Matnia - ebook
Matnia - ebook
Przemysław Piotrowski, autor bestsellerowego cyklu o komisarzu Igorze Brudnym i poruszającej Krwi z krwi, powraca z mrocznym thrillerem psychologicznym.
Zuza nigdy nie miała w życiu zbyt wielkiego szczęścia, ale przez wiele lat po prostu dawała sobie radę. Do czasu. Gdy jej były okazuje się seryjnym naciągaczem, dziewczyna musi spojrzeć prawdzie w oczy. Ma trzydzieści cztery lata, straciła pracę i oszczędności. A za niecałe pół roku urodzi bliźniaczki.
To dlatego jej związek z Markiem wydaje się zbyt piękny, by mógł być prawdziwy. Po wszystkim, co ją spotkało, w jej życiu w końcu pojawił się idealny mężczyzna. I choć z początku podchodzi do tego pomysłu nieufnie, zgadza się, by przeprowadzić się na wieś do jego rodzinnego domu. W mieście nie czeka jej już nic dobrego.
Bardzo szybko okazuje się jednak, że wiejska sielanka musi poczekać. Marek dostaje pilne zlecenie, a Zuza zostaje sama w oddalonych od świata Toporzycach. I wcale nie pomaga jej świadomość, że w pobliskim jeziorze topiono kiedyś czarownice…
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-582-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słyszę, jak dom oddycha.
Stare krokwie trzeszczą pod naporem wiatru, krople deszczu dudnią w dachówki, w kominku wciąż pali się ogień, którego blade światło rzuca na ścianę pokraczne cienie. Cienie te przypominają istoty nie z tego świata, w ich tańcu jest coś złośliwego, co mnie drażni. Poruszają się niezgrabnie, chaotycznie, jakby znajdowały się w jakimś innym wymiarze i za wszelką cenę chciały przedostać się do mojego świata. Po co? Głupie pytanie, idiotyczne. Niepotrzebnie się nakręcam. Ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w tym niemym tańcu jest coś nieprzyjemnego, może nawet podłego. To coś nie pozwala mi zamknąć oczu, bo wtedy boję się je ponownie otworzyć. Mam bujną wyobraźnię, zbyt bujną jak na to miejsce, mimo to jestem tu sama. Ja, ogień i cienie na ścianie. I herbata z miodem.
Sięgam po kubek. Ma wełnianą osłonkę w chabrowym kolorze. Podnoszę go oburącz, przytykam do ust i upijam łyk, czuję, jak fala ciepła rozchodzi się po całym ciele. Zamykam powieki, biorę głębszy oddech i wypuszczam powietrze, wokół moich ust tworzy się mały obłoczek pary. Wciąż jest zimno i muszę dołożyć do ognia. Zbieram się na odwagę i otwieram oczy.
Jestem sama.
Zsuwam koc i spuszczam nogi na drewnianą podłogę, na której leżą kapcie. Duże, w kolorze lazuru, puszyste i włochate. Wsuwam w nie stopy, niechętnie zauważam, że są spuchnięte, paznokcie zaniedbane, nie pamiętam, kiedy ostatnio robiłam pedicure. Odrzucam tę myśl, tu nikt nie zrobi mi paznokci, o wszystko muszę zadbać sama.
Gdy schylam się po leżące obok kominka polana, mój kręgosłup protestuje. Kucam, aby go bardziej nie nadwyrężyć, wciąż boli, więc przyklękam. Na podłodze widzę drobinki popiołu, drewna i kory, jutro będę musiała je sprzątnąć. W pojemniku leżą kawałki drewna, są duże i grube, ale nie narzekam, dobrze, że przynajmniej ktoś je porąbał. Otwieram przeszklone drzwiczki, płomień syczy, przygasa, a potem znów syczy, w górze komina słyszę gwizd wiatru. Chwytam jedno z większych polan, a potem kolejne, to buk i jesion, ten drugi muszę przerzucić dwoma rękami, bo jest naprawdę ciężki. Wrzucam je do kominka, strzelają iskry, odruchowo mrużę oczy i cofam twarz. Płomień leniwie oplata drewno, rośnie, więc zamykam osmolone drzwiczki, przekręcam wygięty skobel i lekko parzę sobie palce, bo jest nagrzany. Przez chwilę patrzę w ogień, klęczę, kładę ręce na brzuchu i czekam, aż się poruszy.
Nawet nie drgnie. Chyba śpią.
Na czworakach wycofuję się na swoje miejsce. Nie mam siły poprawiać starej narzuty w kratę, po prostu wdrapuję się na kanapę i nakrywam kocem. Patrzę na zegarek. Dochodzi pierwsza w nocy. Na dworze szaleje wichura i leje deszcz, a może to już grad, bo izbę wypełnia teraz głuche dudnienie. Bezlistne konary okolicznych drzew co rusz zaglądają w czarne okna, wyglądają jak rachityczne palce czegoś, czego nawet nie chcę sobie wyobrażać. Czasem pukają w te okna albo w dach, wtedy się wzdrygam, ale już rzadziej niż wcześniej. Mimo to nie mogę sobie wybaczyć, że ściągnęłam zasłony. Cuchnęły, ale przynajmniej były, a nowych jeszcze nie kupiłam i teraz bardzo tego żałuję. Staram się więc nie patrzeć w te okna, wciąż obawiam się, niczym mała dziewczynka, że coś może się za nimi czaić. Co takiego? Nie wiem, ale wyobraźnia podsuwa mi przerażające obrazy.
Biorę do ręki romans. Potrzebuję czegoś lekkiego, czegoś, co podniesie mnie na duchu, sprawi, że znów uwierzę w miłość. Czytam, ale wciąż słyszę odgłosy domu. Jęczy, skrzypi, trzeszczy, jakby chciał do mnie przemówić, jakby był nawiedzony przez zjawę, która szuka wybawienia albo po prostu kontaktu. Z oddali niesie się skowyt psa, potem wyją kolejne. Tu w każdym domostwie jest pies. Tylko ja nie mam psa.
Jestem sama.
Znów czuję chłód, jest przenikliwy, wdziera się pod ciepły koc. Otwieram oczy, panuje półmrok. Książka leży na podłodze, część kartek się pogniotła. Herbata przestała parować, świece też zgasły. Słaby blask z kominka świadczy o tym, że ogień dogasa, i znów muszę dołożyć drewna, aby nie zmarznąć. Zwlekam się z kanapy, dorzucam do paleniska, wokół panuje niezmącona cisza. Zerkam na zegarek. Już prawie czwarta. Drewno znów zaczyna płonąć, izbę rozświetla słaby blask, a ja myślę o tym, skąd wytrzasnąć nową żarówkę, bo stara wczoraj się przepaliła.
Odrzucam tę myśl i owinięta kocem idę do kuchni. Jestem głodna i chyba nie tylko ja. Dotykam brzucha, wydaje mi się ogromny, jakbym połknęła piłkę lekarską. Czuję ruch, zbyt gwałtowny, łapie mnie silny skurcz. Opieram się o blat kuchennej szafki i staram się oddychać, wdech–wydech, wdech–wydech. Koc zsuwa mi się z ramion i opada na podłogę. Nie mam sił kucnąć, aby go podnieść, bo boję się, że zaboli mocniej niż teraz. Stoję tak przez chwilę, nie wiem jak długo, ból ustaje. Z trudem prostuję plecy i otwieram lodówkę. Wybór jest skromny. Wyciągam jogurt waniliowy i parówki. Kiedyś nigdy bym tego nie zjadła, a przynajmniej nie w takiej konfiguracji. Dwa kęsy, trzy, zjadam parówkę, sięgam też po jogurt. Wyciągam łyżeczkę i szybko pochłaniam całą zawartość. Otwieram szafkę, w której znajduje się kubeł na śmieci, i pozbywam się pudełka po jogurcie, widzę leżący na podłodze koc i wiem, że przecież muszę go podnieść. Lepiej się schylić, niż iść po drugi na piętro. Nie ma się nad czym zastanawiać, więc chwytam się blatu i kucam, sięgam po koc, a następnie zarzucam go sobie na ramiona. Wtedy kątem oka widzę za oknem jakiś ruch.
Nieruchomieję. Chłód jest dojmujący. Słyszę skowyt psa, ale tym razem dochodzi z bliska. Czuję, jak ogarnia mnie lęk. Próbuję z nim walczyć, wiem, że to tylko pies, ale boję się spojrzeć w okno. Głupia dziewucha, myślę, miastowa idiotka, powtarzam sobie, ale wciąż nie mogę się zmusić, aby skierować wzrok na ten kawałek szkła. I wtedy znów widzę ruch.
Jakby ktoś przemknął tuż przy ścianie z pochodnią w ręku. Jestem pewna, że widziałam zarys postaci, ale kto mógłby o tej porze kręcić się wokół domu z pochodnią? Kto w dzisiejszych czasach używa pochodni? Może jednak przesadzam, może to tylko odbity blask świecy, która przecież… zgasła. Moja wyobraźnia szaleje, błyskawicznie kreśli najczarniejsze scenariusze. Serce zaczyna walić coraz mocniej, ciepło rozlewa się po całym ciele, oblepia mnie strach i wiem, że muszę spojrzeć w to pieprzone okno, bo inaczej oszaleję. W końcu obracam głowę, zbliżam się, aby móc rozejrzeć się po obejściu. Przytykam nos do zimnej szyby, patrzę w prawo i w lewo, ale nie ma śladu po czyjejś bytności. Tylko drzewa i prószący śnieg. Poza tym nie ma nikogo.
Jestem sama.
Głupia, naiwna, miastowa pinda, myślę sobie. Tu nie ma żadnych strachów, bo to tylko domek na obrzeżach niewielkiej wsi, w pięknym starym lesie, przy równie urokliwym jeziorze. Powinnaś się cieszyć, bo w twojej sytuacji nic lepszego nie mogło ci się przytrafić. Tak naprawdę jesteś szczęściarą i…
Czuję gwałtowny przypływ adrenaliny. Lodowaty dreszcz spływa mi po kręgosłupie, bo wiem, i teraz już jestem tego absolutnie pewna, że za oknem ktoś stoi. Widzę to przez zamknięte powieki, widzę blask pochodni. Dzieli nas nie więcej niż dziesięć centymetrów i cienki kawałek szkła.
Jestem przerażona i boję się poruszyć choćby o centymetr. Oczami wyobraźni widzę… Nie, to jakiś obłęd! Co się z tobą dzieje, dziewczyno? Dlaczego sama to sobie robisz? Za oknem nikogo nie ma!
Otwieram oczy…ROZDZIAŁ 1
12 sierpnia
– Zuzka! Zuzka!
Wyrywam się, ale ktoś mnie trzyma. Mocno. Nie widzę go, jest ciemno, ale czuję silne dłonie na swoich przedramionach. Krzyczę i próbuję uwolnić się z uścisku.
– Zuzka, to ja. Marek! Obudź się, Zuzka…
Znam ten głos. Czuję na skroniach zimny pot, włosy kleją mi się do twarzy.
– Już dobrze, kochanie. To tylko koszmar. Jestem przy tobie.
Szarpię się jeszcze przez chwilę, ale jego słowa sprawiają, że powoli się uspokajam. Rozglądam się niepewnie w ciemności, wciąż jestem zdezorientowana, ale z każdą kolejną sekundą strach ulatuje. Jestem w łóżku, pod ciepłą kołdrą, a obok mnie on.
– Już dobrze, Zuza. Miałaś jakiś koszmar, ale już po wszystkim – mówi z troską w głosie.
– Boże… – szepczę. – Boże, Marek…
Oddycham głęboko, serce wciąż wali jak szalone, ale już wiem, że jestem bezpieczna. Wiem, że to tylko koszmar. Słyszę przeskakujący pstryczek i po chwili mrok rozjaśnia żółtawe światło nocnej lampki. Marek mruży oczy, mruga kilkakrotnie, a potem mnie przytula. Skulona zatapiam się w jego silnych ramionach, przykładam głowę do jego szerokiej piersi, wtulam się w mojego mężczyznę i znajduję w tym ukojenie.
– Już wszystko dobrze, wszystko dobrze, kochanie – powtarza i delikatnie masuje moje nagie ramiona, a ja nie chcę, aby przestał.
Jego ciepły oddech jest miarowy i spokojny. Sprawia, że czuję się bezpiecznie. Odgarniam z policzków długie włosy, z których jestem tak dumna. Niedbale zakładam je za uszy.
– To… – Nie wiem, co powiedzieć. On czeka. – To było takie prawdziwe… – dodaję szeptem i przykładam dłoń do brzucha. Wciąż jest prawie płaski, choć widać już niewielką wypukłość. Jestem w czwartym miesiącu ciąży i noszę w sobie dwie małe istotki, które bardzo kocham.
– Przestraszyłaś mnie, Zuza – szepcze Marek.
Milczę. Wciąż jeszcze nie zrzuciłam z siebie sennej pajęczyny. Staram się oddychać głęboko i powoli. Zdaje się, że jestem już całkiem przytomna, ale sen, nie, nie sen, koszmar wciąż siedzi mi w głowie.
– Śniło mi się… – zaczynam, ale nagle uzmysławiam sobie, że chyba nie powinnam mówić mu całej prawdy. Wierzę, że mu na mnie zależy i mógłby źle zinterpretować moje słowa. Jeszcze mu w pełni nie ufam.
Nie przestaje mnie tulić. Jest delikatny i wyrozumiały.
– Często miewasz koszmary? – pyta. Boję się, że w tym pytaniu jest drugie dno.
– Nie – odpowiadam. – To był pierwszy od wielu lat. – Kłamię, ale tylko trochę.
Koszmary towarzyszą mi od zawsze, przez całe moje życie. Koszmar to ja. Ale nie mogę mu tego powiedzieć. Boję się jego reakcji. I tak wie już wystarczająco dużo.
– Powiesz, co cię tak przeraziło? – pyta, w jego tonie słychać szczerą troskę.
Moje dłonie w jego rękach są wiotkie i delikatne. Jest dużym i silnym mężczyzną. Inne dziewczyny może by powiedziały, że takim trochę misiowatym, ale ja lubię ten typ facetów, naturalnych, bez tandetnych tatuaży i ekstremalnie wyrzeźbionych brzuchów. Takich, którzy potrafią nie tylko wyciskać ciężary na siłowni, ale też wymienić koło w samochodzie czy uszczelkę w kranie. Marek wydaje się właśnie takim facetem. „Wydaje się” to dobre określenie, bo tak naprawdę prawie go nie znam. I nie wiem, czy dobrze robię, że pozwoliłam mu się do siebie zbliżyć tak szybko.
Odwracam głowę i nasze usta się spotykają. Całujemy się delikatnie, a potem po prostu patrzymy sobie w oczy. Zastanawiam się, gdzie jest haczyk, bo przecież tacy mężczyźni nie istnieją. Ale im dłużej wpatruję się w jego ciemne tęczówki, tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że los po latach jednak się do mnie uśmiechnął. Marek jest doskonały i to mnie przeraża. Do tej pory o ideałach czytałam tylko w bajkach i romansach. I choć wydawały mi się one tak niewiarygodne, że aż głupie, pochłaniałam je hurtowo i każdy kolejny sprawiał, że odpływałam do świata marzeń, do świata, w którym mężczyźni są mężczyznami i wiedzą, jak zadbać o swoje kobiety. Marek taki właśnie jest. Wie, jak zadbać o swoją kobietę. Wie, jak zadbać o mnie. To facet z bajki. Wrażliwy, opiekuńczy, odpowiedzialny, a do tego całkiem przystojny i naprawdę dobry w łóżku. Myślę, że mógłby mieć każdą…
– Powiesz mi czy idziemy spać? – pyta raz jeszcze i kładzie swoją dłoń na moim brzuchu.
Tacy mężczyźni nie istnieją, powtarzam sobie w duchu. Powtarzam to raz po raz, po raz setny pytam samą siebie, dlaczego ten facet chce związać się z kobietą w czwartym miesiącu ciąży. Owszem, jestem atrakcyjna. Mam długie włosy w kolorze słońca, duże zielone oczy, aksamitną skórę, pełne usta. Natura nie poskąpiła mi również figury, a moje kształty sprawiają, że większość mężczyzn ogląda się za mną na ulicy, z trudem powstrzymując się nawet w towarzystwie swoich partnerek. Długie i szczupłe nogi, szerokie biodra, wąska talia, jędrny biust. Gdybym miała w życiu więcej szczęścia, pewnie chodziłabym teraz po wybiegach dla modelek, ale tyle tego szczęścia nie miałam, a jedyną propozycją, jaką dostałam od jednego z moich byłych, okazała się rola w tanim filmie porno.
Znam swoje atuty, tym bardziej boję się, że Marek nie jest ze mną szczery. Może pragnie tylko mojego ciała, rozkoszy, którą może mu ono dać? Może tylko dziś, jutro, pojutrze mówi, że mnie kocha, a za tydzień po prostu przestanie odbierać telefony, a ja znów zostanę sama, bez pieniędzy, z długami, bez szans na podjęcie jakiejkolwiek pracy, bo kto zatrudni kobietę w ciąży?
Wciąż wpatruję się w jego błyszczące źrenice i nie mogę pozbyć się targających mną wątpliwości. Znów mnie całuje, a ja daję się ponieść emocjom. Nie chcę myśleć o tym co złe, chcę zapomnieć o tym śnie, o tym, co zobaczyłam za oknem.
– Pójdziemy spać, ale najpierw… – szepczę uwodzicielsko.
Przesuwam dłoń w okolice jego krocza. Jest gotowy, jak zawsze. Całuję go jeszcze raz, lekko przygryzam dolną wargę. Odwzajemnia pieszczotę, muska ustami szyję, piersi, gryzę jego sutki, wiem, że to lubi. Robimy się zachłanni siebie nawzajem, czuję, że też jestem już gotowa, unoszę biodra, wślizguję się na niego i dosiadam go. Kochamy się długo i namiętnie, świat wiruje, jestem szczęśliwa. W końcu nadchodzi orgazm, przez moje ciało przebiega fala dreszczy, spinam się, krzyczę, wtedy on jeszcze przyspiesza i chwilę później eksploduje we mnie niczym gorący wulkan.
Osuwam się na niego, wyczerpana, szczęśliwa, czuję się jak w bajce. Delikatnie muskam ustami jego ucho i po raz pierwszy mówię, że go kocham.