ebook
Sylwester 2004 roku, Warszawa. Umierający na raka mężczyzna ogląda w samotności telewizję, kiedy do jego mieszkania włamuje się dwóch bandytów. Nie chcą pieniędzy. Szukają tajemniczej koperty ZO171270. Gospodarz nie domyśla się, dlaczego jej zawartość stała się cenna. Kiedy napastnicy dostają to, po co przyszli, zabijają świadka.
1 kwietnia 2005 roku, Trójmiasto. Wydaje się, że sześćdziesięcioletni Karol Jarczewski, właściciel prosperującej firmy Karo, szanowany mieszkaniec Gdyni, ma tylko jeden problem. Jest nim Witek, którego zatrudnił dziesięć lat wcześniej. Chorobliwie ambitny chłopak, mąż córki Jarczewskiego, wyraźnie dążący do przejęcia całego przedsiębiorstwa.
Pewnego dnia redaktor naczelny „Głosu Bałtyckiego”, erotoman i marzący o sławie niespełniony pisarz, dostaje od Witka propozycję – ma napisać książkę o wydarzeniach grudnia 1970.
„Marynarka” to intrygująca powieść współczesna, w której centrum znajduje się bolesny epizod historyczny i świeże jeszcze rany. Tomaszewskiemu udało się ominąć rafy taniej moralistyki i politycznego zaślepienia.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-202-9 |
Rozmiar pliku: | 595 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy przy śniadaniu stary fotograf jak co rano spojrzał w taflę owsianki, po raz pierwszy nie zobaczył w niej odbicia swojej twarzy. Wieczorem, siedząc w fotelu przy oknie, zrozumiał, że znika, a wkrótce może się nawet okazać, że nigdy go nie było. Sylwestrowe niebo grzało się już w cieple petard i sztucznych ogni. Gdzieś tam ludzie cieszyli się, z nadzieją zerkali w uchylające się drzwi Nowego Roku. On wiedział, co go spotka. Od dwóch lat rak zjadał jego płuca, zostawiając mu coraz bardziej nędzne resztki. Lekarz ostrzegał, że wystarczą nie dalej niż do Wielkanocy.
Przełączył swojego wiernego samsunga na kanał erotyczny, choć od dawna już nie był czternastolatkiem, który zakrada się do żeńskiej szatni i robi z ukrycia zdjęcia nagim koleżankom, a potem ekscytuje się każdą odbitką.
Kiedy obfite piersi dziewczyny zafalowały na ekranie, coś szurnęło przy drzwiach werandy. Pomyślał, że znowu nie dociągnął klamki, wstał więc, podpierając się laską, ale zanim zrobił pierwszy krok, zobaczył przed sobą dwie pary oczu oprawionych w czarne kominiarki.
– Morda w kubeł, dziadek! – Niższy z nieproszonych gości przyłożył do głowy fotografa lufę pistoletu z tłumikiem. – Przyszliśmy po kopertę zet o siedemnaście dwanaście siedemdziesiąt. Gdzie ją masz?
Fotograf nie miał pojęcia, co jest w kopercie, którą chcieli zabrać ci źli ludzie. Był ciekaw, kto zdradził jego adres, ale dobrze wiedział, że nie ma sensu pytać.
– W piwnicy – powiedział. – Sami nie znajdziecie, a ja nie zejdę po schodach.
Wyższy mężczyzna był cierpliwy i delikatny jak uczynny pielęgniarz, który chce pomóc podopiecznemu z domu starców dostać się do łazienki. Gdy dokuśtykali do schodów, wziął pacjenta na plecy. W piwnicy poszukiwacze skarbu przekopali się przez małą hałdę węgla i odsłonili w ścianie metalowe drzwiczki. W schowku za nimi znaleźli karton, a w nim plik żółtych kopert formatu A5, wśród nich tę, która miała odręcznie napisany numer ZO-171270. Po krótkiej naradzie postanowili zabrać całe archiwum.
– Chcesz się pomodlić? – zapytał niższy.
Fotograf usiadł na starym wiklinowym fotelu przed piwnicznym okienkiem. Tylu spraw jeszcze nie załatwił. Ciepło wciąż uciekało przez nienaprawione drzwi werandy. Od roku nie napisał listu do córki. No i był jeszcze ciekaw, czy Krysia Lubicz z Klanu wreszcie zrozumie, że…
– I słusznie – podsumował jego milczenie drugi bandyta. – Nie ma do kogo.
Kiedy zimny tłumik ponownie dotknął jego głowy, fotograf poczuł wielką ulgę. Spojrzał w zakratowane okienko. Za zmatowiałą, brudną szybką wesoło strzelały w niebo sztuczne ognie, przygotowując świat do nowego roku.
– Byłoby niezłe zdjęcie – szepnął.
– Co tam bredzisz? – Wyższy mężczyzna był zaskoczony niedorzeczną uwagą.
– Tak wyglądało całe moje życie. – Fotograf wskazał spojrzeniem widok za oknem.
Zawsze stał z boku i robił zdjęcia tym, którzy istnieli naprawdę. Sam obserwował świat przez obiektyw, a potem oglądał na zdjęciach. Dokładał starań, by się na nich nie znaleźć. Także teraz, gdy cichy strzał wtopił się w huk fajerwerków, które stary fotograf zobaczył w swoim ostatnim kadrze, nikt nie próbował zarejestrować jego portretu, nawet w pamięci.1 kwietnia 2005 Hotel Ambasador, Sopot
Od kolejnych księgowych swojej Karo Sp. z o.o. Karol Jarczewski nauczył się, że po krótkich okresach destabilizacji wszystko zwykle się bilansuje. Ale salda należało pilnować cały czas.
Po stronie aktywów miał ukochaną córkę Magdę, trzy hotele, pięć restauracji, kręgielnię, agencję turystyczną, udziały w kilku innych firmach oraz niezłą sieć kontaktów. Do pasywów zaliczał skończone sześćdziesiąt pięć lat, nadciśnienie tętnicze, wadę wzroku, brak wnuka i natrętną potrzebę ładu wokół siebie. Nie z potrzeby władzy. Tę już zaspokoił. Chciał tylko porządkować chaos, który wprowadzali inni. Nie upajał się swoim przywództwem ani go nie wykorzystywał bardziej, niż to było konieczne. Wiedział, że za plecami nazywają go despotą. Nie zniżał się jednak do wyjaśniania, że jego aktywność to tylko wrodzony nadmiar energii.
Kiedy wszedł do hotelowego holu, recepcjonista po samym rytmie kroków rozpoznał zwiększone napięcie. Automatycznie chwycił myszkę i wszedł w wykaz rezerwacji, by odwołać zamówienie klienta, z którym przed chwilą rozmawiał przez telefon. Bał się jednak niepotrzebnie.
Przez swoje minus cztery w oprawkach za dwa tysiące euro Karol widział wszystko doskonale. Omiótł swoje terytorium spojrzeniem mającym moc uzdrawiania interesów – żaden czujnik nie wykrył zagrożenia. Wszedł do hotelowej restauracji, nieznacznym skinieniem głowy zamówił w barze danielsa z lodem, powiesił płaszcz i usiadł przy stoliku pod ścianą. Gości było zaledwie kilku. Kwartet smyczkowy grał do dwóch marnych kotletów, ale tego popołudnia Karol nie liczył frekwencyjnych strat. Przyniesioną przez kelnera whisky wypił na dwa łyki, zamówił następną i jeszcze raz przeanalizował taktykę na zbliżające się spotkanie. Tym razem nie mógł sobie pozwolić na najmniejszy błąd. Stawką nie było wygranie przetargu na jakąś tam działkę pod nowy hotel ani nawet podpisanie umowy z międzynarodową siecią turystyczną, ale zerwanie kontraktu stulecia. Wreszcie pojawiła się szansa, by szybko i skutecznie unieważnić małżeństwo córki, anulować jedyną transakcję, w której popełnił wiele rażących pomyłek.
Kiedy przed dziesięcioma laty zatrudniał nowego pracownika, nawet przez myśl mu nie przeszło, że ta kanalia ukradnie mu córkę. Witek Skalski wydawał się idealnym kandydatem na szefa marketingu, ale szybko się okazało, że powierzony mu dział promuje głównie jego, a nie firmę Karola. Chłopak nie szanował ludzi, zgarniał połowę premii przeznaczonych dla zespołu i bezwzględnie tępił zdolniejszych od siebie. Gdyby olimpijską konkurencją było robienie dobrego wrażenia, Witek miałby pewne miejsce na podium. Kiedy Karol go rozpracował, było za późno.Nie wiadomo kiedy i jak Magda poznała Witka. Odnaleźli się jak dwie połówki zgniłej pomarańczy. Magda, zwiedziona reklamowymi sztuczkami Witka, kupiła go, nie pytając o cenę i nie żądając gwarancji. Mimo ostrzeżeń, próśb, gróźb, a w końcu błagań ojca przyjęła oświadczyny.
Kiedy Karol prowadził córkę do ołtarza, wiedział, że oddaje ją zaprzysięgłemu wrogowi. W czasie ceremonii modlił się już tylko o to, by znaleźć dość siły, żeby go kiedyś pokonać. Niestety, Magda była ślepa i głucha.
Karol kupił młodym w prezencie dwupiętrowy bliźniak w Małym Kacku, ale w odwiedziny jeździł tam rzadko. Spotkania zastąpiły telefony do córki, a niedzielne obiady rodzinne stawały się coraz bardziej przykre. Po siedmiu latach małżeństwa Magda wciąż była w Witku zakochana, a on nadal wkładał cały swój aktorski kunszt w odgrywanie gorącego uczucia, którym nigdy jej nie darzył.
Karol wiedział, że szef marketingu zakochał się nie w jego córce, ale w firmie Karo Sp. z o.o. To w jej logo wpatrywał się jak w oczy Penélope Cruz na okładce kolorowego magazynu. Podziwiał luksusowy dom Karola na Kamiennej Górze oraz moc i linię jego samochodu. Nie mniej imponowały mu zaproszenia na prestiżowe salony i bankiety Trójmiasta.
W starożytnym Rzymie Witek najpierw ożeniłby się z córką imperatora, a potem by go zabił. Tylko dlatego, że urodził się kilka tysięcy lat później w dyktaturze hipokryzji i moralnych skrupułów, musiał godzić się na mękę długiego oczekiwania na emeryturę lub śmierć teścia. Obaj byli tego doskonale świadomi, obaj umiejętnie to skrywali. Tylko czasem, gdy ich spojrzenia spotkały się niespodziewanie, zdawali sobie nagle sprawę, że mord wisi w powietrzu. Żaden doklejony w pośpiechu uśmiech nie osłabiał tego wrażenia.
Dopóki Karol cieszył się niezłym zdrowiem, miał nad zięciem kontrolę. Był pewien, że Witek nie spóźni się na spotkanie, które mu wyznaczył, i nie pomylił się. Wróg wszedł punktualnie, na pierwszych dźwiękach Humoreski Dwořáka, którą kwartet smyczkowy zaczął odrobinę nierówno, jakby zagapił się na wchodzącego gościa.
– Siadaj – poprosił Karol grzecznie, zastanawiając się, czy ukąsić od razu, czy jeszcze przez chwilę rozkoszować się dobrym nastrojem skazańca.
– No i co tam się urodziło, teściu?
Zanim Karol zdążył zmieść z jego twarzy uśmieszek, podszedł kelner z drugim danielsem.
– A co dzisiaj dla pana, panie Witku? – zapytał.
– Chyba wezmę stek średnio wysmażony z sałatką warzywną. Ziemniaczki opiekane. Do tego piwo. Może być duży pilsner i…
– Witek nie będzie u nas jadł ani pił! – Karol przerwał listę życzeń zięcia i zdecydowanym gestem odesłał kelnera.
– Idziemy gdzieś? – Witek nawet przez sekundę nie pomyślał, że zakaz jest ostateczny i dotyczy nie tylko tej restauracji, ale także jego dalszej obecności w rodzinie Karola.
– Nie będziesz żarł za darmo w żadnym moim lokalu. Już nigdy!
Karol uważnie obserwował twarz zięcia, szukając na niej strachu. Zobaczył jednak tylko grymas zdziwienia, wyjął więc z kieszeni marynarki trzy faktury i powoli rozłożył je na stoliku. Witek zmarszczył brwi i milczał długą chwilę. W tej ciszy Humoreska brzmiała szyderczo, jak hymn zdemaskowanych kanciarzy.
– Co to jest? – zapytał cicho Witek.
– Faktury z lutego. Ty je wystawiłeś.
– I co?
– Dlaczego okradłeś firmę?
– Potrzebowałem pieniędzy.
Nie dość, że odpowiedź była prostacka, to jeszcze Witek wygłosił ją bez cienia skruchy. Jego bezczelność rozjuszyła Karola.
– Na co ci brakowało?! – krzyknął.
– Na twoją córkę. Magda ma wysokie wymagania. Rozpuściłeś ją, a mnie płacisz grosze.
– Ty gnido!
Wreszcie wyrzucił z siebie to słowo, którego nigdy nie odważył się wypowiedzieć na głos, ale nie poczuł ulgi. Witek wciąż nie dawał się przewrócić się na deski. I jeszcze śmiał pyskować:
– Dziesięć lat dla ciebie pracuję, a niczego się nie dorobiłem.
– To teraz będziesz miał okazję się wykazać. W warsztatach więziennych. Zgłaszam sprawę do prokuratura.
– Nie zrobisz tego.
Karol zaniepokoił się tonem głosu Witka. Znał go lepiej niż Magda czy ktokolwiek inny i wiedział, że jeśli zięć odzywa się w ten sposób, ma asa w rękawie.
– Pójdziesz siedzieć.
– Jeśli jeszcze mnie nie zakablowałeś, to znaczy, że nie chcesz tego zrobić. Czego ty właściwie ode mnie chcesz?
– Odpuszczę, jeżeli rozwiedziesz się z Magdą.
– Chyba żartujesz?! – Witek roześmiał się szczerze. – Prima aprilis, tak?
– Owszem, jest pierwszy kwietnia, ale ja nie żartuję. Musisz się rozwieść.
– A chciałbyś kiedyś zobaczyć swojego wnuka?
– Co ty pieprzysz?! – Karol odruchowo sięgnął po danielsa, uniwersalną odtrutkę na całe zło tego świata.
– Magda jest w ciąży.
Whisky, która już spływała przełykiem Karola, zatrzymała się nagle, jakby ktoś wyłączył grawitację. Organizm nie chciał przyjąć ani szokującej informacji, ani alkoholu, chociaż była to najdroższa whisky w tym lokalu. Zbliżały się wielkie torsje. Lata czekania na upragnione dziecko Magdy nie mogły zakończyć się w ten sposób! Wszystko, tylko nie to! Przez tę ciążę, jeśli nie była blefem, szansa na to, że córka kiedykolwiek się rozwiedzie i da mu wnuka poczętego z przyzwoitym mężczyzną, topniała szybciej niż kostka lodu w resztce jacka danielsa.
Obcy – ósmy pasażer Nostromo zagnieździł się w rodzinie Karola i powoli przejmował władzę, realizując swój perfidny plan. Genotyp uczciwego człowieka, który ojciec przekazał ukochanej córce, zapładniając jej matkę, miał się odtąd powielać zanieczyszczony przestępczą domieszką. Szansa na naturalne poronienie była niewielka, tylko zbrodnia aborcji mogła temu zapobiec. Oznaczało to, że następne dzieci poczęte w rodzinie też byłyby skażone grzechem.
Karol nie miał sobie nic do zarzucenia. Zrobił wszystko co powinien. Był dobrym ojcem, a kiedyś mężem. Rzadko zdarzało mu się opuścić niedzielną mszę, a jeśli już do tego doszło, skrupulatnie nadrabiał zaległości w środku tygodnia. Dawał szczodre datki na tacę, łożył na potrzeby parafii, finansował hospicjum, nie opuścił ani jednej wizyty papieża w Polsce, odbył cztery pielgrzymki do Częstochowy i naprawdę próbował zaszczepić Magdzie głęboką wiarę. Starał się bardziej niż inni i miał prawo oczekiwać, że umowa została zawarta. Poczuł się oszukany.2 kwietnia Pub Lucyfer, Gdynia
Przepis na lepszy świat był bardzo prosty. Adam łyknął pięćdziesiątkę zmrożonej czystej, zmienił w odtwarzaczu płytkę The Who na Massive Attack, zwiększył głośność do czwórki, podciągnął odrobinę basy i już! Zdawał sobie sprawę, że to nie potrwa długo, ale nawet jedna sensowna minuta wyrwana z durnej godziny pozwalała jakoś przeżyć pozostałe pięćdziesiąt dziewięć. Massive Attack wkładał do odtwarzacza niemal codziennie, od nocy przed dziewięcioma miesiącami, gdy stał w tłumie słuchaczy Open’ era na końcu Skweru Kościuszki, niecałe trzysta metrów od pubu Lucyfer, w którym teraz odtwarzał Angel. Triphopowi chłopcy grali wtedy magiczny koncert, którego wspomnienie, wzmocnione nagraniem, pozwalało Adamowi nawet w pracy poczuć prawie to samo, co na poduszce przed zaśnięciem, gdy puszczał ich płytę.
W pubie oprócz Adama była tylko jedna para; wątpliwe by słyszała cokolwiek, obmacując się pod wymalowanym na ścianie kotłem z gotującą się smołą, w której diabły mieszały widłami. Massive Attack trzymał równo swoje ślimacze tempo. Czysta powoli docierała do miejsca przeznaczenia. Adam też zajął swoje miejsce za barem na wysokim krześle stylizowanym na tron Lucyfera. Poprawił rogi i ogon, a potem obrócił pokrętło wzmacniacza na piątkę. Szef pozwolił mu zgłaśniać najwyżej do czwórki, ale o tej porze w pubie raczej nikt się nie pojawiał.
Zanim Angel doszedł do połowy swoich 5 minut i 25 sekund, Adam miał w głowie ciąg dalszy uczty. Najpierw klasyka. Jako pierwszy Kashmir Zeppelinów, potem She’s Lost Control Joy Division, niesłuchany chyba z rok. Był pewien, że zanim oba utwory się skończą, pojawi się jakiś intruz, który zażąda piwa, ale postanowił nie przejmować się na zapas i spokojnie zastanowić się, co byłoby dobrym uzupełnieniem zestawu. Dwie sprawy uznał za oczywiste. Po pierwsze, powinien chronologicznie zmierzać do roku 2005. Po drugie, każdy następny utwór musi mieć szybsze tempo. Zamknął oczy i nagle zrozumiał, że nie ma innego wyjścia – jako trzeci pójdzie pod promień lasera jakiś dynamiczny kawałek Metalliki. Enter Sandman było zbyt ograne, ale gdyby tak…
– Przepraszam, może pan coś zrobić z tą muzą? Ten kawałek jest jakiś taki… no nie wiem… coś nie tego…
Adam otworzył oczy i zobaczył bladego chłopaka ze śladami czerwonej szminki na szyi.
– Jasne. – Uśmiechnął się pojednawczo. – Już ściszam.
– A może pan puścić coś innego?
– Czego chciałbyś posłuchać?
– Coś… – Chłopak przerwał, próbując przypomnieć sobie najwłaściwsze słowo określające aprobatę, ale w dymkach komiksów, brykach lektur i promocyjnych gazetkach, które czytał, chyba nie było zbyt dużego wyboru. W końcu jednak znalazł: – Coś przypałowego! Na przykład Modern Talking. Zna pan taką kapelę?
Adam zastosował sposób wypróbowany w kontaktach z uciążliwymi klientami. Powoli policzył w myśli do trzech. Nie było o co się wściekać. Należało tylko przyjąć do wiadomości, że gościem pubu znowu był przedstawiciel obcego gatunku. Mnóstwo ich ostatnio przychodziło do Lucyfera, jakby nikt nie słyszał, co gra się w tym pubie. Cóż Adam mógł zrobić? Wziąć przykład z Lutra i wywiesić na drzwiach kartkę z nazwami dziewięćdziesięciu pięciu zespołów, których nie słucha się w tym lokalu? Inwazja głuchych doprowadzała go do szału, ale jako barman i kelner z kilkuletnią praktyką miał wprawę w nawiązywaniu kontaktu z każdym, kto znał sto słów polskich, angielskich lub niemieckich.
– Modern Talking przypałowy? Dlaczego przypałowy? – zapytał przyjaźnie, jak ciekawskie dziecko, któremu należy wytłumaczyć, dlaczego kwadrat musi mieć cztery boki równe.
– No nie wiem. Może to złe słowo. Ale ta pana muza jest jakaś taka… pochlastać się przy tym można. A moja dziewczyna ma dziś urodziny.
– Rozumiem. To co proponujesz?
– Coś wesołego. Jak pan nie ma tłoków, to może Spice Girls…. albo… Wiem! Britney Spears! Ja za nią nie przepadam, ale Gośka, znaczy się moja laska… ją to wali.
– Rozumiem. Zaraz sprawdzę.
Adam wyjął z szufladki listę płyt i zaczął ją skrupulatnie przeglądać. Wszystkie propozycje chłopaka były na kartce. Szef przyniósł te płyty z domu, ale Adam trzymał je w osobnej szafce, żeby nie dotykały innych, nawet przez pudełko.
– Przykro mi, ale nic z tego akurat nie mamy. – Adam bezradnie rozłożył ręce, demonstrując pokazowy smutek.
– No to coś innego, ale żeby wesołe było, okej?
– Okej!
Chłopak wrócił do dziewczyny, ufając, że jego życzenie zostanie spełnione, ale czekał go zawód. Nie po to Adam, mając trzydzieści dziewięć lat, wykonywał pracę barmana przebrany za diabła, by oddać dostęp do głośników lasce z tipsami. Mógł nadal mieszkać w ciasnym, zapuszczonym mieszkaniu, jeździć gruchotem, ale nie mógł pozwolić, by miejsce publiczne, w którym przebywają niewinni ludzie, bezcześciła panienka zagłuszająca bezsens egzystencji tandetnymi hiciorami. Owszem, był nieobiektywny. Niesprawiedliwie i radykalnie osądzał gusty innych. Czasem nawet kogoś tyranizował, ale dać się wcielić do plutonu egzekucyjnego nie zamierzał. Niech porządek zaprowadza kto inny. Niestety, w najbliższej okolicy nie było widać nikogo takiego.
Ciśnienie rosło, więc Adam miał tylko dwa wyjścia: eksplodować do środka albo na zewnątrz. Wypił drugą pięćdziesiątkę, żeby rozjaśnić myśli i po chwili doszedł do wniosku, że najlepiej będzie pójść na kompromis. Włączył Białą flagę Republiki, która była przez gości Lucyfera nieźle tolerowana. Nagranie nie doszło jeszcze do miejsca, w którym Ciechowski gra na keyboardzie klasterami w synkopowanym rytmie, gdy chłopak znowu pojawił się przy barze. Przyniósł puste szklanki i następne życzenia:
– Jeszcze dwa browarki. No i sorki, ale ta muza też nam nie pasi. Może pan włączyć to? – powiedział, kładąc na barze przezroczysty box z płytką.
Adam nie odpowiedział. Wziął głęboki oddech. Zajął się nalewaniem piwa, żeby zyskać na czasie, zanim coś powie, straci klienta i pracę. Po chwili doczekał się dalszych wyjaśnień:
– Moja dziewczyna przypomniała sobie, że zawsze nosi to w torebce.
– Nie ma sprawy. Zaraz włączę. – Adam oddał pełne szklany, skasował należność, wyjął płytkę z pudełka i przeczytał kulfoniasty napis „Ich 3”, ozdobiony serduszkiem, namalowanym różowym lakierem do paznokci.
– Ja to tak średnio łapię, ale ona przepada za nimi. – Chłopak delikatnym ruchem głowy wskazał fankę kolekcjonera spektakularnych ślubów.
Adam musiał mieć we wzroku coś dziwnego, bo chłopak doprecyzował:
– Numer cztery, A wszystko to, bo ciebie kocham.
Adam delikatnie wziął płytkę między dwa palce, ale zamiast włożyć ją do kieszeni odtwarzacza, wykonał nieostrożny ruch, upuścił i krzyknął, udając przerażenie.
– O, fuck!
Chłopak obejrzał się, sprawdzając, czy Gośka zauważyła, jak bezczeszczone jest jej ukochane nagranie. Adam przykląkł nisko, żeby nie było widać, co robi, wziął z dolnej półki widelec i zrobił na powierzchni krążka rysę. Wyszła trochę za głęboka, ale szansy na poprawkę nie było.
– Przepraszam. Niezdara ze mnie – powiedział, wstając. Z namaszczeniem wytarł płytkę szmatką, położył ją na szufladce kieszeni odtwarzacza, uśmiechnął się przepraszająco i włączył numer czwarty. – Zaraz poleci.
Chłopak musiał coś podejrzewać, bo czekał, aż muzyka zabrzmi. Adam stał spokojnie, z palcami na pokrętle, gotów wyregulować głośność, ale z odtwarzacza nie płynął żaden dźwięk. Po chwili wyjął płytkę, przetarł ją i spróbował ponownie. Po trzecim razie oddał ją chłopakowi, zawiedziony.
– Sorry. Mój sprzęt tego nie czyta.
Chłopak obejrzał płytkę, spojrzał na barmana z nienawiścią i sięgnął po piwa. Adamowi było go trochę żal, ale nie mógł się zadowolić tak łatwym zwycięstwem:
– A może puścić inny kawałek tej grupy? Chyba mam jakąś ich płytę.
– Super! – ucieszył się chłopak, znów pełen wiary w dobre intencje barmana. – Może być inny.
– Poczekaj. Zaraz to znajdę. Coś wybierzesz.
Chłopak odstawił piwa na ladę. Adam zajął się szukaniem czegoś, czego nigdy w pubie nie było i za jego kadencji nie będzie. Otwierał szafki, przeglądał stosy płyt, czytał ich listy, by w końcu oświadczyć z rozczarowaniem:
– Naprawdę gdzieś tu była. Szef musiał ją zabrać.
Chłopak wrócił do stolika pewien, że barman z niego zakpił. Adam wypił jeszcze jedną pięćdziesiątkę, włączył Kashmir i przestawił pokrętło wzmacniacza na szóstkę.
Tyle wystarczało, żeby nawet w pełnym pubie nikt nie miał wątpliwości, kto tu rządzi. Adam nigdy nie brał jeńców. Jak wojna, to wojna! Swoje okrucieństwo tłumaczył tym, że wróg posługiwał się jeszcze bardziej barbarzyńskimi metodami. Nie było powodu, by współczuć dziewczynie, która z irytacją chowała właśnie do torebki płytkę z różowym serduszkiem.
Destrukcja okazała się zaraźliwa. Para przestała zgodnie ćwierkać w duecie. Dziewczyna zaczęła kręcić się na krześle i prychać. Po chwili oboje wstali i wyszli, zostawiając niedopite piwa i rzucając barmanowi spojrzenia pełne nieskrywanej złości.
Po udanym początku dalszy ciąg wieczoru zapowiadał się jeszcze lepiej. Do siódmej pub odwiedziło mnóstwo gości. Poszło pół beczki piwa, mnóstwo drogich drinków, klienci dawali hojne napiwki i nikt nie protestował przeciwko muzyce wybranej przez barmana. Może jednak da się tu wytrzymać do końca roku, pomyślał Adam, mieszając w shakerze firmowy drink Zemsta Diabła. Nagle poczuł na ramieniu dłoń. Zanim się odwrócił, usłyszał tubalny głos szefa, przebijający się przez ścianę dźwięków, którą Korn zdążył już wymurować do połowy. Szef skręcił wzmacniacz do zera.
– Cześć! Jak leci? – zapytał sztucznie ugrzeczniony.
– W porządku. – Adam przestał mieszać, Zemsta Diabła i tak była już gotowa.
– Dzwonił do mnie syn sąsiada. Przed trzecią był u nas z dziewczyną na piwie.
Jednak planowanie kariery zawodowej na dłużej niż miesiąc nie ma najmniejszego sensu, pomyślał Adam. Było jasne, że jego praca u Lucyfera dobiegała końca. Nie zamierzał jednak niczego złym mocom ułatwiać.
– Przed trzecią było sporo ludzi.
– To ten, któremu zniszczyłeś płytkę.
– Aaaa! Ten! Już miała rysę. A poza tym była spiratowana.
– A ty jakie mi tu znosisz od pierwszego dnia?! Mówiłem ci, że puszczamy taką muzykę, jakiej życzą sobie klienci. Tak czy nie!? I że będą tylko dwa ostrzeżenia. I że nie wolno ci pić w pracy. Powiedziałem tak czy nie!?
– Tak – przyznał Adam niechętnie. – Wspominałeś coś.
– No to już tu nie pracujesz.
– Przysługuje mi miesiąc wypowiedzenia. Zgodnie z umową, na którą czekam już dwa miesiące.
– Zgodnie z umową zdejmuj rogi i już cię tu nie ma!
– Podam cię do… – zaczął Adam, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie powinien zgłosić takie traktowanie.
Przychodziły mu do głowy po kolei ZUS, Urząd Skarbowy, Najwyższa Izba Kontroli, Państwowa Inspekcja Pracy, Wojskowa Komenda Uzupełnień. Funkcje i nazwy instytucji zawsze mu się myliły, bo z żadną z nich nie chciał mieć nic wspólnego. Wyszedł z pubu dopiero po dziesięciu minutach, bez pomysłu, gdzie donieść na szefa. W tym czasie pozbierał i zapakował do chlebaka płytki ze swoimi pirackimi składankami. Zostałby dłużej, by wysłuchać do końca Björk, ale szef egzekwował wykonanie swojej decyzji i nie pozwolił mu dotrwać do ostatniego kroku Selmy w drodze na szubienicę. Szkoda, bo 107 steps idealnie pasowało na finał pracy w Lucyferze. Adam rytmicznie odliczał kroki, stepując między stolikami w drodze do wyjścia, ale szef przy dziewięćdziesiątym szóstym otworzył drzwi pubu i wypchnął go na zewnątrz.
Adam wyszedł na Skwer Kościuszki z chlebakiem i trzydziestoma złotymi w kieszeni. Nie miał ochoty wracać do domu. Postanowił pójść do portu jachtowego popatrzeć na żeglarzy krzątających się przy swoich łodziach. Bezsensowność ich wysiłku zawsze dodawała mu otuchy. Bo jeśli efektem żeglarskiego trudu, wydatków, remontów, skrobania burt, znoszenia niedogodności rejsu i podejmowania ryzyka było coś tak nikomu niepotrzebnego jak pływanie po zimnym morzu, to może i jego bezużyteczne życie miało jakiś cel, który pewnego dnia się ujawni? Wiele razy próbował, ale nie udało mu się jeszcze zabić tej nadziei.
Kiedy dotarł na nabrzeże, trzy jachty wracały właśnie do portu, ale żaden z niego nie wypływał. Było zbyt późno. Nieliczne zwodowane łodzie kołysały się smutno, machając gołymi masztami, jak w chorobie sierocej. Reszta stała na kejach, opuszczona przez właścicieli, którzy porzucili je dla żeglowania po Adriatyku albo Karaibach. Nikt nie kręcił się przy jachtach, nie szlifował niczego ani nie zamalowywał, jakby absurd tego wysiłku wreszcie dotarł do zainteresowanych.
Od zatoki zawiała zimna bryza, zaczynało się ściemniać: Adam postanowił gdzieś się ogrzać. Miał do wyboru kilkanaście knajpek, które obsiadły południową stronę Skweru Kościuszki. W połowie z nich już kiedyś pracował i z większości wylatywał z hukiem. Omijał jedną po drugiej, nie mogąc się zdecydować, gdzie rzucić kotwicę. Zaglądał na chwilę do środka, ale nigdzie nie grali tego, czego miałby ochotę posłuchać. Czas między reklamami wypełniały te same utwory z tych samych list przebojów. Kiedy w dwóch kolejnych knajpach poczuł zapach frytek smażonych na starym oleju i usłyszał dwie różne piosenki Scorpionsów, niewiele brakowało, by się porzygał.
Przeszedł obok ostatniej knajpy, budynku krytego basenu, w którym nauczył się pływać, potem minął akwarium morskie i pomnik Conrada. Zatrzymał się dopiero pod dawną wieżyczką pograniczników na betonowym cyplu, przy południowym wejściu do portu. Za kanałem był już tylko falochron zwieńczony małą latarnią, mrugającą czerwonym światłem. Nie wskazywała ani drogi, ani zagrożenia. W zapadających ciemnościach migała jak policyjny kogut. Nic się nie działo. Tylko mewy krzyczały przeraźliwie, próbując przegnać intruza ze swojego terytorium. Po chwili Adam uznał ptasią hegemonię i zawrócił do miasta. Idąc nabrzeżem, minął dwa statki zacumowane w Basenie Prezydenta i zatrzymał się przy Santa Marii, drewnianej replice karaweli Krzysztofa Kolumba. Przejście blokowała grupa niemieckich turystów schodzących po trapie z ostatniej tego dnia wycieczki po porcie. Gdy maruderzy odsłonili burtę, Adam zobaczył baner zachęcający gości do odwiedzenia knajpy pod pokładem, gdzie pierwsze piwo podawano za połowę ceny. Z mesy nie słychać było żadnej muzyki, co dodatkowo kusiło do wejścia na chybotliwy trap.
Od pewnego czasu Adam doskonale rozpoznawał sygnały przeznaczone dla bankrutów. Uznał ofertę za znak i zdecydował się zaokrętować. Kiedy wszedł pod pokład, okazało się, że jest jedynym klientem. Chyba żeby liczyć drewnianego Kolumba naturalnej wielkości, stojącego w pełnym rynsztunku na beczce obok baru. Adam dla towarzystwa usiadł obok niego. Nie liczył na to, że podróżnik wskaże mu drogę do ziemi obiecanej, ale małą wskazówkę, za co przeżyć następny miesiąc, chętnie by odebrał.
Porady się nie doczekał. Po drugim, pełnopłatnym piwie zszedł ze stołka i przed drogą do domu odwiedził toaletę. Kiedy z niej wyszedł, zobaczył zespół instalujący się na małej scence po drugiej stronie mesy, która teraz wydała mu się o wiele bardziej przestronna. Po bokach pojawiły się wielkie głośniki, a Kolumb nie był już jedynym klientem przy barze. Obsługa wynosiła stoły i krzesła na zaplecze, które zważywszy na skromne rozmiary karaweli, mogło się znajdować tylko gdzieś pod wodą, na dnie basenu portowego.
Adam przypomniał sobie plakat przyklejony do trapu. Krzykliwy napis zapowiadał koncert zespołu Pinezki. Adam jak ognia unikał słuchania muzyki na żywo, ale gdy spojrzał na Kolumba, wydawało mu się, że ten puszcza do niego drewniane oko. Takich sygnałów również nie lekceważył. Zapłacił dziesięć złotych za bilet, wrócił na niewygodny zydel przy barze i korzystając z tego, że zmienił się barman, za wygrzebane z kieszeni ostatnie drobne zamówił drugie piwo za pół ceny, a w sumie trzecie, więc wieczór zapowiadał się całkiem nieźle.2 kwietnia Redakcja „Głosu Bałtyckiego”, Gdańsk
Jan Badowski skończył czytać i westchnął ciężko. Wolałby umieścić tekst w koszu, ale zatwierdził go i wysłał do korekty.
Już dawno pozbyłby się tych felietonów, pisanych przez zasłużone dla redakcji leniwe beztalencie, ale aż takiej władzy w gazecie nie miał. Piętnaście lat pracy w zawodzie, w tym osiem jako naczelny, i wciąż to nie on, ale jacyś dyletanci z zarządu decydowali o tym, co idzie w numerze. Znosił to, bo ingerencji właściwie nie było dużo, ale czasem nie wytrzymywał. Zwłaszcza wtedy, gdy prezes informował go o kolejnej książce, której publikacji podejmowała się gazeta w swojej serii Czytamy z „Głosem”.
Z przyjemnością wywaliłby na śmietnik wszystkie te grafomańskie tomy w bordowych okładkach, ale kwestionowanie pomysłów zarządu nie było dobrym sposobem na utrzymanie stanowiska. Kolejne gnioty znajomych prezesa albo kogoś, kto został uznany przez jego żonę za nieodkryty talent literacki, już siedem razy przynosiły finansową klapę. Nawet rzekomo skazane na sukces wspomnienia trójmiejskiej prostytutki wciąż zalegały w magazynie, i to mimo nachalnej promocji, także w trójmiejskich burdelach.
Być może głos Jana liczyłby się bardziej, gdyby jego zwierzchnicy wiedzieli, jakie kwalifikacje posiada naczelny „Głosu Bałtyckiego”. Do tej pory jednak nie odważył się wyznać, że sam jest pisarzem. Co prawda nie skończył żadnej z czterech powieści zaczętych jeszcze na polonistyce, ale raz podjęta decyzja okazała się praktycznie nieodwołalna. Odwrót uniemożliwiało jego dojmujące poczucie, że ma do przekazania ważne informacje o naturze człowieka, których nikt jeszcze czytelnikom nie ujawnił.
Zawieszony między pisaniem i niepisaniem, między sławą a drugorzędnością, jednego dnia planował rozpoczęcie piątej książki, następnego kontynuowanie trzeciej, lecz najczęściej odkładał wszystko coraz dalej w przyszłość. Utwierdzał się w przekonaniu, że nowy rok przyniesie muwięcej spokoju i determinacji, ale nie były to samospełniające się przepowiednie. Dopóki rzeczywiście nie miałczasu, usprawiedliwienie zaniechań przychodziło z łatwością. Niewykluczone, że bardziej z tego powodu niż dla wysokiej pensji trzymał się posady naczelnego rękami i nogami. Powoli jednak zaczynał godzić się z myślą, że zabierze się do pisania dopiero na emeryturze – to było niezłe alibi na minimum piętnaście lat. Wiedział, że jeśli zachowa dyskrecję, będzie mógł przez ten czas bezpiecznie pielęgnować swój mit, słodką tajemnicę. Na wszelki wypadek unikał czytania powieści. Wolał poprawiać i zatwierdzać do druku artykuły, niż poświęcać czas na bolesne oddawanie się lekturze książek, w których zwykle znajdował wykoślawione odbicie jednej ze swoich nienapisanych historii.
Tego wieczoru, zamiast iść do domu, Jan czekał na następnego autora serii Czytamy z „Głosem”, usilnie próbując nastawić się do niego przychylnie. Wiedział, że decyzja o wydaniu książki już zapadła, a propozycja przyszła od dyrektora marketingu poważnej firmy, jednego z głównych reklamodawców gazety. Oferty nie można było zlekceważyć, tym bardziej że kontrahent oferował całkowite sfinansowanie projektu.
Kiedy Witek Skalski wszedł do gabinetu, Jan wstał i przywitał się. Po krótkiej wymianie uprzejmości wskazał krzesło i zapytał:
– Przyniósł pan tekst?
– Nie!
– Jeśli mamy wydać pana książkę, musimy się jej najpierw przyjrzeć. Może zaproponujemy jakieś korekty. Ale proszę się nie obawiać. Nie będziemy ingerować głęboko. Może nawet wcale.
Jan znał wrażliwość autorów i wiedział, jak ich uspokajać. Zdawał sobie sprawę, że sam bałby się znaleźć w podobnej sytuacji. Kiedy już napisze powieść, zabroni ingerowania w tekst. No, może poza przestawianiem przecinków.
– Na razie to tylko pomysł. – Witek położył na biurku złożoną na pół kartkę. – Proszę to przejrzeć.
Skoro sprawa publikacji była przesądzona, Jan nie miał ochoty czytać dyletanckich wypocin, ale przez grzeczność szybko przejrzał wydruk.
– Gdzie reszta? – zapytał.
– Na razie to wszystko.
Demonstrowanie zdziwienia i maskowanie rozczarowania zawsze przychodziło Janowi z trudem, ale koszmarna wizja stron gazety ogołoconych z reklam firmy Karo kazała mu uśmiechnąć się i zapytać:
– A kto właściwie miałby to… zrealizować?
– Na przykład jakiś dziennikarz z waszej redakcji. Najpierw drukowalibyście to w gazecie, a równolegle składałaby się z tego książka.
Jan był zaskoczony. W poprzednich siedmiu przypadkach przychodzili do niego autorzy książek, którzy wcześniej zadbali o czyjeś poparcie. Po raz pierwszy miał do czynienia z kimś, komu zależało na wydaniu cudzej książki. W swojej długiej praktyce dziennikarskiej spotykał się z wieloma przypadkami altruizmu, lecz jego beneficjantami nigdy nie byli obcy, nieznani autorzy. Po chwili jednak dotarło do niego banalne podejrzenie i natychmiast mu ulżyło.
– A co z autorstwem? – zapytał.
– Ktoś będzie musiał się pod tym podpisać.
– Rozumiem, że szuka pan ghostwritera.
– Nie!
– W takim razie ten, kto wykona tę pracę, powinien być współautorem.
– Dlaczego współ? – zdziwił się Witek. – Będzie po prostu autorem. Ja nie chcę być nigdzie wymieniony.
– To po co pan to robi, jeśli można zapytać?
– Dla słusznej sprawy.
Takie wyjaśnienie Janowi nie wystarczyło. Wchodził tylko w interesy, których zasady rozumiał. Gdy odstępował od tej reguły, zawsze ktoś go w końcu próbował oszukać. Musiał być jakiś powód, dla którego ta książka miała powstać. Rozmawiał wcześniej z Witkiem kilka razy o reklamach zamieszczanych w gazecie i nie zauważył u niego ani szczególnego zauroczenia książkami, ani znamion szaleństwa. Wprost przeciwnie. Jak każdy przedstawiciel Karo Sp. z o.o., Witek był bardzo rozsądny i zawsze targował się o każdy grosz. Jan drążył więc dalej:
– Porozmawiajmy szczerze. Wasza firma będzie chciała w tę książkę włożyć product placement, tak? Jakaś nietypowa reklama waszych usług?
– Nie będzie żadnej reklamy! A Karo nie ma z tym nic wspólnego. Inwestuję własne pieniądze. Ostatnio udało mi się trochę zarobić. Pomyślałem, że raz zrobię coś ważnego. Nie potrzebuję drugiego samochodu ani większego domu.
– Nie chcę pana straszyć, ale może pan wszystko stracić.
– A nie bierze pan pod uwagę, że książka może mieć dużo czytelników i inwestycja zwróci mi się z nawiązką? Osobiście myślę, że to będzie hit.
W głosie Witka brzmiała tak wielka pewność siebie, że Jan z trudem powstrzymał się od kąśliwego komentarza. Tylko dyskretnie się uśmiechnął. Gazeta zarabiała przede wszystkim na tragediach i klęskach. Zarówno tych opisywanych na szpaltach, jak i książkowych gniotach – pod warunkiem że były finansowane przez innych. Żaden szef marketingu nie zasługiwał na bezinteresowne ostrzeżenie, nawet jeśli był bardzo sympatyczny albo naiwny. Jeśli kogoś Janowi było żal, to przyszłego autora. Bo cóż takiego korporacyjny menedżer mógł stracić? Najwyżej kilkadziesiąt tysięcy złotych. W porównaniu z rozczarowaniem twórcy nic.2 kwietnia Karawela Santa Maria, Zatoka Gdańska
Wystarczyła chwila nieuwagi, by Adam dał się zamknąć w pułapce. Wyglądało na to, że będzie się mógł z niej uwolnić dopiero za kilka godzin, kiedy Santa Maria zacumuje z powrotem przy Skwerze Kościuszki. Tak się kończyło łamanie dobrze przemyślanych postanowień.
Wytrzymał bez koncertu na żywo całe siedem lat, jak zdyscyplinowany pacjent terapii dla Anonimowych Melomanów, by teraz, po zaledwie kilku piwach, zlekceważyć zagrożenie. Dopiero gdy czterech chłopaków kończyło stroić instrumenty, dotarło do niego, że popełnił wielki błąd, zostając na karaweli. Odsunął pusty kufel i ruszył do wyjścia, ale zanim przebił się przez tłumek, było za późno – Santa Maria odbiła od nabrzeża. Adam wrócił do mesy.
Kiedy Pinezki zaczęły grać, zrobiło mu się słabo, ale naprawdę fatalnie poczuł się, słysząc drugi utwór, który od pierwszych dźwięków wszedł mu porami pod skórę. Był do niczego niepodobny i sączył mu do krwi drobinki reggae, rocka i jazzu. Płytę z taką muzyką w domu odsłuchałby z przyjemnością. Na żywo ta mieszanka była tym bardziej nie do zniesienia, że Adam nigdy wcześniej nawet nie słyszał o Pinezkach. Skoro takie wrażenie robił na nim nieznany zespół, nie powinien chodzić na żadne koncerty.
Po wyjściu z portu Santa Maria wzięła kurs na środek zatoki. Wiał niezbyt mocny wiatr, jak zwykle od północnego zachodu, i pchana nim karawela sunęła w ciemnościach prawie bez kołysania. Kadłub lekko drżał od wibracji silnika oraz werbla perkusisty, który uderzał cztery razy rzadziej niż tłoki diesla, ale trafiał w ich puls.
Adam poczuł zapach zioła napływający od tłumu pod lewą burtą. Zachciało mu się palić, ale zdobycie trawki na Santa Marii było mało realne, a proszenie o macha chłopaków o dwadzieścia lat młodszych mogło skończyć się fatalnie. Zdawał sobie sprawę, że wygląda jak policjant tropiący drobnych dilerów.
Tłumek dziwnie ubranych postaci z ekscentrycznymi fryzurami kołysał się, skakał, gibał w parach i oddzielnie, zgrywając się z tętnem basu. Powoli tworzyło się rytualne mrowisko, mistyczna wspólnota pierwotna ludzi bez poglądów, płci i religii, połączonych wyłącznie transowym rytmem. Adam też próbował mu się poddać, ale nie miał już pieniędzy na alkohol, a bez niego nie potrafił złamać w sobie sopla. Bez złotówki w kieszeni, z czterdziestką na karku, poczuł się wykluczony jak nigdy dotąd. Przecisnął się przez tłumek, otworzył drzwi i poszedł na rufę. Przed sobą miał oddalające się światła miasta, a za plecami, w mesie, kłębiącą się plemienną hordę. Dwa obce światy, z którymi nic go nie łączyło.
Nigdy nie przyjął żadnej legitymacji. Najmniejszy ruch w jakąkolwiek stronę, każdy stanowczo wypowiedziany pogląd w oczach innych stawał się aktem akcesji, której nie chciał. Totalna wolność wymagała absolutnego bezruchu i milczenia, ale tak zdobyta autonomia rozczarowywała. Nie miał dobrego wyjścia. Musiał przemieszczać się, odzywać, wchodzić gdzieś, dokądś jechać, więc prawie codziennie, tak jak teraz, jakaś karawela z atrapami żagli wiozła go z obcymi ludźmi tam, gdzie nie zamierzał dotrzeć.
Gdyby wychylił się jeszcze trzydzieści centymetrów i puścił reling, dla nikogo nie miałoby to żadnego znaczenia. Nikt zresztą pewnie niczego by nie zauważył. Podczas wyokrętowania nie porównywano liczby sprzedanych biletów z liczbą pasażerów opuszczających pokład. Przerażająca była tylko myśl o czarnej wodzie. Skłębiona pracą śruby, bulgotała za rufą jak ekskrementy Santa Marii.
Adam z ulgą wrócił do ciepłej mesy, w której życie toczyło się w rytmie płynącym ze sceny. Stanął z boku i przyglądał się szczęśliwemu tłumowi bez zazdrości. Już dawno otorbił swoje bóle, klątwy i fobie. Cokolwiek by się stało, przyjąłby to ze spokojem.
Nagle Pinezki przestały grać. Widownia zatrzymała się, jak w stop-klatce. Adam postanowił wykorzystać ten moment i ruszył slalomem do baru, ściskając w dłoni pięciozłotówkę, którą odnalazł przypadkiem w kieszeni kurtki, gdy na rufie próbował ogrzać ręce. Na środku mesy sparaliżowały go słowa rudego wokalisty, który rozdarł się ze sceny:
– Pamiętacie Smutnego z Amnezji? Jest tu dzisiaj z nami!
Adam miał ochotę zniknąć. Zdarzało się, że ktoś go rozpoznawał, ale nigdy z takiej odległości. Tyle lat omijał koncerty, zapuścił brodę, wąsy, odwracał głowę, gdy ktoś zaczynał się na niego gapić, zgadzał się nawet na noszenie rogów, a tu taka głupia wpadka!
– Dzięki, że płyniesz z nami! – krzyczał rudy, najwyraźniej pewien, że sprawia Smutnemu przyjemność.
Adam nie mógł dłużej udawać, że nie wie, o co chodzi, i został z kimś pomylony. Po krótkim namyśle pomachał w stronę Pinezek. Tłumek podzielił się. Młodsza większość była zirytowana pojawieniem się jakiegoś zgreda, przez którego został przerwany koncert. Starsi, rozlokowani głównie w pobliżu baru, wpatrywali się w Adama z obojętnością lub szacunkiem.
– Możemy zagrać coś twojego? Mój ulubiony kawałek to Żenada. Okej? – Rudy był przekonany, że hołd, który złożył idolowi, nie może zostać odrzucony.
– Jasne! – odkrzyknął Adam, chociaż wiedział, że słuchanie Żenady w środku tłumu, który obserwuje każdy grymas i wymuszony uśmiech na jego twarzy, będzie traumatycznym przeżyciem.
– Dołączysz do nas? – zaproponował rudy.
To była kusząca myśl – wskoczyć na scenkę, chwycić gitarę, zamknąć oczy i pociągnąć solówkę. Tylko gdy grał, potrafił znikać, jak kiedyś, gdy wchodził pod stół albo do szafy. Tam nikt nie przeszkadzał mu w wymyślaniu swoich zakończeń bajek. Zwykle były bardziej tragiczne niż te przesłodzone i ckliwe, które czytała mu mama. Na scenie czuł się jak pod stołem, zasłonięty zwisającym obrusem, chociaż wiedział, że zawsze nadchodzi ta przykra chwila, When the Music’s Over, i znowu będzie wystawiony na pokaz, zupełnie nagi.
Nie mógł sobie na to pozwolić. Odmówił rudemu przepraszającym gestem. Sekundę później perkusista uderzył w werbel. Po chwili dołączyła do niego gitara prowadząca z charakterystycznym motywem i nagle przybyło ludzi, którzy rozpoznali eksgwiazdę, jakby kolejnymi nutami Pinezki wypalały mu na czole piętno.
Dopiero kiedy dotarł do baru, poczuł się trochę bezpieczniej. Rozejrzał się i na końcu lady, za długim szeregiem klientów, zobaczył wielkie niebieskie oczy oprawione w twarz intrygującej brunetki. Jej pełne, złożone w dzióbek jaskrawoczerwone wargi otulały słomkę zanurzoną w szklaneczce z pomarańczowym drinkiem. Wystawała z niego miniaturowa żółtozielona parasolka.
Za każdym razem gdy Adam sam wkładał takie gadżety do szklaneczek, widział tylko kolejne ofiary wojen o ropę, z której produkowano sztuczne tworzywa. W pakiecie z Hawana Sunrise albo Malibu chętnie dodawałby plastikowe miniaturki kończyn żołnierzy urwane przez miny w Iraku. Tym razem jednak, po raz pierwszy, parasolka podobała mu się.
Nie przestając śmiało gapić się na Adama, brunetka sączyła napój z wdziękiem, jakby chciała wessać przez rurkę całą jego uwagę. Jeśli taki był jej zamiar, powiódł się. Adam natychmiast poczuł zapach południowej plaży i zobaczył siebie leżącego z brunetką w hamaku osłoniętym od słońca żółtozieloną parasolką. Doznanie było tak intensywne, że musiał odwrócić wzrok. Spojrzał na barmana.
– Duże piwo – powiedział do chłopaka, który gapił się na niego z szacunkiem.
– Duże piwo dla Smutnego na koszt firmy! – Barman podał mu właśnie napełniony dla kogoś innego kufel z pianką ściekającą po grubym szkle.
– Dzięki.
Adam miał wielką ochotę sprawdzić, czy brunetka wciąż patrzy na niego tymi wielkimi niebieskimi oczami, ale bał się, że już jej tam nie ma, więc tylko głupkowato uśmiechał się do szczodrego barmana, jakby to w nim zakochał się od pierwszego wejrzenia.